Darmowy fragment publikacji:
1
Autor:
Robert Gong
Projekt okładki:
Barbara Kuropiejska-Przybyszewska
Redakcja:
Grażyna Dobromilska
Opracowanie i korekta:
Grażyna Dobromilska
www.madgraf.eu www.blog.madgraf.eu
© Copyright by Robert Gong, Radom 2015
© Copyright by ALFA-ZET 7, Radom 2015
ISBN 978-83-65091-01-7
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka nie może być
reprodukowana ani odczytywana w środkach masowego
przekazu bez pisemnej zgody autora.
Skład i łamanie:
Grażyna Dobromilska
Druk i oprawa:
OSDW Azymut Sp. z o.o.
93-192 Łódź ul. Senatorska 31
Wydawca:
ALFA-ZET 7
Małgorzata Gałuszka
26-600 Radom ul. Miła 17
e-mail: biuro@alfa-zet.pl
.....
Rok wydania
2015
3
I
Krocząc trzecią aleją Najświętszej Marii Panny, minął
hotel Patria i znalazł się na szerokim deptaku pomiędzy
parkami prowadzącym pod szczyt klasztoru na Jasnej
Górze. Skręcił w lewo i poszedł wzdłuż wysokiego muru
z czerwonej cegły, rozglądając się z zaciekawieniem na
boki. Mimowolnie zaczął konfrontować rzeczywistość
z tym, co widział w telewizji i na starych pocztówkach,
które przez długie lata otrzymywał od swojej już zmar-
łej babci. Wszystko było jakieś inne. Nawet ponad stu-
metrowa „Święta Wieża” wydała mu się dużo mniejsza.
Zarzucony na ramię stary harcerski plecak i niewygodne
skórzane traperki uwierały go coraz bardziej. Wszedł na
dziedziniec, gdzie zobaczył grupkę turystów, a pośrod-
ku nich wysokiego jasnowłosego człowieka w garnitu-
rze, trzymającego w ręce biało-żółtą teczkę. Zbliżył się
i wpatrzony w postawnego mężczyznę, zaczął przysłu-
chiwać się opowieści o bohaterskim księdzu Kordeckim,
który z trzystoma bezgranicznie oddanymi ludźmi bronił
7
klasztoru przed nawałnicą szwedzką Karola Gustawa.
Prawie jak pod Termopilami – pomyślał, gdzie dzielny
król grecki Leonidas z trzystoma Spartanami zatrzymał
w wąskim wąwozie półmilionową armię perską. Prawie,
bo nieustraszonego Leonidasa wrogowie pozbawili gło-
wy, przybili do krzyża i spalili, a Kordecki odparł te
dzikie hordy szwedzkie i to był początek końca tej nie-
zapowiedzianej wizyty Skandynawów na ziemiach pol-
skich. Mój Boże – mruknął pod nosem. – Taka potęga
przeciwko niewielu? Czy dziś są jeszcze tacy ludzie, czy ja
bym tak potrafił? Walczyłbym czy zdezerterował? Zadał
sobie retoryczne pytanie i wszedł do środka kaplicy, aby
w końcu po latach dawanych sobie obietnic na własne
oczy zobaczyć obraz Czarnej Madonny.
Wewnątrz było chłodno i bardzo tłoczno. Delikatnie,
aby nikogo nie urazić, przepychał się do przodu. – Jest –
wyszeptał. Przeżegnał się i zniżył głowę. Chciał odmó-
wić pacierz, jednak napierający tłum z tyłu przesuwał go
w lewą stronę ku wyjściu ze świątyni. Włożył dwa palce
do kropielnicy ze święconą wodą, przykucnął, wyko-
nał znak krzyża na piersi i wyszedł. Główna brama te-
raz wydała mu się jakby większa, a przechodzący ludzie
jacyś inni. Dziwny stan lekkości, spełnienia, dziecięcej
8
niewinności niósł go teraz jak małą papierową łódkę
po spokojnych falach oceanu.
Opuścił teren klasztoru, usiadł w cieniu na ławce
w parku i bezmyślnie przyglądał się wolno sunącym
pielgrzymom. Spojrzał na wieżę Jasnej Góry i pomy-
ślał: – Magiczne miejsce, przedziwne, niezwyciężone.
Ani Szwedzi, ani Niemcy, a później nawet komuniści nie
zdołali zawłaszczyć sobie klasztoru. Coś w tym jest i to
na pewno nie przypadek. Taka niezwyciężona ziemska
twierdza Pana Boga. Odruchowo spojrzał na zegarek.
Otworzył plecak, wyjął kanapki, termos z herbatą
i zaczął jeść. Pociąg powrotny do Warszawy miał dopie-
ro po dwudziestej pierwszej. Przeżuwając kolejną kromkę
z żółtym serem, myślał o nadchodzącym nowym roku
akademickim. O pracy magisterskiej i o właśnie koń-
czących się wakacjach. Pochwycił termos, ponownie
nalał herbatę do kubka i niezdarnie postawił go na brze-
gu ławki. Ten przechylił się, spadł i zaczął turlać się po
chodniku. Robert zdjął z kolan plecak, położył na nim
nadgryzioną kanapkę i zerwał się z ławki w pogoni za
termosem. Zrobił kilka kroków, podniósł go i kiedy się
wyprostował, dostrzegł stojącą przed nim filigranową ru-
dowłosą dziewczynę o urodzie do złudzenia przypomi-
nającej młodą Jenis Joplin. Uśmiechnęła się przyjaźnie,
9
widząc jego nieporadność, a on stał przez chwilę z lekko
rozchylonymi ustami w bezruchu, jak katatonik w ostat-
nim stadium choroby.
– Byłoby się rozlało – wydukał bez sensu.
– Byłoby – powtórzyła dziewczyna za nim i wybuch-
nęła niepohamowanym śmiechem.
Robert zmieszał się, zarumienił i z osłupiałą miną
zapytał:
– Pani też na pielgrzymkę?
Dziewczyna przecząco pokręciła głową. Widząc nie-
śmiałość i zakłopotanie nieco tylko starszego od siebie
chłopaka, pewnie odparła:
– Nie, na spacer.
– A pan? – zapytała po chwili.
Jej rozwiane kręcone włosy lekko roztańczone w pro-
mieniach słońca, ciemne okrągłe okulary w drucianych
oprawkach, dziecięcy uśmiech, jakiego wcześniej nie wi-
dział, i subtelna, a zarazem kobieca twarz, robiły na nim
takie wrażenie, iż poczuł się zupełnie sparaliżowany.
– A pan? – powtórzyła pytanie, widząc, iż jest nią
oczarowany.
– Aaaa... Ja. Prawda, przepraszam, zamyśliłem się –
nadal mówił bez składu. – Nie. Ja nie na spacer.
– Czyli pan chyba nie z Częstochowy?
10
– Z Warszawy – odrzekł już pewniejszym głosem.
– Przyszedł pan z pielgrzymką? – dopytywała się.
– No niestety nie. Przyjechałem dziś rano pociągiem,
a po dwudziestej pierwszej będę wracał.
– Pan z samej Warszawy?
– Tak – oznajmił dumnie, wydatnie prężąc pierś do
przodu. – A czy ma to jakieś znaczenie?
Dziewczyna pokręciła przecząco głową, ręką zaczesa-
ła włosy do tyłu i zupełnie naturalnie oznajmiła:
– Niby nie. Jednak dobrze byłoby poznać kogoś ze
stolicy, gdyż od października rozpoczynam tam studia.
– Studia?! – powtórzył zachwycony.
– Tak.
– A na jakim kierunku?
– Dostałam się na historię.
Robert roześmiał się w głos z chłopięcym urokiem
na twarzy.
– To pana śmieszy?
– Skądże. Tylko rozmawiamy już chwilę, a nawet się
nie przedstawiłem.
Wyciągnął dłoń i szarmancko zniżając głowę, podał
rękę.
– Mam na imię Robert, a ty?
11
Dziewczyna lekko zdziwiona zachowaniem dotąd nie-
śmiałego mężczyzny cicho odparła:
– Barbara.
– Mogę wiedzieć, co cię tak przed chwilą rozbawiło?
– zapytała niepewnie.
– Trafniejszym określeniem byłoby: ucieszyło.
– A więc, co takiego cię ucieszyło? – dopytywała zu-
pełnie zdezorientowana.
Robert uśmiechnął się serdecznie i nie kryjąc radości,
bezceremonialnie rzucił:
– To od października będziemy się często widywać.
Oczywiście, jeżeli tylko zechcesz – i wlepiając w nią
wzrok, czekał na akceptację.
– Nie rozumiem – powiedziała zupełnie zdumiona.
– To proste, gdyż ja też studiuję.
Dziewczyna zmieszała się i choć bardzo się starała,
nie zdołała tego ukryć. Warszawiak, student, w dodat-
ku przystojny, a co najważniejsze, w jej guście. Zdała so-
bie sprawę, że zaczyna się jej coraz bardziej podobać.
W jednej chwili przypomniała sobie niedawną zabawę
z koleżanką kartami tarota, w której wróżba mówiła,
iż wkrótce spotka ją coś szczególnego. Zdarzenie, któ-
re odmieni całkowicie jej nudne życie. Myślała wówczas
o studiach. Jednak teraz z każdą chwilą czuła, iż to coś
12
właśnie stoi przed nią. Oczarowana zaczęła zdawać sobie
sprawę z tego, iż przenika ją uczucie, jakiego od dawna
nie doznała. Czyżby? – zapytała samą siebie.
– Teraz ty się zamyśliłaś – z zadumy wesoło wyrwał
ją Robert.
– Rzeczywiście, czuję się trochę zmęczona. Miałam
i chciałam na spacerze trochę się
ciężki tydzień
zrelaksować.
– Jakieś problemy? – zapytał troskliwie.
– Nie, miałam po prostu dużo pracy w domu.
Przez chwilę zapadło milczenie. Sytuacja wyglądała
dokładnie tak, jak na pierwszej randce nastolatków. Oboje
zauroczeni mocno sobą, zakłopotani i marzący tylko
o pocałunku. Jednak, aby się nie zdradzić z własnym uczu-
ciem, poruszają tematy dalekie od własnych pragnień.
O co chodzi? – zapytał siebie w myślach. – Czyżbym ją
czymś uraził? A może jej się nie podobam?
– A co studiujesz? – spytała od niechcenia, rozłado-
wując napiętą atmosferę.
– Filozofię – odparł zakłopotany.
– To musi być ciekawy kierunek – rzuciła, nie patrząc
mu już w oczy.
– Filozofię, ale też historię.
– To tak można? – zapytała, teraz naprawdę zdziwiona.
13
– Tak. Przecież bardzo wiele osób studiuje dwa
kierunki.
– Ale to chyba bardzo trudne?
– Chwilami nawet bardzo. Jednak, jeżeli nauka jest pa-
sją, a nie przymusem, to prawdziwa frajda – odparł men-
torskim tonem.
Basia poprawiła się na ławce i pełna uznania zapytała:
– A jak długo studiujesz?
– Filozofię piąty, a historię dopiero trzeci rok. Teraz
na nowo zacząłem pisać pracę magisterską, gdyż mój
promotor z poprzedniej nie był zbytnio zadowolony.
– A o czym piszesz?
– Generalnie o stoikach, a tak bardziej konkretnie to
o Senece.
– To ten sam, który pod wpływem Nerona popełnił
samobójstwo? – zapytała pro forma, doskonale znając
odpowiedź.
– Dokładnie ten sam.
– A ty jesteś stoikiem?
Robert uśmiechnął się sam do siebie i wesoło rzucił:
– Raczej cholerykiem.
– To dlaczego taki temat?
– Dlaczego? – powtórzył za nią. – To dobre pytanie.
I niedawno ktoś mi je zadał.
14
– Kto? – dopytywała się coraz bardziej zaciekawiona.
– Olek, mój kolega z roku.
– Wybacz, ale w ogóle cię nie rozumiem. Przecież pi-
sząc pracę, powinieneś identyfikować się z danym nur-
tem filozofii i postaciami, które w niej ujmujesz, a ty
mówisz, że jesteś ich przeciwieństwem. Czyżbyś nie wi-
dział w tym niekonsekwencji?
– Szczerze mówiąc, to poszedłem trochę na łatwiznę.
Seneka to okres Rzymu za czasów Nerona, a to z kolei
w prosty sposób łączy się z historią, czyli moim drugim
kierunkiem studiów.
– Więc tej pracy wielkim wyzwaniem intelektual-
nym chyba nie nazwiesz? – rzuciła trochę zniesmaczona
i po chwili dodała: – To tak, jak gdyby uczeń napisał kla-
sówkę, na przykład z matematyki, w domu zamiast w kla-
sie na lekcji, a potem otrzymał za nią piątkę.
Robert podrapał się po głowie. Wymownie spojrzał
na Basię i pomyślał: – Boże, taka wspaniała dziewczyna,
a idealistka. Od lat to samo: kujon, puszczalska albo de-
spotka. A teraz dziewczyna z moich marzeń, z którą zimą
chce się zdobywać wszystkie ośmiotysięczniki ziemi i to
od najtrudniejszej strony, i taki problem. Jak nic, czeka
mnie starokawalerstwo.
– Uraziłam cię? – zapytała nieoczekiwanie.
15
– Nie. W tym, co mówisz, masz wiele racji, ale skoro
tak dobrze nam się rozmawia, to może pokażesz mi ja-
kieś ciekawe miejsca?
– Spacerek? – zapytała, a na jej twarz powrócił ciepły
serdeczny uśmiech.
– A może kawa?
Wymiana spojrzeń mówiła sama za siebie. Dzikie pra-
gnienie bliskości łączące dwoje obcych sobie ludzi, zna-
jących się od paru chwil, zaskoczyło ich niczym ulewny
deszcz w samym środku lata na gorących piaskach Sahary.
– A co by na taką propozycję powiedziała twoja dziew-
czyna? – zapytała przebiegle, aby nie wyjść na głupią gą-
skę, którą łatwo można poderwać w parku.
– Moja dziewczyna? – powtórzył, szukając w myślach
sprytnej riposty. – O ile ją znam. Zapewne to, co wszyst-
kie kobiety.
– Czyli co?
– Kanalia, szuja, że jak tylko mnie samego gdzieś pu-
ścić, to już się oglądam za innymi kobietami. Jak tak mo-
głeś, czemu mi to zrobiłeś i tak dalej. Chociażby z filmów
znasz ten zestaw wymówek. Prawda?
– Prawda – syknęła niczym jadowita kobra. – I to jak
najbardziej oczywista – dodała złośliwie z namaszcze-
niem. – Tacy są przecież po prostu mężczyźni – dorzuciła
16
jeszcze poirytowana, gdyż miała nadzieję, iż człowiek,
który zrobił na niej tak wielkie wrażenie, jest wolny.
– Moja dziewczyna to nic, ale co by powiedział twój
chłopak?
Bezczelny – pomyślała. – Nie dość, że ma dziewczynę,
to jeszcze się mądrzy.
Przyparta do muru, uważnie spojrzała na Roberta
i arogancko zapytała:
– A czy pan go tu gdzieś widzi?
Aluzja była oczywista. Chyba przesadziłem – pomy-
ślał, widząc jej zbulwersowaną minę. – Bałwan ze mnie.
To nie akademik. Ona wszystko bierze na poważnie.
Widząc jej nadąsaną minę, poczuł, jak grunt ucieka
mu spod nóg, a z romantycznej randki pozostają już tylko
popioły i zgliszcza.
– Wygłupiłem się. Wybacz. To był taki beznadziejny
studencki żart.
– Mam nadzieję, że to był naprawdę żart. Jednak na-
wet jeżeli, to bardzo prostacki.
Przez chwilę poczuł się tak, jakby otrzymał potężny
cios od samego Muhammada Ali. W panice w myślach
szukał pośpiesznie dobrego wyjścia z tej niezręcznej sy-
tuacji. Po dłuższej chwili milczenia niepewnie oznajmił:
17
– No pomyśl, gdybym miał dziewczynę, czy przy-
jechałbym tu sam? Siedział na ławce w obcym mieście
i czekał do wieczora na pociąg?
– A więc, dlaczego tak powiedziałeś? – rzuciła zranio-
na z pretensją w głosie.
– Bo chciałem dowiedzieć się, czy ty masz kogoś.
– To nie lepiej zapytać wprost?
Robert zawahał się przez chwilę, opuścił wzrok,
a policzki jego oblał widoczny rumieniec. Położył plecak
na kolanach i jak uczniak wyszeptał:
– To nie takie proste.
– Dlaczego? – zapytała zdziwiona.
Wszystkie nieudane randki, na których wyszedł dotąd
na durnia, stanęły mu przed oczyma. Od zawsze podo-
bał się dziewczynom, ale przy bliższym poznaniu u nich
momentalnie tracił. Postawny, przystojny mężczyzna.
Inteligentny, chwilami szarmancki. Chłopak, przy które-
go boku niejedna dziewczyna chciałaby spędzić całe swo-
je życie, był najzwyczajniej w świecie nieśmiały.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć.
– Normalnie – odparła. – Tak jak rozmawiają ze sobą
dorośli ludzie.
– Dobrze, ale obiecaj mi, że nie będziesz się śmiała.
– Nigdy nie szydzę z rzeczy, które dla innych są ważne.
18
– Okey – zaczął nieśmiało. – Chciałem wiedzieć, czy
masz chłopaka, a nie wiedziałem, jak o to zapytać.
– A po co ci taka wiedza?
Robert zebrał się w sobie. Nabrał powietrza w płuca.
Plecak położył między nogami i bawiąc się skórzanym
paskiem, najczulej, jak tylko potrafił, wyszeptał:
– Bo mi się bardzo podobasz.
Dziewczyna porażona niczym piorunem wzruszy-
ła ramionami, chcąc ukryć fakt, iż na te słowa czekała.
Udając obojętną, od niechcenia rzuciła:
– Naprawdę nie wiem, co miałabym ci na to odpowie-
dzieć. Znamy się niecałą godzinę, a tu takie wyznanie.
– Wygłupiłem się, co? – oznajmił zmieszany.
– Wręcz przeciwnie, bardzo cenię sobie szczerość, ale
takich wyznań w swoim dość krótkim życiu słyszałam
już mnóstwo i nie biorę ich zbyt poważnie.
– A wiesz, dlaczego? – zapytała po chwili, zyskując
nad nim przewagę.
Robert ze wstydu obiema dłońmi zasłonił twarz
i w milczeniu przecząco pokręcił głową.
– Mam bardzo smutne doświadczenia z chłopakami.
Albo dotąd nie trafiłam na tego jedynego, albo wszyst-
kim chodzi o to samo.
– Nie rozumiem – udał zdziwionego.
19
– To proste. Każdy, z którym się umówiłam, zaraz
chciał, abym dała mu dowód swojej miłości. Wiele moich
koleżanek z liceum tak zrobiło i są już samotnymi matka-
mi albo mają taką opinię, której nie chciałaby mieć żadna
dziewczyna. Teraz już rozumiesz?
– Tak, ale ja nie miałem tego na myśli – odparł zbul-
wersowany, iż został tak haniebnie posądzony.
– Na pewno? – zapytała drwiąco.
– Bóg mi świadkiem.
– Boga to ty zostaw w spokoju – oburzyła się na po-
woływanie się w tak błahych sprawach na jej największy
autorytet. – Wiedz, że ja chodzę na Oazę i bardzo cenię
sobie wartości, które nasz wspaniały ksiądz Marcin nam
przekazuje. A te tak zwane dowody miłości to czysta ko-
pulacja, nie mająca nic wspólnego z prawdziwym uczu-
ciem. Zresztą, nie lubię pijaków, uwodzicieli i oszustów.
Rok temu przez trzy miesiące chodziłam z takim jednym
casanową, który zapewniał mnie, iż ma te same ideały,
ale fason trzymał tylko do momentu, kiedy jego rodzi-
ce wyjechali na wczasy. Zaprosił mnie wtedy do swojego
domu i tak jak wszyscy dotąd, chciał tego samego, a kiedy
powiedziałam,,nie”, zamknął drzwi na klucz i próbował
mnie zgwałcić.
– I co? – zapytał zaciekawiony.
20
– Nic. Upuściłam mu kryształowym wazonem trochę
krwi z tej jego pustej mózgownicy i tak zakończyła się
największa miłość mojego życia.
– To smutne – skwitował Robert.
– Smutne? – podniosła głos oburzona. – Przez tego
bydlaka straciłam prawie wiarę w ludzi. Dopiero nasz
ksiądz pomógł mi się z tego otrząsnąć.
– To już teraz nikomu nigdy nie zaufasz?
– Tego nie powiedziałam, ale musi dużo wody upły-
nąć w Warcie, aby tak się stało.
Po chwili dodała:
– A wracając do tego, co powiedziałeś, to muszę ci się
też do czegoś przyznać.
– Słucham? – powiedział zaciekawiony.
– Ty też wydajesz mi się całkiem interesujący. Robisz
dobre wrażenie i tylko dlatego z tobą rozmawiam.
– Czyli mam rozumieć, że też ci się podobam? – zapy-
tał z nadzieją w głosie.
– Oj tam, od razu podobam – odparła, karcąc go
przyjaznym uśmiechem. – Po prostu wydajesz mi się jakiś
inny, a do podobania jeszcze bardzo daleko. Jednak pa-
miętaj, że na słowo to ja już żadnemu facetowi nie uwie-
rzę. ,,Po owocach ich poznacie”, tak napisano w Biblii
i tego się trzymam.
21
– Jasno się wyraziłam? – rzuciła szorstko, patrząc mu
jednocześnie zawadiacko w oczy.
– Aż zanadto. Tak więc od dzisiaj będę dużym dojrza-
łym nierobaczywym jabłkiem.
– Jabłkiem nie – zaoponowała stanowczo.
– Dlaczego?
– Bo Ewa w raju skusiła Adama właśnie jabłkiem
i wszystko, co złe na świecie, od tego się zaczęło.
Robert pomyślał przez chwilę i jak z armaty wystrzelił:
– To będę dużym żółtym smakowitym i twardym
bananem.
– Świnia – skwitowała krótko.
Roberta wprost zamurowało i dopiero po dłuższej
chwili zapytał:
– Ale dlaczego?
– To było chamskie.
– Wcale nie – zaprotestował.
– To jak mam to rozumieć?
– Zwyczajnie. W podstawówce do piątej klasy by-
łem o półtorej głowy wyższy od swoich rówieśników,
a że chodziłem trochę przygarbiony, to przezywali mnie
wszyscy właśnie banan.
Twarz Basi zrobiła się cała purpurowa ze wsty-
du. Zaczerpnęła głęboko powietrza, jednak i tak nie
22
znajdowała słów, aby wyjść z twarzą z tej niezręcznej
sytuacji.
– Mówiłaś o mnie, a chyba sama masz robaczywe
myśli?
– Nieprawda – oburzyła się przekornie.
– A właśnie, że prawda – zaczął się z nią droczyć.
– Nieprawda – rzuciła zmieszana i zaczęła pięściami
delikatnie okładać go po plecach.
Robert śmiał się coraz głośniej, a subtelne klepanie
było tak przyjemne, iż mogło dla niego trwać wieki.
– No dobrze, niech stanie na twoim – powiedział roz-
bawiony i ramieniem objął dziewczynę.
Basia przytuliła się do piersi Roberta i cicho wyszeptała:
– Wiesz, na co dzień słyszę tyle dwuznacznych propo-
zycji od chłopaków, że nie pozostaję im dłużna.
– Zresztą, zakończmy ten żałosny temat i jeżeli ta
kawa jest nadal aktualna, to również się chętnie napiję –
oznajmiła, odzyskując pewność siebie, ale jednocześnie
zdając sobie sprawę z tego, jak strasznie się wygłupiła.
– Kawa!? Brzmi zachęcająco – odparł. – A co do tych
chłopaków, to w ogóle im się nie dziwię. Jedynie powinni
popracować nad formą dotarcia do ciebie, ale jeżeli cho-
dzi o twoją osobę, to ich zupełnie rozumiem.
23
– A co do tego nieszczęsnego banana, to od dziś naj-
lepiej będę zwyczajnym Robertem, który z niczym ci się
nie będzie kojarzył. Dobrze?
Dziewczyna z uwagą spojrzała mu głęboko w oczy
i przekornie zapytała:
– Teraz będziesz się nade mną znęcał, bo się
wygłupiłam?
– Okey. Od teraz milczę. Już nic nie mówię – wtrącił
wesoło Robert, przesuwając palec po ustach, imitując za-
mykanie ich za pomocą zamka błyskawicznego.
Po parunastu metrach drogi przez park w kierunku
hotelu „Patria” Basia zatrzymała się i ochoczo oznajmiła:
– Wiem, pójdziemy nad Bałtyk.
Robert spojrzał na nią z niedowierzaniem i z nutką
ironii zapytał:
– A to trochę nie za daleko, tak z Częstochowy nad
morze!?
– Nie nad morze, tylko nad Bałtyk.
– A to nie to samo? – zapytał jeszcze bardziej
zdziwiony.
Basia zaczesała ręką do tyłu włosy i mentorsko
oznajmiła:
– Gdybyś chodził z pielgrzymką warszawską co rok,
to byś wiedział, że Bałtyk to taki częstochowski Balaton
24
z drugiej strony Jasnej Góry od ulicy św. Jadwigi.
A z ciebie to taki kolejowy pielgrzym, co to, jak mawia-
ła moja świętej pamięci babcia, „boi się sobie sandałków
przykurzyć”.
– A na ciebie, jak mawiała twoja babcia, pani mądralo,
bo na pielgrzymki nie chodzisz? – odgryzł się ostro.
– Na mnie – powtórzyła za nim i zawiesiła przez
chwilę głos.
– Na ciebie, na ciebie – rzucił natarczywie, jakby znał
odpowiedź.
– Na mnie, mój drogi, babcia nijak nie mówiła.
– Bo pewnie byłaś jej ukochaną wnuczką? – zaśmiał
się ironicznie, chcąc pokazać jej wywyższanie się.
– Nie, panie „kolejowy pielgrzymie”. Moja babcia co
roku pakowała mi plecak i pod koniec lipca jechałam po-
ciągiem do stolicy. I co roku od pierwszej klasy szkoły
podstawowej do siedemnastego roku życia chodziłam
na pielgrzymki z moją ciocią z Konstancina, a kiedy
umarła, dołączyłam do swojej starej grupy warszawskiej.
Robert opuścił głowę. Twarz jego oblał soczysty ru-
mieniec i pomyślał: – Na wszystko ta dziewczyna ma
odpowiedź.
– A do kościoła to kolega w ogóle chodzi? – Napierała
teraz już bezpardonowo.
25
– Oczywiście – odparł z dużą dozą arogancji.
– Ale tak bardziej jak dziś, turystycznie, czy może jed-
nak z lekką nutką religijności?
– Teraz to mnie już chyba obrażasz? – syknął podiry-
towany tą rozmową.
– Oj tam, od razu obrażasz. Wielki chłop z ciebie.
Prawie wykształcony, może nawet inteligentny. Skąd ja
mogę wiedzieć, co ci tam w głowie siedzi? Zresztą – cią-
gnęła dalej – jak się czegoś nie wie, to najlepiej zapytać
u źródła. Czyż nieprawda, panie filozofie?
– Prawda!! Prawda! – odburknął, nie kryjąc zażeno-
wania. – To, że nie chodzę na pielgrzymki i opuszczam
niedzielne msze święte, to jeszcze nie powód, aby od razu
posyłać mnie na stos.
– Nie każdy – mówił już z wyraźnym sarkazmem –
moja droga, znajduje się tak blisko kościoła, jak ty, ale to
jeszcze nie znaczy, że pod czapką nosi rogi, a z tyłu wy-
rósł mu właśnie ogon.
– Wiecie, Wasza Świątobliwość? – rzucił na koniec
kwiecistego wystąpienia i z całej siły kopnął leżący przed
nim kamień.
Słowa Roberta zabrzmiały zabawnie, niczym tłuma-
czenie się małego chłopczyka, który właśnie poprzez
26
roztargnienie stłukł salaterkę z budyniem czekolado-
wym, przyrządzonym przez swoją ukochaną mamę.
Basia przez chwilę wpatrywała się w zmieszanego
chłopaka, aż w końcu nie wytrzymała i parsknęła dziew-
częcym chichotem.
– Ty mi się tłumaczysz!? – oznajmiła z serdecznym
uśmiechem, nie kryjąc ubawu z reakcji Roberta.
– Ty chyba żartujesz!! – wykrzyczał i kontynuował: –
Jeszcze się żadnej dziewczynie nie tłumaczyłem i tłuma-
czyć nigdy nie będę.
Wypiął dumnie pierś w oczekiwaniu na ripostę.
– Uuu. Samiec się w warszawskim paniczu odezwał.
– Nie samiec, tylko prawdziwy mężczyzna – odgryzł
się już mniej miło.
– Mężczyzna? – powtórzyła za nim.
– A może taki przyjezdny casanova, który przy byle
okazji bałamuci młode porządne dziewczyny?!
Robert stanął jak wryty. Spojrzał na Basię, a serce jego
przebił niewidzialny sztylet. Na gardle owinęła mu się
niewidzialna stalowa obręcz i poczuł, że zrobiło mu się
bardzo przykro. Taka wspaniała dziewczyna, a taka niedo-
stępna, a przede wszystkim nieufna – pomyślał. Pokiwał
z politowaniem głową. Postukał się wymownie palcem
po czole i z zażenowaniem bezpretensjonalnie rzucił:
27
– Ty się chyba w dzieciństwie za dużo filmów dla do-
rosłych naoglądałaś i teraz masz problem z odróżnia-
niem ludzi. Albo cię ten twój ksiądz na zakonnicę chce
przerobić i teraz wszystkich mierzysz jedną miarką.
– Ty mi się naprawdę tłumaczysz?! – oznajmiła z nie-
skrywaną satysfakcją, wprost oczarowana tą sytuacją.
– No niech ci będzie, że się tłumaczę, i co z tego?
Basia spojrzała mu raz jeszcze głęboko w oczy, chrząk-
nęła wydatnie pod nosem i wsunęła swoją małą dłoń
w jego wielką jak bochen chleba rękę.
– Chodźmy w końcu nad ten Bałtyk, bo nas tu zima
zastanie – powiedziała i delikatnie pociągnęła go za sobą.
Po parunastu metrach puściła jego dłoń i od niechcenia
zagaiła:
– Podoba ci się moje miasto?
– Znam tylko Aleje, dworzec i nic poza tym. Tak więc
trudno mi coś o nim powiedzieć.
Basia opuściła głowę i co jakiś czas uśmiechając się
do siebie, szła pod rękę z Robertem w milczeniu. Zeszli
w dół ulicą Wieluńską, minęli Rynek Wieluński i znaleźli
się na ulicy świętego Rocha.
Niskie szare domy po obu stronach ulicy, dość wąskiej
jak na trasę wylotową na Wieluń, nie budziły zachwytu
w Robercie.
28
II
Dwadzieścia lat później
Robert obudził się o brzasku. Po nocy dręczącej dziw-
nym niezrozumiałym koszmarem wszystkie mięśnie,
a nawet kości, bolały go jak przy najbardziej ostrym ataku
grypy. Wolno zwlókł się z łóżka i niczym inwalida wo-
jenny potruchtał do kuchni. Z małej metalowej szkatułki
z lekami wyjął termometr i włożył go pod pachę. Nastawił
czajnik z wodą na kuchence gazowej, rozsiadł się wygod-
nie w swym miękko wytapicerowanym krześle i bezmyśl-
nie zapatrzył w palący się pod czajnikiem płomień. Czuł
się jak stary przedwojenny zegar, którego wskazówki
za chwilę przestaną odmierzać czas. Oślepiające promie-
nie słońca z wolna zaczęły wdzierać się do mieszkania.
To dobry znak – pomyślał, spoglądając przez kuchenne
okno na swój wypielęgnowany ogródek, z którego przed
wszystkimi sąsiadami był tak bardzo dumny.
39
Ciepłe słoneczne dni zawsze napawały go optymi-
zmem. Włożył rękę pod wygniecioną beżową piżamę.
Wprawnym ruchem wyciągnął termometr, spojrzał i ku
swojemu zdziwieniu odczytał 36,6oC. – Zwykłe zmęcze-
nie organizmu – mruknął pod nosem, chowając termo-
metr do szkatułki.
Zalał wrzątkiem kawę, raz jeszcze spojrzał na ogród,
uśmiechnął się pod nosem i przeszedł do salonu. Usiadł
w głębokim skórzanym fotelu naprzeciwko kominka.
Na dużą dębową ławę postawił kubek z kawą, przecią-
gnął się i odruchowo spojrzał na wiszący nad kominkiem
portret swojej zmarłej żony.
– To już tyle lat, kochanie, a wydaje się, jakby to stało
się wczoraj – powiedział do portretu i z zasępioną miną
upił łyk kawy. Westchnął głęboko, spojrzał raz jeszcze
na portret, gdy z nostalgii wyrwał go plastikowy odgłos
dzwonka domofonu.
– A kogo tam o tej porze niesie? – burknął i podszedł
do słuchawki w przedpokoju.
– Słucham – rzucił gburowatym tonem.
– No cześć, Robert, to ja, Julek.
– Wejdź – wydukał z niechęcią w głosie i przycisnął
guzik zwalniający elektromagnes w furtce.
40
Otworzył drzwi i opryskliwie, niczym intruza, powi-
tał swojego odwiecznego przyjaciela.
– Wcześniej to już nie mogłeś przyjść?
Julek stanął jak wryty. Zdziwiony spojrzał głęboko
w oczy Robertowi i ostro, bez cienia kurtuazji, rzucił:
– Znowu piłeś!
– Nie – oburzył się Robert.
Julek kpiąco pokiwał głową i z politowaniem od wej-
ścia oznajmił:
– Ty powinieneś robić doktorat z własnego pijaństwa,
a nie z historii drugiej wojny światowej.
– Znowu przyszedłeś mi prawić morały? – odgryzł się
gospodarz.
Julek poklepał tylko przyjaciela po ramieniu i wszedł
prosto do salonu.
– Widziałem się wczoraj z Zawiewskim i rozmawia-
łem o twojej obronie.
– I co mówił profesor? – z zaciekawieniem zapytał
Robert.
– On niewiele, ale masz przesunięty termin obrony.
– Dlaczego?
– Dlaczego? – parsknął Julek śmiechem.
– No mów, dlaczego, a nie zgrywaj ważniaka.
– Szczerze?
41
– No tak. Mów bez ogródek.
– Ale tak naprawdę szczerze? – powtórzył za Robertem.
Ten tylko przytakująco kiwnął głową i przeczuwając
coś złego, powiedział:
– Tak.
– Pomimo iż z historii jesteś tylko magistrem, sam do-
brze wiesz, że na uczelni jesteś najlepszym wykładowcą,
a od dziesięciu lat, nie wiedząc, dlaczego, nie możesz zro-
bić głupiego doktoratu z historii. Fakt, doktorat z filozofii
masz już osiem lat, ale w tej dziedzinie powinieneś mieć
już co najmniej habilitację.
– Julek, przecież sam wiesz, że śmierć Barbary zupeł-
nie wytrąciła mnie z równowagi.
– Wiem i doskonale to rozumiem, tylko że Basia umar-
ła wieki temu, a ty, zamiast wziąć się w garść, chlasz tę
wódę i nawet nie dasz sobie pomóc.
– No ale co ma Zawiewski do mojej pracy doktorskiej?
– Do samej pracy niewiele. Jakieś drobne poprawki.
Musisz bardziej rozwinąć rozdział o Adolfie Eichmannie.
– No więc o co chodzi?
– A o to, mój serdeczny, kochany przyjacielu, kretynie,
że Zawiewski chce, abyś to właśnie ty objął w przyszłości
na uczelni katedrę historii po nim.
42
Robert z wrażenia aż podskoczył do góry. Rzucił się
na szyję Julkowi i wykrzyczał:
– To wspaniale!
– Też jestem tego zdania – zimno, nieszczerze wyce-
dził przez zęby. – Jednak jest jeden mały, wręcz bardzo
niewielki, szkopuł i oby on cię tylko nie przerósł.
– Jaki – zapytał rozradowany Robert.
– To lepiej sobie usiądź, bo tej wiadomości to możesz
naprawdę nie ustać.
Robert parsknął śmiechem i ironicznie rzucił:
– Przynosisz same dobre wieści i robisz z tego jakąś
antyczną tragedię.
– No to słuchaj, mój brachu. Od dzisiaj do poniedział-
ku jesteś na urlopie.
– Ale przecież mam dzisiaj spotkanie z Zawiewskim –
bezpardonowo zaoponował Robert.
– Słuchaj i nie przerywaj – ostrym tonem sprowadził
go na ziemię Julek.
– Od dzisiaj, jak ci wcześniej powiedziałem, jesteś
na urlopie. A teraz słuchaj jeszcze bardziej uważnie.
Robert opadł na fotel z wlepionymi oczyma w Julka,
i czując, iż sprawa jest bardzo poważna, nagle zamilkł.
– W poniedziałek, zupełnie trzeźwy, pamiętaj, zupeł-
nie trzeźwy – powtórzył z namaszczeniem – o godzinie
43
ósmej rano masz stawić się na oddziale odwykowym
w Tworkach.
– Co? Chyba ci się całkiem w głowie pomieszało! Ja
i Tworki? Dobry żart! – wykrzyczał Julkowi w twarz.
– Słuchaj i nie przerywaj, bo może się to dla ciebie na-
prawdę źle skończyć.
– Ale jak to, dlaczego? – wydukał już mocno
przerażony.
– To jest decyzja Zawiewskiego. Terapia, później po-
wrót na uczelnię i dopiero obrona doktoratu.
– Z tego, co wiem, nikt mnie do tego nie może zmusić
i na pewno tam nie pojadę. Po prostu, pogadam z nim
i wszystko wróci do normy – odgryzł się arogancko
i wstał z fotela.
– Robert, przyjaźnimy się od podstawówki i źle, że do
tego doszło, iż ja muszę ci to przekazać, ale jeżeli w po-
niedziałek tam nie pojedziesz, to na uczelnię masz tylko
wstęp do działu kadr. Chyba wiesz, po co?
– Po zwolnienie? – nieśmiało zapytał.
– Tak, i to dyscyplinarne. Tak więc nawet nie próbuj
się do końca terapii kontaktować z profesorem, bo tylko
pogorszysz swoją sytuację.
– Ale dlaczego, co się takiego stało?
44
– Dlaczego? – powtórzył za nim Julek. – To, co wy-
prawialiście z profesorem Dombiakiem przez ostatnie
trzy dni na sympozjum naukowym w Krakowie, po pro-
stu urąga ludzkiej przyzwoitości.
– Julek, o czym ty w ogóle mówisz? Przyjeżdżasz
do mnie rano i po prostu mnie obrażasz. Czy ty sobie
za dużo nie pozwalasz?
– Żałosny jesteś – rzucił mu bezceremonialnie. – Nie
dość, że nic nie pamiętasz, to jeszcze szukasz winnych.
– Okey. O co tak naprawdę ci chodzi?
– O co? – zaśmiał się ironicznie Julek i ze stoickim
spokojem kontynuował:
– Jesteś dobrym historykiem. Wspaniałym wykła-
dowcą z filozofii i etyki, a więc opowiem o pewnych fak-
tach, które dotyczą ściśle etyki, czyli twojej specjalizacji.
Chcesz?
– Oczywiście, ja nie mam nic do ukrycia – obruszył
się Robert.
– Pojechałeś z Dombiakiem na sympozjum. Tak?
– No tak.
– Tylko że sympozjum odbywało się na Uniwersytecie,
a nie w pokoju hotelowym.
– No tak, tylko że trochę się spóźniliśmy i dlatego nie
było nas w pierwszym dniu.
45
Książki dotychczas wydane
Roberta Gonga
1. „W pogoni za miłością”
2. „Wilki”
3. „Kokainowa miłość”
Powieść zakwalifikowana do Literackiej Nagrody
Europy Środkowej Angelus 2014 r.
4. „666 do mroku”
Powieść zakwalifikowana do Literackiej Nagrody
Europy Środkowej Angelus 2015 r.
Książki dostępne także w wersji elektronicznej pdf
oraz na urządzenia mobilne (epub, mobi)
w księgarniach internetowych
299
300
Pobierz darmowy fragment (pdf)