Darmowy fragment publikacji:
Juliusz Marek
„Dziedzictwo piorunów”
Copyright © by Juliusz Marek, 2015
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, sp. z o.o. 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji
nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana
w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Jacek Antoniewski
Korekta: Paweł Markowski
Projekt okładki: Robert Rumak
Zdjęcie na okładce: @ satori; Benjamin Haas; Sergey Nivens – Fotolia.com
ISBN: 978‑83‑7900‑343‑3
Wydawnictwo Psychoskok, sp. z o.o.
ul. Chopina 9, pok. 23, 62‑510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 665 955 131
http://wydawnictwo.psychoskok.pl
e‑mail: wydawnictwo@psychoskok.pl
Spis treści
Winda do nieba 4
Ona 14
Bilet
70
Zostańmy przyjaciółmi 77
Póki śmierć nas nie połączy 142
Miłość płomieniem pisana
171
Zbawienie 194
3
Winda do nieba
Mały chłopiec skulił się w swoim schronieniu. Liczył
na to, że metalowa klapa nie odchyli się nagle z pi‑
skliwym jękiem przerdzewiałych zawiasów, że blo‑
kujące drzwi do kryjówki patyki i skorodowane metalowe
drągi wytrzymają.
Że potwór szarpiący za uchwyt od zewnątrz jest zbyt słaby,
mimo głodowego szału.
Klapa zadrżała i odchyliła się na tyle, by słabe światło za‑
gościło w ponurej norze. Chłopiec przycisnął do piersi nóż,
jedyną pamiątkę po matce. Na jej wspomnienie łza spłynęła
mu po policzku. Jedna łza. Nie mógł pozwolić sobie na sła‑
bość, nie teraz.
Osłona wejścia podskakiwała, ale prowizoryczne sztaby nie
pozwoliły się jej otworzyć. Bestia warknęła raz i drugi, szarpnę‑
ła raz jeszcze, mruknęła z rezygnacją i chyba odeszła… Chło‑
piec postanowił poczekać kilka chwil. Niektóre z drapieżników
nauczyły się cierpliwości. Może i ten czeka, aż jego ofiara, po‑
czuwszy się bezpiecznie, wyjdzie z ukrycia…
Przez długi moment nic się nie działo. Chłopiec w końcu
postanowił zapolować na swojego prześladowcę. Teraz już nie
da się zaskoczyć, tym razem wprowadzi go w pułapkę.
Nie zdążył wyciągnąć wszystkich blokujących klapę drą‑
gów, gdy usłyszał przenikliwy pisk. – A niech to! – pomyślał.
4
Najwyraźniej zwierz sam wlazł w pułapkę przygotowaną przez
chłopca. Dał mu przez to zbyt mało czasu na dobicie go i za‑
ciągnięcie do kryjówki. Zbolały głos na pewno usłyszały inne
drapieżniki…
Uporawszy się z drzwiami, chłopiec chwycił prymityw‑
ną włócznię – ostro naostrzony kij – i wyleciał z kryjówki jak
z procy. Potwór ciągle wył, dlatego mały myśliwy nie miał pro‑
blemu ze zlokalizowaniem go. To ta pod sklepem. Przebiegł
przez poharataną ulicę pełną odłamków gruzu, szkła i plasti‑
ku. Na całe szczęście miał na nogach gumowe buty. Trochę
zbyt ciepłe, jak na panującą w ruinach miasta temperaturę,
ale przynajmniej nic nie wbijało mu się w stopy.
Zarówno buty, jak i reszta jego ubioru pochodziły z okolicz‑
nych sklepów odzieżowych. Podczas zamieszek ludzie woleli
kraść telewizory i komputery, a przede wszystkim mordować
się nawzajem. Nikomu nie przyszło do głowy, by kraść dzie‑
cięce ubrania.
Chłopiec miał na sobie wytarte dżinsy koloru pyłu i żółty
bezrękawnik. Rękawy stracił na rzecz bandaży, których bra‑
kowało mu do zatamowania krwotoku jego matki. Żółta bar‑
wa zaś pozostała jedynie w jego pamięci. Ubranie miało kolor
taki, jak spodnie i buty – barwę szaro‑kremowego pyłu, któ‑
rego wszędzie było pełno. Miało to też swoje dobre strony –
łatwiej było mu się ukryć.
Wielki kojot wił się pod ruinami sklepu. Chłopiec nie pa‑
miętał co w nim sprzedawano, a raczej co mama o tym mówi‑
ła. Był zbyt młody, by pamiętać czasy sprzed wojny domowej.
Jednak pamiętał, że kiedyś był to sklep. Wyglądał jak sklep.
Miał drzwi i wielkie oszklone okna. Chyba nazywało się to
„wystawy”. Nie pamiętam…
5
Ta wiedza nie była mu teraz potrzebna. Tak samo jak to,
jak miał na imię. Mama zwracała się do niego głównie „syn‑
ku” albo „kochanie”. A może nigdy nie nazywała go żadnym
imieniem? Może nawet nigdy mu go nie nadała? Urodził się
kilka lat po Burzy. Trwała już wojna. Imię dla dziecka to chyba
nie była najważniejsza rzecz… Gdybym ja mógł kiedyś zostać
mamą, dałbym synkowi na imię… Tygrys. Tygrys był najpo‑
tężniejszym zwierzęciem, jakie chłopiec kiedykolwiek widział.
Ogromny, pasiasty kot był wielki jak ciężarówka, a jego ryk
osłabiał w chłopcu wolę walki. I wolę życia. Mama mówiła,
że prawdziwe tygrysy nie były takie duże. Że ten jest… ztumo-
wany… czy jakoś tak.
W pobliżu nie było widać żadnych drapieżników. Kojot na‑
gle umilkł, gdy chłopiec wbił mu patyk w serce. Teraz pozo‑
stawało tylko otworzyć pułapkę, którą kiedyś znalazł w sklepie
dla myśliwych i zabrać trupa do kryjówki. Otwarta pułapka
przyda się na następnego nieuważnego zwierza. Trzeba ją tyl‑
ko odpowiednio zasypać pyłem…
Chłopiec miał w okolicy pięć takich pułapek. Ktoś kiedyś
powiedział, że są na niedźwiedzie, ale tutaj niedźwiedzi nie
było. Za to byli ludzie. Ludzie byli najniebezpieczniejszymi
zwierzętami ze wszystkich: potrafili używać narzędzi i noży,
ciągnęli silniej za uchwyt przy drzwiach i potrafili mówić tak
jak chłopiec. Raz prawie go zabili, bo dał się nabrać na ich
słowa. Raz.
Ludzie unikali terenów, na których urzędował. Kilku z nich
wpadło kiedyś w pułapki na niedźwiedzie, które pogruchotały
im kości. Nie wiedzieli ile jeszcze jest tu tych żelaznych szczęk
i nie potrafili ich szukać. Tych kilku, którzy dali się złapać,
chłopiec użył jako przynęty na padlinożerców, którzy mieli
6
więcej mięsa niż wychudzone kojoty. Pomysł na przynętę przy‑
szedł chłopcu do głowy, gdy szukał dla ludzi jakiegokolwiek
zastosowania po tym, jak okazało się, że są niesmaczni. Ich
mięso smakowało dziwnie, jakby było przyprawione. Nawet
po upieczeniu chłopiec miał po nich zawroty głowy, a raz na‑
wet zdawało mu się, że widzi mamę. To pewnie przez te dziwne
dymiące rzeczy, które trzymają w ustach. I tę śmierdzącą wodę,
którą piją ze szklanych naczyń.
Gdy przynęty się wyczerpały, zjedzone przez padlinożer‑
ców, lub po prostu zgniły, chłopiec chciał zdobyć kolejne. Jed‑
nak ludzie trzymali się z daleka. Za granicę terytorium chłopca
uznali ulicę biegnącą od tego dziwnego budynku z krzyżem aż
do urwiska, gdzie w dole płynęła woda.
Miejsce z krzyżem, które tamci nazywali „kościołem”, było
terenem neutralnym. Tam handlowali. Tam chłopiec wymie‑
niał skóry i mięso upolowanych zwierząt na to, czego akurat
potrzebował. Czasem był to nóż do ostrzenia włóczni i skó‑
rowania zwierzyny, czasem proste patyki, których brakowało
w okolicy. Raz zauważył jednego z ludzi, jak robi coś z nożem
przy pomocy dziwnego kamienia. Dostał ten kamień za skóry
trzech olbrzymich dzikich kotów. Od tamtej pory nie musiał
kupować nowych noży.
Handlowali z nim głównie wychudzeni, brodaci mężczyźni,
chociaż czasem przychodziła jakaś kobieta. Kobiety były po‑
dobne do mamy. Były chudsze i delikatniejsze od mężczyzn,
nie miały zarostu i czasem miały te dwie wypukłe rzeczy po‑
nad brzuchem. Niektóre miały jedną. Chłopiec nie wiedział
dlaczego, ale bał się zapytać.
Za pierwszym razem, gdy wszedł do kościoła, zebrani w nim
ludzie chwycili za broń i zbici w ciasną gromadę stanęli w kącie.
7
Bali się go. Chłopiec wiedział więc, że nie zrobią mu krzyw‑
dy, jeśli i on nie będzie wobec nich agresywny. W ten sposób
powstał ich dziwny pakt handlowy. Okazało się, że potrzebu‑
ją siebie nawzajem. On umiał polować, oni najwyraźniej nie.
On potrzebował mniej lub bardziej ich przedmiotów, oni mieli
ich sporo i byli skłonni wymieniać się nimi z chłopcem.
Chmury zasłoniły słońce, gdy chłopiec zaciągnął zwło‑
ki upolowanego zwierza do swojej kryjówki. Od dawna za‑
stanawiał się, jak blokować właz od zewnątrz, ale doszedł do
wniosku, że nikt nie podbierze mu schronienia. Ludzie bali
się go, a zwierzęta nie miały po co tam wchodzić, gdy nie wy‑
czuwały go w środku. Najwyraźniej były za głupie na stwo‑
rzenie zasadzki.
Kryjówka małego myśliwego była niegdyś transporterem
opancerzonym. W trakcie któregoś ze starć po Burzy, załoga
została wyciągnięta i zamordowana na ulicy. Chłopiec trafił
tam ze swoją ciężko ranną matką po tym, jak… Jak winda do
nieba została zniszczona…
To było bardzo dawno temu, ledwie to pamiętał. Ledwie pa‑
miętał twarz matki… Biegła gdzieś razem z dużą grupą ludzi.
Trzymany na rękach syn słyszał strzępy rozmów uciekinierów
biegnących w tym samym kierunku. Coś o statku, kosmosie,
ucieczce… Gdy zapytał mamę, o co chodzi, ta opowiedziała
mu o windzie do nieba. Wsiądziemy do windy, kochanie, i za-
bierze nas do Pana Boga – tak powiedziała. Czym była winda,
chłopiec nie wiedział, ale chyba to było coś, co leciało w górę.
Niebo było w górze. Pan Bóg to chyba jakiś silny człowiek, któ‑
ry obroni ich przed tymi wszystkimi strzałami i rakietami…
Coś jednak poszło nie tak. Ktoś krzyczał: „wpuśćcie nas”,
ktoś inny: „nie ma już miejsca”. Padły strzały, ludzie rozproszyli
8
się. Z drugiej strony też strzelali. Mama chłopca zaczęła pła‑
kać, podbiegła jeszcze kilka kroków i błagała kogoś, żeby wziął
chociaż jej synka. Zamiast odpowiedzi w jej ramieniu pojawiła
się dziura, która chlapała krwią…
Chłopiec wciągnął truchło do transportera. Do swojego
małego metalowego domu. – Gdybym miał to, co ludzie na-
zywają paliwem, mógłbym gdzieś pojechać – pomyślał. Zaraz
jednak przypomniał sobie, że gdy mama ostatkiem sił dobiegła
do pojazdu, ten nie miał już kół. Na co dzień o tym nie my‑
ślał, dlatego teraz zabolał go brak tak oczywistego elementu…
Oprawiając zwierzę, zamyślił się. Wspomnienia znów wy‑
pełniły mu głowę…
Uciekali od windy, ścigani przez strzały z plujących paty‑
ków. Mama potykała się, krwawiła. Nagle usłyszał potężny
huk. Później słyszał go wiele razy. Grzmoty. Winda odlatywała
z burzą. Był zwrócony w kierunku przeciwnym do kierunku
ucieczki, mógł więc obserwować potężny dom, który unosił
się ku górze na kłębiastych chmurach, strzelających czerwo‑
nymi piorunami. Winda do nieba…
Gdy jego matka weszła, a raczej wpadła bezwładnie do kry‑
jówki, w której miała niedługo umrzeć, chłopiec ostatni raz
spojrzał na lecącą windę. Unoszące ją chmury przerzedziły
się, teraz były to pionowe słupy sięgające ziemi. Matka wyła
z bólu i rozpaczy.
Nagle w windę wbiło się coś szybkiego, co przyleciało z dołu.
Kolejna winda? Mniejsza? Chłopiec szybko porzucił tę myśl,
gdyż potężny podniebny dom zniknął w kuli ognia, a na zie‑
mię zaczęły spadać płonące fragmenty…
Chłopiec upiekł mięso na małej kuchence zasilanej gazem,
który zdobył od ludzi z kościoła. Skąd oni go mieli pozostawało
9
tajemnicą, jednak chłopca mało to obchodziło. Ważne, że go
mieli.
Gdy nasycił głód, spostrzegł, że zapada zmrok. Bieg za
zwierzyną i wspomnienia o matce zmęczyły go, uznał więc,
że może już dziś nie wychodzić z kryjówki.
Tej nocy męczył go dziwny sen. Uciekał przed czymś, cze‑
go nie potrafił nazwać ani opisać. Uciekał przed czymś, co nie
było. Nie istniało. Uciekał przed niczym.
Biegł ulicami miasta, które nie było już zrujnowane. Bu‑
dynki lśniły gładkimi powierzchniami, niczym lustra, o któ‑
rych opowiadała matka chłopca. Jednak blask był złowrogi,
ciemny, co wydawało się niemożliwe.
Ulica za ulicą, skrzyżowanie za skrzyżowaniem, chłopiec
biegł przed siebie. W szybach sklepów widział swoje odbicie
– mały, obdarty z ubrań i poczucia bezpieczeństwa kształt, pę‑
dzący w ciemności. Mrok otaczał go coraz ciaśniej, a gdy się
odwrócił, ujrzał za sobą wielkie nic. To pożerało miasto, ści‑
gając malca nieśpiesznie. Nie musiało się śpieszyć. Miało całą
wieczność, a mały uciekinier powoli opadał z sił…
Za kolejnym zakrętem ujrzał swoją matkę, ledwie dyszący
strzęp człowieka na skraju śmierci. Dziura postrzałowa bro‑
czyła krwią, była jak czerwony gejzer. Chłopiec podbiegł do
matki, i wbiegł w ranę…
Znalazł się w czerwonym tunelu, cuchnącym prochem
i rozkładem. Obejrzał się i przez wlot ujrzał resztki miasta
pożerane przez nicość. Nie miał dokąd uciekać,pozostał jedy‑
nie tunel w głąb jego matki. W głąb siebie, w kierunku szczę‑
ścia, które utracił…
Ściany tunelu były wilgotne i chropowate, chłopiec kilka‑
krotnie dotykał ich palcami, które przyklejały się błyskawicznie
10
i musiał je odrywać z wielką siłą. Zaczęło brakować mu tchu,
ale musiał przyśpieszyć. Gdzieś tam musiał znaleźć ocalenie.
Może mógł dotrzeć do serca, do którego mama tak często go
przytulała…
Nagle znalazł się na placu przed windą do nieba. Zawahał
się… Wokół było pusto. Nie było nikogo, kto by uciekał, ni‑
kogo, kto broniłby dostępu. Nie było jego samego na rękach
matki. Był tylko on, ten senny strzęp. I nicość, zaciskająca wo‑
kół swój pierścień nieistnienia. Postanowił wejść do środka.
– Udało mi się – pomyślał chłopiec. – Udało mi się wsiąść
do windy. Teraz zobaczę tego Pana Boga i poproszę go o po-
moc… Urwał myśli, gdy zobaczył siedzącego na kamieniu
starca. Kamień… nie był w środku windy, był na zewnątrz,
na pokrytej pyłem ulicy, przed swoją kryjówką. Siedzący na
kamieniu człowiek miał na sobie długą, białą szatę. Włosy
i broda również były długie i białe. Patrzył na chłopca smut‑
nym wzrokiem.
– Nie mogę cię ocalić, mały – powiedział zbolałym głosem.
– Kim jesteś, człowieku? – zapytał malec.
– Niektórzy mogliby powiedzieć, że ojcem.
– Co to jest ojcem?
Starzec westchnął cicho, po czym wstał i podszedł do chłopca.
– Twoja mama chciała cię ocalić – rzekł, kucając przy nim.
– Ale tak naprawdę przyśpieszyłaby tylko nieuniknione. Ci źli
ludzie uratowali ci życie… na jakiś czas. Ale to, co ludzie mają
w sercach, często prowadzi do unicestwienia. – Westchnął
i spojrzał w niebo. – Tak niewielu zniszczy tak wielu przez
jednego.
– Co to znaczy? To wszystko… – zaciął się chłopiec. W od‑
dali znów unosiła się winda do nieba, znów wbiły się w nią
11
pociski i znów eksplodowała. Wszystko to na błyszczącym
ciemnością ekranie nicości – Co to jest unicestwienie? I co to
jest to nic?
Pierścień nicości zatrzymał się w promieniu kilkunastu me‑
trów od nich. Starzec znów spojrzał na chłopca.
– Ci, którzy uważali się za dobrych ludzi, twierdzili, że pie‑
kło to wieczne płomienie. A tymczasem sami stworzyli piekło,
tutaj. Płomienie, wieczne płomienie… wieczne, bo trwające
do ich końca.
– Ale ja nie rozumiem… – zaczął chłopiec, po czym jęk‑
nął z bólu.
Nicość wokoło zapłonęła. Otaczał ich teraz pierścień pło‑
mieni, tak, jakby cały świat nagle się zapalił. Płonął też chło‑
piec. Patrzył na swoje ręce, z których zaczęła złazić skóra,
wrzeszczał, patrząc na stopy, które odsłaniały swoje czerniejące
od gorąca kości… Starcowi jednak ogień nic nie robił. Patrzył
tylko smutno na chłopca, stawiając krok za krokiem w tył, aż
skrył się w płomieniach. Chłopiec został sam. I cierpiał.
Nagle płomienie zniknęły. Znów był cały, niespalony. Znów
miał skórę i znów miał ubranie. Stał obok swojego niedziała‑
jącego transportera, otaczały go ruiny zniszczonego miasta…
na lekkim wietrze powiewał kawałek jakiejś szmaty… wyblakłe
barwy: czerwona, biała i niebieska. Paski i kilka gwiazdek…
Chłopiec nie wiedział co to. Nie rozumiał, tak samo, jak nie
rozumiał słów starca w bieli. Zrozumiał coś innego.
Obudziłem się.
Śniąc, wyszedł na zewnątrz. Stał teraz przed swoją kry‑
jówką, patrząc w niebo tam, gdzie patrzył stary człowiek.
Na słońce, grzejące swoimi promieniami ziemię… – Gorąco
– pomyślał chłopiec.
12
Spojrzał niżej. Nad horyzontem unosił się pojedynczy smu‑
kły kształt. Winda do nieba! Chłopiec zerwał się do biegu, ale
po kilku krokach upadł. Usiadł na klęczkach, zanosząc się pła‑
czem. Łzy ciekły mu po twarzy nieprzerwanym strumieniem.
Tak daleko… To tam powinienem być… Tam…
Wtem gdzieś obok windy, zza horyzontu wynurzyła się na‑
stępna, a po chwili kolejne. Po kilku minutach było ich całe
mnóstwo. Cienkie, białe igły, unoszące się na słupach chmur.
Wszystkie, jedna po drugiej, zaczęły zmieniać swój tor. Za‑
kręcały. Leciały gdzieś… Kilka leciało w kierunku chłopca.
Lecą tutaj, lecą po mnie i po tych ludzi z budynku z krzyżem,
ucieszył się.
Winda była coraz bliżej, chłopiec słyszał już syk powie‑
trza. Wstał, zaczął skakać i machać rękami, krzyczeć i cieszyć
się. Potężny kształt przeleciał z rykiem na wysokości dachów
nad jego głową. Chłopiec poczuł zawód, lecz trwał on tylko
do chwili, gdy ściana ognia otoczyła go ze wszystkich stron…
13
Pobierz darmowy fragment (pdf)