Darmowy fragment publikacji:
2012: gniew ojca, tom 1 i 2
Copyright © 2012 by Tadeusz Meszko
All Rights Reserved
ISBN 978-83-935842-0-8
Projekt okładki Tadeusz Meszko
Zdjęcie na okładce SOHO New Views of the Sun 2002
Korekta Bogdan Szyma
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie II
Wydawca:
Tadeusz Meszko
85-634 Bydgoszcz, ul. Sułkowskiego 17/50
http://tadmeszko.com, mail: 2012gniewojca@tadmeszko.com
tom pierwszy
Dzieci Słońca
Prolog
................................................................................................... 7
Rozdział 1
Apokalipsa? Nie! ................................................................. 17
Rozdział 2
Rozpoczęcie gry .................................................................. 43
Rozdział 3 Misja w terenie .................................................................... 77
Rozdział 4
Słoneczne kaprysy .............................................................. 98
Rozdział 5
Nieoczekiwane zwroty .................................................... 126
Rozdział 6
Rejs „Carioki” ................................................................... 159
Rozdział 7
Ucieczka przed słońcem ................................................. 178
Rozdział 8
Zarzucanie sieci ............................................................... 201
Rozdział 9
Słoneczne kłopoty ........................................................... 232
Rozdział 10 Dalsze tropy ...................................................................... 296
Rozdział 11
Sezonowy temat ............................................................... 316
Rozdział 12
Słoneczna burza ............................................................... 366
Rozdział 13 Końcowe odliczanie ........................................................ 428
tom drugi
Dzieci Boga
Rozdział 14 W ciszy eteru .................................................................... 493
Rozdział 15 Osioł czy Słoń? ................................................................. 529
Rozdział 16
Słoneczna furia ................................................................ 567
Rozdział 17 Nowe Średniowiecze ....................................................... 707
Rozdział 18 Wizerunki na niebie ........................................................ 746
Rozdział 19
Jeźdźcy Apokalipsy .......................................................... 800
Rozdział 20 Czas zapłaty ...................................................................... 875
Rozdział 21 Parada na niebie ............................................................... 908
Prolog
AFRYKAŃSKA PIĘKNOŚĆ
Namibia, Park Narodowy Namib-Naukluft, Martwa Dolina Sossusviei
21 grudnia 2011, 4.40 czasu lokalnego (0340 UTC)
Słońce było jeszcze schowane za widnokręgiem. Kontur czerwonej wydmy,
wysokiej na ponad trzysta metrów, odcinał się na tle nieskazitelnie ciem-
noniebieskiego nieba.
W dolinie popękana ziemia wyznaczała powierzchnię wyschnięte-
go słonego jeziora. Wypełniało się ono wodą jedynie w porze deszczo-
wej, a w tym roku deszcz jeszcze nie spadł. Naokoło jeziora rosły kolczaste
wielbłądzie akacje. Były uschnięte, a ich białe konary przywodziły na myśl
wzniesione w lamencie ręce.
Dzisiejszego ranka teren wokół wydmy numer czterdzieści pięć był za-
mknięty dla turystów. Na skraju równiny trwała krzątanina. Ekipa filmowa
przygotowywała plener do zdjęć filmowych. Równolegle do wydmy ułożo-
no już tory dla kamery na wózku. Obok torów, na niskich statywach sta-
ły dwie inne kamery. Dwie następne zawieszono na wielometrowych kra-
8
nach. Baterię obiektywów, wycelowanych w plan filmowy, miała uzupełnić
kamera na pokładzie śmigłowca. Pilot, czekając na rozkaz startu, sprawdzał
warunki meteorologiczne. Środek miejsca zdjęć otaczał szereg ekranów
odblaskowych. Ich zadaniem było rozproszenie głębokiego cienia, tak by
zmniejszyć kontrast do skali możliwej do przeniesienia na taśmę filmową.
Z zaciekawieniem, ale i obawami, przyglądała się tym zabiegom kolo-
rowo ubrana grupa tubylców. Zarabiali oprowadzaniem turystów oraz na
sprzedaży pamiątek. Ekipa filmowa nie przewidywała ich udziału w zdję-
ciach, ale producentka opłaciła ich, by nie przeszkadzali w pracy ekipy. Na-
wet gromada strusi przerwała spacer w poszukiwaniu pożywienia i z cieka-
wością spoglądała w stronę planu zdjęciowego. W klatkach nerwowo drep-
tały dwa gepardy.
W odległości stu metrów od planu zdjęciowego inna grupa zajęta była roz-
ładunkiem z naczepy ciężarówki przykrytych brezentem urządzeń. Jedno
stało już odkryte na drewnianej palecie.
Wyglądało jak wyrzutnia rakiet. Cylindryczny, aluminiowy rdzeń, owi-
nięty setką zwojów z miedzianych rurek, otaczały cztery lufy o średnicy
dwudziestu centymetrów. Wyloty luf rozwierały się na kształt olbrzymich
trąb, osiągając średnicę półmetrową. Z podstawy działa wychodziły pęki
kabli energetycznych, które rozdzielając się według kolorów, zbiegały się
w zabudowanej skrzyni z licznymi wskaźnikami. Usadowione na obrotowej
platformie, wyposażone były w system manewrowania w poziomie i pionie
znany z konstrukcji dział. Na skrzyni, literami stylizowanymi na lata dwu-
dzieste poprzedniego wieku, namalowany był napis: „Władca chmur. Ka-
tja II”.
Daniel Bates, mężczyzna po czterdziestce, słusznego wzrostu, z sylwet-
ką bez śladów otyłości, był ubrany w ocieplaną kurkę dżinsową. Ze schowa-
nymi pod pachami dłońmi przyglądał się nieruchomo rozładunkowi. Tyl-
ko jego szare oczy nerwowo śledziły wszystkie czynności, czasami odrywa-
jąc się w kierunku nieba, by ze zmarszczonym czołem zatrzymać się tam
na dłużej. Daniel przygotowywał się do wprowadzenia nieładu w ten nie-
ruchomy, usypywany przez setki lat krajobraz. Pracował dla firmy „Ty wy-
bierasz pogodę”, zajmującej się zmianą praw natury. Tam, gdzie była susza
sprowadzał deszcz, a miejsca zbyt wilgotne potrafił wysuszyć. Rozpoczęcie
zdjęć było przewidziane na szóstą rano, by wstające słońce nie wyskoczy-
ło zbyt wysoko ponad horyzont, psując nastrój rzeźbiony długimi cieniami.
Dzisiaj Bates był podenerwowany. Wraz z ekipą przylecieli na lotnisko
Walvis Bay wczoraj wieczorem. Po wylądowaniu musiał dopilnować prze-
Dzieci Słońca Prolog
9
ładunku urządzeń z samolotu na wynajęte, stare mercedesy, pamiętające
zapewne połowę ubiegłego wieku. Później czekała ich dwugodzinna po-
dróż w nieklimatyzowanych kabinach. Kilka godzin snu w drewnianych
domkach pustynnego obozu nie wystarczyło. Długo przed świtem znowu
musieli wsiąść do przewiewnych kabin, by szczękając zębami z zimna, do-
jechać o czasie na plan zdjęciowy. Aż trudno było im uwierzyć, że w ciągu
dnia temperatura może przekraczać osiemdziesiąt stopni Celsjusza.
Do Batesa podszedł technik Günter Wildenbaum. Pochodzący z Nie-
miec bratanek szefa Marvina, swoimi nieustannymi wątpliwościami od po-
czątku irytował Daniela. Starał się być pobłażliwy wobec niego, rozumiejąc,
że dla przyzwyczajonego do uporządkowanego rozumienia świata Niemca,
praca w niemal magicznej branży może być szokiem. Daniel czasami nie
mógł się powstrzymać od kąśliwych komentarzy.
– Daniel – rozpoczął niepewnie Günter, patrząc pod nogi. – Pracuję
z wami od niedawna, ale nigdy nie widziałem, żeby ustawiać trzy działa
obok siebie. Czy to nie jest ryzykowne?
Bates doskonale wiedział, że to ryzykowne. Postawiono przed nim trud-
ne zadanie, którego wykonanie było sprawą prestiżu firmy. Musiał zaryzy-
kować.
– Sam sobie odpowiedziałeś, Günter – wzruszył ramionami. – Ustaw
je dokładnie tak, jak ci powiedziałem. Ja idę pogadać z operatorem o zdję-
ciach.
Günter wrócił do czekających przy samochodzie pomocników. Nie mu-
siał im powtarzać decyzji, wzruszył jedynie bezradnie ramionami. Słysze-
li odpowiedź Batesa i bez protestów przystąpili do rozładunku kolejnego
działa.
Bates przeszedł do stanowiska operatora Walida Jubrana. Poznali się sześć
lat temu, gdy Bates pracował na Alasce przy projekcie „Alaskan Gas Pipe-
line”: gazociągu o długości blisko trzech i pół tysiąca kilometrów, mającym
połączyć Prud hoe Bay z systemem Chicago. Walid był wtedy studentem
szkoły filmowej, szczupłym młodzieńcem i nosił długie włosy, które nie-
ustannie zasłaniały mu wizjer kamery, a w te zimne i błotniste strony przy-
jechał z ekipą zdjęciową do filmu dokumentalnego „Niewygodna prawda”,
realizowanego na zlecenie byłego wiceprezydenta Ala Gore’a. Na zdjęcia
ściągnięto również firmę, mającą zapewnić odpowiednie warunki pogodo-
we. Dzisiaj pracował dla niej Bates, można więc było powiedzieć, że ope-
rator był ojcem chrzestnym jego posady. Przez lata spotkali się kilka razy,
przy okazji realizacji kolejnych projektów. Walid był także autorem filmu
10
promocyjnego firmy, który w poetyckiej konwencji pokazywał ich możli-
wości. Była to zarazem jego praca dyplomowa.
Daniel nie mógł z Walidem porozmawiać wczoraj, gdyż ten już spał. Nic
dziwnego – na plan wyjechał wcześniej niż ekipa Batesa. Dopiero teraz mo-
gli się spotkać. Przywitali się wylewnie, obejmując się i klepiąc po plecach.
Bates zauważył, że długie włosy operatora są spięte w kucyk, a ciało wyraź-
nie się zaokrągliło.
Walid spojrzał na „Władców chmur”.
– Widzę, że opracowałeś nowy model – powiedział z niepewną miną.
Bates pokręcił przecząco głową.
– Konstrukcyjnie nie różni się od innych modeli. Ale jest szansa, że
w następnym roku wprowadzimy zmiany. Szefowa zatrudniła informatycz-
kę, o trudnym do zapamiętania nazwisku, nieważne. Mam nadzieję, że przy
jej pomocy przetestuję w wirtualnym projekcie kilka zmian i coś z tego wyj-
dzie.
– Miałem wrażenie, że to scenografia do „Wojny światów” Wellsa – ode-
tchnął z ulgą Walid.
Bates zaśmiał się. Rzeczywiście, z daleka, w cieniu, gdy jedynie metalo-
we elementy luf błyszczały, kłując oczy błyskami światła niczym kłami, były
podobne do potworów czających się do ataku. Daniel odwrócił się w stro-
nę przyjaciela i dodał:
– A co do projektu – niewiele się mylisz. To wersja specjalna dla niedo-
wiarków. Wracamy z pokazu w Emiratach Arabskich. Szejk, który oglądał
nas już wcześniej podczas pracy, zasugerował, by dla efektu trochę podra-
sować urządzenie. Sam wiesz, że bez tych dodatków nie wygląda okazale.
A tak wywołuje odpowiednie wrażenie.
– Zatrudniliście do tego scenografa z Hollywood?
– Nie. To projekt według rysunków najmłodszej córki Marvina i Ele-
onory – Katji. Dobrze, że mi ją przypomniałeś, muszę kupić dla niej pre-
zent w nagrodę.
Przyjaciel zwrócił uwagę Batesa na tubylca siedzącego na uboczu.
– To pora deszczowa, ale nie pada. Najpierw Johanna wezwała tego sza-
mana, lecz nic nie zdziałał. Wtedy podpowiedziałem, by wezwali ciebie.
Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz.
Daniel przyjrzał się szamanowi, wciąż mamroczącemu zaklęcia i prze-
sypującemu piasek. Spotykał się już z miejscowymi czarownikami w róż-
nych częściach świata. Przeważnie traktowali go jak równego sobie, doce-
niając jego sposoby wywoływania deszczu, z zainteresowaniem wypytując
o szczegóły urządzenia. Ale ten był wyjątkowo wredny. Mimo że nie zbli-
Dzieci Słońca Prolog
11
żał się do Batesa na mniej niż sto kroków, ten czuł niemal namacalnie jego
obecność.
– Co sądzisz o tej reklamie? – zapytał, zmieniając temat, Bates.
– Daj spokój. Nawet ty nakręciłbyś lepszą. Nie wspominając o mnie. Ten
reżyser – Fellini – to dupek. Kreuje się na wizjonera, a rozumu ma tyle, co
podejrzał w MTV lub internecie. Nie jest wart nazwiska, które nosi.
– To wnuk tego Felliniego?
– Chyba nie... – Walid wzruszył ramionami.
– To czemu tu pracujesz, a nie robisz następnej fabuły?
– Trzeba z czegoś żyć. A poza tym nigdzie nie mógłbym zużyć tyle ta-
śmy, by sprawdzić nowe efekty. Zdjęcia do reklam dają możliwość przete-
stowania sztuczek, które później wykorzystuję w fabule.
– Myślałem, że celuloidowa taśma to przeszłość?
– Tak ci się tylko wydaje... Do dzisiaj prawdziwe są słowa, którymi
przywitał nas dziekan wydziału operatorskiego – Bates znał tę anegdo-
tę, ale wiedział, że jej opowiedzenie wywołuje radość na twarzy przyjacie-
la, więc pozwolił mu na kolejną powtórkę. – Nie wiem, jak to wygląda dzi-
siaj, ale czy robisz zdjęcia na kliszy fotograficznej czy na cyfrowej matry-
cy, proporcje są podobne. Na świecie robi się obecnie kilkaset miliardów
zdjęć. Z czego niemal sto procent jest udanych, przynosząc zadowolenie
fotografującym. Dziekan na pierwszym wykładzie powiedział do nas: Wy
przyszliście do tej szkoły, by nauczyć się robić prawidłowo zdjęcia i w tym
ułamku procentu.
Walid zamilkł, jakby składał hołd wykładowcy. Po chwili wrócił do
spraw bieżących.
– A co do zdjęć, to mam prośbę. Mam tylko siedem-osiem minut na
wykorzystanie magicznego momentu. Musisz zmieścić się w tym przedzia-
le czasu.
– Pamiętam, że magiczny moment to ulotna chwila. A ty uwielbiasz za-
pisać ją na wieczność – Daniel kiwnął głową. Wyciągnął rękę na pożegna-
nie. – Muszę pójść porozmawiać z reżyserem.
– Jasne. Ja też muszę sprawdzić kąty ustawienia kamer i światła. Spotka-
my się wieczorem.
Gdy Daniel odszedł na kilka kroków, usłyszał jak Walid woła za nim:
– A co do fabuły: może ty coś wyreżyserujesz? Trochę szwendałeś się po
świecie, na pewno masz co opowiadać. Z chęcią będę robił zdjęcia.
Johanna Vanderen, piękna, rudowłosa producentka, odciągnęła Daniela na
bok. Miała ponad czterdziestkę, ale wciąż pozowała na dojrzałą dwudzie-
12
stolatkę. Trochę zadzierała nosa, Bates nie mógł jej jednak odmówić prze-
bojowości i upartości w dążeniu do celu.
– Daniel, wiedz, że niełatwo było zdobyć zezwolenie na kręcenie zdjęć
w tym miejscu. Musisz wydusić ze swoich urządzeń wszystko, co jest moż-
liwe. Mamy glejt tylko na ten dzisiejszy poranek – nie ma mowy o powtór-
nych zdjęciach.
Podszedł do nich reżyser Christian Fellini. Miał niewiele ponad dwa-
dzieścia lat. Włosy potargane, jakby specjalnie ich nie czesał po przebu-
dzeniu; druciane okulary na nosie, które ciągle poprawiał. Czy to z powo-
du chłodu, czy dla efektu, na ramiona miał narzucony czarny, skórzany
płaszcz, długi niemal po ziemię.
– Chmury muszą napłynąć z północy – Christian, stojąc z dłońmi przy-
łożonymi do oczu, przez tak utworzony kadr analizował ujęcie. – Muszą
pojawić się błyskawicznie i zakryć całe niebo w czasie nie dłuższym niż
osiem sekund. Nie chcę żadnych efektów specjalnych, to ma być natural-
ne, a nie wygenerowane w komputerze. To musi wstrząsnąć widzem. Nie-
mal naga, samotna dziewczyna umiera z pragnienia. Afrykańska piękność
wznosi ramiona ponad głowę, ostatkiem sił błagając o wodę. Modelka Pen-
dapali będzie rękoma wykonywać taniec – i to musi się dziać w czasie rze-
czywistym. Marzy o tej jedynej, najlepszej wodzie mineralnej. Krople wody
żłobią jej ciemne bruzdy na twarzy.
Bates poznał scenariusz już wczoraj. Przestał słuchać „matriksowego”
reżysera. I tak uważał, że zleceniodawcy reklamy chcą wcisnąć kolejną kra-
nówkę jako lek na wszelkie zło. Ale to nie jego problem.
Reżyser, wyczerpany wizją, opuścił dłonie i przygryzając zęby, dodał
z nostalgią:
– Nie kręcimy, niestety, filmu, a trzydziestosekundową reklamę.
Rozejrzał się po planie, zatrzymując wzrok na ustawionej już baterii
dział Batesa i zapytał z niedowierzaniem:
– Czy te pana cudaczne przyrządy są w stanie sprowadzić chmury? Czy
to są te tak zwane „Cloudbustery”?
– My wolimy je nazywać „Władcy chmur” – chrząknął urażony Daniel.
– To nie pogromca, którzy walczy. To władca, który panuje nad chmurami.
Może je zarówno wytworzyć, jak i rozpędzić.
Fellini z powątpiewaniem spojrzał na Batesa, a później z wyrzutem na
producentkę Johannę.
– Czy jesteś pewna, że to zadziała?
– Zawsze może pan poprosić szamana – wymruczał Bates, już do siebie,
bo wizjoner odszedł bez słowa.
Dzieci Słońca Prolog
13
– Jak to widzisz? – zapytała Johanna z troską.
– Reżyserską wizję wody? – zapytał sarkastycznie.
– Och, daj spokój. Christian jest trochę narwany, ale to dobry reżyser.
Chodzi mi o twoich „Władców chmur”. Rozchmurz się, ja w nie wierzę, wi-
działam je przecież w akcji. Pytam o zdjęcia.
– To możliwe. Pytałaś o to samo wczoraj. Przeanalizowałem problem,
ustawiłem je w odpowiedni sposób – odpowiedział z irytacją. – Chmury
zaczną się tworzyć kilometr, dwa za wydmą. Gdy zbiją się do odpowied-
niej wielkości, zmienię ustawienia „Władcy chmur”, przyciągając je nad
plan zdjęciowy. Problemem może być synchronizacja. Słyszałem, że w zdję-
ciach będzie uczestniczył śmigłowiec. Gdybym miał podgląd z jego pokła-
du, wiedziałbym, kiedy chmury przyciągnąć. Dopiero wtedy dałbym sygnał
do rozpoczęcia zdjęć.
– Da się załatwić – odpowiedziała pewnie Johanna. – Uzgodnię szcze-
góły.
Gdy Bates wrócił do stanowiska, zauważył, że ludzie z jego ekipy zamiast
przygotowywać urządzenia do pracy, zajęci byli wyjaśnianiem jego budo-
wy modelce Pendapali Minnie. Wystrojona w całe pęki kolorowych bran-
soletek, z umodelowaną fryzurą, musiała ograniczyć ruchy, by nie zburzyć
wizerunku. Jednak z ciekawością wskazywała palcem elementy, które ją in-
trygowały.
Członkowie ekipy po zauważeniu Batesa szybko czmychnęli. Daniel
podszedł do modelki. Jej duże, czarne oczy, przyjrzały się mu z zaintere-
sowaniem.
– Podobno wie pan wszystko o tym urządzeniu. Niech mi pan powie,
jak to działa?
Bates zignorował pytanie. Nie miał ochoty na rozmowę z nastoletnią
„Miss World”. Niedawno inna kobieta, starsza od tej o kilka lat, dała mu do
zrozumienia, że nie interesują jej związki ze starszymi mężczyznami – jak
to określiła. Wciąż słyszał te beznamiętne słowa i spojrzenie, więcej uwagi
poświęcające fakturze ściany za nim niż jego napalonej gębie.
Pendapala jednak nie ustępowała. Zirytowało ją milczenie Daniela.
– Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć?
– Bo mam trudne zadanie do wykonania, a mało czasu – odpowiedział
z niechęcią.
– Myśli pan, że nie zrozumiem? Że jestem głupia?
– To nie o to chodzi. Po prostu zastanawiam się, jak ci wytłumaczyć coś,
czego sam nie rozumiem.
14
Na szczęście podbiegła do nich asystentka – reżyser czekał, by przeka-
zać modelce ostatnie uwagi aktorskie. Pendapala jednak zignorowała pole-
cenie i natarła na Daniela:
– Może pan uważać, że w czasie konkursu nasze słowa o pragnieniu
pokoju na świecie, troska o środowisko, smutek na widok głodujących
dzieci to frazesy. Ale nie dla mnie. Uważam, że człowiek w zbyt dużym
stopniu ingeruje w środowisko naturalne. A pańskie urządzenia – to już
kpina. I jestem zła, że muszę brać udział w zdjęciach, które ingerują w na-
turę.
Po tej długiej przemowie zamilkła. Opuściła ze wstydem wzrok, doda-
jąc z niesmakiem:
– Podpisałam kontrakt nie wiedząc o tym.
Daniel westchnął zakłopotany. Cóż mógł jej wyjaśnić w kilku zdaniach?
– Mogę ten proces kontrolować tylko w pewnym stopniu, ale to wykra-
cza poza naukę – powiedział ugodowo. Opacznie zrozumiała jego słowa
i dokończyła wzburzona:
– Jestem pewna, że w każdej chwili, bez problemu, może pan wywołać
burzę. Z piorunami!
I odeszła obrażona.
„Co za dzień. A dopiero się zaczął” – pomyślał Bates.
Szaman cierpliwie siedział w kucki przy kępie kolczastego krzewu. Z ka-
myczków ułożył okrąg, w którego środku usypywał piramidę z piasku. Jego
usta wypowiadały zapewne złowieszcze zaklęcia. Gdy zobaczył, że Daniel
mu się przygląda, zaczął jeszcze głośniej nucić swoje modły.
Olbrzymia, czerwona tarcza słońca drgała w nagrzanym powietrzu tuż
nad horyzontem. Niemal było widać, jak z mozołem wyrywa się z oko-
wów ziemi.
„Władcy chmur” pracowali wydając ciche pomruki.
Wciąż nie widzieli zmian na niebie. Reżyser przygryzał wargi z niepo-
kojem, czekając na sygnał do rozpoczęcia zdjęć. Modelka, w otoczeniu
gepardów, opatulona kocem, klęczała przygotowana do ujęcia. Asystent-
ka czekała przy niej, by tuż przed klapsem zdjąć koc. Pendapala bała się,
że za chwilę dostanie gęsiej skórki i nie można będzie nakręcić ujęcia. Jo-
hanna wydawała się spokojna, zdradzało ją jednak machinalne kręcenie
pierścionkiem.
Bates śledził obraz nieba przekazywany przez śmigłowiec. Kontrolował
także tarczę radaru, ale wiedział, że na nim ślad chmur pojawi się później,
nim dostrzeże je obiektyw kamery.
Dzieci Słońca Prolog
15
Wreszcie wypatrzył parę wodną, formującą się w chmurkę. Wiedział, że
teraz tempo tworzenia chmury wzrośnie. Cieszył się, że zdjęcia wyznaczo-
no o świcie. Wieczorem, po upalnym dniu, w powietrzu nie byłoby żad-
nych śladów wilgoci. Ponadto o świcie nie było wiatru, który mógłby prze-
szkodzić w sterowaniu chmurą.
– Przygotujcie się. Zostało najwyżej pięć minut – powiedział rozluź-
niony, lekkim tonem. Odetchnął z ulgą, do tej pory miał bowiem wąt-
pliwości. Sprawa nie była tak łatwa, jak starał się okazać swoim zacho-
waniem. Rejon był wyjątkowo suchy. Wierzył jednak, że poranek mu
pomoże – krople nocnej rosy parując wzmocnią efekt pracy „Władców
chmur”.
Chmurka zbiła się już w pokaźną chmurę, zmieniając kolor z bieli na
lekko szary.
Daniel rozejrzał się, szukając szamana. Dostrzegł go na sąsiedniej wy-
dmie. Osłaniając oczy dłonią wypatrywał chmur. „Poczekaj jeszcze chwi-
lę, a padniesz z wrażenia” – pomyślał z satysfakcją. Podkręcił potencjometr
mocy, nie mogąc doczekać się chwili tryumfu. Zauważył poruszenie w sta-
dzie strusi, niektóre ptaki zaczęły nerwowo unosić głowy. Po chwili stado
zerwało się do biegu. „Pewnie wyczuły zmianę pogody i nie chcą zmoczyć
piór” – stwierdził Bates.
Chmura zwiększyła kilkakrotnie rozmiary. Była już ciemnoszara. Da-
niel dostrzegł wyładowania elektryczne. Było lepiej, niż przypuszczał. Wy-
ładowania potwierdziły, że krople osiągnęły już wielkość umożliwiającą
opad deszczu. Czas ściągnąć ją nad plan zdjęciowy. Połączył się z Günte-
rem, czekającym za wydmą na swój udział w akcji.
– Wypuście balony. Zapalniki ustawcie na dwadzieścia sekund.
Po chwili dostrzegł je wznoszące się w kierunku chmury. Balony były
wyposażone w pojemniki z jodkiem srebra. Firma rzadko stosowała tę me-
todę wywoływania deszczu, uznając ją za prymitywną, lecz tym razem Ba-
tes zdecydował się ubezpieczyć i sięgnął po tę sprawdzoną.
Balony zniknęły w pokrywie chmur. Po kilku sekundach zobaczył roz-
błysk odpalonych ładunków, rozpylających proszek. Miliony cząstek pyłu
powinny zwiększyć tempo kondensacji kropel.
Chmura była gotowa. Bates przestawił dźwignię „Władcy chmur”, by
ściągnąć ją nad plan zdjęciowy.
– Uwaga! Za trzydzieści sekund startujcie ze zdjęciami. Chmura dosta-
tecznie napęczniała, by pęknąć nad waszymi głowami. Trzymajcie paraso-
le w pogotowiu.
16
Bates spojrzał na plan filmowy. Dostrzegł, że Walid nie ufając szwenkie-
rowi*, z kamerą na ramieniu sam szuka najlepszego ujęcia. „Cały on” – po-
myślał z uśmiechem.
Reżyser wydał komendę do zdjęć.
– Akcja!
I podpierając dłońmi brodę, pochylił się nad monitorami, śledząc reje-
strowany przez kamery obraz.
Zza wydmy wyłoniła się czarna chmura, wypełniając w kilka sekund
całą dolinę. Daniel przyglądał się jej zdumiony – nie spodziewał się aż ta-
kiego rezultatu. Drżącą ręką skręcił potencjometr mocy do zera.
Za późno...
Niebo rozdarły błyskawice, uderzając w uschnięte akacje. Równocze-
śnie nastąpiło oberwanie chmury, wypełniając dolinę strumieniami wody.
Eksperyment wymknął się spod kontroli.
Olbrzymie krople spadały gęsto na popękaną ziemię i słone jezioro wy-
– Nie kręcimy tu horroru! Co tymi ujęciami chcesz przekazać klientom?
Daniel, sparaliżowany zniszczeniami, wpatrywał się w wydmę, któ-
rą żłobiły potoki wody. Piasek, usypywany przez stulecia, zaczął spływać
w dolinę. Wydma utraciła swój urok, falista powierzchnia została rozmyta.
Teraz wyglądała jak duża pryzma piasku na budowie.
– No to wywołałem piękną katastrofę – podsumował zniszczenia Daniel.
pełniło się w minutę.
Tubylcy momentalnie rozpierzchli się w popłochu.
Modelka, z włosami przyklejonymi do twarzy, zaczęła się śmiać, jakby
chcąc pokazać Batesowi: „A nie mówiłam! Twoje maszyny przynoszą zło!”.
Walid, przerażony, oglądał szczątki jednej z zawieszonych na kranie ka-
Tylko reżyser był zadowolony. Johanna z wściekłością szybko utempe-
mer. Przewrócił ją wiatr.
rowała jego radość:
* – Szwenkier – zwany też drugim operatorem, najbliższy współpracownik operatora filmo-
wego, własnoręcznie obsługujący – pod jego kierownictwem – kamerę.
Dzieci SłońcaRozdział 1
Apokalipsa? Nie!
„PLANETA XXI”
USA, dystrykt Kolumbia, Waszyngton, studio CNN
1 stycznia 2012 roku, 7.55 czasu lokalnego (1255 UTC)
W studiu telewizyjnym trwały przygotowania do wejścia na wizję. Stylistka
poprawiała makijaż trzydziestokilkuletniej prezenterce Grace Quickenden,
czekającej już na stanowisku. Jej długie jasnoblond włosy opadały w nie-
sfornych lokach na ramiona. Miała wydatne usta i pociągłą twarz, o wyraź-
nie zarysowanej szczęce. Była ubrana w ciemnoczerwony golf. Grace od lat
prowadziła program popularnonaukowy, który wypełniał lukę w ramówce
stacji w godzinach najniższej oglądalności. Trudno było taką „zapchajdziu-
rą” zdobyć sławę, ale dzięki temu nie narażała się nikomu i miała duże szan-
se dotrwać do emerytury. Co w branży telewizyjnej przekładało się na co-
raz bliższy wyrok – po czterdziestce będzie musiała przejść na drugą stronę
kamery: zostać dostarczycielką tematów dla nowej gwiazdy ekranu.
W dzisiejszym programie miano wykorzystać technikę trójwymiarową.
Bała się tego programu. Przez tydzień przechodziła przeszkolenie, ale i tak
18
się bała. Nie dość, że będzie wymagał łączenia z wieloma krajami na świecie,
to dodatkowo te wymogi techniki. Technika była efektowna, ale uciążliwa
w realizacji. Na szkoleniu zasady uzyskania wrażenia trójwymiarowości tłu-
maczyli jej młodzieńcy poniżej dwudziestu lat, ale niewiele z tego zrozumia-
ła. Grace przerażał szereg kamer otaczających ją w półokręgu, zamykając ni-
czym w kloszu. Ze szkolenia zapamiętała, że jej obraz jest rejestrowany przez
czterdzieści cztery cyfrowe kamery, a zgromadzone dane obrabiane aż przez
dwadzieścia komputerów pracujących na najwyższych obrotach. Trzydzie-
ści pięć kamer, zamontowanych w okręgu, obserwowało każdy jej ruch, gry-
mas twarzy czy ruch niesfornych włosów. Pozostałe śledziły ją z dalszej od-
ległości, pod różnymi kątami, aby pokazać całą postać. Ruch kamer w stu-
dio CNN był zsynchronizowany z ruchem kamer w studio gościa – tak że po
ich nałożeniu powstawało wrażenie, że przebywają w jednym pomieszcze-
niu. Aby rozmowa wyglądała wiarygodnie, trzeba było pokazać ją z różnych
punktów widzenia: rozmówcę przez ramię Grace, Grace słuchającą gościa,
obydwoje stojących obok siebie. Do pilnowania swojej pozycji i zachowania
gościa, Grace miała podgląd na monitorze roboczym i prowadząc rozmowę
jednocześnie musiała pilnować, by odpowiednio reagować na zachowanie
wirtualnego rozmówcy. W czasie pierwszej transmisji CNN, w dniu wybo-
rów prezydenckich w 2008 roku, dziennikarze stali oddaleni od siebie o kil-
ka metrów. Bezpieczna odległość wynikała po części z obawy wpadki, a po
części z szybkości obróbki danych. Dzisiaj komputery były szybsze, a tech-
nika przetestowana w wielu programach. Nie było już niebieskiej poświa-
ty, takiej jaka otaczała sylwetkę pierwszego wirtualnego gościa – koleżan-
ki z Chicago Jessiki Yellin, a rozmówcy trójwymiarowych konferencji mo-
gli nawet przywitać się uciskiem dłoni. Na szczęście technologia była wciąż
droga i w czasie programu zostanie wykorzystana jedynie kilka razy.
– Jak się udała zabawa sylwestrowa? – spytała stylistka, poprawiając ma-
kijaż ust Grace, nakładając na ciemną pomadkę jaśniejszą, połyskliwą.
– Nijak – odpowiedziała Grace z błyskiem złości w oczach, nie przesta-
jąc jednak uśmiechać się w stronę kamery w gotowości do wejścia na an-
tenę. Była zła, że mijają kolejne lata kariery, a ona wciąż musiała prowa-
dzić audycje w tak niedogodnych porach antenowych. Jej koleżanki mo-
gły się wyspać i pokazać wypoczęte na antenie w „prime time”. Po chwili
jednak stłumiła emocje i odpowiedziała z lekceważeniem: – Wiesz, że Ro-
bert pracuje dla rządu. Tuż przed wyjściem na bal zabrało go dwóch mun-
durowych.
– O! Nie słyszałam, żeby w ostatnich godzinach wydarzyło się coś waż-
nego.
Dzieci SłońcaRozdział 1: Apokalipsa? Nie!
19
Grace nie odpowiedziała. Spojrzała w kierunku pierwszego z gości
– Donalda Bassoopa. Był jeszcze bardziej przerażony niż Grace. Sekretar-
ka planu pokazywała mu niebieskie linie wymalowane na podłodze studia,
po których miał się poruszać. Zboczenie z wytyczonych tras groziło zde-
rzeniem z trójwymiarowymi meblami lub, co gorsze, materializacją w ciele
innej osoby. Grace zaśmiała się w duchu, stylistka spojrzała na nią ze zdzi-
wieniem.
– Ja też... – z opóźnieniem odpowiedziała na pytanie stylistki. – Ale jak
się dowiem, że to był tylko fortel, by wyciągnąć go na jakąś imprezę, to wy-
kopię go z hukiem za drzwi!
– Cisza na planie! Odliczamy.
Grace wyprostowała plecy w oczekiwaniu na sygnał rozpoczęcia emisji.
Napięcie sięgało zenitu. W tej części programu zaplanowano pierwsze łą-
cze z wirtualnym gościem. Relacja miał się rozpocząć od jej ujęcia siedzą-
cej przy stole, w czasie wstępu miała wstać i przejść w wyznaczone miejsce,
a w okręgu koło niej miała się pojawić postać rozmówcy. Grace spojrza-
ła na podgląd ze studia w Rzymie: pulchny pięćdziesięciolatek ukradkiem
poprawił grzywkę, tak by przesłoniła puste zakola. Później skromnie złożył
dłonie na brzuchu i nieruchomo oczekiwał na sygnał do rozpoczęcia roz-
mowy. Ona nie była tak spokojna.
– Pięć, cztery... – zaczęła odliczać inspicjentka.
Program CNN „Planeta XXI”
8.06 czasu lokalnego (1306 UTC)
GRACE QUICKENDEN
Prezenterka pojawiła się na tle ściany telebimu, na którym wyświe-
tlona była mapa Ziemi. W zaznaczanych miejscach zaplanowanych rela-
cji pojawiały się nazwy miast i twarze dziennikarzy.
– Witam państwa w programie „Planeta XXI”. W ciągu najbliższych go-
dzin odwiedzimy niemal całą kulę ziemską, próbując odpowiedzieć na py-
tanie, czy rok 2012 będzie rokiem przełomowym. Dzisiejsza, nietypowa pora
naszego programu, została tak wybrana, by mogło nas oglądać jak naj-
więcej ludzi na świecie, gdyż jest to wspólne przedsięwzięcie wielu sieci te-
lewizyjnych. My, na kontynencie amerykańskim, obejrzymy program przy
śniadaniu, ale pamiętajmy, że w Europie jest już czas niedzielnego obiadu,
a w Azji późnej kolacji.
Bieżący rok można śmiało nazwać rokiem wielkich zmian na mapie po-
litycznej świata. Czekają nas wybory prezydenckie u trzech spośród pię-
20
ciu członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Już w maju wybory we Francji,
w czerwcu w Rosji, i finał wyborów – listopadowe w USA.
Porozmawiamy o scenariuszach katastrof, będących wyzwaniem dla
ludzi odpowiedzialnych za kształtowanie polityki i gospodarki, i dla natu-
ry – targanej coraz częstszymi anomaliami. Pytanie przewodnie programu
brzmi bowiem: Czy w tym roku nadejdzie apokalipsa?
Grace wstała i zaczęła iść w kierunku miejsca rozmowy, starając się
patrzeć przez cały czas w obiektywy kamer, a jednocześnie pilnując, by
zatrzymać się precyzyjnie w wyznaczonym punkcie.
– Czy ten rok, tak bogaty w wydarzenia polityczne, nie stanie się punk-
tem zapalnym do wznowienia działalności terrorystycznej? Czy po ostat-
nich sukcesach w walce z terroryzmem mamy się jeszcze czego obawiać? Za
chwilę porozmawiamy o tym z ekspertem. Dzięki technologii „3D” będzie-
my go jednak gościć w naszym studio, chociaż znajduje się osiem tysięcy ki-
lometrów od nas – w studio Rai Uno w Rzymie.
Prezenterka zatrzymała się przed kręgiem kamer. Wiedziała, że kom-
putery w tej chwili pracowały na maksymalnych obrotach, by połączyć
jej obraz z obrazem gościa.
– Witam Franka Urbancica, byłego koordynatora do walki z terrory-
zmem w Departamencie Stanu w administracji poprzedniego prezydenta,
a obecnie naszego ambasadora na Cyprze.
Z góry spływał szereg świecących okręgów, a w ich wnętrzu materia-
lizowała się sylwetka gościa. Długo trwały dyskusje nad sposobem po-
jawiania się gości, przecież nie będzie wchodził przez drzwi? Wybrano
sposób, mający ugruntowane miejsce w kulturze, znany wszystkim na
świecie od lat. Postać rozmówcy pojawiła się w stylu teleportacji z filmu
„Gwiezdne wrota”.
FRANK C. URBANCIC
– Terroryści nie reprezentują władz państw, na których terenie walczą.
Oni nie dążą do tego, by podpisać z nami jakiekolwiek porozumienie o po-
koju. Nie możemy doprowadzić do jednej bitwy, która przesądziłaby o zwy-
cięstwie. To jest wojna partyzancka, w której możemy jedynie szczelniej za-
bezpieczać granice, kontrolować transport, wprowadzać niemożliwe do
sfałszowania dokumenty – a wszystko po to, by odciąć źródła finansowania
i ograniczyć możliwości ruchu terrorystom. Proszę zauważyć, że większość
ataków terrorystycznych miała miejsce w krajach w stanie wojny. Osiem-
dziesiąt procent ofiar ataków to sami muzułmanie pracujący dla społeczeń-
stwa: policjanci, nauczyciele, dziennikarze.
Dzieci SłońcaRozdział 1: Apokalipsa? Nie!
21
GRACE QUICKENDEN
– Thérese Delpech – politolog i była doradczyni premiera Francji Alaina
Jupeé – mówi, że terroryści wykorzystują frustracje młodych ludzi, by podsu-
wając im proste i chwytliwe przesłanie zdobywać nowych członków.
FRANK C. URBANCIC
– To prawda. Zgadzam się z tym w pełni. Pamiętajmy o tym, że islamiści
– choćby w takich krajach jak Iran, Irak czy Afganistan – są dziećmi komuni-
stów z poprzedniej generacji. Wielka emigracja po wojnach afgańskich czy
irackich, żyje dzisiaj zasymilowana w społeczeństwach takich krajów jak
Wielka Brytania czy Francja, Maroko czy Filipiny. Lecz emigracja jest nadal
podatna na przekonania swych ojców i łatwo ich wciągnąć w walkę z nami.
GRACE QUICKENDEN
– Przejdźmy do innego problemu. Gdy w 1942 roku w „Chicago Tribune”
wydrukowano artykuł o złamaniu japońskiego szyfru na szczęście nikt nie
przekazał tej informacji wrogowi i mogliśmy wygrać wojnę. W dzisiejszych
czasach byłoby to niemożliwe – w kilka minut, poprzez Internet i telefony
komórkowe, wiedziałby o tym cały świat.
FRANK C. URBANCIC
– Trzeba zmienić nasze widzenie terrorystów. Jest pewne, że są ludźmi
ogarniętymi złymi pasjami. Ale są to osoby inteligentne. Są dobrze wyszkole-
ni, posiadają źródła finansowania i mają kontakty. I uczą się, obserwując na-
sze działania w innych regionach. Wykorzystują telewizję i Internet, by anali-
zować nasze akcje i wprowadzają metody zapobiegania podobnym wpad-
kom. Tak więc, pomimo zatrzymania czy śmierci wielu przywódców terro-
rystycznych, stanowią oni nadal realną groźbę. Są to organizacje reagują-
ce szybkimi zmianami na nasze środki zapobiegawcze i musimy nieustannie
udoskonalać metody walki z nimi. A to, czego nie osiągnęli poprzez zneutrali-
zowane przez nas ataki terrorystyczne, próbują odzyskać działaniami dezin-
formującymi czy po prostu kłamstwami, często publikowanymi w Internecie.
GRACE QUICKENDEN
– No właśnie. Od kilku lat Pentagon blokuje publikacje wideo na YouTu-
be, sfilmowane w czasie działań bojowych, uważając, że może to narazić
żołnierzy, zapominających o bezpieczeństwie, w dążeniu do uchwycenia
bardziej dramatycznych wydarzeń. No i ten język – normalny w warunkach
bojowych, ale szokujący cywilów.
22
FRANK C. URBANCIC
– To była trudna decyzja, gdyż niełatwo odmówić żołnierzom jedynego
kontaktu z krajem, ale wpływ scen brutalnych na młode pokolenie zaniepo-
koił opinię publiczną – i to był argument decydujący.
W dolnej części ekranu pojawił się czerwony pasek z tekstem, prze-
biegający tak szybko, że trudno go przeczytać.
GRACE QUICKENDEN
– Pozwoli pan, że wtrącę gorącą informację, którą od kilku minut mogą
państwo przeczytać na pasku: wirus „Orion” atakuje komputery w kolejnych
krajach. Rozprzestrzenia się wraz ze strefą czasową, gdy po noworocznej za-
bawie budzą się następne rejony globu. Na szczęście w większości świata
jest to dzień wolny od pracy, więc infekcja wirusowa dotyka głównie pry-
watnych użytkowników, pragnących wymienić się życzeniami noworoczny-
mi, czy pasjonatów gier.
FRANK C. URBANCIC
– Powinniśmy zdawać sobie sprawę, że to, o czym teraz mówimy, jest
szczytem góry lodowej. Weźmy choćby pod uwagę system GPS, wykorzysta-
ny po raz pierwszy przez nasze wojska w wojnie w Zatoce. Terroryści mogą
wykorzystać ten, jak i inne komercyjne systemy. Proszę zwrócić uwagę, że
system namierzania celów ataków z Nowej Karoliny, jest dostępny w ofer-
cie handlowej. W Internecie można znaleźć wzór gazu użytego w zamachu
w tokijskim metrze – sarinu. Rząd USA odtajnił także dokumenty AEC i DOE,
a w nich można znaleźć informację jak zbudować bombę nuklearną. A jeże-
li nie chce pani szperać, mogę podać numer telefonu, gdzie za trzysta dola-
rów prześlą instrukcję. Ale nie trzeba sięgać po skrajne przykłady, wystarczy
uświadomić sobie, że w Internecie odnajdziemy także informacje o liniach
przesyłających energię elektryczną czy wodę. To jakby zaproszenie do za-
atakowania tych celów.
GRACE QUICKENDEN
– Dziękuję panu za wizytę w naszym studio.
Ambasador z ulgą skinął głową. Grace skierowała się w stronę innej
kamery, a w tle okręgi teleportacyjne spłynęły na ziemię i po chwili unio-
sły w górę, zabierając wirtualnego rozmówcę.
Dzieci Słońca
Pobierz darmowy fragment (pdf)