Darmowy fragment publikacji:
Anna i Maria
czyli
Ekscytacje starszej pani
Maria P. Szułczyńska
Anna i Maria
czyli
Ekscytacje starszej pani
© 2016 by Maria P. Szułczyńska
© 2016 by Wydawnictwo Literackie SILVA RERUM
All rights reserved
ISBN: 978-83-64447-90-7
978-83-64447-91-4
druk
e-book
Wydanie I: Wydawnictwo Literackie SILVA RERUM
www.literackie.wydawnictwo-silvarerum.eu
Poznań 2016
Redaktor prowadzący – Paulina M. Wiśniewska
Korekta – Katarzyna Strzyż
Projekt okładki – Studio Graficzne SILVA RERUM
Zdjęcie na okładce – © Paulina M. Wiśniewska
Zdjęcia wewnątrz wydania – © Paulina M. Wisniewska
Modelka – Agata Szyszka-Wasik
Skład komputerowy – Studio Graficzne SILVA RERUM
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne, a ich ewentualne
podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych jest całkowicie
przypadkowe.
Druk i oprawa – Zakład Poligraficzny Moś i Łuczak spółka jawna
ul. Piwna 1, 61-065 Poznań, tel./fax 0-61 6337165, www.mos.pl
Druk ukończono w listopadzie 2016 r.
Nie trzeba mi wiele,
Tylko ciebie i zieleń…
I żeby sercu było bezpiecznie…
R o z d z i a ł 1
Jasny pRomyczek Jada pizzę
Maria zmęczona wdrapała się na 14. piętro. Znów wy-
siadła winda. Pusiek wydawał się być jeszcze bardziej niż jego
pani sterany wchodzeniem po jak zwykle brudnych schodach.
Gdy jednak spojrzała na psa, kundelka przygarniętego ze schro-
niska, ten machnął radośnie ogonem. Oparła siatki z zakupami
na podłodze klatki schodowej i zaczęła przeszukiwać kieszenie.
Gdy wreszcie znalazła klucze, wypadły jej z dłoni.
– Proszę – sąsiadka była szybsza i podała jej pęk z wize-
runkiem św. Antoniego, który miał ochronić tak cenną rzecz jak
klucze do domu przed wiecznym zagubieniem. Do świętych Ma-
ria zasadniczo nie miała zaufania, ale do Antoniego, i owszem.
I właściwie trudno powiedzieć, dlaczego.
– O, dziękuję, pani Anno. Jak ładnie pani dziś wygląda
– Maria lubiła swoją młodą sąsiadkę, która zajmowała kawalerkę
naprzeciwko. Dziewczyna była spokojna, uczynna, nie tak jak
dzisiejsza młodzież. A jaka potrafiła być dzisiejsza młodzież, to
już Maria dobrze wiedziała. Ile razy zwracała uwagę tym łobu-
zom rozpostartym wygodnie w tramwaju, wpatrzonym w swoje
smartfony, tym wymalowanym ekstrawagancko nastolatkom ze
słuchawkami w uszach, które szybsze i zwinniejsze, zajmowały
jej przed nosem miejsce siedzące.
– Żadnego szacunku – myślała wtedy Maria i ustawiała
w wygodniejszej pozycji zmęczone wiekiem i przeżyciami ko-
ści. A Anna była inna, choć miała niewiele ponad 25 lat i niedaw-
no skończyła studia. – Znalazła już pani sobie pracę?
– Nie, wciąż szukam, to nie takie proste. Te oferty, które
8
S T R O N A
są, nie odpowiadają mi. A te, które mi odpowiadają, to z kolei
nie są dla mnie. Albo wybierają kogoś innego, albo poszukują
osób z innym przygotowaniem, no i większym doświadczeniem
zawodowym – Anna rozłożyła ręce.
– Niech się pani nie martwi, w końcu coś pani znajdzie
i będzie zadowolona. Czasem lepiej poczekać niż łapać pierwszą
lepszą pracę, jaka się nawinie – usiłowała pocieszyć młodą ko-
bietę Maria.
I w tym momencie odczuła satysfakcję, że nie jest dwu-
dziestolatką i nie ma problemów ze znalezieniem pracy. Ma eme-
ryturę, ciężko wypracowaną po latach nauczania w szkole. Nie
jest młoda, ale przecież stara to chyba też jeszcze nie?...
Spojrzała w swoje wiszące w niewielkim przedpokoju
oprawne w złotą ramę lustro, odziedziczone po zmarłej babce
wiele lat temu. Siwiznę jej dobrze wystrzyżonych włosów pokry-
wała farba w kolorze dojrzałych kasztanów. Oczy, które nie stra-
ciły jeszcze całkowicie swego blasku, podkreślone delikatną brą-
zową kreską, postronnemu obserwatorowi mogły wydawać się
nawet ładne. Choć Maria wybierała się zwykle tylko po codzien-
ne zakupy na swój skromny obiad czy późną kolację, niezbyt
częste spotkania z przyjaciółkami, no i na spacery z psem, wciąż
dbała o siebie. Bała się tego, że jak przestanie się farbować, ma-
lować, perfumować – zniknie z tego świata. Choć nie pracowała
już od kilku lat, wciąż czuła w sobie sporo sił witalnych i miała
mnóstwo energii, z którą tak naprawdę nie bardzo wiedziała, co
zrobić. Ile razy można spotykać się z tymi samymi koleżankami
i obgadywać po stokroć te same, drobne, nieważne i w gruncie
rzeczy, nudne sprawy?... Albo słuchać o przecudownych cudzych
wnukach, wnukach, których nie ma i nigdy nie będzie miała?...
A jeśli pojawiało się coś tematycznie nowego i rangą znacznie
poważniejszego niż słodkie miny wnusia czy kwestia wątpliwej
świeżości warzyw w dyskoncie, to oznaczało nieszczęście, cier-
S T R O N A 9
pienie i bezsilność... Nie wiadomo, co gorsze. Agacie, jednej z
jej przyjaciółek, właśnie umierała matka. Gabrysi – mąż ciężko
chorował. Sabina właśnie owdowiała i choć z mężem żyli jak
pies z kotem, i to wyjątkowo niedobrany pies z kotem – teraz
wciąż opowiadała o tym, jakiego miała wspaniałego małżonka,
jaką ona sama była cudowną żoną i ile razem przeżyli wspólnych
chwil. Tak jakby chciała w ten sposób nadrobić stracone chwile,
a wszystko, co było w tym związku złe, potokiem słów zacza-
rować na coś lepszego, czego tak naprawdę nie było. Maria nie
protestowała, ale na słuchanie tych legend małżeńskich też nie
miała już ochoty. Nie mogła zrozumieć, dlaczego jej przyjaciół-
ki, kiedyś pełne fantazji, energii, pomysłów, tak strasznie „skap-
caniały” i są teraz coraz bardziej pogrążone w jakimś marazmie,
którego nie da się całkowicie wytłumaczyć odmienioną nagle
i coraz trudniejszą sytuacją życiową. Maria nie chciała być taka
jak one, ale z drugiej strony nie miała innych przyjaciółek, tylko
właśnie te stare, wypróbowane – choć chwilami nużące.
Wyjątek stanowiła może Tamara, pełna energii, tryska-
jąca humorem. Wszystko jej w życiu wychodziło – rodzina, ka-
riera, zdrowie. Maria lubiła spędzać z Tamarą czas, ciesząc się
jej obecnością i wspominając studenckie lata. Spotkania nie były
jednak zbyt częste, bo Tamara była bardzo zapracowana, poza
tym mieszkała w Warszawie, a wyjazdy coraz częściej stawały
się wyprawami wręcz kosmicznymi. Jednak Tamara była w zde-
cydowanej mniejszości, większość ulegała presji posuwającego
się czasu, poddawała nieświadomie nadchodzącej osobniczej
epoce schyłkowej.
Maria spoglądając w zwierciadło.
– Chyba wkraczam w zaklęty krąg starości – dumała
Nie czuła buntu, lustrując kolejne zmarszczki na twarzy.
Ogarniało ją jednak zniechęcenie, rezygnacja, poczucie bezsil-
ności. Można się sprzeciwiać czemuś, z czym da się walczyć
1 0 S T R O N A
z nadzieją najmniejszego choćby zwycięstwa. W tym wypad-
ku walka zdana była na jedno – totalną przegraną. Im więcej sił
przeznaczyłaby na tratowanie skutków upływu czasu, tym więk-
szą wagę miałaby jej klęska. Bo czy można pokonać tego wład-
cę potężnego, wszechwładnego i wszechobecnego – noszącego
okrutne imię, równie bezwzględne, jak jego czyny – Czas?...
Nikt rozsądny zresztą nie próbuje, a Maria była kobietą znającą
naturalny porządek rzeczy. Można tego okrutnika nieco przechy-
trzyć, spróbować odrobinę oszukać jego działanie – tu nałożyć
trochę pomady, pudru, a gdzie indziej – dobrej jakości tusz. Moż-
na ewentualnie zaszaleć i pojechać do SPA. To wszystko. Jeśli
się postarać, czynności te mogą nawet dostarczyć nieco ożyw-
czej przyjemności, odrobinę zabawy. Maria lubiła nawet siady-
wać w łazience na brzegu wanny i opierając dłonie na umywalce
starannie nakładać czerwień na paznokcie. Przyglądała się po-
tem długo i z satysfakcją swoim szczupłym, kształtnym dłoniom.
Lubiła swoje ręce, nieskalane cięższą pracą fizyczną i zapewne
dlatego dziesięć lat młodsze niż ich prawowita właścicielka. Czy
to źle, że poświęcała sobie trochę czasu?... Bynajmniej, w końcu
i tak miała go aż nadto.
Marii młodość już minęła bezpowrotnie, z sympatią spo-
glądała natomiast na Annę – dziewczynę z przeciwka, której je-
dyną, odkrytą na razie przez Marię wadą było słuchanie zbyt gło-
śnej muzyki. Może także i to, że czasem goście Anny mylili się,
dzwoniąc po nocach do jej mieszkania. Raz jakiś Dawid usiłował
wcisnąć starszej pani bukiet róż, napierając, kiedy nie chciała go
przyjąć. Ponieważ był trochę wstawiony, a róże trzymał tuż przed
sobą – nie zauważył natychmiast pomyłki. Na klatce schodowej,
jak zwykle ktoś pokradł żarówki i tej nocy panowała całkowita
ciemność. Dawida skierowała, gdzie trzeba i wróciła do ciepłej,
przytulnej pościeli. Tak, Maria potrafiła cieszyć się takimi wła-
śnie drobiazgami jak wygrzane i wygodne łóżko czy purpurowe
S T R O N A 11
paznokcie... Innym razem, około północy, jakiś „Bubuś” – tak się
przedstawiał zza drzwi – usiłował ją namówić na „rozgwieżdżo-
ną” pizzę.
–...bo dla mojej gwiazdeczki. Jeszcze gorąca – przeko-
nywał najpierw pomyłkowo Marię, a potem długo dobijał się do
nieobecnej wówczas, lub tylko śpiącej bardzo twardym snem,
Anny.
zapytał, dzwoniąc drugi raz do jej drzwi.
– To może z tobą zjem tę pizzę, skoro Anusi nie ma? –
Najwyraźniej dziarski i miły głos Marii wydał mu się od-
powiedni wiekowo. Mogłaby być jego babką albo nieco starsza-
wą mamusią, więc odmówiła. Wnuka wprawdzie nie ma, ale też
nie odczuwa jego wielkiej potrzeby. Korowód panów był zresztą
dużo większy, na szczęście tylko nieliczni dobijali się do drzwi
Marii, myląc numer 103 ze 113 (na drzwiach Anny brakowało
środkowej cyfry).
Tak, Anna była jasnym promyczkiem w życiu starszej
pani, choć w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy, prowadząc
swoją codzienną, ożywioną towarzysko egzystencję.
R o z d z i a ł 2
dziewczyna z autobusu
– W sam raz na mroczne wieczory – pomyślała zachęco-
Listopadowy chłód przeszywał Marię na wylot. Teraz,
stojąc w zapadających ciemnościach na przystanku, klęła, na
czym świat stoi, że niepotrzebnie wybrała się do miasta. Obeszła
sklepy w centrum, zajrzała do antykwariatu, wynosząc stamtąd
powieść Na smyczy Saganki.
na też antykwaryczną ceną.
„Ponieważ jednak ostatnie kilka minut spędziłem w łazience,
gdzie przez otwarte na oścież okno wdychałem świeże, rześkie,
niemal wiejskie powietrze paryskiego świtu, czułem się znako-
micie. Pochyliłem się nad śpiącą Laurence – z długimi czarnymi
włosami, ściśle okalającymi regularnie sklepioną czaszkę, wy-
glądała jak Madonna z romańskiego kościoła, co mnie uderzyło,
gdy tylko ją poznałem. Westchnęła. Pochyliłem się jeszcze bar-
dziej i dotknąłem ustami jej szyi”1 – czytała Maria, ukradkiem
spoglądając, czy nie jedzie jej numer. Zawsze, gdy trafiała na
takie właśnie fragmenty, ogarniało ją przykre poczucie niespeł-
nienia. Cóż, zmarnowała dane jej lata, i już nic się na to nie po-
radzi. Tym bardziej, że wreszcie nadjechał jej autobus. Zaczęła
się zastanawiać, co ugotuje sobie na spóźniony obiad i te myśli
zdawały się powoli pochłaniać ją całkowicie.
Wcisnęła się na jedyne wolne miejsce naprzeciw młodej,
zadbanej dziewczyny o pełnych, kształtnych ustach. Coś było
jednak takiego w jej twarzy, co nie pozwoliło starszej pani skupić
Francoise Sagan, Na smyczy, przeł. Kalina Szymanowska,
1
Wydawnictwo bis; Warszawa 1992.
S T R O N A 1 3
się całkowicie na swoich kulinarnych rozważaniach. Duże, szare
oczy dziewczyny były kurczowo wbite w szybę autobusu. Tak
właśnie – kurczowo wbite, tak jakby desperacko pochwyciła się
jakiegoś punktu, by nie utonąć. Gdy Maria, dawno temu, bo jesz-
cze podczas studiów, ze swoim ówczesnym narzeczonym Toma-
szem wdrapywała się na zaśnieżony szczyt – też rakami zamoco-
wanymi do butów wbijała się w śnieg, by nie spaść w dół na łeb
na szyję. Zresztą wtedy miała Tomasza, który pochwyciłby ją w
locie i uratował, tego była wtedy pewna.
A Tomasz? Cóż... Zaręczył się w trzy tygodnie po ich
kłótni, głupiej, niepotrzebnej kłótni... Maria wtedy powiedzia-
ła mu, że jest w ciąży, także to, że zdecydowała się na zabieg.
Tomasz stał bez ruchu. Potem jej powiedział, że nigdy nie czuł
się tak bezradny i wściekły własną bezsilnością, jak wtedy. Po-
wiedział jej – kiedy wiadomo już było, że to nieprawda, a obawy
Marii były dużo przedwczesne – że jest okrutna. Maria wtedy
chciała mu się odpłacić czymś równie okropnym, więc gadała,
co jej wpadło do młodej, pijanej głowy – że go nie kocha, że go
zdradzała i że tak w ogóle, to może się wypchać. Żadna z tych
rzeczy nie była prawdą, ale duma nie pozwoliła jej pierwszej
wyciągnąć ręki do zgody. A potem dowiedziała się, że Tomasz
wyjechał na wieś razem z zastanawiająco szybko poślubioną
małżonką. Maria potrząsnęła głową, przywołując się do porząd-
ku. Jechała przecież autobusem, musi się skupić, żeby znowu nie
przegapić swojego przystanku. Znów spojrzała na nieruchomą
pasażerkę, sztywną i jakby nieobecną.
Dziewczyna sprawiała wrażenie samotnej i zdespero-
wanej. A może po prostu intensywnie o czymś rozmyślała?…
I Maria już gotowa była myślami powrócić do rzeczywistości
i ponownie zrobić przegląd swojej lodówki pod kątem ewentual-
nych zakupów spożywczych.
– Uważasz, że to w porządku? Co?! – młody, wielki
1 4 S T R O N A
facet siedzący obok sztywnej pasażerki najwyraźniej był jej to-
warzyszem. Krótko ostrzyżona głowa przywiodła Marii na myśl
„bramkarzy” tudzież młodzieżowe gangi, rozbijające się po osie-
dlach. Nie mogła za długo gapić się na niego z obawy, by nie
„dostać w stary dziób” – jak to jej kiedyś zaproponował pewien
rosły jegomość z wygolonym potężnym karkiem. Dziewczyna
siedziała wciąż nieporuszona, bez słowa, tak jakby wypowie-
dziane pytanie nie było skierowane do niej. Mocniej tylko zaci-
snęła drobne palce na czarnej damskiej torebce. I z jeszcze więk-
szą determinacją wpatrywała się w ciemność za oknem.
– Nie przejmuj się nim, dziecinko, idź swoją drogą –
miała jej ochotę szepnąć Maria, gdyby tak wypadało. Ale nie
wypadało, więc tylko spojrzała na zegarek, żeby coś zrobić, wy-
konać jakiś ruch. Czasem tego właśnie trzeba – nieważny i nie-
potrzebny gest, który ratuje samopoczucie.
– Nie pójdzie ci tak łatwo – chłopak był wyraźnie zde-
nerwowany. – Doniosę na twoją matkę za nagabywanie, i na tego
lekarza też – rzekł przyciszonym głosem.
I dalej wpatrywał się w nią z napięciem. Po kilku minu-
– Daj mi tylko dziesięć minut... – już łagodniejszym to-
tach milczenia rzucił:
nem. – Porozmawiajmy…
Jednak i to nie spotkało się z żadną reakcją ze strony
dziewczyny. Gdy autobus zatrzymał się na kolejnym przystanku,
chłopak wysiadł. Dziewczyna siedziała dalej nieporuszona, zaci-
skając palce na swojej modnej, czarnej torebce. Miejsce chłopa-
ka zajął puchaty jegomość, który skoncentrował się po chwili na
sobie tylko znanych myślach, może na spodziewanej zawartości
swojej lodówki, która czekała na niego u celu podróży… Maria
natomiast zdążyła porzucić ten temat i też nieco sztywna my-
ślała o podsłuchanej rozmowie. Miała znów ochotę nachylić się
i wyszeptać do ucha dziewczynie tym razem coś zupełnie innego:
S T R O N A 1 5
Autobus stęknął, łupnęły drzwi, Maria wysiadła... Tylko
– Gdybym to ja mogła być na jej miejscu... – westchnęła
– Nie rób tego, złotko, bo potem możesz już nie mieć
drugiej szansy... Nie igraj z ogniem...
tyle.
Winda znów trzeszczy. Ale jakoś dotarła. Zwykle, kie-
dy Maria jeździła wysłużonymi windami, myślała, jak okropna
musi być śmierć w spadającej kabinie – tym razem jednak nie
mogła myślami opuścić dziewczyny z autobusu.
Maria.
Gdyby można było dokonywać takich zamian, życie
byłoby zbyt proste. Można by wtedy dawać ogłoszenia do ga-
zety typu: „Młoda w ciąży, zamieni się losem z kobietą bez cią-
ży. Albo najlepiej, facetem nie w ciąży”. I już. Po krzyku. Sęk
w tym, że jednak nie można. Winda sapnęła z wysiłku, bo wła-
śnie udało jej się dojechać na docelowe piętro. Maria zgarnęła
stertę reklam z wycieraczki. Przed drzwiami jej sąsiadki leżała
pąsowa róża. Jedynie Pusiek nie sprawił zawodu – skakał rado-
śnie, całą swą duszę wkładając w ogon. Gdyby ogon Puśka mógł
być poetą – stworzyłby najpiękniejsze miłosne wiersze świata –
doszła do wniosku Maria, zakładając psu smycz.
– Saganka by się uśmiała, jest chyba bardziej przyzwy-
czajona do ludzi na smyczy – powiedziała do psa Maria i klepnę-
ła radośnie Puśka. O dziewczynie już nie myślała.
W ciemności, spacerując między blokami, wyłowiła
szczupłą sylwetkę Anny. Szła uśmiechnięta, wpatrzona w wyso-
kiego jegomościa z siatami, który posłusznie dreptał u jej boku.
– Dobry wieczór, pani Mario – rzekła sąsiadka, a jej jego-
mość niepewnie skłonił głowę. Marię czekał wieczór z Puśkiem
i Eleonorą, która zapowiedziała się, by zrelacjonować swoje pa-
ryskie przygody. Była to kolejna perełka w niezbyt pokaźnym
sznurze przyjaciółek Marii. I to perełka wyjątkowo wylewna.
1 6 S T R O N A
– Może uda mi się wtrącić dwa zdania – z taką nadzieją
Maria rozpoczęła zaparzanie wieczornej kawy.
Szykował się długi, pełen górnolotnych słów wieczór.
Dziewczyna z autobusu już była odległym, bladym wspomnie-
niem. A może nigdy jej nie było?... W świecie Marii nie miało to
już wielkiego znaczenia...
Po długiej wizycie Eleonory, Maria na chwilę jeszcze
włączyła telewizor.
– Przynajmniej mogę zmienić kanał, jak mnie coś znu-
dzi – mruknęła jeszcze na myśl o przeżytym właśnie słowotoku
przyjaciółki. Tej nie można było wyłączyć jak telewizyjny od-
biornik.
Tak naprawdę Marii najlepiej konwersowało się
z przyjaciółką, z którą do tych rozmów miała najmniej okazji –
z mieszkającą w stolicy Tamarą. Maria zawsze wdzięczna była
Tamarze za wyciągniętą pomocną dłoń, za słowa otuchy w trud-
nych chwilach, zwłaszcza po nagłym i gwałtownym rozstaniu
z kolejną wielką miłością kochliwej dawniej Marii – z Andrze-
jem. Maria lubiła pogodę ducha, która nieustająco towarzyszyła
Tamarze, jej poczucie humoru i uśmiech rozrywający najbardziej
burzowe chmury. Także to, że w ciągu kilkudziesięciu lat przy-
jaźni nie pokłóciły się ani razu.
Maria, pod wpływem tych sentymentalnych myśli i nie-
odpartego, niewytłumaczalnego impulsu, nie patrząc na zegarek,
obwieszczający dość późną porę, sięgnęła energicznie po słu-
chawkę telefonu, stojącego na szydełkowanej serwetce. Wykrę-
ciła dobrze sobie znany warszawski numer.
go głosu Tamary.
– Halo? – usłyszała miły jej sercu tembr niskiego, ciepłe-
– To ja, Maria. Nie gniewaj się, że chyba trochę późno,
ale pomyślałam sobie, że czas dojrzał do spotkania, w końcu tak
dawno się nie widziałyśmy, wiesz, a chyba trochę się stęskniłam
S T R O N A 1 7
za tobą i jeszcze wpadło mi do głowy, że może byśmy wybrały
się razem do teatru, ty zawsze wybierałaś fajne przedstawienia,
nie wiem, czy ci teraz pasuje, co ty na to? – Wyrzuciła z siebie
Maria jednym tchem.
W odpowiedzi zabrzmiał przyjazny śmiech Tamary.
– Nie wiem, czy telepatia naprawdę istnieje, ale właśnie
chciałam do ciebie dzwonić. Tylko – znów ten dźwięczny śmiech
– stwierdziłam, że odłożę to na jutro, bo teraz jest za późno!
– Ojej – zafrasowała się Maria. – A ja tak bez ceregieli…
Wstyd mi…
– Wspaniale zrobiłaś, spontanicznie. Ale posłuchaj…
Kupiłam bilety na ostatni hit do „Powszechnego” i potraktuj to
jako zaproszenie dla siebie. W dodatku Tadeusz znów jedzie na
delegację i nie będzie go dwa tygodnie. Chata wolna, zróbmy
sobie bal, co ty na to?
Przyjaciółki ustaliły termin spotkania, obgadały jeszcze
pokrótce ostatnie wydarzenia, i ustaliły, że kiedy wreszcie się
dopadną, to poplotkują za wszystkie czasy, nie zostawiając na
nikim suchej nitki.
– W końcu coś nam się od życia też należy – żartowała
Tamara. – I wiesz, mam ci tyle do powiedzenia... Ale to jak się
spotkamy, musisz wytrzymać.
Po tej rozmowie Marii zrobiło się jakoś tak cieplej na
sercu. A jednocześnie tak pusto… Pomyślała sobie o przyjaciół-
ce, która teraz zasypia u boku kochającego Tadeusza. Spojrzała
na swój tapczan, na którym zwinięty w kłębek wylegiwał się Pu-
siek. Westchnęła głęboko.
Gdy na korytarzu rozległy się tłumione głosy, Maria po-
człapała do judasza. Ujrzała w półmroku nagą Annę w uścisku
jegomościa, tego z siatami, który tym razem swoimi długimi ra-
mionami obejmował Annę. Pożegnalny pocałunek.
Dwa wieczory. Anny i Marii. Tak różne... Maria myśląc
1 8 S T R O N A
o tym, wzruszyła ramionami, przerzuciła karty zakupionej książ-
ki Francoise Sagan. Otworzyła na ostatniej stronie. O tym, co
mogła robić dziewczyna z autobusu, tego wieczoru już więcej
nie pomyślała.
„O jedenastej znalazłem się w okolicach Sens i właśnie
skończył się koncert jazzowy, którego słuchałem. Chciałem za-
gwizdać moją melodię, ale nie mogłem jej sobie przypomnieć.
Po chwili daremnych wysiłków postanowiłem zadzwonić do Co-
roliana, ale go nie zastałem. Wreszcie przypomniałem sobie, że
w pracowni schowałem dziesięć kopii i przyszło mi do głowy,
żeby zadzwonić do Odile, która miała jakie takie pojęcie o solfe-
żu i mogła mi cichutko zanucić melodię do słuchawki. Najpierw
długo nikt nie odbierał telefonu, a potem ja długo nie mogłem
zrozumieć z jej szlochu, że Laurence po moim wyjściu wysko-
czyła przez okno i zabiła się. Przedtem nie omieszkała włożyć
bardziej przyzwoitego szlafroka”2.
2 Tamże.
R o z d z i a ł 3
dRzwi do Różnych wymiaRów
Rano Maria lubiła sobie pospać. Co jak co, ale sen to
miała zdrowy. I lubiła się nim rozkoszować, bez większych wy-
rzutów sumienia. Gdyby wiedziała o tym Eleonora, która wsta-
wała razem z osiedlowymi gołębiami, czyli skoro świt, a potem
je pracowicie dokarmiała ku przerażeniu mieszkańców jej bloku,
tudzież Weronika, szczycąca się dziewięciorgiem absorbujących
i „absolutnie genialnych” wnucząt, które zwykle podrzucane
były babci pod czujną opiekę… A Weronika karmiła, ubiera-
ła, myła i odprowadzała do przedszkoli czy też szkół. Na bie-
żąco była z zadaniami z matematyki i najnowszymi trendami
w dziedzinie szlaczków do zeszytów maluchów. A także z modą
w kwestii piercingu czy najnowszych modeli tabletów, w przy-
padku wnucząt nieco starszych.
– Teraz już nie stawia się dzieciom dwój, tylko oceny
opisowe. A mój wnuk, Jasio, dostał bardzo długą i wyczerpującą
ocenę opisową – podkreślała Weronika z dumą, spoglądając na
kroczącego dziarsko chłoptasia w dżinsowym wdzianku i kolo-
rowej bluzeczce.
A Maria cieszyła się, że minęła, dryfując bezpiecznie
przez bezdroża oświaty, epokę ocen opisowych. Przynajmniej
praca pedagogiczna pochłaniała jej mniej czasu mierzonego
zapisywanymi stronami i tonami gromadzonej pieczołowicie
makulatury. Uwagi Marii do postawionej czwórki czy trójki
ograniczały się do zapisków w rodzaju: „Popracuj nad stylem”,
„fizjonomia i fizjologia to nie to samo, to tak jakbyś zamawia-
ła pizzę, a dostała pyzę” albo „historycy są zgodni co do faktu,
2 0 S T R O N A
że Chrobry nie był księżniczką; bezpieczniej byłoby przychylić
się do ich opinii!”. Niekiedy siliła się na ortograficzny dowcip
w rodzaju: „może morzu nierówne” czy „ty jesz, ale tyje ona”.
Cóż... Weronika natomiast podkreślała swą pogardę dla świata
pedagogicznego i takich czynności, a jednak to ona całkowicie
oddaje się teraz temu właśnie zajęciu. I zapewne też popełnia
błędy, tyle że inne. Ale to się dopiero okaże, gdy światło dzienne
ujrzą jeszcze bardziej nowatorskie pomysły pedagogiczne, cał-
kowicie druzgocące dotychczasowe usiłowania i dokonania w tej
dziedzinie.
Maria przeciągała się właśnie leniwie, rozmyślając z ko-
lei, czy wziąć poranną kąpiel, czy też nie, kiedy rozległ się ener-
giczny dzwonek u drzwi.
– Bardzo przepraszam, zdaje się, że wyciągnęłam panią
z łóżka – Anna aż cofnęła się przepraszająco, choć na jej ustach
tkwił rozbawiony uśmiech. Przez ramię miała przewieszoną nie-
wielką torbę podróżną. – Wyjeżdżam na kilka dni, może dłużej.
Czy mogłaby pani podlewać moje kwiatki, bo umrą z pragnie-
nia? – I znów ten rozbrajający uśmiech. Pewnie jej jegomość
czekał już przy windzie, a ona drżała z niecierpliwości, przystę-
pując z nogi na nogę w tych swoich wielkich buciorach, tak mod-
nych wśród młodzieży „glanach”. – Aż tak dużo tych kwiatów
nie mam, niech się pani nie obawia – rzuciła Anna na pożegna-
nie, wciskając uprzednio Marii do ręki klucz.
Był to pojedynczy egzemplarz klucza patentowego
i Maria dopiero teraz zauważyła, że drzwi naprzeciw mają tylko
jeden lichutki zamek. W odróżnieniu od drzwi na całym piętrze,
które nie tylko były podwójne, ale jeszcze miały dodatkowo po
kilka solidnych zamków „Gerdy” albo innej równie bezpiecznie
brzmiącej firmy.
– Bardzo pani dziękuję. Jest pani naprawdę kochana! –
Maria usłyszała po chwili tylko perlisty śmiech Anny i trzask
S T R O N A 2 1
zamykanych drzwi windy.
Pusiek domagał się swoich praw i Maria chcąc nie chcąc,
wygrzebała się już definitywnie z łóżkowych pieleszy. Postano-
wiła dogodzić psu i wybrała się na nieco dalszy spacer, do pobli-
skiego parku. Było tak cudnie, że Marii aż zaparło dech w pier-
siach. Kolory jesieni lśniły i mamiły. Żółcie, czerwienie, łagodne
pomarańcze i broniąca się przed napierającą paletą barw zieleń.
Gdy Maria zmrużyła oczy, krajobraz zmieniał się w rodzaj im-
presjonistycznego obrazu, a plamki muśnięte pędzlem natury
wirowały jej przed oczyma. Kolorowe paciorki jesieni wirowa-
ły unosząc ze sobą duszę zachwyconej, całkowicie oczarowa-
nej potęgą otaczającego świata starszej pani. Tak, to był bardzo
uwznioślający spacer. Tyle piękna, kolorów, ciszy. Po alejkach
usłanych liśćmi sunęły pojedyncze osoby. Jakaś starsza pani
z dziećmi („Coś w stylu Weroniki” – prychnęła pod nosem Maria),
młodzieniec biegający w dresie, zapewne z pobliskich akademików.
W oddali majaczyła jakaś klasa ze swoją nauczycielką.
Maria w końcu niechętnie wróciła do domu. Rzuciła
płaszcz na wieszak i opadła na fotel. Jej wzrok przykuł płaski me-
talowy przedmiot, o którym zapomniała, patrząc na szalejącego
wśród jesiennych liści Puśka. Był to klucz do mieszkania Anny.
Choć dziewczyna wyjechała przed paroma godzinami, Maria nie
mogła oprzeć się pokusie. Nigdy nie była w tym obserwowanym
tylko pokątnie mieszkanku. Nigdy nie widziała, jak żyje Anna
– jakie lubi kolory, czy jej gniazdko jest urządzone tradycyjnie,
czy też może nowocześnie? Czy ma tapety na ścianach, czy też
nie? Jak może wyglądać to siedlisko młodzieńczych rozkoszy?
Może w nocnym stoliku ma wibrator, to podobno teraz bardzo
popularne wśród młodych kobiet... Maria nie mogła opanować
swej babskiej ciekawości.
– I po co ja mam się tak bez sensu męczyć?! – rzekła do
siebie i ruszyła do drzwi, w dłoni dzierżąc klucz patentowy mar-
2 2 S T R O N A
ki pośledniej, który podrobić potrafi każde nieco bardziej uzdol-
nione manualnie dziecko.
Klucz sprawnie obracał się w zamku i dopiero, kiedy
Maria dotknęła chropawej powierzchni drzwi, zauważyła, że
wcale nie mają one koloru ciemnobrązowego, tylko rzeczywiście
są kruczoczarne.
– Czarne drzwi! Tu chyba jacyś sataniści się wprowa-
dzili – skomentowała ten fakt oburzona Weronika, kiedy po raz
pierwszy ujrzała feralną barwę.
– Coś ci się pomyliło – broniła, nieznanego jeszcze
wówczas lokatora Maria, z natury kobieta tolerancyjna, a także
– przekorna. – To ciemny brąz, bardzo praktyczny. Sama my-
ślę nad tym, czy sobie nie pomalować tak drzwi wejściowych
– dodała, spoglądając wyzywająco na wysoko podniesione brwi
przyjaciółki. To był u Weroniki wyraz najwyższego potępienia.
Ale Maria aż tak awangardowa nie była, lubiła natomiast zagrać
na nosie niektórym zatwardziałym w tradycjonalizmie damom.
Nawet, jeśli szczyciły się mianem jej przyjaciółek, a może wła-
śnie – dlatego?... Kto to może wiedzieć, co grało w duszy Ma-
rii?...
Drzwi, pchnięte delikatnie, nie stawiały żadnego oporu.
Posłusznie uległy woli gościa. Starsza pani, ostrożnie stawiając
stopy obute w zwyczajowe pantofle, przekroczyła próg tajem-
niczego domostwa. Starannie zamknęła za sobą zamek, by nie
kusić złego licha – najbardziej na świecie Maria bała się chorób i
włamywaczy. W wypadku otwartych drzwi wejściowych bardziej
niebezpieczne stawało się to drugie, dlatego zawsze wkładała
klucz w zamek, co miało podobno chronić przed nieszczęściem
w postaci wkradającego się złodzieja albo – co gorsza – morder-
cy starszych pań. W odróżnieniu od większości ludzi nie bała się
natomiast śmierci. Tu jednak trzeba zaznaczyć – śmierci nie tak
gwałtownej, doznanej w mniej przykrych okolicznościach.
S T R O N A 2 3
– Ja czekam na śmierć. To tylko kolejne drzwi w moim
życiu. Zupełnie nowe, otwierające przede mną nieznaną, zupeł-
nie niepojętą krainę innego wymiaru. Dlaczego mam się bać
przechodzić przez najbardziej fascynujące w całym wszechświe-
cie drzwi? – pytała Maria prowokacyjnie na tradycyjnym wie-
czorku „pogaduszkowym” w gronie jej przyjaciółek. – Człowiek
tak naprawdę nie umiera, tylko zmienia formę swej egzystencji.
Na lepszą – podkreśliła, jakby jej poprzednie słowa były nie dość
ekstrawaganckie. Przynajmniej w tym gronie.
– Tylko się nie zabij sama, skoro tak ci się spieszy! – to
oczywiście, zawsze trzeźwo myśląca Weronika, dla której drzwi
mogły zawsze prowadzić tylko do sklepu, mieszkania, tudzież
przedszkola, nigdy natomiast do czegoś tak absurdalnego jak
inny wymiar. Siedząca obok Eleonora kiwała zgodnie głową,
a duży, siwawy kok aż trząsł się i podskakiwał. Fryzury obie pa-
nie miały akurat podobne.
– Gdybym popełniła samobójstwo, otworzyłyby się
przede mną zupełnie inne drzwi, nie te, o które mi chodzi – od-
parła Maria z głębokim przekonaniem i machinalnie dotknęła
swych krótko wystrzyżonych włosów.
Zapadła wtedy kilkusekundowa, ale trwająca wieki, nie-
bezpieczna cisza. Przerwał ją dopiero donośny i sztucznie rado-
sny głos gospodyni, uroczej poznańskiej, emerytowanej damy
bankowości – Barbary. Basieńka życie przepracowała w kasie,
doczekawszy się na końcu stanowiska zastępcy kierowniczki
oddziału kasowego. Wkrótce potem przeszła na emeryturę. Co
złośliwsi twierdzili, że awansowano ją wyłącznie dlatego.
za mąż za człowieka młodszego od siebie o dziesięć lat!
I tamtego wieczora już przykry temat został zmienio-
ny na inny, jak najbardziej zawierający element życia, i to dużo
młodszego. Sonia i młodzieniec mieszkali już razem od jakiegoś
– Dziewczynki, a spotkałyście Sonię? Wyszła w końcu
2 4 S T R O N A
czasu. Ale ślub, to przecież ślub!
A teraz Maria przeszła przez kolejne, kuszące tajemnica-
mi drzwi w swoim życiu. Oparła się o nie mocno plecami, zanim
zdecydowała się wejść głębiej. Sam zapach już był intrygujący –
woń kadzideł mieszała się z bardzo dobrymi francuskimi perfuma-
mi. Maria je znała i lubiła – te subtelne zapachy lepszego, bogatego
świata, który czasem ocierał się o nią kusząco i tylko na chwilę.
Choć nie można było powiedzieć, że właścicielka tego wielce orygi-
nalnego lokum należała do elity finansowej. Umeblowanie było bar-
dziej niż skromne i oprócz wielkiego, starego biurka z komputerem,
ujrzeć można było tylko jeszcze jeden mebel. Przyjemny akcent
wnosiła zieleń – kwiatów tu nie brakowało, wiły się, pląsały, obej-
mowały sobą ściany, kratki, otulały okno. Maria już miała oddać się
całkowicie kontemplowaniu tego intrygującego wnętrza, pełnego
jaskrawych kolorów, jakie biły ze ścian i szokującego wielkim, naj-
wyraźniej wygodnym posłaniem na środku pokoju. Trudno zresz-
tą powiedzieć, że gruby materac zajmował środek – on panoszył
się niepodzielnie, zajmując właściwie całą przestrzeń. Żeby dojść
do okna czy dotrzeć do niewielkiej kuchenki, trzeba by przemykać
się pod ścianami. Właścicielce tego lokalu jednak zupełnie to nie
przeszkadzało. Posłanie miało jedną niewątpliwą zaletę, od razu
rzucającą się w oczy przybyszowi – można było je opuszczać, czy
kłaść się na nim wygodnie z dowolnej strony. Jedynie od wezgłowia
ograniczone było ścianą. Marii, lubiącej w głębi duszy przekorną
prowokację, spodobało się i to, że pościel, rozrzucona niedbale na
tym prawdziwym „lotniskowcu” miała niewątpliwą barwę kruczo-
czarną. Już uczyniła krok do przodu, by z innej perspektywy kon-
templować to oryginalne wnętrze, kiedy usłyszała słaby dźwięk te-
lefonu, tak charakterystyczny i znajomy. Dobiegał z jej mieszkania.
Z westchnieniem okręciła się na pięcie i szybko zamknęła za sobą
drzwi tej świątyni rozkoszy, od lat już jej nieznanych.
R o z d z i a ł 4
tamaRa w bieli
– Halo? – spytała na powitanie, odbierając telefon
Maria nie miała zwyczaju przedstawiać się czy podawać
swój numer telefonu, tak jak to czyniły niektóre z jej przyjació-
łek. Spotykała się nawet z ich strony z zarzutami, że jest nie-
kulturalna, bo powinna na wstępie zaprezentować się, podając
choćby tylko nazwisko. Nikomu jednak przez te lata nie udało
się nakłonić upartej kobiety do zmiany sposobu postępowania
w tym zakresie. – Halo? – Powtórzyła nie słysząc odzewu z dru-
giej strony telefonicznego drutu.
– To ja, Magdalena Buczkowska... – usłyszała Maria
pełen niepewności głos. Dzwoniąca kontynuowała jednak swój
tekst, nie zrażając się brakiem odzewu. – Muszę ci przekazać
przykrą wiadomość. Wiesz, dzwonię z Warszawy. Mieszkam tu
już od ćwierć wieku...
– Współczuję – rzekła kpiąco Maria. W głębi duszy
ucieszyła się, że rozmowa z Magdaleną już nie sprawia jej żad-
nego bólu. Ale to już tyle lat... Może, dlatego udaje się jej na-
wet wysilić na jakiś kiepski żart. – Tak, to rzeczywiście musi
być przykre... – dodała jeszcze pewniejszym głosem. Przecież
dobrze wiedziała, gdzie mieszka Magda, jej niegdyś ukochana
przyjaciółka.
– Nie wygłupiaj się. Sprawa jest naprawdę poważna, nie
zawracałbym ci inaczej głowy, w końcu dzwonię po raz pierwszy
od blisko ćwierć wieku – jej rozmówczyni zawiesiła głos.
Tak, Maria wszystko rozumiała... Sama nie szukała kon-
taktu z byłą przyjaciółką, z byłego roku, która przespała się z jej
Pobierz darmowy fragment (pdf)