Jeśli myślisz, że astrologią zajmują się tylko starsi panowie i panie, którzy mają skłonność do dziwacznego ubierania się i mówienia od rzeczy, to nic nie wiesz o astrologii. Jeśli dajesz komuś swoją datę urodzenia, nie zdziw się, kiedy twoje najskrytsze sekrety ujrzą światło dzienne i nagle dowiesz się, że są ludzie, którzy wiedzą o twoim kryzysie w małżeństwie, gorszym okresie w pracy i finansach, czy nie ujawnianych nikomu preferencjach seksualnych. Kto wie, może nawet będą znać datę śmierci twoich bliskich...
Istnieją ludzie, którzy wierzą, że sekrety astrologii odkryte przez Arystotelesa i rozwinięte przez kolejne pokolenia badaczy wpływu gwiazd na życie człowieka, pozwolą im zyskać ogromną władzę. Dla niej gotowi są nawet zabijać...
Astrolog to powieść sensacyjna, w której można znaleźć wiele ciekawostek na temat przewidywania pewnych wydarzeń na podstawie horoskopów i o tym jak dzięki astrologii można precyzyjniej oceniać ludzi.
Absolutna premiera, tylko w formie ebooka
Darmowy fragment publikacji:
Bożydar Grzebyk
Astrolog
1
1
1
1
1
1
1
1
1
1
1
1
Grodków 2011
Projekt okładki
Zamaskowani Obrońcy Atlantydy
-
-
Skład i łamanie
BeNo
--
Redakcja
Bernard Mikuta
-
-
Copyright © by Bożydar Grzebyk 2009
Copyright © by „Dobre Słowo” 2011
-
ISBN 978-83-62541-10-2
-
„Dobre Słowo”
ul. Traugutta 12
49–200 Grodków
--
www.grodkowskie.pl
e–mail: redakcja@grodkowskie.pl
a
aa
aa
aa
aa
Greg Booton powoli zmierzał do wieżowca nazywane-
go przez pracujących w nim ludzi „małym klockiem”.
Małym, gdyż sąsiadujące z nim drapacze chmur wzno-
siły się sporo wyżej. Były też zdecydowanie ładniejsze
i ciekawsze architektonicznie. Mężczyzna uśmiechał
się. Ten uśmiech sporo go jednak kosztował. W rze-
czywistości marzył, żeby jakiś małolat wyrwał prze-
chodzącej kobiecie torebkę. Pobiegł by za nim, wywró-
cił, złamał mu nos, a może nawet wyszarpał zębami
wątrobę. Tak, to by mu dobrze zrobiło. Rozładowało
stres związany z dzisiejszą wizytą w biurze Maksa Ru-
bena.
Spółka Ruben Katz zajmowała trzy niewielkie po-
mieszczenia na 15 piętrze „klocka” i była małą lecz cie-
szącą się w pewnych kręgach renomą firmą head hun-
terską. Pracowała głównie dla wielkich konsorcjów,
które potrzebowały ludzi do zadań specjalnych. Ruben
wyszukiwał dla nich inteligentnych poliglotów, którzy
potrafią wręczać łapówki urzędnikom mało cywilizo-
wanych krajów w taki sposób, żeby ci dotrzymywali
obietnic, specjalistów od skłócania ludzi, którzy mieli
za zadanie rozbić solidarność zżytych ze sobą pracow-
ników, i sprowokować ich do błędów, po to, żeby ich
później z czystym sumieniem zwolnić, managerów,
którzy nie cofną się przed niczym, żeby osiągnąć zało-
żony cel. Greg Booton był jednym z takich ludzi. Wy-
słał do firmy aplikację trzy lata temu. Po roku znaleźli
mu dobrze płatną pracę, którą właśnie z niezrozumia-
łych dla niego powodów stracił. Uważał bowiem, że
był dobry w tym co robił. Może nawet najlepszy...
Hannah Bloom była jedynym etatowym pracowni-
kiem agencji. Na oko wyglądała na czterdzieści lat. Jej
ciało miało pełne, zmysłowe kształty, a słomiany kolor
włosów uzyskała dzięki farbie, o czym świadczyły kil-
kunastomilimetrowe odrosty, którymi najwyraźniej
się nie przejmowała. Nie była zwykłą sekretarką, lecz
prawdziwą królową niewielkiego skrawka biurowca,
z której wolą musieli się liczyć pracodawcy. Pokor-
nie znosili jej humory, kiedy zawalili jakieś spotkanie
i musiała za nich świecić oczami albo zapomnieli jej
poinformować o jakichś ważnych negocjacjach i mu-
siała rozmawiać z asystentem jakiejś szychy nie mając
pojęcia o co chodzi. Bardzo tego nie lubiła.
Szefowie wiedzieli, że trudno byłoby znaleźć na jej
miejsce kogoś o podobnych umiejętnościach i oso-
bowości. Niewiele osób potrafi wciągu dwóch minut
rozmowy zaprzyjaźnić się z opryskliwymi sekretarka-
mi VIP–ów. Średnio pięć minut zajmowało jej znale-
zienie zastrzeżonych numerów telefonów, a zaledwie
minuty potrzebowała na zdominowanie i uspokojenie
zestresowanych kandydatów na ważne stanowiska.
–Pan był umówiony o 11.15 – zerknęła do terminarza.
– Napije się pan kawy?
–Dziękuję – powiedział krzywiąc usta. Pamiętał, że
u Rubena Katza nie podawano kawy z automatu,
lecz doskonałą, wyjątkowo mocną Blue Mountain, po
wypiciu której przed dwoma laty doznał gwałtownego
skoku ciśnienia. Podobnie jak wtedy, dzisiaj też był na
czczo. Kiedy wpadał w stan silnego napięcia nerwowe-
go, nie mógł nic przełknąć.
–Proszę niech pan wchodzi – Hannah uśmiechnęła
się.
Kiwnął głową i próbował odwzajemnić się uśmie-
chem, lecz nie za bardzo mu to wyszło. Ruszył w stro-
nę gabinetu Rubena.
–O witam! – na jego widok współwłaściciel firmy wy-
szedł zza biurka. Był szczupłym i dość niskim mężczy-
zną w średnim wieku z dużymi zakolami nad czołem.
– Dawno się nie widzieliśmy.
–Dwa lata – westchnął Booton
–Siadaj – Ruben wskazał mu fotel, sam wrócił za
biurko. – Powiem szczerze, że trochę się dziwię, bo ja-
kieś 5 miesięcy temu rutynowo sprawdzałem, czy nasz
klient jest z ciebie zadowolony. Były same pochwały.
–Zarobiłem dla nich ładnych parę milionów – Greg
westchnął głośno.
–Cóż zrobić – jego rozmówca pokiwał głową. – Tak
to bywa w świecie rekinów. Tam słowa: wdzięczność i
lojalność nie są politycznie poprawne. Przejdźmy jed-
nak do konkretów. Co chciałbyś robić.
Booton wzruszył ramionami.
–Coś, dzięki czemu mógłbym spłacać kredyt na apar-
tament – powiedział.
–Czyli sprzedawca w McDonaldzie odpada –
uśmiechnął się Ruben.
–Chyba że miałbym sprzedać całą sieć – Greg trochę
się rozluźnił. – Aha mam jeszcze jeden warunek. Nie
chcę już nikogo wyrzucać z domów. Przede wszystkim
samotnych staruszek.
–Wiem, kamienice starej fabryki śrub – łowca
głów skierował w stronę rozmówcy wskazujący pa-
lec prawej ręki. – To przez ciebie przyjaciółka mo-
jej ciotki będzie musiała opuścić swoje przytulne
mieszkanko... Nowy Jork wcale nie jest tak duży na
jaki wygląda.
Booton przez chwilę myślał intensywnie.
–Czy to mi zaszkodzi? – zapytał.
–Ja jej nie lubię – skrzywił się Ruben. – Jest zrzę-
dliwa i wciąż oczekuje przysług. W każdym razie to
był majstersztyk. Nie na darmo mówiłem szefowi fun-
duszu Millman–Donnet, że dla ciebie nie ma rzeczy
niemożliwych i ta twoja mroczna kreatywność, która
każe ci znajdować nietypowe rozwiązania w bezna-
dziejnych sytuacjach. No i że nie wymiękniesz, kiedy
staniesz oko w oko z kilkoma staruszkami...
–Dwa lata temu, sam tego nie wiedziałem, a wy wie-
dzieliście to po dwóch 15 minutowych rozmowach ze
mną? – zdziwił się Booton.
–Oczywiście sprawdziłem cię rutynowo – Ruben
uśmiechnął się. – Wiesz... Historia kredytowa, kar-
toteka na policji, dyplom, referencje z poprzednich
miejsc pracy. Ale my nie jesteśmy zwykłą agencją.
Mamy przewagę nad innymi, bo posługujemy się nie-
konwencjonalnymi metodami.
–To nie brzmi zbyt... uspokajająco – stwierdził Greg.
–Czemu? – Ruben spojrzał w oczy rozmówcy. – Jeśli
ktoś potrafi cię docenić po kilku minutach rozmowy
i nie skreśli, bo miałeś zły dzień i nie potrafiłeś się na-
leżycie zaprezentować to chyba dobrze.
–A te metody są bardzo... drastyczne? – dociekał Bo-
oton.
–Zapewne chcesz wiedzieć, czy prowadzimy inwigi-
lację, podsłuchujemy itd. – właściciel agencji pokręcił
przecząco głową. – Nic z tych rzeczy. Może nie zwróci-
łeś uwagi, ale jedyną informacją na jakiej mi zależało,
była twoja data, godzina i miejsce urodzenia.
Greg spojrzał na niego podejrzliwie.
–Czyli moja przyszłość zależała od horoskopu czy
czegoś podobnego? – zapytał.
–W rzeczy samej – Ruben uśmiechnął się. – Daje to
nam statystycznie ponad 90 procent pewności, że nie
popełniamy błędu. Klasyczne metody, testy psycho-
logiczne są dużo mniej skuteczne, bo wielu ludzi wie
jak ukryć swoje prawdziwe ja. Zresztą opublikowali-
śmy w internecie instrukcję, jak fałszować testy przy
rekrutacji do pracy. Każdy sposób gnębienia konku-
rencji jest dobry... Horoskopu nie da się sfałszować,
chyba że poda się złe dane, ale sprawdzamy je w różny
sposób.
Booton zamyślił się.
–Nie bardzo rozumiem dlaczego mi to mówisz – po-
wiedział po chwili. – Chyba nie powinienem o tym
wiedzieć.
Ruben klasnął w dłonie.
–Brawo, nie na darmo zachwalałem twoją wyjątkową
umiejętność wyciągania wniosków – uśmiechnął się.
– Powiedziałem to, bo chcę być uczciwy. Twój dotych-
czasowy pracodawca zażyczył sobie niekonwencjonal-
nej opinii. Interesowało go, czy istnieje coś, co może
ograniczyć twoją aktywność zawodową. Mogły to być
przewlekłe choroby rodziców lub problemy z nasto-
letnimi dziećmi. W naszej firmie w skład takiej opinii
wchodzą również powiązania planet w horoskopie. To
właśnie one wskazują, że zbliża się dla ciebie trudny
okres, który potrwa kilka miesięcy. Możesz podejmo-
wać różne dziwne decyzje i przeżywać duże wahania
nastroju.
–Rozumiem – przerwał mu Booton. – Zrobiliście ja-
kieś czary mary i wam wyszło, że teraz się do niczego
nie nadaję.
–Masz trudniejszy okres, który powinieneś przecze-
kać w przyjemnym miejscu – wyjaśnił właściciel fir-
my.
–Kto jest tym magikiem od wróżb? – prychnął Greg.
– Pewnie Katz.
–Zlecamy to specjaliście, który w żaden sposób nie
mógł się zetknąć z osobą, której dane mu przekazu-
jemy – powiedział Ruben. – Jak do tej pory nigdy się
nie pomylił.
Booton rzucił mu spojrzenie, które wiele osób mo-
głoby przerazić.
–To co mi pan radzi? – zapytał.
–Niech pan negocjuje z bankiem odroczenie spła-
ty kredytu o jakieś 7 miesięcy... – oznajmił współ-
właściciel agencji. Drzwi nagle otworzyły się i ukazał
się w nich wspólnik Rubena. Był starszym, szpako-
watym mężczyzną w eleganckim garniturze. Na szyi
miał jedwabny, ciemnobordowy krawat z przykuwa-
jącą wzrok wielką szpilką, którą zdobił połyskujący
szlachetny kamienień.
–Mam do ciebie słówko... – powiedział do Rubena,
który natychmiast wstał i podszedł do Katza. Razem
wyszli na korytarz, zostawiając uchylone drzwi.
Booton kręcił się przez chwilę nerwowo w fotelu,
po czym wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie.
Podszedł do biurka. Panował na nim duży bałagan,
jednak w stercie leżących w nieładzie papierów wypa-
trzył napisane odręcznie swoje nazwisko. Ostrożnie
sięgnął po kartkę papieru. Była spięta z kilkoma in-
nymi. Przeczytał wydrukowany na niej napis: „ Astro-
analiza – zamówienie nr 189/23”. Na drugiej stronie
dostrzegł swoją datę urodzenia. Spojrzał nerwowo na
drzwi. Najwyraźniej nikogo za nimi nie było. Wyjął
z kieszeni wszystkomającą komórkę z aparatem fo-
tograficznym, włączył funkcję makro i niczym szpieg
zaczął fotografować kartki dokumentu. Na ostatniej
dostrzegł podpis: „pozdro Andy”. Wsunął analizę pod
inne kartki i znów obrzucił uważnym spojrzeniem
drzwi. Nerwowo zaczął przerzucać wizytówki w ob-
rotowym wizytowniku. Znalazł trzy osoby o imieniu
Andy lub Andrew. Uwiecznił ich dane na karcie pa-
mięci swojego telefonu.
Usiadł w fotelu i przez chwilę głęboko oddychał, pró-
bując się uspokoić. Kiedy wrócił Ruben czuł się prawie
wyluzowany.
–No już jestem, przepraszam, że musiałeś tyle czekać
– uśmiechnął się współwłaściciel agencji. – W żadnym
wypadku nie chcemy cię stracić, bo masz wyjątkowy
talent. Jednak najbliższy okres byłby niezbyt dobry
dla twojej kariery. Mogłaby nawet ulec zahamowaniu.
To nie leży zarówno w twoim, jak i naszym interesie.
Dlatego też proponowałbym jakiś urlop z dala od in-
teresów, a za 7 – 8 miesięcy będziemy mieli dla ciebie
wyjątkową ofertę.
Greg uśmiechnął się.
–Znów na dwa lata? A może na rok? – rzucił z wyraź-
ną ironią w głosie.
–Tym razem na dłużej – Ruben nie przejął się tonem
pytania. – Za kilka miesięcy zaczną się dla ciebie tłu-
ste lata. Jeśli je wykorzystasz, to zapewne nigdy się już
nie spotkamy w takich okolicznościach.
–Tak wierzysz swojemu astrologowi? – Booton spoj-
rzał na rozmówcę z ukosa.
–Gdyby mi powiedział: „kupuj akcje tej i tej firmy
za wszystko co masz”, sprzedałbym wszystko i zasta-
wiłbym nawet żonę, żeby zainwestować – oznajmił
z uśmiechem łowca głów. – Niestety nie chce mi nic
na ten temat powiedzieć, choć w czasie każdego spo-
tkania go o to pytam.
–To może nie jest taki dobry jak się wydaje? – Greg
skrzywił się w udawanym uśmiechu.
–Widziałem jego papiery z biura maklerskiego –
westchnął Ruben. – Zawsze udaje mu się uciec z gieł-
dy przed krachem.
–Chciałbym go poznać – stwierdził Booton.
–Obawiam się, że to niemożliwe. Jego anonimowość
muszę chronić równie skutecznie jak dane naszych
klientów.
–No to nie zostaje mi nic jak tylko przyjść tu za
parę miesięcy – Greg wstał i ruszył do wyjścia. Przy
drzwiach zatrzymał się na chwilę. – Ciekawe kiedy
temu astrologowi rozpocznie się zły okres.
–Któż to może wiedzieć panie Booton? – Ruben bez-
radnie rozłożył ręce.
Kiedy Greg wyszedł z agencji do gabinetu wszedł Katz.
–No i jak?
Łowca głów z wyraźnym zadowoleniem przeciągnął
się w fotelu.
–Myślę, że nieźle mu namieszałem – uśmiechnął się.
–Mam nadzieję, że tym razem plan Bila wypali –
wspólnik podszedł do stojącej w rogu szafki, wyjął
butelkę brandy. Nalał trunek do kieliszka, którym za-
kręcił kilka razy. Wypił mały łyczek. – To są bardzo
niekonwencjonalne metody, nawet jak na naszą fir-
mę. Bardzo żałuję, że nie możemy odciąć się od tego
wszystkiego.
–Ciesz się, że Nob ma bzika na punkcie Waltera
i Andy’ego – powiedział Ruben. – Gdyby nie to, do-
tarłoby do niego, czym jest ta nasza firemka i pewnie
już by nas tu nie było...
–Ale, jak widać, nie zapomniał nas utytłać w błocie –
mruknął Katz.
–Gdybym tylko mógł, unikałbym takich ludzi jak Bo-
oton – stwierdził Max. – Nic dobrego z tego nie bę-
dzie.
* * *
Greg Booton urodził się 2 listopada, kiedy słońce
przebywało w znaku Skorpiona. I czuł się jak skorpion
gotowy w każdej chwili ukąsić żabę, która na swoim
grzbiecie transportowała go na drugi brzeg rzeki. Po-
tem oczywiście miałby kaca moralnego i cierpiałby
godzinami rozpamiętując swój czyn. Dodatkowo jego
samopoczucie skutecznie psuł Mars w Wodniku, który
potęgował bezkompromisowe poczucie sprawiedliwo-
ści.
Nikomu nie mówił o swoich przeżyciach i uważał, że
nikt nie zna sekretów jego osobowości. Przynajmniej do
chwili, kiedy nie przeczytał swojej astroanalizy.
Najpierw był zdumiony, że tak wiele informacji
o kimś można uzyskać dzięki znajomości jego daty
i godziny urodzenia. Potem poczuł strach, że ist-
nieje ktoś, kto zna wszystkie jego tajemnice. A jesz-
cze później każdy zakamarek jego mózgu wypełniła
wściekłość. Odezwała się w nim natura skorpiona.
Kto wdziera się w jego świat musi liczyć się z tym, że
zostanie ukąszony.
Szybko przystąpił do działania. Dokładnie obejrzał
zdjęcia wizytówek. Od razu odrzucił dwie – Andrew
Kinga, dyrektora w firmie ubezpieczeniowej i jego
imiennika o nazwisku Schlesser, który był dość zna-
nym, udzielającym się w mediach kardiologiem. Po-
została mu trzecia wizytówka. Była ascetyczna w for-
mie – biała z czarnym nadrukiem: „Andy Kozinsky”,
pod spodem adres, telefon i e–mail.
Wskazana na wizytówce kamienica przy 76 od razu
wzbudziła niechęć Bootona. Była urocza, przysłonię-
ta dwoma starymi drzewami. Odwiedził wiele po-
dobnych, kiedy rok temu chciał kupić mieszkanie.
Za każdym razem rada wspólnoty składająca się ze
wścibskich, samotnych emerytek blokowała trans-
akcję. W końcu kupił mieszkanie w nowoczesnym
apartamentowcu bez osobowości, w którym nie czuł
się dobrze. Miał więc kolejny powód, by nie lubić Ko-
zinskiego.
Cierpliwie obserwował budynek. Zastanawiał się,
kim jest tajemniczy Andy. Zawsze wyobrażał sobie
astrologów jako staromodnie ubranych, nieco zdzi-
waczałych staruszków, który mamrocząc coś pod
nosem odprawiają swoje czary mary. Minimalistycz-
na wizytówka i język astroanalizy kazała mu jednak
podejrzewać, że może być to ktoś dużo młodszy. Za-
pewne jakiś zakompleksiony geniusz w okularach
z grubymi szkłami i z nadwagą. Miał taką nadzieję,
ale intuicja podszeptywała mu coś innego. Dlatego,
jak tylko zobaczył czterdziestoletniego, wysportowa-
nego mężczyznę w ciuchach od Henri Lloyda, który
wyszedł z kamienicy, wiedział, że to on. Domniema-
ny astrolog dźwigał na ramieniu torbę na notebooka
i wolnym krokiem, kłaniając się mijanym staruszkom
ruszył w stronę Columbus Avenue.
Dziesięć minut później wszedł do niewielkiej kafejki
„U Luisa” i usiadł przy stojącym w kącie sali stoliku.
Od razu przysiadł się do niego niski brunet i ekspre-
syjnie mu coś opowiadał.
Greg również wszedł do środka i zajął miejsce przy
barze.
–I dała mi numer telefonu – usłyszał fragment opo-
wieści bruneta. – Gdybym nie miał tego tranzytu, co
najwyżej dostałbym w gębę. Mówię ci, to było to. Na-
stępnym razem wyhaczę Jessikę Albę. No może choć
w typie Jessiki...
Booton uśmiechnął się.
–Daj mi piwo – powiedział do barmana.
Domniemany astrolog wyjął i uruchomił komputer.
–Przeanalizowałem twój problem, popatrz – powie-
dział pokazując palcem na ekran. Miał łagodny, głos,
który budził zaufanie. – To wcale nie jest takie pro-
ste. W ten układ wmieszał ci się Jowisz i Merkury.
O w tym miejscu. Ale coś takiego zdarza się bardzo
rzadko.
–Rzadko? – brunet się trochę zdenerwował. – Co to
znaczy rzadko?
–Niektórym raz w życiu albo wcale – wyjaśnił Andy.
–To znaczy, że miałem najlepsze chwile w moim
marnym życiu? – zapytał brunet. – A ty mi o tym nie
powiedziałeś? Jakbym wiedział, to poleciałbym do
Hollywood, uderzałbym do... Niech będzie nawet do
Paris Hilton.
–Właśnie dlatego ci nie powiedziałem – oznajmił
Kozinsky.
–Po raz kolejny wyciągnął cię z kłopotów Benny –
odezwała się kelnerka, która przyniosła do stolika fi-
liżankę kawy.
–Jakich kłopotów, jakich kłopotów?! – rozindyczył
się brunecik. – Miałem wreszcie szansę na samoreali-
zację.
–Luis, zagrałeś w totka, jak ci mówiłem? – astrolog
spojrzał na barmana.
–Pewnie, zapomniałem ci podziękować. Pierwszy raz
w życiu trafiłem czwórkę – powiedział. – Kiedy Meg
czytała mi cyfry, myślałem, że mnie podpuszcza. Że
wcześniej przepisała je z kuponu. Ale ostatnie się nie
zgadzały.
Greg wstał, wziął szklankę z piwem i podszedł do sto-
lika Kozinskiego.
–Przepraszam, ale mimochodem usłyszałem, że zaj-
muje się pan astrologią – zagaił. – Czy można pana
o coś w związku z tym zapytać...
–W zasadzie nie obliczam horoskopów – Andy chciał
się wyraźnie wykręcić.
–Nie chodzi o postawienie horoskopu, ale o kwestie
ogólne dotyczące astrologii – uśmiechnął się Booton.
–No dobrze, słucham – westchnął astrolog.
Greg przysunął sobie krzesło i usiadł.
–Astrolog dużo dowiaduje się o innych, czy ta wiedza
nie ciąży? – zapytał.
Andy spojrzał na Bootona nieco zdziwiony.
–Czasami, kiedy proszą o horoskop znajomi i rodzi-
na – wyjaśnił. – Wtedy to bywa trudne.
–Bo wiedza o nich może prowadzić do rozczarowa-
nia? – dociekał dalej Greg.
–Większość bliskich osób zna się na tyle dobrze, że ich
horoskopy nie są w stanie niczym zaskoczyć – uśmiech-
nął się Andy. – Problemem jest wiedza o trudnych okre-
sach w ich życiu. Wiesz na przykład, że się rozwiodą, ale
nie możesz im o tym powiedzieć, bo się zaprogramują.
Dlatego staram się unikać tego typu sytuacji. Co najwy-
żej mówię im, kiedy mają zagrać w totolotka albo iść na
randkę.
–A ludziom, których pan nie zna i nawet nie widział
na oczy... Postawiłby im pan horoskop, bez wyrzutów
sumienia? – pytał dalej Booton.
Andy obrzucił go uważnym spojrzeniem.
–To zawsze jest dość niebezpieczna zabawa – powie-
dział. – Osobiście uważam, że lepiej nie znać swojego
prawdziwego horoskopu.
–Dlaczego? – zdziwił się Greg.
–Taka wiedza prowokuje do błędów – oznajmił astro-
log. – Daje zbyt dużą pewność siebie lub sprzyja nerwo-
wym ruchom, które przynoszą więcej złego niż dobrego.
–A postawiłby pan horoskop bez czyjejś wiedzy -
drążył temat Booton. - Na przykład, dziewczyna przy-
chodzi do pana z datą urodzenia chłopaka, bo chce
wiedzieć, czy warto z nim wiązać przyszłość?
–Gdybym ją bardzo lubił, miałbym problem – Kozin-
sky uśmiechnął się.
–A nie bałby się pan reakcji jej chłopaka, który do-
wiedziałby się, kto mu namieszał? – drążył dalej były
pracownik funduszu Millman-Donnet.
–Tak, to duże ryzyko – pokiwał głową astrolog. –
Dlatego nie obliczam horoskopów.
–Astrologia jest fascynująca – stwierdził Greg. –
I w jakimś sensie niemoralna. No i niebezpieczna.
Szczególnie, kiedy wie się trochę za dużo. Dziękuję
panu za rozmowę. Była dla mnie bardzo pouczająca.
Booton wstał i ruszył ku wyjściu. Kozinsky obserwo-
wał go z uwagą.
–Dziwny gość – powiedział Benny, kiedy zamknęły
się za nim drzwi.
–Jesteśmy na Manhattanie, tu żyją sami dziwacy –
stwierdziła kelnerka zabierając ze stolika szklankę po
piwie.
–O co mu właściwie chodziło? – dociekał brunecik.
–Oto jest pytanie... – powiedział Andy i zamyślił się.
* * *
Życie Andy Kozinskiego było niezwykle nudne.
Wstawał około 10, potem szedł do kafejki „U Luisa”
na poranną kawę i późne śniadanie. Potem wracał do
domu, przeglądał wiadomości gospodarcze w inter-
necie, przyrządzał jakąś potrawę z książki „1001 ku-
linarnych szaleństw Malcolma” Malcolma Carlsona,
oglądał jakiś film intensywnie pedałując na rowerze
treningowym lub czytał książkę, a wieczorem, kiedy
robiło się cicho zajmował się astrologią.
Choć dość często pisywał astroanalizy dla Rubena
i nieźle na tym zarabiał, horoskopy nie stanowiły źró-
dła jego utrzymania. Żył z kapitału ulokowanego na
giełdzie, który zostawił mu w spadku dziadek. Astro-
logia pozwalała mu zwiększać zyski i unikać poważ-
niejszych strat. Znał na pamięć horoskopy najważ-
niejszych giełd, wielkich korporacji i państw mających
największy wpływ na światową koniunkturę. Anali-
zował tranzyty planet oddziałujące na ludzi władzy i
najbardziej wpływowych finansistów. Wiedział, kiedy
firma, w której akcje zainwestował będzie mieć trud-
niejszy okres, znał przybliżone daty nadejścia recesji
czy załamania kursów. To zapewniało mu dostatnie
życie i dobre stosunki z byłą żoną i synem, którym co
miesiąc wypłacał sporą sumkę. Pieniądze nie były dla
niego najważniejsze. Zapewniały mu tylko komforto-
we warunki do oddawania się swojemu hobby – astro-
logii.
Sam nie wiedział kiedy zawładnęła jego życiem.
Przez nią rozpadło się jego małżeństwo, przeżył kilka
kryzysów psychicznych, wpadał w mniejsze lub więk-
sze tarapaty. Nie potrafił jednak z niej zrezygnować.
Po raz pierwszy zetknął się z nią na studiach, na któ-
rych zgłębiał tajemnice literatury angielskiej. Trafił
przypadkowo na wykład: „Astroosobowość – nie-
konwencjonalne sposoby wzbogacania wiedzy o so-
bie samym”. Prowadził go starszy, elegancki mężczy-
zna, w którym nie można było odnaleźć ani odrobiny
oszołomstwa czy nawiedzenia, które przypisuje się
wróżkom i astrologom. Opowiadał o Keplerze, który
stawiał swoim studentom horoskopy i potem porów-
nywał je z ich życiorysami. Mówił o tajemniczych
oddziałach specjalnych armii Aleksandra Wielkie-
go, których zadaniem było zabezpieczenie wiedzy
o wpływie gwiazd na życie ludzi i państw, którą po-
siedli mieszkańcy zdobywanych miast i krain. Posta-
wił nawet hipotezę, że duży wpływ na zamiłowanie
do astrologii macedońskiego wodza miał Arystoteles,
który w jednej z zaginionych ksiąg zajął się również
tym tematem. Założył nawet, że znał ją św. Tomasz,
który miał przybliżyć spuściznę mędrca ze Stagiru
światu średniowiecza i jednocześnie sam był... astro-
logiem.
Potem rozdał wszystkim ponumerowane testy, któ-
re zawierały pytania o upodobania, ulubiony sposób
spędzania czasu, kolor, potrawy, a nawet najbardziej
cenionych artystów. Po ich wypełnieniu usiadł na ka-
tedrze, przeglądał kartka po kartce i mówił:
–Test numer 43!
Kiedy student podnosił rękę oznajmiał:
–Jest pan „bykiem”.
Jego oceny zgadzały się w około 80 procentach.
Andy nie opuścił żadnego z kolejnych wykładów
astrologa. Pod koniec roku akademickiego został jego
uczniem. Pracowali razem przez ponad 10 lat. Później,
kiedy Andy zrezygnował, telefonowali i mailowali do
siebie prawie codziennie. Jego mistrz świetnie posłu-
giwał się komputerem, choć miał już sporo ponad 80
lat...
Wieczorem, po dziwnej rozmowie z Bootonem, Ko-
zinsky sprawdził pocztę i przeczytał list:
Myślałem dzisiaj o Plutonie i przypomniałem sobie
Twój horoskop. Tę niezwykłą zbitkę tranzytów, o któ-
rą spieraliśmy się kilka lat temu. Jestem niezmiernie
ciekaw co ona oznacza. Dzisiaj właśnie Saturn skoń-
czył się cofać i jak na niego, żwawo pomknie na spo-
tkanie twoich planet. Czy jesteś na to gotowy? Czy
już coś przeczuwasz? Postawiłem też horoskop, wiesz
komu. U niego też będzie się działo. Zbliża się przesi-
lenie Andy. Nie muszę ci mówić, co to znaczy.
Pozdro w.”
Greg Booton nie próżnował. Po dwóch dniach wie-
dział o Kozinskim wystarczająco dużo, żeby zadać mu
ból dostatecznie silny, by zaspokoił skorpionią po-
trzebę zemsty. Wystarczyło pogrzebać w internecie,
zadzwonić do kilku urzędników, którzy nie potrafią
trzymać języka za zębami. Booton znalazł dwa słabe
punkty astrologa – rodzinę i podatki.
Kozinsky miał kiedyś żonę, z którą rozwiódł się 8 lat
temu i 12 letniego syna. Cały czas utrzymywał z nimi
bliski kontakt. Tak przynajmniej twierdziła dyrektor-
ka szkoły, do której chodziła pociecha Andy’ego.
Pani Kozinska wyszła za mąż za nudnego urzędni-
ka średniego szczebla z zarządu dróg i zamieszkała
w New Jersey. Pracowała na pół etatu w fundacji zaj-
mującej się wyrównywaniem szans zdolnej młodzieży
z ubogich dzielnic. Nie zarabiała dużo, ale nie narze-
kała na brak pieniędzy – o to, żeby syn żył w dostat-
ku dbał Andy. Tego też dowiedział się od gadatliwej
dyrektorki szkoły.
Wysokie alimenty sprowokowały Bootona do roz-
ważań na temat źródeł dochodów astrologa. Doszedł
do wniosku, że Kozinsky może zatajać sporą ich część
przed fiskusem. Nie byłoby to trudne – za horoskopy
raczej nie płaci się kartą kredytową, tylko żywą gotów-
ką.
Greg podniósł kartkę papieru z wydrukiem astroopi-
nii na swój temat i odszukał fragment: „Kiedy poczu-
je się zraniony może być nieobliczalny. Emocje pcha-
ją go wówczas do działania i nie spocznie, aż dojdzie
do wniosku, że udowodnił, iż jest lepszy, niż sądzą
inni albo dokona w jego mniemaniu wyrównującej
rachunki zemsty. Nie będą się liczyć dla niego kon-
sekwencje, zlekceważy zagrożenie karą i niebez-
pieczeństwo, na jakie takie postępowanie go narazi.
Bywa wtedy niezwykle kreatywny i energiczny. Po-
tem okupi to spadkiem sił witalnych i depresją...”
Booton zmiął kartkę i wrzucił do kosza. Wyjął ko-
mórkę na kartę, którą kupił bez podawania własnych
danych i zadzwonił do byłej żony Kozinskiego. Przed-
stawił się jako agent FBI John Goodman i umówił się
z nią w kawiarni nieopodal siedziby fundacji, w której
pracowała. Potem napisał donos na astrologa do urzę-
du skarbowego.
* * *
Była żona Andy’ego Marsha Watts była niewyspana
i niespokojna. Miała niezbyt starannie nałożony ma-
kijaż. Palcami mięła serwetkę, a jej noga podrygiwała
pod stolikiem zdradzając niezdrowe pobudzenie. Greg
poznał ją od razu, gdyż, tak jak się umawiali, miała ze
sobą nowy numer Vogue.
–Pani Kozinsky? – zapytał.
–Watts, już od lat Watts – powiedziała. – Na szczę-
ście.
–Przepraszam, że panią zdenerwowałem – Greg
uśmiechnął się. – Czasem jednak demony przeszłości
nie pozwalają nam spać.
–Myślałam, że to się już skończyło... – rzuciła.
–Ach, od tego powinienem zacząć – przerwał jej
Booton, wyjmując etui z kupioną w internecie legity-
macją nieudolnie naśladującą dokument FBI. – John
Goodman.
Tak jak przypuszczał nawet nie zwróciła uwagi na
dokument.
–Co się skończyło? – zapytał.
–Przecież wy go lepiej znacie od jego żony – wzruszy-
ła ramionami.
Popatrzył na nią uważnie.
–Aż tak bym tego nie określił – powiedział. – Ale in-
tensywnie staramy się poznać prawdę o nim.
–Myślałam, że wiecie już o nim wszystko – prychnęła.
–Dlaczego pani tak sądzi? – zapytał
–Musicie przecież mieć jakieś jego akta – rzuciła
zdziwiona.
–U nas w przestępstwach obyczajowych niewiele
znaleźliśmy – powiedział ostrożnie.
–Obyczajowych? – na jej twarzy dostrzegł ogromne
zdumienie.
Pokiwał głową.
–O co tu chodzi? – zapytała.
–Prowadzimy w kilku stanach sprawę siatki pedofi-
lów – oznajmił. – Wie pani, nielegalne randki w inter-
necie, handel zakazanymi materiałami.
–I on ma coś z tym wspólnego? – w głosie Marshy
można było wyczuć niedowierzanie i przerażenie.
–Czasem tak jest, że ludzie, którzy mają wygodne ży-
cie i nie muszą wypruwać żył na spłatę kredytów nie
mają co ze sobą zrobić i szukają mocniejszych wrażeń
– powiedział ostrożnie. – Objawiają przy tym swoją
prawdziwą twarz dopiero około czterdziestki. Spotka-
łem się z panią, bo chciałem zapytać o relacje jakie łą-
czą pani byłego męża z synem. Czy nie zauważyła pani
w ostatnich miesiącach dziwnego zachowania dziec-
ka? Czy nagle nie stał się małomówny, zaczął mieć se-
krety itd.
–Czy pan sugeruje... – głos się jej załamał.
–Tylko pytam – pokiwał głową. – Zbieramy infor-
macje i jesteśmy dalecy od stawiania konkretnych
zarzutów. Mogę tylko pani powiedzieć, że jest duże
prawdopodobieństwo, że wplątał się w bardzo brzyd-
ką sprawę...
–I co ja mam zrobić? – była załamana.
–Nie można robić żadnych nerwowych ruchów – po-
radził jej. – Niech pani uważnie obserwuje syna. Gdy-
by pani dostrzegła coś niepokojącego to tu jest mój
numer telefonu – podał jej sporządzoną wczoraj po-
spiesznie wizytówkę. – Oczywiście proszę o całkowi-
tą dyskrecję. Nikt się o tym nie może dowiedzieć. Nie
możemy nikogo spłoszyć.
Pożegnał się i wyszedł, zostawiając w kawiarni rozdy-
gotaną kobietę.
–Panie Kozinsky – powiedział do siebie. – Wła-
śnie zafundowałem panu bilet na autobus do piekła.
Z przesiadkami.
* * *
Kiedy Jane Cameron przyszła rano do pracy zna-
lazła na biurku pismo, w którym „życzliwy” infor-
mował o przekrętach finansowych niejakiego Andy
Kozinskiego, parającego się stawianiem horoskopów
w kawiarni „U Luisa”. Astolog miał w ostatnich kil-
ku latach zarobić kilkadziesiąt tysięcy dolarów wy-
korzystując naiwność bogatych nowojorczyków,
rzecz oczywista, nie odprowadzając od tych sum po-
datków. Na dole donosu szef dopisał odręcznie: „do
sprawdzenia dla Jane Cameron”.
Jane skrzywiła się. Brzydziła się anonimami i uważa-
ła, że bez czytania należy je wyrzucać do kosza. Wielu
urzędników publicznie zapewnia, że właśnie tak jest,
jednak w rzeczywistości nikt tego nie robi. Takie do-
nosy są zbyt cenne. Gdyby nie one statystyki wykry-
walności przestępstw wyglądałyby żałośnie, ściągal-
ność podatków fatalnie, a wielu dziennikarzy nie mia-
łoby szansy, żeby zrobić błyskotliwą karierę.
Cameron z wyraźnym niesmakiem odłożyła anonim
na blat biurka. Coraz częściej myślała o zmianie pracy.
W ciągu ostatniego roku kontrolowała chińską restau-
rację, której właściciele podejrzewani byli o nielegalne
zyski z serwowania potraw z psiego mięsa, mimów,
którzy pracowali na stacjach metra i w Central Parku
oraz ulicznych sprzedawców hot dogów. Ale przecież
mogła się tego spodziewać skoro wcześniej wykryła
nieprawidłowości w finansach renomowanej kancela-
rii adwokackiej i kreatywną księgowość w biurze wpły-
wowego sędziego. Szef bał się jej bardziej niż nieuczciwi
podatnicy i robił wszystko, żeby przeprowadzane przez
nią kontrole podatkowe nie miały wpływu na jego ka-
rierę. Zresztą czuła się spełniona od chwili, kiedy mece-
nas Carl Bonero musiał sprzedać swój luksusowy jacht.
Choć nie... Prawdziwą radość wypełniła jej umysł, kiedy
żona prawnika, przy pomocy jego wyśmienitych kole-
gów, puściła go w skarpetkach, po tym jak dowiedziała
się, że korzystał z luksusowych call girls, których wy-
nagrodzenie nielegalnie wpisywał w koszty działalności
kancelarii, której był ważnym wspólnikiem. Ujawnie-
nie tego faktu Bonero zawdzięczał właśnie inspektor
kontroli podatkowej Jane Cameron, swojej dawnej
podwładnej.
* * *
Kiedy Jane czytała anonim, Andy’ego obudziła melo-
dyjka wygrywana przez telefon komórkowy. Wyświe-
tlacz pokazywał numer byłej żony. Odebrał połącze-
nie.
–Cześć Marsha – powiedział na powitanie.
–Ty wstrętny zboku – usłyszał, a na jego twarzy po-
jawił się wyraz bezgranicznego zdumienia. – Trzymaj
się od nas z daleka. Rozumiesz!
–Nie bardzo wiem o co chodzi – astrolog potrząsnął
głową, jakby próbował się obudzić ze złego snu.
–Słuchaj świnio – Marsha najwyraźniej nie chciała
wdawać się z nim w rozmowę. – Nie spałam całą
noc tylko o tym myślałam. Jeśli zbliżysz się do Ju-
stina, to zrobię wszystko, żeby to było po raz ostat-
ni. Rozumiesz! Wszystko. Nie cofnę się przed ni-
czym. Już raz chciałeś nas zniszczyć i jak widać ci
się nie udało. Chcesz drugi raz, to też ci się nie uda.
Choćbym miała zrobić coś strasznego. Dotarło to do
ciebie zboku?!
Była żona odłożyła słuchawkę. Kozinsky wstał z łóż-
ka. Położył komórkę na biurku i poszedł do kuchni.
Nalał z butelki wodę mineralną do szklanki i wypił
duszkiem. Wrócił do pokoju, włączył komputer i na-
pisał maila:
Witam W. Spotkało mnie coś dziwnego. Marsha za-
atakowała mnie jak wściekła osa. Ktoś musiał jej na-
opowiadać o mnie brzydkich rzeczy. Mam przeczu-
cie, że to nie koniec. Uważaj na siebie. Andy.
Wysłał pocztę.
* * *
Jane siedziała w knajpce „U Luisa” tuż przy wiel-
kim oknie wychodzącym na ulicę. Mogła stąd obser-
wować Kozinskiego, który zajął miejsce w kącie sali,
bliżej baru. W kawiarni rano nie było zwykle wielu
klientów, panowała więc w niej luźna, niemal domo-
wa atmosfera. Znudzona kelnerka opierała się łok-
ciem o bar. Wyglądała jak półtorej nieszczęścia. Mia-
ła myszowate włosy sięgające do ramion, szarą cerę i
ciemne obwódki wokół oczu. Miała na sobie zbyt duży
podkoszulek i workowatą spódnicę, którą częściowo
zakrywał firmowy fartuch.
–Miałeś nosa Andy, że zrobi mi w tym tygodniu
awanturę – rzucił barman zza baru.
–Ostrzegałem cię, że jest wam nie po drodze, to teraz
cierp – wzruszył ramionami astrolog.
–Tylko, że nie tylko on cierpi, mnie też się oberwa-
ło... – westchnęła kelnerka.
–Dałem wam rozpiskę na pół roku, kiedy jej schodzić
z drogi – uśmiechnął się Kozinsky.
–Przecież knajpy nie zamknę, a ona tu specjalnie
przylazła – prychnął Luis.
–To wysyłaj ją w tym czasie na Hawaje albo choć na
Florydę – Andy był wyraźniej rozbawiony. – Spokój
czasami trzeba sobie kupić.
–Ale za co Andy? – barman skrzywił się. – Ledwie
na czynsz i benzynę wyrabiam. Zdecydowanie za mało
zamawiasz.
–I dajesz za małe napiwki – zawtórowała mu kel-
nerka.
–Płacę duże alimenty – wyjaśnił im astrolog. –
A poza tym to wy mi powinniście płacić za ostrzeżenia
o niebezpiecznych tranzytach Meg. A w ogóle, czemu
się z nią nie rozwiedziesz?
–Bo mnie puści z torbami – Luis pokręcił głową. –
Jej kuzyn jest prawnikiem.
–A ty ją tak kochałeś, że nawet nie pomyślałeś o in-
tercyzie – Andy był wyraźnie rozbawiony. – Mówiłem
ci, nie żeń się na tranzycie Jowisza, szczególnie w ta-
kim poknoconym horoskopie jak twój.
Cameron wstała od stolika i podeszła do Kozinskie-
go.
–Przepraszam, przypadkiem słyszałam, że stawia
pan horoskopy – powiedziała głosem, w którym moż-
na by się doszukać tonów sugerujących dużą nieśmia-
łość.
Andy obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
–Pewnie że stawia – powiedział barman. – A ładnym
laskom w pierwszej kolejności.
–To nie jest tak – uśmiechnął się astrolog. – Czasem
dla rozrywki zerknę w gwiazdy znajomych.
–Można – Jane wskazała na puste krzesło i kiedy
Andy kiwnął głową usiadła. – Jestem na zakręcie i po-
trzebuję wskazówek.
–Lepiej kierować się logiką niż tym co mówią astro-
lodzy – powiedział Kozinski. – To skuteczniejsze...
–Dobra rada dla blondynki – uśmiechnęła się Jane.
Luis zachichotał, a kelnerka spojrzała na nią z uwagą
i z odrobiną zazdrości.
Cameron wyglądała doskonale. Miała długie jasne
włosy z młodzieńczą grzywką, niewinny uśmiech
i pełne naiwności oczy. Każdy facet, którego spotka
na swej drodze chciałby ją przytulić, zaopiekować się
nią i poprowadzić za rękę przez trudną rzeczywistość.
Zbyt trudną, żeby ją pojęła.
Andy zamyślił się.
–Astrolodzy dzielą się na dwie grupy – oznajmił po
chwili. – Takich, którzy lubią dużo gadać i takich, któ-
rzy...
–Nie lubią gadać – przerwała mu Jane. – Pan widzę
należy do tych pierwszych.
–Nie to miałem na myśli – Kozinsky uśmiechnął. –
Chciałem powiedzieć, że są tacy, którzy biorą odpo-
wiedzialność za to co mówią. Horoskopu nie da się ob-
liczyć w minutę, ani nawet w godzinę. Jest zbyt dużo
danych do przeanalizowania. I jeśli nie zrobi się tego
dobrze, to można komuś zrobić krzywdę. Dlatego nie
stawiam horoskopów.
–Ale... Ale ja zapłacę... – powiedziała błagalnie. –
Mam pieniądze.
–Chłopie zlituj się, jak cię taka laska prosi – rzucił
Luis. – Do tego jeszcze forsę ci wtyka. Wiesz jak ja
bym chciał mieć takiego farta...
–Niech pan słucha kolegi – przytaknęła Cameron. –
To mądry człowiek. Zapłacę gotówką.
–Mów mi Andy – Kozinsky popatrzył jej w oczy. –
A czego chciałbyś się dowiedzieć?
–Czy mój chłopak... – zacięła się teatralnie. – Czy
będę z nim... czy będę szczęśliwa...
–Kiedy chcesz być szczęśliwa? – zapytał Andy.
–No teraz, w najbliższych miesiącach – wyjaśniła. –
Bo on, ja myślę... Tak myślę, że coś kręci na boku.
Barman i kelnerka z trudem tłumili śmiech.
–A pamiętasz swoją datę urodzenia, najlepiej jeszcze
godzinę i miejsce – westchnął astrolog.
–Zaraz sobie wszystko przypomnę – zmarszczyła brwi.
– Urodziłam się w Filadelfii, w grudniu. O 10 rano, nie,
15 po dziesiątej. Tak mi mówiła mama...
Przypomnienie sobie roku i dnia narodzin zajęło jej
trochę czasu. Andy wpisał dane do programu kompu-
terowego. Przez chwilę patrzył w ekran, po czym spoj-
rzał Jane w oczy.
–To twoja prawdziwa data urodzenia? – zapytał.
–O tak, tak mi się przynajmniej wydało przez ponad
30 lat – powiedziała.
–Na pewno nie podałaś mi daty urodzenia swojej ry-
walki? – dociekał.
–A jakby tak, to miałaby pecha? – zaciekawiła się.
–Nie, poradziłbym ci wtedy, żebyś dała sobie spokój
z tym facetem, bo... – zawiesił głos. – Nie miałabyś
żadnych szans.
–A jeśli to mój horoskop? – spojrzała mu w oczy, w
jej spojrzeniu można było dostrzec lekkie rozbawienie.
–To wtedy powinienem się bać – uśmiechnął się.
–Dlaczego? Czyżbym była potworem? – zapytała.
–Raczej udaje pani kogoś innego, niż jest pani w rze-
czywistości – wyjaśnił.
–To bardzo intrygujące. Mogę prosić o więcej szcze-
gółów? – drążyła.
–Nie – Andy rzucił krótko i zdecydowanie.
–Zapłacę – kusiła. – Dobrze zapłacę.
Sięgnęła do torebki i wyjęła portfel z czerwonej skó-
ry.
–Ile to może kosztować? – ciągnęła dalej. – Parę
szczegółów, pół godziny pracy? Nie krępuj się. Praw-
nikowi ostatnio płaciłam dwie stówy za godzinę.
–Andy nie daj się prosić – powiedział barman. –
Bierz forsę i nawijaj. Pomóżże kobiecie.
–Luis, jej wcale nie jest potrzebna pomoc – astrolog
wpatrywał się w koło horoskopu na ekranie notebo-
oka. – Ona świetnie sobie poradzi sama...
Nagle oderwał wzrok od komputera, przekrzywił gło-
wę i spojrzał na Jane.
–Jeśli tak bardzo chcesz, to czemu nie – oznajmił.
– Przygotuję na jutro horoskop za... powiedzmy 1000
dolców.
–Człowieku, chcesz z niej zedrzeć skórę? – zawołał
Luis.
–Zgoda, zapłacę – ucięła dyskusję Jane. – Oczywi-
ście płatne gotówką.
–To będzie najwygodniejsze – Kozinsky uśmiechnął
się. – Przyjdź jutro o tej samej porze.
Cameron uśmiechnęła się. Wstała z krzesła, wzięła
torebkę i podeszła do kelnerki. Zapłaciła za kawę i za-
dowolona ruszyła ku wyjściu. Kiedy otwarła drzwi,
Kozinsky powiedział głośno:
–Acha, byłbym zapomniał. Do tego tysiaka dolicz po-
datek. Nie chciałbym przez ciebie zostać przestępcą.
Jane zatrzymała się. Zacisnęła mocno zęby. Szybko
jednak opanowała złość.
–Ok! – powiedziała i wyszła.
–Ty chyba zwariowałeś – zawołał Luis. – Lasce, któ-
ra chce, żeby jej wciskać bajer, to się drinka stawia,
a nie bierze od niej forsę.
–Chyba że jest się alfonsem – skwitowała kelnerka. –
Ona mi się nie podobała.
–To mnie akurat nie dziwi – burknął Luis. – Mnie się
też nie podobają przystojniacy z kaloryferem na brzu-
chu i grubym portfelem, na których lecą wszystkie la-
ski.
–Nie oceniajcie ludzi po wyglądzie – powiedział
astrolog uważnie wpatrując się w koło horoskopu
Jane. – Nie zastanowiło was, dlaczego się nie targo-
wała. Jakbym wam powiedział, żebyście mi zapłacili
za horoskop tylko stówę, to co byście zrobili?
–Ja bym ci zapłacił – oznajmił Luis.
–To dawaj stówę za ostrzeżenia przed Meg – powie-
dział Kozinsky.
–Nie wygłupiaj się Andy – rzucił barman nim dotarło
do niego, że wpadł w pułapkę.
–No właśnie Luis – astrolog uśmiechnął się.
* * *
Greg nigdy nie wyznaczał sobie małych celów. Jako
dziecko często jeździł z Queens, gdzie mieszkał, na
dolny Manhattan, do ojca, który był konserwatorem
w jednym z biurowców. Mógł całymi godzinami ob-
serwować pachnące perfumami sekretarki i pewnych
siebie mężczyzn w garniturach od Zegny lub Armanie-
go. I marzył, że kiedyś stanie się częścią tego luksuso-
wego świata. Po latach wyrzeczeń był przekonany, że
jego młodzieńcze pragnienia stały się rzeczywistością.
Miał apartament z widokiem na Central Park i jesz-
cze do niedawna chodził na kawę z młodymi wilkami
z kierownictwa funduszu Millman–Donnet. Czuł, jak
te rodowodowe wilczki, które często do nazwiska do-
dają sobie liczby – „trzeci” „czwarty”, albo choć „ju-
nior”, patrzą na niego z podziwem czy nawet stra-
chem. Lubił to.
Przeglądał pobieżnie New York Timesa. Na dłużej
zatrzymał się przy artykule o przejęciu przez poli-
cję transportu kolumbijskiej kokainy przemycanej
w kontenerach ze słoikami ogórków w zalewie octo-
wej, które przypłynęły z Europy Środkowej. „Infor-
mację o transporcie pozyskaliśmy ze źródła, powiedz-
my, mało konwencjonalnego – przytoczono w arty-
kule wypowiedź kapitan Eda McGreedy. – Uważamy
jednak, że trzeba korzystać z najdziwniejszych metod,
jeśli jest to skuteczne w walce z przestępcami. Dzisiaj
zadaliśmy dotkliwy cios organizacji przestępczej, na
której czele stoi najprawdopodobniej Emilio Calde-
ron.”
Booton myślał przez chwilę intensywnie, po czym na
jego twarzy pojawił się uśmiech.
Greg sporo wiedział o nowojorskich handlarzach
narkotyków. Miał kiedyś sąsiada, Pata Allena, poli-
cjanta, dla którego walka z nimi była prawdziwą ob-
sesją. Kiedy w sobotnie wieczory upijali się tanią te-
cquilą, młody gliniarz opowiadał jak zamierza dopaść
grube i nieco chudsze ryby kolumbijskiej mafii.
Nigdy nie spełnił tych obietnic. Wziął za to udział
w pościgu za samochodem w którym siedziało czte-
rech naładowanych adrenaliną desperatów z mło-
dzieżowego gangu z Newark. Kiedy później zobaczył
dziury od kul w swoim samochodzie i swojego kum-
pla Dana Castelaci, jak z przestrzelonym brzuchem
leży półprzytomny w szpitalnym łóżku, złożył wymó-
wienie z pracy i wyjechał do jakiejś zapyziałej wiochy
w Kentucky czy Ohio, gdzie został szeryfem i z dużym
sukcesem ścigał farmerów, którzy po całym tygodniu
ciężkiej pracy w sobotę chcieli się trochę rozerwać w
barze i potem wracali po kilku piwach do domu swo-
imi rozklekotanymi półciężarówkami.
Booton bardzo szybko wymazał go ze swojej pamięci.
Nie zapomniał jednak jego opowieści o mafii.
W jednej z nich pojawiło się nazwisko Calderon.
Według Pata w Brooklynie działała niewielka re-
stauracja z meksykańskim żarciem o nazwie „Papa
Jose”. Od 40 lat jej stałym rezydentem był niejaki
Raul Numerek, który w latach siedemdziesiątych
ubiegłego wieku sprawował nadzór nad siecią di-
lerów koki z Dolnego Manhattanu, którym towar
dostarczał Fernando Calderon. Potem interesy Cal-
derona przejął bardziej bezwzględny i ekspansywny
kartel z Medelin. Po śmierci Pabla Escobra i zmar-
ginalizowaniu kartelu z Cali, kilkunastu drobnych
producentów białego proszku z Kolumbii przypo-
mniało sobie o rodzinie Calderon. Zaproponowali
synowi Fernanda, Emilio zorganizowanie dystrybu-
cji ich produktu na najlepszym rynku zbytu świata.
Emilio nie odmówił. Miał sporo pomysłów i chciał
udowodnić, że może więcej od ojca.
Raul nie pełnił kluczowej roli w nowym systemie
sprzedaży. Był przede wszystkim obserwatorem, który
uważnie wsłuchiwał się w to, co mówi się „na mieście”.
Przede wszystkim jednak był jedynym człowiekiem
w Nowym Jorku, któremu Calderon ufał.
Choć Raul był handlarzem narkotyków od niemal
40 lat, nigdy nie miał przy sobie nawet grama bia-
łego proszku. Kokainę na własne oczy widział tylko
dwa razy. Raz w hotelu w Bogocie, gdzie przyjechał
na wezwanie Fernanda w roku 1975 i drugi raz, kie-
dy był przypadkowym świadkiem zastrzelenia przez
policjatów czarnoskórego chłopaka, który handlował
trefnym towarem. Miał w ręce niewielki woreczek
narkotyku, którego nie zdążył wyrzucić do kanału bu-
rzowego choć zabezpieczony kratką wlot znajdował
się zaledwie o kilkanaście centymetrów od jego dłoni.
Jego zadaniem nie było przechowywanie narkoty-
ków, lecz posiadanie wiedzy, gdzie one się one aktual-
nie znajdują. Raul znał numery skrytek na dworcach,
lotniskach, czy w domach towarowych, gdzie rano
kurierzy ukrywali paczki z kokainą. i przekazywał je
dilerom, którzy dysponowali całym zestawem doro-
bionych kluczy, lub, jeśli to było możliwe, jednym uni-
wersalnym kluczem, pasującym do wszystkich skry-
tek. Policja obserwowała go przez ponad 10 lat. Nigdy
nie postawiono mu żadnego zarzutu. Kiedy Fernando,
naciskany przez ludzi z Medelin, wycofał się z interesu,
Numerek nie zmienił zwyczajów. Codziennie przesia-
dywał w „Papa Jose”, gdzie toczył zażarte dysputy na
wszelkie tematy z bywalcami lokalu. W dalszym ciągu
był współpracownikiem rodziny Calderon, na której
zlecenie wyszukiwał kandydatów i kandydatki do pa-
pierowych małżeństw dla ludzi, którzy chcieli wyemi-
grować z Ameryki Południowej do USA. Kiedy Emilio
wrócił do kokainowej gry Raul oficjalnie podawał, że
jest emerytem, który pragnie w spokoju dożyć swoich
dni. W rzeczywistości był swoistym konserwatorem
systemu sprzedaży. Dbał, by jego słabe punkty zostały
szybko wykryte i usunięte.
Greg wszedł do knajpy i zajął miejsce przy barze. Za-
mówił tecquilę i dyskretnie obrzucił salę spojrzeniem.
W kącie dostrzegł starego Latynosa, który leniwie palił
papierosa. Bliżej środka siedziało dwóch robotników w
niebieskich uniformach. Jedli buritos. Niedaleko nich
brzydsza kopia Jennifer Lopez ekspresyjnie rozmawia-
ła po hiszpańsku przez telefon.
Booton nie spieszył się. Poczekał aż robotnicy skoń-
czą. Kiedy wyszli z lokalu wyjął z kieszeni marynarki
New York Timesa i zaczął go przeglądać. Dopił drugie-
go drinka i skinął na barmana, żeby podał mu następ-
nego. Kiedy kładł przed nim szklankę zagadnął:
–O popatrz, poznałem wczoraj tego gościa, o którym
tu piszą, że wystawił transport koki – pokazał palcem
na artykuł.
Barman spojrzał na starego Latynosa.
–To astrolog – ciągnął dalej Greg. – Stawiał mi horo-
skop i się chwalił, jaki to jest genialny. Zdarł ze mnie
skórę...
Nagle poczuł na rękę na ramieniu. Stary Latynos nie-
postrzeżenie podszedł do niego i usiadł obok przy barze.
–I chcesz nam o tym opowiedzieć? – spojrzał Grego-
wi w oczy.
–Tak mi się skojarzyło, jak czytałem Timesa... –
wzruszył ramionami Greg.
–Gość w garniturze za dwa kafle przychodzi do Papa
Jose i coś mu się kojarzy? – barman i Raul zaczęli się
śmiać.
Booton również się roześmiał.
–Nie będę kłamał – oznajmił po chwili. – Chciałbym,
żeby to doszło gdzie trzeba.
–A jaki masz w tym interes? – Latynos wydmuchał
dym z papierosa prosto w twarz Grega.
–Może po prostu gościa nie lubię – Greg spojrzał mu
prosto w oczy. – Może psuje mi biznes albo wyciął mi
kiedyś podobny numer jak Calderonowi... Czy to ważne?
–To jak różnica między wierzę a nie wierzę – wyja-
śnił Raul. – Albo jeszcze lepiej, między żyć a umrzeć.
Greg pokiwał głową.
–Przez rok przygotowywałem fuzję dwóch firm
z branży komputerowej – powiedział. – Kiedy
wszystko było już zapięte na ostatni guzik właściciel
jednej z nich przyszedł i powiedział, że z biznesu nici,
bo astrolog twierdzi, że to mu się na dłuższą metę nie
opłaci.
–To ten sam facio, który miał wystawić Calderona?
– zapytał Raul.
–Tu są jego namiary – Booton wyjął z kieszeni 20
dolarów i kartkę z adresem Kozinskiego. Położył je na
barze i wyszedł.
Kiedy zniknął za drzwiami Raul skinął głową na
barmana, który natychmiast pobiegł na zaplecze. Po
chwili za Gregiem zaczął iść młody Latynos. Niedłu-
go potem dołączyła do niego młoda dziewczyna, a po
chwili z przecznicy wyjechał srebrny, nie rzucający się
w oczy ford, którego kierowca dyskretnie pomachał
ręką młodym ludziom.
Booton nie zwrócił na nich uwagi. Był na siebie zły.
Zdawał sobie sprawę, że często ma skłonność do zbyt
impulsywnego działania. Zaczął się bać, że tak było
właśnie tym razem.
W salonie Elanor było sporo pseudo antyków, któ-
rych mnóstwo można znaleźć w nawiedzonych skle-
pikach „z klimatem” na Manhattanie. Kosztowały
krocie, lecz Givens nie narzekała na brak pieniędzy.
Była sekretarką w firmie informatycznej, która weszła
na giełdę kilka miesięcy przed wielkim pęknięciem
„bańki internetowej”. Elanor zdążyła sprzedać swój
pakiet akcji „na górce” za pięć i pół miliona dolarów.
To wystarczyło na zakup apartamentu na Manhatta-
nie i kilka bezpiecznych inwestycji, które przynosiły
jej wystarczająco dużo zysków, by żyć wygodnie i bez-
trosko.
Kozinsky wpatrywał się w leżący na blacie stolika
z orzechowego drewna notes Knighta, jakby nie miał
odwagi do niego zajrzeć. Cameron wyszła z łazienki
w szlafroku i z włosami owiniętymi ręcznikiem.
–Co tak siedzisz jak na pogrzebie – powiedziała. –
Weź prysznic, to od razu poczujesz powiew optymi-
zmu... Albo choć włącz telewizor, żeby po czuć się jak
w normalnym domu.
Wzięła leżącego na komodzie pilota i włączyła spo-
rej wielkości plazmę. Znalazła kanał nadający lokalne
wiadomości i poszła do kuchni zaparzyć kawę. Kiedy
wróciła do salonu z dwoma filiżankami w dłoniach
nadawano właśnie materiał o podwójnym zabójstwie
na poboczu Palisades.
–Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, policja uzy-
skała informację, że zabity Manuel Diaz, to w rzeczy-
wistości Emilio Calderon, uważany za groźnego han-
dlarza narkotyków. Nowy Jork może być teraz świad-
kiem mafijnej wojny...
Cameron usiadła na skraju kanapy. Ostrożnie poło-
żyła filiżanki na stoliku.
–Rzeczywiście jesteś dobry – powiedziała z podzi-
wem.
Przygryzła wargi i przez chwilę nad czymś się zasta-
nawiała.
–Nie wiem czy chcę, żebyś mi stawiał horoskop –
oznajmiła.
–Powoli zaczynasz rozumieć o co tu chodzi –
uśmiechnął się pod nosem.
–Przynajmniej wiem, dlaczego boisz się do tego zaj-
rzeć – wskazała na notes.
–Od lat marzyłem, że będę z synem jeździł w weeken-
dy do Waltera, jak jedzie się do dziadka – powiedział.
– Że będziemy wiedli nudne i proste życie. Wszystko
wymknęło się spod kontroli. Nie udźwignęliśmy cięża-
ru jaki daje ta wiedza. Najgorsze jest to, że po śmierci
Waltera zostanę z tym wszystkim sam.
–To spal ten notes – poradziła Jane.
–Nie mogę – westchnął Kozinsky. – To co tam jest
nie dotyczy tylko mnie.
–No to weź to w końcu do ręki i przeczytaj – wzru-
szyła ramionami Cameron.
Astrolog podniósł notes i wręczył go Jane.
–Czytaj na głos – powiedział.
Cameron rozłożyła ręce, jakby chciała odepchnąć od
siebie notes.
–To są wasze intymne sprawy, jakieś tajemnice, nie
chcę o tym wiedzieć – stwierdziła.
–Jesteś już w to zamieszana – spojrzał jej w oczy. –
Od tego może też zależeć twoje bezpieczeństwo.
Spojrzała na niego wzrokiem, który w założeniu miał
ukazać niezadowolenie jakie ją wypełniało. Wzięła no-
tes. Andy rozłożył się wygodnie. Splótł dłonie na kar-
ku.
–Jeśli czytasz te słowa Andy, to znaczy, że wygrałeś
wyścig z kundelkami Noba. Cieszę się niezmiernie –
czytała Cameron. – Moje żarty i szczerość doprowa-
dziły mnie do tego, że żyję jak bohater reality show.
Kamery i mikrofony są w moim domu wszędzie. Na-
wet w ubikacji. Tę ostatnią jednak wykryłem i wiem
jak ją zasłonić ręcznikiem. A że ludzie w moim wieku
mają prawo mieć zatwardzenie, przesiaduję tu do-
syć długo i piszę te parę słów.
Po pierwsze muszę ci nakreślić jak wygląda obec-
nie sytuacja. Dogadałem się z S S. Tak jak to bywa
u nich, wszyscy grają pod siebie i nie znają słowa lo-
jalność. Zresztą B.G. ma trochę oleju w głowie, więc
mrzonki Noba go w ogóle nie obchodzą. Dla niego
ważna jest tylko nasza baza danych. Podejrzewa,
całkiem słusznie, że są w niej miny, które mogą wy-
wołać sporo zamieszania. Ale oczywiście on ich nie
zamierza rozbroić, tylko wykorzystać jako haki...
cha cha... Pewnie dlatego S S gotowe jest zadowolić
się interpretacjami horoskopów VIP–ów i życiorysa-
mi, które zbieraliśmy do weryfikacji analiz.
–Nie mogą sobie zrobić sami takich analiz? – zdziwi-
ła się Jane. – Przecież mogą wszystko.
–Problem w tym – uśmiechnął się Andy, – że Wal-
ter po dotarciu do dat i godzin urodzenia potomków
znanych rodzin, nakazał swoim ludziom fałszować
wpisy w dokumentacji medycznej. Zmieniali nawet
nazwiska lekarzy i położnych, żeby utrudnić dotarcie
do tych informacji. Modyfikowali również dane w róż-
nych instytucjach, przez co rzeczywisty przebieg wy-
darzeń z życia różnych ważnych ludzi stał się trudny
do odtworzenia. Tylko w archiwum Instytutu można
było poznać prawdę.
–Coraz mniej mi się podoba ten Walter – rzuciła
Jane.
–Nigdy nie wykorzystał tej wiedzy, choć mógł – wy-
jaśnił Kozinsky. – No nie, raz mu się zdarzyło, kiedy
kandydatem na prezydenta został Bush junior. Od
tamtej chwili wszystko się posypało... Ale czytaj dalej.
–Cały zespół jest na razie bezpieczny. Dostali nowe
nazwiska, adresy, których nie ma w żadnych bazach
danych. Sprawdziłem w horoskopach. Nic nie wska-
zuje, żeby groziło im niebezpieczeństwo. Dlatego
wierzę, że nasz deal będzie skuteczny i można B.G.
zaufać. Na wszelki wypadek jednak stworzyłem do-
datkowe zabezpieczenie – to książka, którą pisałem
przez lata i która może wstrząsnąć naszymi elitami.
Umieściłem ją na czterech serwerach, w różnych czę-
ściach świata. Jest zaszyfrowana, a dostęp do niej
zablokowany i raczej nie wykryją jej internetowe
szperacze. Mój przyjaciel co kilka miesięcy będzie
sprawdzał czy żyjesz. Da ci to bezpieczeństwo na ja-
kieś 20 lat – tyle jeszcze będą aktywni ludzie, których
mogę skompromitować. Potem może być różnie...
–Czy on myśli, że ktoś będzie się bał tego co napisze
jakiś nawiedzony astrolog? – rzuciła Jane.
–Walterowi chyba nie chodzi tylko o horoskopy –
Andy uśmiechnął się. – Przez lata wyłapywał wpły-
wowych ludzi z różnymi „skazami” w układzie gwiazd
i bliżej przyglądał się wydarzeniom, w które byli za-
mieszani. Jeśli ktoś w horoskopie miał skłonność do
chodzenia na skróty w interesach, to brał pod lupę
przedsięwzięcia, w które był w jakiś sposób zaangażo-
wany. Tych, którzy mieli skłonności do niekontrolo-
wanej agresji sprawdzał pod kątem choćby przemocy
domowej. Był okres, kiedy mógł liczyć na współpra-
cę praktycznie każdej instytucji. Policji, FBI, szpitali.
Błotem, które zebrał można byłoby obrzucić pewnie
z pół Kongresu i jeszcze by sporo zostało.
–To dlaczego on tego nie wykorzystał, żeby się po-
zbyć tego całego, jak mu tam Noba... – zdziwiła się
Jane.
–To nie w jego stylu – skrzywił się Kozinsky. – Szan-
taż, groźby... Nie, tego by nie zrobił. Nie po to, żeby
ratować swoją posadę... On bywa rycerzem ze śre-
dniowiecznych pieśni... Poza tym... Ujawnienie takiej
wiedzy jest niebezpieczne, bo, a nóż, ktoś zamiast ne-
gocjować będzie wolał inaczej, bardziej drastycznie
rozwiązać problem... Skuteczny szantaż jest bardzo
trudny, bo wymaga zachowania równowagi pomiędzy
korzyściami szantażysty a tym na co może się zgodzić
ofiara. Myślę, że Walter przyjął optymalną w tych wa-
runkach strategię.
–Moim problemem w tych negocjacjach jest to, że
nie mogę naprawdę ujawnić tego, czym dysponuję
– czytała dalej. – Mógłby się wtedy pojawić kolejny
Nob, albo dwóch takich jak on i wtedy nasze proble-
my byłyby większe. Cały czas analizuję zakończenie
cyklu Urana, który wiązał się u mnie z kilkoma nie-
zbyt przyjemnymi tranzytami. Jestem coraz bardziej
przekonany, że to jego robota. Mówiłeś mi o tym, lecz
byłem sceptyczny. Było zbyt mało materiału porów-
nawczego...
–O co chodzi z tym Uranem? – zapytała Jane
–To dziwna planeta – powiedział astrolog. – Nie-
którzy przypisują jej wpływ na wszelkie durne albo
genialne pomysły jakie miewa człowiek. Np. przefar-
bowanie sobie włosów na niebiesko lub wynalezienie
iPoda. Szukałem w aspektach jakie tworzy Uran związ-
ków z dojrzałością emocjonalną. Przeanalizowałem
życie kilku staruszków, którzy przeżyli cały jego cykl,
czyli ponad 84 lata. Analizowałem dlaczego niektórzy
z nich są nieszczęśliwi i uważają się za zniewolonych
w domu starców, a inni żyją szczęśliwie przesiadując
na werandzie w otoczeniu prawnuków...
–I co, rzeczywiście Uran miał na to wpływ? – docie-
kała Cameron.
–Według mnie tak – Andy podrapał się po czole. –
Przepowiedziałem nawet Walterowi, że pod koniec
życia nie będzie czuł się wolny.
–I co on na to? – zaciekawiła się Jane.
–Wysłał mnie do diabła – uśmiechnął się Andy. –
Powiedział, że powinienem zmienić zawód.
Cameron pokręciła głową.
–W każdym razie Andy – kontynuowała czytanie. –
Dasz Ethanowi dyski z analizami i zarchiwizowaną
bazę danych. Niech sobie w tym kopią aż do śmier-
ci... Ukryłem to w miejscu, gdzie przed laty smok za-
truwał wszystko swoim oddechem. W domu samot-
ności. Poszukaj w kartonowym pudle w najciemniej-
szym kącie.
Andy roześmiał się.
–To śmieszne? – zapytała Jane.
–Walter jest cudownym dzieckiem – powiedział.
–Trochę mąci... – wzruszyła ramionami. – Wiesz
o co tu chodzi?
–Oczywiście – kiwnął głową. – To taka zagadka, re-
bus, do którego kluczem jest odrobina logiki i wspo-
mnienia z przeszłości.
–I ty go rozwiązałeś? – zapytała
–Zżera cię ciekawość? – odpowiedział pytaniem.
–Wcale nie! – rzuciła.
–Powiedziałbym ci, ale z twojego horoskopu wynika,
że lubisz prowadzić podwójne życie... – powiedział.
–Nieprawda! – burknęła Cameron.
–Znam cię lepiej, niż ty sama się znasz – oznajmił.
–Bzdura... – wzruszyła ramionami.
–No dobrze, to powiedz mi, kto wie, że nigdy nie
znalazłaś wspólnego języka ze swoimi rodzicami. Ow-
szem, wysyłasz do nich karteczki na urodziny. Jeź-
dzisz z prezentami na święta i śpiewacie wspólnie ko-
lędy, ale w rzeczywistości są dla ciebi
Pobierz darmowy fragment (pdf)