Darmowy fragment publikacji:
R O Z D Z I A Ł 1
Blon dyn ka w d˝un gli
Motyle były wielkie jak talerze. Karaluchy wielkości konia. Moskity krwio-
żercze i wyposzczone. Dookoła – amazońska dżungla. Mroczna, gorąca i wilgotna.
– Uważaj na węże – mówi mój indiański przewodnik.
I jaguary – dodaję w myślach. I mrówki.
Mrówek są tysiące. Podążają przed siebie w zorganizowanym szyku, w ko-
lumnach szerokich na kilka centymetrów, jak żywy strumień, którego początku
ani końca nie widać. Biegną najpierw po ziemi, potem w górę na drzewa, gdzie
wycinają kawałki liści, schodzą po trasie oznaczonej przez zwiadowcę i wracają
do mrowiska. Tam liście czyszczą i przeżuwają, mieszając z własną śliną, potem
wypluwają i przygotowują grunt, na którym wyrosną grzyby. I tymi grzybami
będą się żywić. To mrówki grzybiarki, zwane też parasolowymi.
Są też inne – czarne, wielkości kciuka, które Indianie nazywają veinte-quatro,
czyli „dwadzieścia cztery”. To dlatego, że dorosły mężczyzna po ugryzieniu ma
przed sobą dwadzieścia cztery godziny życia. Podczas jednej z wypraw widzia-
łam ugryzionego Indianina, który zwijał się z bólu i nie mógł powstrzymać
niezwykłej jak dla wojownika wilgotności oczu.
Idziemy dalej. Veinte-quatro hasają po gałęziach. Po obu stronach wąskiej
ścieżki – liściaste drzewa i krzewy, wszystko splątane razem, od samego dołu po
czubki drzew. Jak zielona zapora, przez którą nie można się przebić. I wszędzie
liście – świeże na krzakach i zgniłe na ziemi. Wszędzie pnącza i gałęzie, i liście,
liście, liście. Cisza.
Gorąco jak w piekle. Wiatr szumi gdzieś wysoko przy wierzchołkach drzew,
ale tu na dół nie dociera ani świeży powiew, ani słońce. Mokrą chustką wycie-
ram twarz i szyję. Daleko jeszcze?
– Quiere descansar? – pyta mój przewodnik. – Chcesz odpocząć?
7
Stajemy przy małym strumieniu. Zapas wody pitnej dawno się skończył,
więc pijemy tę z rzeki. Można umyć twarz, zwilżyć włosy i szyję, wejść do stru-
mienia w butach, żeby ulżyć nogom.
Kiedy zdjęłam plecak i położyłam się na chwilę, szmer wody przypomniał
mi o potrzebie natychmiastowego odejścia w zarośla. Powiedziałam mojemu
przewodnikowi, że zaraz wrócę, a on uśmiechnął się ze zrozumieniem, mruk-
nął, żebym uważała na węże i przymknął oczy.
Poszłam kilkadziesiąt kroków dalej wzdłuż strumienia. Kucnęłam, starając
się obserwować jednocześnie ziemię, rośliny i niebo, żeby dostrzec niebezpie-
czeństwo – węża, pająka, skorpiona, jadowitą skolopendrę albo armię rozju-
szonych mrówek zanim one mnie dostrzegą. Siedziałam cichutko, starając się
nie dotknąć żadnej trującej rośliny, a potem wstałam.
I wtedy zobaczyłam przed sobą człowieka. Stał w odległości kilku metrów,
prawie nagi, o czarnych krótkich włosach, z łukiem w rękach. Zamarłam. Świat
dookoła też chyba zatrzymał się na chwilę, bo umilkły nagle rozgorączkowane
zapachem mojego ciała moskity i trzeszczące w zaroślach cykady. Bardzo, bar-
dzo powoli podciągnęłam spodnie. Pomyślałam, że gdyby ten Indianin chciał
mnie zaatakować, pewnie już by to zrobił. Poza tym łuk trzymał z boku, jakby
wcale nie chciał z niego skorzystać.
Co robić? Mówić? Milczeć? Odejść? Zostać? Wołać mojego przewodnika?
Nie. Nie wołać. Wzbudzić zaufanie. Pokazać, że jestem bezbronna i nie mam
złych zamiarów. I wtedy zauważyłam, że Indianin przygląda mi się z pewnym
rozbawieniem i nie czuje się chyba w żaden sposób zagrożony, ale wprost prze-
ciwnie. Przechylił głowę i przestąpił z nogi na nogę, uginając jedno kolano.
Pomyślałam, że też mogę się poruszyć, więc tak samo przestąpiłam z nogi na
nogę i ugięłam jedno kolano. Dotknęłam aparatu fotograficznego, oczami pyta-
jąc Indianina o zgodę. To najprostszy i najbardziej uniwersalny język świata.
Ręce mi drżały, kiedy podnosiłam aparat do oczu. Spust migawki zabrzmiał jak
wystrzał. Indianin nawet nie mrugnął. Przez moment odniosłam wrażenie, że to
nie człowiek z krwi i kości, ale wytwór dżungli, jeden z jej nieodłącznych ele-
mentów, takich jak drzewa, cierniste pnącza i liście. Dotknęliśmy się jeszcze raz
oczami i wtedy zrozumiałam, że dane nam będzie kiedyś znów się spotkać.
Żadne z nas nie wiedziało, kiedy i w jakich okolicznościach miałoby to nastąpić,
ale w tamtej chwili połączyło nas coś niewytłumaczalnego, co mogłabym jedy-
nie nazwać przeznaczeniem.
Kiedy wróciłam do mojego przewodnika, stał już gotowy do drogi.
– Schowaj aparat – powiedział. – Za godzinę będziemy w wiosce. Indianie
nie lubią, kiedy robi im się zdjęcia. Znowu fotografowałaś motyle?
– Tak – powiedziałam. – Así es. Były wielkie jak talerze.
8
R O Z D Z I A Ł 2
Dia bel ska la gu na
Pewnego koszmarnego lipcowego dnia przybiliśmy do osady Indian Piaroa
nad brzegiem Orinoko. Każdy normalny, zdrowy człowiek zachwyciłby się tym
widokiem: wioska leżała na łagodnym kamiennym wzniesieniu niedaleko dużej
laguny otoczonej dżunglą. Słońce stało nisko, rzucając na wodę ciepłe, poma-
rańczowe promienie. Zarejestrowałam ten piękny obraz oczami, ale sercem
byłam bliżej mojego żołądka, który z bliżej niewyjaśnionych powodów urządzał
sobie w moich wnętrznościach dzikie i bolesne harce. Kiedy łódź po wielu
godzinach jazdy w końcu się zatrzymała, z ulgą z niej wypełzłam, żeby się poło-
żyć na stałym lądzie.
Zrobiłam nie więcej niż dziesięć kroków, gdy dopadła mnie horda złaknio-
nych świeżej krwi moskitów. Machanie rękami nie dało żadnego efektu.
Moskity odstraszane od twarzy wpijają się w nogi i odwrotnie. Płyny zniechęca-
jące owady są naprawdę skuteczne wtedy, gdy człowiek się w nich wykąpie, co
w warunkach obozowych nie jest możliwe. Tamtego dnia, mając do wyboru
śmierć od wygłodniałych trąbek komarzyc albo powrót na łódź, wybrałam to
drugie. Wpełzłam znowu na pokład. Komary za mną. Sięgając do plecaka słysza-
łam ich rozochocone bzyczenie, gdy nagle stał się cud. Z odkręconej butelki
wydobyła się tak ostra woń amoniaku, że wszyscy zatrzymali się w pół kroku –
zarówno Indianie, jak i atakujące moskity. Dla porządku dodam, że nie był to
czysty amoniak, ale roztwór przygotowany do walki z owadami.
Wysmarowałam się wszędzie tam, gdzie tylko pozwolił mi sięgnąć zwinięty
w pięść żołądek i zaczęłam szukać dla niego najwygodniejszej pozycji. Nogi
w dół, do góry, zgięte, wyprostowane, moczone w rzece, suszone na dachu, twa-
rzą do słońca, w cieniu, z rękami na brzuchu i bez – nic nie pomagało. Wyjęłam
hamak z moskitierą i znów zeszłam na ląd. Gdzie by się tu rozwiesić? Pod
cudzym dachem, gdy nie ma właściciela – nie wolno. Między dwiema pierw-
11
szymi chatami niedobrze, bo w słońcu, a poza tym zatarasowałabym sobą przej-
ście. Pójdę więc tam dalej, na skraj wioski, gdzie zaczyna się dżungla.
Wybrałam dwa drzewa, przywiązałam do nich sznurki na przemian zlewa-
jąc się potem i dygocząc od zimnych dreszczy. Do tych sznurków przywiązałam
hamak, naciągnęłam moskitierę i otrzepałam ręce. Gotowe. Zanurzyłam się
wreszcie w przyjaznej kolebce, osłonięta gęstą ciemnozieloną siatką od wszyst-
kiego co lata, w przyjemnym ciepłym cieniu i zamknęłam z ulgą oczy. Wtedy
poczułam, że lecę w dół, a na mnie z trzaskiem wali się drzewo. Wyskoczyć
z hamaka nie można, kiedy człowiek wisi zawinięty w moskitierę jak w kokon.
Jedyne więc, co mi przyszło na myśl, to – nie zważając na los moich pleców
– wyciągnąć ręce nad głowę. W tych rękach wylądował mi gruby na pół metra
pień. Pewnie korzeń był spróchniały. Sprawdziłam wcześniej, czy drzewo mnie
utrzyma, ale pchnięcie ręką to co innego niż pełny zwis.
Zrzuciłam z siebie pień, wyplątałam się z moskitiery i tuż obok siebie zoba-
czyłam rozbawioną twarz.
– Venga – powiedział Indianin. – Chodź.
Więc poszłam.
To był el capitan, przywódca osady. Z wdzięcznością skorzystałam z jego
zaproszenia. Widziałam już w myślach indiańskie szałasy, ognisko, w którym
ogień jest podsycany także nocą, pieczone dzikie banany...
Zatrzymaliśmy się przy sporym betonowym domu. Miał nawet kraty
w oknach i dość duży, wystający dach tworzący coś w rodzaju werandy. Spojrza-
łam tęsknie na chaty kryte liśćmi palmowymi, ale el capitan wyjął mi z rąk hamak
i powiedział:
– Tutaj pod dachem będziesz bezpieczna. W nocy może padać deszcz.
Pomógł mi przywiązać sznurki do belek i odszedł.
Położyłam się, zamknęłam oczy. Zaczynało już zmierzchać. Kląskały
owady, chlupotała woda przy łodziach, słychać było przytłumione śmiechy
i nawoływania dzieci. Zapadałam w nieśmiałą drzemkę, gdy nagle jak prąd elek-
tryczny poraził mnie huk i niespodziewany blask. Rzuciłam się nieprzytomnie
naprzód. Grom z jasnego nieba? Nie, to tylko magnetofon ryczący rytmem
skocznej salsy i goła żarówka, która nagle zaczęła świecić nad moim hamakiem.
Zwinęłam się w kłębek. Zakryłam skarpetkami uszy. Twarz wtuliłam w ubranie
tak mocno, że po chwili zabrakło mi powietrza. Ale nic to, pomyślałam, prze-
czekam. Dochodziła ósma. Lada moment wyłączą generator, bo przecież
Indianie chodzą wcześnie spać i wstają o świcie.
Tuż obok mojego hamaka przegalopował tabun rozbawionych dzieci. Co to
za ciemnozielone dziwo wisi pod dachem? Przebiegły w jedną stronę, z po-
wrotem, i jeszcze raz, ciągając mnie za sznurki. Zerwałam skarpetki z uszu
12
i wepchnęłam je sobie do ust, żeby nie krzyczeć. Jako gość nie mogę przecież
pouczać ani wychowywać obcych dzieci. Długo czekałam z zaciśniętymi pię-
ściami. Minęła dziewiąta, dziesiąta, jedenasta...
Obudziłam się zdrętwiała w absolutnej ciszy. Bzykanie komara, który usiło-
wał przebić się do mnie przez moskitierę, wydało mi się przyjaznym świergo-
tem. Było jeszcze ciemno, w oddali nad pasmem czarnej dżungli powoli różo-
wiało niebo. Wyskoczyłam z hamaka, odbyłam najszybszą w życiu kąpiel
w rzece i równie błyskawicznie zapakowałam się na łódź.
Kiedy odpływaliśmy, słońce nie zdążyło nawet liznąć promieniami głęboko
uśpionej wioski. Na brzegu leżały puszki po piwie i butelki po coli. Dobrodziej-
stwa naszej cywilizacji, które dotarły tu do Amazonii z turystami i zawojowały
dusze tutejszych Indian. Jak bardzo są z tym szczęśliwi, a jak bardzo bezpowrot-
nie tracą to, co stanowiło o ich życiu przez tysiące lat?
Odpłynęliśmy na południe, w głąb Amazonii, jak najdalej od tego miejsca.
Kiedy się obudziłam,
bzykanie komara,
usiłującego przebić
się do mnie przez
moskitierę, wydało
mi się przyjaznym
świergotem.
13
R O Z D Z I A Ł 3
Drugie prawo d˝ungli
K ilka dni później zacumowaliśmy łódź przy brzegu i weszliśmy w dżun-
glę. Pierwszej nocy mrówki wygryzły dziury w foliowej torebce i wyniosły z niej
po ziarenku ponad pół kilo cukru. Rano zobaczyliśmy czarny migotliwy pochód:
mrówka za mrówką z kryształkami na plecach. To mnie nauczyło, żeby jedzenie
zawsze szczelnie pakować albo wieszać wysoko na gałęzi.
Drugiego dnia w dżungli przez wiele godzin szłam tuż za naszymi indiań-
skimi przewodnikami przez bagniste rozpadliny, kolczaste zarośla, szerokie
strumienie i śliskie ścieżki, na przełaj przez wodę i błoto. Wieczorem zatrzyma-
liśmy się, żeby rozbić obóz. Zdjęłam mokre buty i skarpetki – skóra na moich
stopach wyglądała jak biały, pomarszczony, wilgotny papier. Chodziłam więc
boso po ciepłej ziemi. Rano w pobliżu hamaka znalazłam kilkanaście żywych
skorpionów. Cud, że poprzedniej nocy nie nadepnęłam gołą stopą na żadnego
z nich. To było ostrzeżenie. Z dżunglą amazońską nie można się zaprzyjaźnić.
Trzeba ją szanować i trzeba się jej bać. To jest Pierwsze Prawo Dżungli.
Nauczyłam się więc robić leśne sandały z dwóch kawałków kory, które przywią-
zywałam sobie do stóp lianami.
Trzeciego dnia w dżungli zostałam sama.
Zatrzymałam się, żeby wyjąć kamień, który razem z piaskiem wpadł mi do
buta przy ostatniej przeprawie przez rzekę, a kiedy wstałam, po przewodnikach
nie został nawet pył. Co robić? Iść dalej, oczywiście. Dźwignęłam plecak (ważył
z piętnaście kilogramów, razem z aparatem fotograficznym, zapasem filmów,
baterii, magnetofonem i hamakiem) i ruszyłam przed siebie.
Ścieżka w dżungli to ledwie widoczny pasek lekko przydeptanej ziemi. Nie
rąbie się maczetą przejścia w największym gąszczu, ale szuka wygodniejszej drogi
17
i obcina te gałęzie czy pnącza, których nie można łatwo ominąć. Dlatego „ścieżka”
to po prostu miejsce w dżungli, identyczne z otoczeniem, też przykryte gnijącymi
liśćmi i poprzerastane korzeniami. Wprawne oko dostrzeże, że na „ścieżce” liście
leżą trochę bardziej płasko, a korzenie są wyślizgane i mają intensywniejszy kolor.
Można też kierować się znakami indiańskimi, czyli pieńkami ukośnie ściętych
roślin. Innych drogowskazów nie ma, a poza tym ścieżka lubi się rozdwajać.
Wtedy indiańskie znaki robione maczetą rozdwajają się często razem z nią.
Ruszyłam w stronę, w którą – jak mi się wydawało – poszli przewodnicy.
Krzaki rosły tu dość rzadko, a kolczaste pnącza nie chwytały za ubranie. Przy-
śpieszyłam kroku, by po chwili wylądować w gęstej, lepkiej, ciepłej pajęczynie.
To jedna z bardziej charakterystycznych rzeczy w Amazonii: pajęcze sieci roz-
pięte zawsze na wysokości twarzy. Nieważne czy masz dwa metry, czy półtora
– pająk przygotuje sieć odpowiednią do twojego wzrostu. Wyplułam pajęczynę,
ale musiałam się zatrzymać: niemożliwe, żeby ktoś tędy niedawno przechodził.
Rozejrzałam się. Na gałęzi obok siedział czarny, kilkucentymetrowy pająk i złym
okiem spoglądał na resztki sieci oblepiające mi twarz. Liście na ścieżce wydawały
się przydeptane, a korzenie wyślizgane, ale musiał je przydeptać i wyślizgać ktoś
inny, nie nasi przewodnicy.
– Tomas! – zawołałam. Cisza. – Gregorio!
Cisza.
Odwróciłam się i zaczęłam iść z powrotem do tego miejsca, gdzie wysypy-
wałam z butów piasek i kamienie. Dlaczego przewodnicy nie poczekali?
Przecież widzieli nie raz jak łatwo biały człowiek gubi ścieżkę albo wpada
w zdradliwe doły przykryte liśćmi. Poza tym nie miałam żadnej broni – jedyną
maczetę niosą oni. Przypomniały mi się historie o wężach, które opowiadał mi
kiedyś Juan Carlos: niektóre chowają się pod zwalonymi pniami drzew i czekają
na ofiarę. Inne czatują na gałęziach wśród liści, a jeszcze inne śpią w słońcu na
środku ścieżki. Najważniejsze, żeby jakiegoś węża nie nadepnąć, nie potrącić ani
w żaden inny sposób nie zainteresować swoją osobą.
Było gorąco. Ponad trzydzieści stopni w cieniu, wilgotność powietrza sięga-
jąca stu procent, paski plecaka werżnięte w ramiona i w biodra, mokre buty na
odparzonych stopach. Zamarzyła mi się butelka zimnej wody...
Strużka potu spłynęła mi po nosie i kapnęła na ziemię. Uświadomiłam
sobie, że idę już dość długo i zupełnie nie wiem dokąd. Czy minęłam miejsce,
w którym zgubiłam przewodników? Dookoła dżungla, taka jak zawsze, zielono-
brązowa, duszna i wilgotna. Gdzie jest ścieżka? Rozglądałam się wytężając
wzrok, ale wszystkie drzewa, krzaki, liście, liany i pnącza wyglądały tak samo
niedostępnie i obco.
Wtedy właśnie odkryłam moje Drugie Prawo Dżungli. Spojrzałam za siebie
– bo przecież przyszłam tu nie przedzierając się przez gąszcz, ale tak, jak mnie
swobodnie przyprowadziły moje własne nogi. Ani za mną, ani przede mną nie
18
było widać ścieżki. A jednak ona istniała – tuż pod moimi stopami, i tylko tam
była widoczna. Patrząc na czubki butów ruszyłam dalej przed siebie.
Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczyłam Tomasa i Gregorio – siedzieli na
pniu spokojnie na mnie czekając. Usiadłam i ja.
Drugie Prawo Dżungli brzmi: NIE SZUKAJ ŚCIEŻKI, ALE NIĄ PO-
DĄŻAJ. Nie rozglądaj się, nie próbuj dojrzeć dokąd cię doprowadzi i jakie
czyhają na ciebie niebezpieczeństwa. Nie staraj się dowiedzieć jak jest długa i czy
wszyscy właśnie tą ścieżką zazwyczaj chodzą. Nie patrz którędy biegnie przez tę
wielką, obcą puszczę. Gdy znajdziesz ją pod stopami, po prostu idź naprzód.
Tak, jak w życiu.
Z dżunglą amazońską
nie można się
zaprzyjaźnić.
Trzeba ją szanować
i trzeba się jej bać.
To jest Pierwsze Prawo
Dżungli.
19
R O Z D Z I A Ł 4
D˝un gl´ mam w ser cu
Dżungla jest mistyczna. Jest w niej coś takiego, co nie daje się wyrazić sło-
wami. Jest w niej to wszystko, co pouciekało z miast i miejsc, które ludzie sobie
podporządkowali. Żyje w niej coś tajemniczego, co pozwala ludziom ze sobą
obcować, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy, bo nie potrafią poczuć tego
zmysłami.
W dżungli tak pachnie... Rozbuchaną, skondensowaną, gęstą zielenią, wy-
bujałymi pnączami, pękającymi od nadmiaru wilgoci liśćmi, gnijącymi
korzeniami, słońcem uwięzionym w koronach drzew, dzikimi owocami, któ-
rych nikt nigdy nie znajdzie i które dojrzewają aż do syta, a potem spadają
i rozbijają się na ziemi. Panuje taki półmrok, jakby był dla tych, którzy potrze-
bują się w tym półmroku schronić. A potem jest taka cisza... Taka cisza, że aż
rośnie, i słychać jak w uszach dudni krew. Czasami w tej ciszy nagle krzyknie
hocco, czarno-fioletowy ptak o długim dziobie, który zwykle kryje się w gęstwi-
nie. Czasem nie wiadomo skąd w powietrze wzbijają się papugi, zawsze głośno
krzycząc, jakby oburzone, że ktoś zakłóca im spokój, wchodząc na terytorium,
które uznały za swoje. Na ścieżce wygrzewają się jaszczurki i węże, pod pniami
na zmierzch czekają skorpiony i jadowite, drapieżne skolopendry.
Podczas wędrówki przez dżunglę jest wilgotno i gorąco, słońce zatrzymuje
się na gałęziach drzew wysoko nad głową i drobnymi cętkami spada na ziemię.
Kiedy tylko człowiek przystanie, przylatują do niego krwiożercze muchy,
muszki i moskity zwabione zapachem potu i ludzkiej skóry. Kiedy wgryzają się
w skórę i piją krew, jednocześnie wstrzykują wirusy, zarazki i pierwotniaki
wywołujące śmiertelne choroby. Pot leje się po plecach, po policzkach, z czoła,
spływa po nosie i kapie na ziemię. Wysiłkiem jest oddychanie i życie, nie trzeba
wykonywać żadnego dodatkowego ćwiczenia, żeby kąpać się we własnym pocie
jak w saunie. Noszę na szyi czerwoną chustkę, którą moczę w każdym strumyku
21
Liana nazywana przez
Indian bejuco de agua
to naturalna butelka
z czystą wodą do picia
i ocieram nią pot, aż i ona robi się ciężka i słona. A pot płynie po twarzy, plecach
i nogach jak łzy. Ale są to łzy zwycięstwa. Każdy krok i gest, każdy następny
pokonany kilometr to nowe życie, niespodziewana dawka siły, którą człowiek
odnajduje w sobie, ustanawiając nowy rekord w walce ze słabością ciała.
Idę naprzód zostawiając za sobą ślad z ciężkich kropli krwi kapiących z roze-
rwanego policzka, ran na rękach i nogach. Ścieżka jest wąska, więc ciągle
zaczepiam o kolczaste pnącza, które rozrywają materiał i ludzką skórę. Łatwo się
potknąć na śliskich gnijących liściach i korzeniach.
Takich krzyżujących się, błędnych ścieżek jest dużo. Nie wiadomo skąd się
wzięły, czy zostały wydeptane przez ludzi czy przez zwierzęta, ani dokąd prowa-
dzą. Dlatego czasem Indianie zostawiają na drodze tajemne znaki. Ścinają maczetą
młode drzewa rosnące po obu stronach ścieżki. Zostaje tylko cienki pieniek wyso-
kości pół metra, ukośnie ścięty, zaostrzony na końcu jak indiańska strzała.
Pewnego dnia szłam ścieżką przez dżunglę po bagnach. Trzeba było prze-
chodzić przez rowy, kałuże i strumyki. Podczas wędrówki z ciężkim plecakiem
człowiek stara się wykonywać jak najmniej ruchów i iść przez cały czas tym
samym tempem i po równej powierzchni. Kiedy na drodze pojawia się rów,
22
lepiej go przeskoczyć niż schodzić na dno, a potem znów do góry. Skakałam
więc przez rowy i rozpadliny, ciesząc się, że łatwiej zrobić jeden duży skoczny
krok w powietrzu niż pięć małych z górki i pod górkę. Raz niedokładnie obli-
czyłam szerokość rowu i przeskoczyłam przez niego odrobinę za krótko,
poślizgnęłam się na drugim brzegu i upadłam wprost na cienki pieniek ucięty
przez Indian jako oznakowanie ścieżki.
Gdyby nie był dość stary i stępiony na szczycie, wbiłby mi się w samo serce.
Poczułam tylko mocne uderzenie. Od tamtej chwili dżunglę mam w sercu.
Indianie twierdzą, że po dżungli wędrują dusze ludzkie. Czasami jakaś ude-
rzy człowieka pałką po głowie, wepchnie na drzewo albo podetnie nogi. Nocą
widać ich świecące oczy. Wypełniają ciemność razem z duszami umarłych zwie-
rząt, które żyły równolegle z życiem ludzi będących ich lustrzanym odbiciem.
W dżungli są też pająki, które czają się na drzewach jak wielkie czarne włochate
macki. Są skorpiony z wywiniętymi do góry ogonami i ogromne skolopendry,
które potrafią w locie schwytać nietoperza i zabić go paraliżującą trucizną. Są ciche
jak sen jaguary i pumy, są gładkie węże przenikające między światem żywych
i umarłych, są półmetrowe pijawki spragnione krwi i ropuchy wielkości dzieci.
Czasem dżungla jest czarna jak bagno, nigdzie w okolicy nie ma czystej
wody, więc trzeba się myć na skraju trzęsawiska, gdzie ziemia jest nasiąknięta
wilgocią, a ślad po stopie napełnia się czarnym błotem. Czasem po kilku godzi-
nach wędrówki można niespodziewanie stanąć nad cudowną rzeką, gdzie bystro
płynie złota woda. Rzeka była chłodna, czysta i wysypana na dnie białym pia-
skiem. Jaka byłam wtedy szczęśliwa!... Zrzuciłam plecak i wskoczyłam w
ubraniu do wody, a Indianie siedzieli na brzegu, przyglądając mi się z cierpli-
wym pobłażaniem. Wiedzieli, że ten godzinny postój będzie nas wieczorem
kosztował maszerowanie w szybko zapadającej ciemności, kiedy nie można już
dostrzec ani indiańskich pieńków, ani szukać wody w pobliżu obozu, ani pal-
mowych liści na zbudowanie dachu szałasu.
Wilgotny, stęchły upał jeszcze bardziej stężał. Pieką świeżo obmyte wodą ska-
leczenia, które wydzielają zapach cudownej obietnicy krwi, przyciągając złaknione
stada owadów. Nie mogę ich zakryć ani opatrzyć, bo gęste, kolczaste zarośla
natychmiast zrywają nawet najbardziej starannie założone plastry i bandaże. Przy-
śpieszam kroku, bo czuję, że powietrze zaczyna się robić dziwnie gęste i lepkie.
Słońce znikło. Zatrzymał się wiatr. Jesteśmy jedynymi poruszającymi się
istotami, rozpaczliwie zmierzającymi naprzód. Nagle w oddali słyszę granie bęb-
nów. Odległe dudnienie, podobne do huku wodospadu, które szybko się
przybliża. Może to samolot, może to pralka automatyczna nastawiona w niebie
przez czystego anioła, a może to wioska, która przygotowuje się na nasze przy-
bycie? O nie, jesteśmy przecież w sercu tropikalnej puszczy, wiele kilometrów
23
od najbliższej osady, samotnie i nieostrożnie rzucając potężnej dżungli wyzwa-
nie i stawiając na szali własne życie.
Dudnienie narasta, zbliża się i nagle na czole czuję pierwsze olbrzymie kro-
ple wody. A potem, jakby deszcz już dłużej nie mógł się powstrzymywać, zaczyna
lać grubymi strumieniami, chłoszcze mnie po twarzy, po rękach, po nogach, sie-
cze lodowatymi biczami, tak jakby chciał ukarać za samowolne wtargnięcie do
zielonego piekła. Jest przeraźliwie zimno. Wszystkie dźwięki utonęły w huku tro-
pikalnej ulewy, nie słyszę już nawet własnych myśli. Instynkt podpowiada, żeby
uciekać, ale nie ma dokąd. Dżungla roi się od drżących pod uderzeniami wody
liści i gałęzi, ja dygoczę z zimna i staram się wykrzesać w sobie choć odrobinę cie-
pła z rozgrzanej strachem duszy. Nie zatrzymujemy się. Idziemy dalej. Słusznie.
Gdybyśmy stanęli, a ulewa wbiłaby nas w ziemię i przysypała lepkim błotem, nikt
nigdy by się o tym nie dowiedział i nikt by nie odnalazł naszych ciał.
Nie ma gdzie się schronić. Ubranie przemoknięte do nitki lepi się do ciała,
przeszkadza w ruchach, ocieram twarz z wody, ale to nic nie daje, bo przez cały czas
zalewają mnie nowe rozpędzone strugi. Staram się nie stracić z oczu przewodnika,
który tak samo skulony jak ja, szuka przez ścianę wody znaków na ścieżce.
A potem nagle chmury miękną. Nie są już szare jak żelazo, napęczniałe
z gniewu i nieokrzesane dzikością wydobywającej się z nich wody. Stają się lżej-
sze i zamiast zwisać nad dżunglą ogromnymi pełnymi deszczu brzuchami,
unoszą się ponad korony drzew i odpływają.
Kiedy przestaje lać z nieba, w dżungli pada nadal, ze wszystkich roślin, które
na chwilę zatrzymały na sobie krople wody. Krople turlają się coraz niżej i niżej,
aż wreszcie, kiedy nie mają się już po czym staczać, spadają na ziemię. To jest
druga część ulewy, równie mokra, lodowata i niespodziewana. Trzecia część
czeka na gałęziach i liściach. Kiedy przechodzi pod nimi tak nieporadna istota jak
człowiek, niechcący lekko je trącając, poruszając wąs kolczastego pnącza albo
cienką jak nitka gałązkę, splecione ze sobą rośliny zsyłają na niego cały swój
mokry ładunek. Wystarczy, żeby przemoczyć ostatnią suchą koszulę, która prze-
trwała bezpiecznie w plecaku.
Wreszcie po południu ktoś daje znak, że tutaj zostaniemy na noc. Wszystko
mnie boli. Skórę mam poobcieraną w najdziwniejszych miejscach, bo kiedy
padało, a ja niosłam w plecaku kilkanaście kilogramów, ubranie pozawijało się
podstępnie i wytarło w skórze krwawe placki. Najbardziej przeszkadzają obtar-
cia w majtkach.
I wreszcie miejsce, gdzie staniemy na noc. Indianie wyciągają maczety i kar-
czują kolczaste, gęste krzewy. Przewodnik rozpala ognisko z mokrego drewna.
Szukam ryżu i puszek z wołowiną. Rozwieszamy hamaki, jemy gorącą kolację
przy ognisku i zapadamy w kamienny sen. Niektórzy nie mieli nawet siły, żeby
przyjść po swój talerz. Rano świt, grają cykady, ćwierkają ptaki, świeci słońce.
Znowu będzie gorąco.
Po południu Indianin
daje znak, że tutaj
zostaniemy na noc.
Rozwieszamy hamaki,
jemy gorącą kolację
przy ognisku
i zapadamy
w kamienny sen.
24
Pobierz darmowy fragment (pdf)