Darmowy fragment publikacji:
K L A S Y K A M N I E J Z N A N A
Stanisław Przybyszewski
IL REGNO
DOLOROSO
universitas
IL REGNO
DOLOROSO
K L A S Y K A M N I E J Z N A N A
Stanisław Przybyszewski
IL REGNO
DOLOROSO
Kraków
© Copyright for Klasyka Mniej Znana
by Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych
3
UNIVERSITAS, Kraków 200
978
ISBN
TAiWPN UNIVERSITAS
83-242-1136-4
Projekt okładki serii
Ewa Gray
WIATYK:
Czary i czarownice!
Widzę kpiący uśmiech: przecież tego nie ma ani nigdy nie
było. Wiek dziewiętnasty uprzątnął doszczętnie wszelkie za-
bobony i gusła, olbrzymie światło oświecenia rozprószyło
grubą, gęstą mgłę, jaką mózg ludzi nie tyle średniowiecza, ale
więcej może ludzi, których reformacja Lutra doszczętnie ogłu-
piła, był przez tyle wieków spowity.
Co za potworny przesąd, żeby jakaś kobieta mogła czaro-
wać! Te osiem milionów (prawdopodobnie daleko więcej)
czarownic, które na stosach spłonęły, to tylko nieszczęsne ofiary
niepojętych wierzeń, które – oczywiście Kościół wyhodował
– nie wiadomo tylko, w jakim celu.
Przeciwnie: Kościół przez dziesięć wieków usilnie się starał
wierzenia te wytępić; wierzenia, które przejął w spuściźnie po
zamarłym świecie pogańskim – Canon Episcopi, który praw-
dopodobnie przypada na wiek XI, wyraźnie zakazuje wierzyć
pod utratą zbawienia w powietrzne jazdy czarownic z Dianą
na czele, zwraca się przeciwko wierzeniom w czary i gusła,
zwraca się do duchownych, by w tym sensie lud pouczali, ale
ten racjonalistyczny Canon, który by również dobrze mógł
i w naszym stuleciu być napisany – taki jest mądry, sprawie-
dliwy i ludzki – na nic się nie zdał, nawet na odwrót utrwalił
ówczesną ludzkość w ich niczym niewzruszalnej wierze, że
człowiek (a zwłaszcza kobieta) rozporządza ukrytymi, dla zwy-
kłego śmiertelnika nieznanymi siłami, które pozwalają mu
czynić cuda – niesłychane dobrodziejstwa, o ile są wywołane
świętą i kochającą wolą – szatańskie zbrodnie, jeżeli są kiero-
wane, złą, zazdrosną, zemsty chciwą „imaginacją”.
5
Były – były i są dotychczas czarownice.
Dziś pozostała tylko ich śmieszna karykatura: groteskowe
„sujet”, ślepo uległe swemu hipnotyzerowi, bezwolne narzę-
dzie w rękach jakiegoś partacza, który po jarmarkach albo
śmiesznych i ogłupiających „séance’ach” swoje mizerne sztuczki
z tym często oszukańczym swoim „sujet” pokazuje. Bez swego
menagera dzisiejsze nasze medium nic zdziałać nie potrafi,
bez tak zwanego „łańcucha” nawet na najżarliwsze żądania
żaden stołek się nie podniesie.
Całkiem inaczej „medium” średniowieczne! Uniezależniło
się od obcej hipnozy, od „łańcuchów”, przynajmniej widzial-
nych; to „medium” mogło bez niczyjej pomocy wyłonić swo-
je „astrosoma” ze swego ciała, nie potrzebowało nawet ku
temu ani żadnych maści, ani żadnych przyborów – może to
tylko dla początkujących „czarownic” było potrzebne – dla
niej starczyła chwila snu, by mogła opanować doszczętnie
swoje „astrosoma”, kierować nim według swej woli, wysyłać
je na setki mil wokoło, aby po powrocie „astrosomy” do ciała
wiedzieć, co się w tym ogromnym obrębie dzieje; to medium
było w stanie dematerlizować przedmioty, a potem je w ciele
upatrzonego osobnika jako „injecta” rematerializować, wy-
woływać choroby, spustoszenia w organizmie ludzkim i zwie-
rzęcym i sprowadzić powolną a niechybną śmierć.
Czarownica–„medium” żyła ustawicznie na dwóch platfor-
mach, fizycznej i astralnej – granica między nimi była tak
płynna i niewidoczna, że czarownica nawet sprawy sobie
z tego nie zdawała, na jakiej się w danej chwili znajdowała.
I mocą niesłychanego jasnowidztwa, wobec jakiego jasno-
widztwo medium z Prévost niemowlęcym przeczuciem się wy-
daje, poznała czarownica ukrytą duszę roślin, astrosomę rośli-
ny, Leffas, jak ją wielki mag średniowiecza, Paracels, nazywa,
wydobywała z jednych najjadowitszą truciznę, z drugich nieza-
wodne środki lecznicze – w ustawicznym zetknięciu z „duszą”
wszechświata wiedziała, w jakim świetle odbywa się w nich
6
przemiana soków, niedawno jeszcze dobroczynna, a o północy
może zabójcza – i ona to stworzyła oną astrologiczną botanikę,
którą wszystkie „enchiridia” są przepełnione.
Ale nie tylko to:
Czarownica była członkiem – to nie ulega już żadnej wąt-
pliwości – jakiejś po całym świecie porozrzucanej sekty, prze-
chowującej w najgłębszej tajemnicy wszelkie arkana, jakimi
rozporządzała swoją drogą każda sekta, wojująca z Kościo-
łem powszechnym. Znała przepotężną magię słowa, tę magię,
której rudimentami i Kościół sam się w swoich inwokacjach
posługiwał, z tą tylko różnicą, że z słowa, bezmyślnie przez
sługi Kościoła paplanego, dawno już dusza uleciała, a w sło-
wach zaklęć czarownicy żyła z równą siłą i potęgą jak w ka-
balistycznych zaklęciach jakiegoś rabi Meïra, lub w XVI wie-
ku, rabi Luria, który zaklęciami swoimi umarłych z martwych
wskrzeszać zdołał.
Wszystkie te zaklęcia czarownic na sabacie to tylko zdepra-
wowane i pokaleczone imiona złych geniuszów Kabbali,
a wszystkie te nieartykułowane wrzaski i okrzyki, Aïe, hun,
va, he, ar – to żywcem wzięte z liturgii Mitry, niedawno od-
nalezionej, która nas tak samo zdumiewa, jakby zdumiewa-
ła, gdyby świat nasz miał się zapaść, liturgia rzymskiego Ko-
ścioła po ubiegu jakichś dziesięciu tysięcy lat – naszych po-
tomków.
Wrzaskami, ryczeniem, gwizdaniem, chrapaniem nieludz-
kim, kichaniem, spaniem, ba! nawet – wstydliwie uszy niech
się zatkną – puszczaniem grzmiących wiatrów chwalono
i czczono Mitrę: sabat czarownic przechował nam tę zdumie-
wającą liturgię w znacznej części.
Ale nie tylko to: w sabatach czarownic odnajdujemy prak-
tyki sekt gnozy: Barborianów, Eutychianów, a przede wszyst-
kim Harpokratów – tak potworne praktyki, że jakiś czas wy-
dawały się zaciekłymi wymysłami Ojców Kościoła, a tym-
czasem potwierdza je „Pistis Sofia”, niejako „Nowy Testa-
7
ment” gnostyków samych, i ubolewa nad nimi z najwyższym
wstrętem i oburzeniem.
Z Kabbali żydowskiej przedostało się do szatańskiej liturgii
sabatu mnóstwo imion najwięcej złych i zbrodniczych „ge-
niuszów”, wzywanych w praktykach czarnej magii, po za tym
przekleństwa, jak np. „Havajoth”, wykrzyk upadłych anio-
łów, którzy z Samiazą na czele przez Boga na ziemię strąceni
zostali, bo pokochali ziemskie dziewice – czytajcie niesłycha-
ne wizje w księdze Hennoch, z której Dante tak obficie czer-
pał! – „Emen-Hatan” to okrzyki tessalońskich czarownic –
a w ustawicznie powtarzającym się Aïe nietrudno dopatrzeć
się zepsutego Evohe!
Jednym słowem: liturgia sabatu to synkretystyczne zlanie
się wszystkich satanistycznych (po pogańskiej Hekacie oddzie-
dziczył chrześcijański Szatan piersi niewieście, spadające mu
aż na brzuch) i phallistycznych obrzędów pogańskich (phal-
lus Szatana odgrywa olbrzymią rolę). W sabacie czarownic
żyją, przechowywane z największym pietyzmem – parodystycz-
ne msze Katarów i sekty Vaudois – msze tak potwornie bluź-
niercze i taką nienawiścią ku Kościołowi dyszące, że wierzyć
się nie chce, iżby mózg ludzki tak niesłychane blasfemie zdo-
łał wymyśleć.
Dla badacza porównawczej historii religii, a zwłaszcza sekt,
przedstawia sabat czarownic niezmiernie obfite źródło – trze-
ba tylko umieć z niego czerpać.
Poza tym nie był obcy czarownicy „Tarot” Cyganów, ta
najstarsza księga, jaką ludzkość posiada, wypisana na kartach
do gry, zawierająca najgłębsze tajemnice, jakie duch ludzki
Bogu wydrzeć zdołał, a zarazem potworne, zbrodnicze narzę-
dzie najpodlejszych ludzkich namiętności – czarownica, mocą
swego jasnowidztwa, umiała lepiej od Cyganów wyczytać
z nich przeszłość i przyszłość ludzką, a bogaty dar, jakim Cy-
ganie Europę obdarzyli – „Solanaceae” wzbogaciły niepomier-
nie toksykologiczną wiedzę czarownicy.
8
Ale zbytnio się zapędziłem. W tej przedmowie do mej po-
wieści nie mogę oczywiście ani nie mam zamiaru dać mono-
grafii czarownicy – a dam ją istotnie niezadługo i to już ściśle
rzeczową, a jeżeli o to idzie: naukową – na razie pragnę tylko
dać parę słów wyjaśnień.
Do tej powieści, a raczej historycznego dokumentu, stwo-
rzyła fantazja autora li tylko ramy.
Opowieść sama to słynny proces czarownic w małej baskij-
skiej prowincji Labourt, przeprowadzony w 1610 r. przez słyn-
nego De Lancre, którego Michelet uważa za lekkomyślnego
clowna nieomal, łatwowiernego, zbrodniczego błazna, okul-
tyści zaś za jedynego daemonologa, który w niejedno był wta-
jemniczony, z czym się swoją drogą temu, który czytać umie,
na niejednej karcie swego „wiekopomnego” dzieła: „De l’in-
constance des démons” zdradza.
Proces ten, który cały wiernie w mym dziele wykorzysta-
łem, posłużył mi równocześnie za kanwę, na której mogłem
utkać wściekle wzorzysty kobierzec całej daemonologii, po-
cząwszy od jej ojców: Turrecrematy, Alfonsa de Spina, aż
het ku tym najuczeńszym i najniebezpieczniejszym dla cza-
rownic: do Remigiusza, De Lancre’a, Roberta Fludda, Del
Rio, twórcy satanistycznej encyklopedii – wspaniałe dzieło
tego niezmiernie uczonego i erudycją zdumiewającego jezu-
ity: „Disquisitiones magicae” gorąco polecam, jak również
dzieło krwiożerczego Remigiusza, „De daemonolatria”, pi-
sane zwięzłą, powiedziałoby się ekspresjonistyczną łaciną,
godną Tacyta lub Swetoniusza, a już całkiem „moderne”
rabulistyką zachwyca „Sadducismus triumphatus” Glanvil-
la – lekkością i barwnością stylu przypomina dzieło Gril-
landusa, zwłaszcza tam, gdzie niezmiernie żywo opowiada
przygody czarownic, Guy de Maupassanta, a artyzm aneg-
dot, przytaczanych przez Sinistrari d’Ameno w jego „De suc-
cubis et incubis”, przyniósłby zaszczyt wytwornemu współ-
czesnemu pisarzowi.
9
A jak żywo przypomina Prierias zaciekłą zapalczywość
Huysmansa w jego przedmowie do dzieła Jules Blois’a: „La
sorceuerie et la magie noire”!
Ale wśród nich wszystkich dzierży prym De Lancre.
Wysoce wykształcony, doskonały znawca starożytnych pi-
sarzy, odbywał podróże w Włoszech, przebywał, jak się zda-
je, dłuższy czas w Neapolu, poznał tam słynnego A Porta,
wtajemniczony był w mnóstwo praktyk włoskich czarownic,
a równocześnie zaznajomił go A Porta z tym, co się dzisiaj
„hipnotyzmem” i „suggestią” nazywa, karykaturalnym mał-
powaniem tego, co naonczas, praktykowane przez potężnych
magnetyzerów, a do takich należały bez wątpienia i czarow-
nice, jak to z tysiącznych procesów czarownic wynika, było
tak niesłychanym i niewiarogodnym środkiem oddziaływa-
nia na ludzi, że wierzyć by się nie chciało, gdybyśmy nie po-
siadali na początku XIX wieku jak najwiarogodniejszych świa-
dectw magnetyzerskiej działalności hipnotyzerów iście olbrzy-
miej mocy, może ostatnich, obdarzonych tak wyjątkową siłą,
w pierwszym rzędzie działalności Mesmera, Puy Séyura, któ-
remu przypisują odkrycie tak zw. „somnambulizmu”, a przede
wszystkim całkiem już wyjątkowego magnetyzera: Du Potet.
W całej mej powieści posługiwałem się, o ile możliwe, ję-
zykiem diabologów, a nie ma tu jednego zdania, którego bym
nie mógł poprzeć ich nieraz aż do znudzenia rozwlekłymi
wywodami. Właściwie jest ta quasi-powieść jak najsumien-
niejszą źródłową pracą – jedyna „licentia poetica”, na jaką
sobie pozwoliłem, ta jedynie ta, że w proces w Labourt wplo-
tłem mnóstwo szczegółów z Bodinusa: „De daemonomania”,
z wyżej wspomnianego Remigiusza, dalej szczegóły z pierw-
szych procesów, przeciw czarownicom jeszcze za czasów prze-
śladowań Katarów, kiedy to po raz pierwszy pojawiło się około
1300 r. słowo „sabat”.
A uczyniłem to jedynie dlatego, raz, by dać jak najwierniej-
szy całokształt sabatu i wszystkiego, co z nim związane, a na-
10
stępnie, by rzucić choć odrobinę światła na jego powstanie
i rozwój.
Oczywiście korzystałem dużo z pism nowoczesnych okkul-
tystów, jak Eliphas Lévy, Stanisław de Guaita, Papus, Jules
Blois – samo przez się rozumie, że bez głębszej znajomości
okultyzmu „czary i czarownice” pozostaną i nadal potwor-
nym przesądem ciemnego średniowiecza – a przede wszyst-
kim pilnie wczytywałem się w pisma Paracelsa, który widocz-
nie był całkiem wtajemniczony w praktyki czarownic, jak
tego dowodzi jego „Paramirum”, a przede wszystkim „Philo-
sophia sagax”, wczytywałem się w IV księgę Corneliusza Agry-
py: „De philosophia occulta” – księga ta jest ponoć apokry-
fem, w co mi się nie bardzo chce wierzyć, natomiast rozu-
miem, dlaczego Agrypa tak gwałtownie się jej wypierał: zbyt
dużo w niej zdradził, by się nie lękać zemsty „wiedzących”.
I nie pogardziłem nowoczesnemi „naukowymi” badaniami
w tym kierunku. Snop światła na czary i czarownice rzucają
zdumiewające eksperymenty Rochas’a („L’exteriorisation de
la sensibilité”) Durville’a („Le phantome vivant”) Dr. Louys
(„Les faits”) Baraduca i tylu innych – wśród niemieckich uczo-
nych szczególnie pisma barona Łazarza Hellenbacha, Dr. Carl
du Prela i Kiesewettera.
Tak więc ta powieść moja jest właściwie tylko – raz jeszcze
powtarzam – sumienną, źródłową pracą, a niestety nie mogę
się pochełpić tą bajeczną, aczkolwiek wynaturzoną fantazją
takiej De la Ralde, szesnastoletniej czarownicy, której wizja
Szatana prześciga nawet wizję Danta, gdy kreślił obraz swe-
go: „Principe del Regno Doloroso”.
Gdańsk, lipiec 1923.
11
I.
Gaston de la Croix wrócił pod wieczór z uciążliwej wędrówki
do domu.
Rozejrzał się wokół i roześmiał szyderczo: te cztery odrapane
ściany dość obszernego pokoju, zawalone najrozmaitszymi rupie-
ciami, które pani powyżej położonego zamku, ponoć bardzo pięk-
na wdowa po zmarłym markizie d’Espinasse, przysłać raczyła –
jemu, który przecież był siostrzeńcem przedstawiciela najwyższe-
go prokuratora w Bordeaux, Wielmożnego Pana De Lancre –
własny jego na wpół rozpakowany, obszerny kufer podróżny –
jakżeż w tym całym nieładzie zamieszkać, jak się tu zaaklimatyzo-
wać i czuć jako tako dobrze, jemu, przyzwyczajonemu do najwy-
kwitniejszych salonów w Bordeaux, a przede wszystkim do
zacisznego, a tak wytwornie urządzonego mieszkania, jakie mu
wuj jego w lewym skrzydle swego pięknego pałacyku wyznaczył.
Chwilę stał bezradny – rozglądał się dokoła, przyjrzał się bli-
żej meblom, które podczas jego nieobecności nadeszły, i po-
cieszył się.
Coś się z tego da jednak urządzić: stół z nadłamanymi noga-
mi da się łatwo naprawić, odrapane ściany pokryje makatami
i dywanami perskimi, jakie z sobą przywiózł, ten tam fotel
z obiciem, które zdradzało jeszcze dawną świetność, bardzo
wygodny, ta na wpół rozbita szafa da się przecież jako tako
skleić: świetne w każdym razie pomieszczenie dla jego pod-
ręcznej biblioteki, jaką zawsze ze sobą woził – łóżko obszerne
i wcale wygodne...
Odetchnął swobodniej.
Zresztą, czym to wszystko wobec tej niepokojem i lękiem biją-
cej nadziei, że tu będzie mógł odsłonić rąbek tajemnicy, która
mu przez tyle lat spokoju nie dawała, sen mu odbierała, a mózg
13
jego tysiącem nierozwikłanych, przerażających zagadek przemę-
czała.
Trzeba się rozgościć.
Ale gdzież się podział służący Jean?
Gdzie by go szukać?
Przypomniał sobie, że posiada przecież dzwonek, którym pod-
czas obrad w municypium bordoskim przywoływał niesfornych
radców do porządku – poprzewracał wszystkie rzeczy w kufer-
ku, powyrzucał zeń i kosztowne makaty, i ogromny dywan, któ-
ry – uśmiechnął się zadowolony – tę najgorszą ścianę zakryje,
troskliwie powyciągał ogromne folianty i kilkanaście przepysz-
nie oprawionych ksiąg, i wreszcie dobrał się do dzwonka o spo-
rych rozmiarach, otworzył maleńkie okienka, widocznie świeżo
naklejone olejem nasiąkniętym papierem, i zaczął gwałtownie
dzwonić.
Za chwilę powychylały się z otworów nędznych chałup, przyle-
głych do domu, w którym dano mu mieszkanie, a który pysznił
się nazwą ratusza, ciekawe, a zarazem wystraszone głowy mło-
dych i starych kobiet, spoza węgłów domostw wynurzyła się zgraja
na wpół nagich dzieciaków – poszturchiwało się to i wysuwało
naprzód, a potem nagle znikało, jakby je wiatr zwiał, by na nowo
wybiec na plac przed ratuszem w małpich, nieprawdopodobnie
zwinnych skokach, i znowu nagle zniknąć.
Po chwili wbiegło na mały placyk kilku zbrojonych ludzi, zwa-
bionych niezwykłym alarmem dzwonka, ludzi, których St. Croix
przywiózł z sobą dla swego bezpieczeństwa, a na ich czele zdy-
szany, wierny sługa Jean.
– Gdzieś był?
– Szukałem pana; tyle godzin na próżno, czekałem... A to sza-
tańskie plemię knuje coś niedobrego – wszystkie drogi zawalone
uciekającymi ludźmi – wszystko to gna przed siebie w najdzik-
szym popłochu i przerażeniu, bo już się dowiedzieli, że komisja
śledcza z najwyższym prokuratorem na czele znajduje się zaled-
wie o dwie doby stąd.
– A więc uciekają?
– Jak rozhukana trzoda, przez samego diabła pędzona.
– Widać mają nieczyste sumienie – mruknął St. Croix.
14
Nie było to dla niego nowiną. Już po drodze zauważył gro-
madki ludzi, w trwożliwym popłochu kryjących się w wąwozach
i rozpadlinach gór, skoro tylko ujrzeli zbliżającą się jego karocę.
Uśmiechnął się wtedy dobrotliwie:
...Nie szkodzi. I tak będzie miał wuj jeszcze dość obfite żniwo.
– Szatańskie plemię! – wywodził Jean – jak żyję, nic podobne-
go nie widziałem... Ni to ludzie, ni małpy; nie chodzą, ale fru-
wają, tu się pokaże, tu zniknie, tam znowu jakby spod ziemi
wyrósł, a za chwilę, jakby się w piekło zapadł. Nikogo tu przyła-
pać nie można, a wejść do jakiejś chałupy, to baby śpią, a śmierdzą
tak, że aż źle się robi.
St. Croix uśmiechnął się.
Jean nie wiedział, że wszystkie kobiety w tej zapadłej okolicy
palą roślinę petun czy też nikotianę, wdychają w siebie ten smro-
dliwy dym, odurzają się nim i zapadają w ciężki sen.
I zauważył St. Croix podczas swej długiej przechadzki, że nie
było ani jednej choćby najnędzniejszej lepianki, która by nie miała
małego ogródka, w nim zaś nie rosło, troskliwie pielęgnowane,
to trujące zielsko.
Mówił mu o tym kiedyś jego wuj, który tu zeszłego roku oczysz-
czał już tę nieszczęsną prowincję, zapowietrzoną czarownicami.
W tym dymie nikotiany, którym się nieraz i cztery razy na dzień
odurzają, szukają zapomnienia o całej tej strasznej nędzy, w ja-
kiej żyją, i dym ten najlepszą jest obroną przeciwko żrącemu
uczuciu głodu, i dym ten wprawia je prawdopodobnie w eksta-
zę, w jakiej z diabłem się łączą.
A musi to być silny i trujący narkotyk, jeżeli oddech tych, co go
używają, tak śmierdzi i całe ciało ich tak przenika, że z trudem
można w ich pobliżu wytrzymać.
...Nie dziw – zakonkludował St. Croix – że nietrudno tym ba-
bom całować bardziej jeszcze smrodliwą rzecz, jaką jest tyłek
Szatana. A może nawet ten tyłek mniej cuchnie od nikotiany?
– No! Do roboty! Trzeba tu trochę uporządkować – wygląda
tu jak w świńskim chlewie!
– To już musimy sami zrobić – zadecydował Jean – tu z nikim
pogadać nie można, bo szwargocą wszyscy jakimś diabelskim
językiem, którego żaden chrześcijański człowiek nie rozumie.
15
A za łeb żadnej dziewuchy nie uchwycisz, bo żebyś, Bóg wie, jak
silnie ją w garści trzymał, to wyślizgnie się, jak wąż.
– Już ją sprawiedliwe ramię przytrzyma – St. Croix uśmiechnął
się szyderczo i wkładał troskliwie książki, folianty, manuskrypty
i rozmaite astronomiczne przyrządy do szafy.
Z wolna jął do niedawna brudny i obszarpany pokój przybie-
rać całkiem inny wygląd. Makaty i dywany pokryły świetnym bo-
gactwem brud i nędzę; na marnej podłodze, w której dyle tak
brud się już wżarł, że przybrała ona barwę skamieniałego drze-
wa, rozesłał się bogaty kobierzec; duży stół, który chybotał się na
wszystkie strony, umocnił Jean listwami, pozbijał go, uszczelnił,
a pokryty ogromnym i wzorzystym obrusem flandryjskim, wcale
pokaźnie się przedstawiał, i w całej tej nowej świetności odżył
i stary, obszerny i wygodny fotel; wypłowiałe barwy jego nabrały
nowego blasku i nadspodziewanie wyłoniły się złote esy i floresy
na oparciach i siedzeniu.
Po dwugodzinnej pracy wyciągnął się St. Croix wygodnie
w fotelu i z zadowoleniem skonstatował, że ostatecznie nie będzie
mu tak trudno zapomnieć o zbytkownej pracowni w Bordeaux.
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
Jean podskoczył ku drzwiom i otworzył.
Na progu ukazał się wysoki, barczysty mężczyzna w czarnej
sutannie. I głęboko się pokłonił:
– Nazwisko moje Ducrot. Jestem kapelanem i spowiednikiem
markizy d’Espinasse, pani tych gór i tej morskiej zatoki, i tych
nędznych kilkunastu wsi, którym pan miał szczęście podczas
dzisiejszej przechadzki bliżej się przypatrzyć.
St. Croix podsunął kapelanowi fotel, ale ten szybko pochwycił
obok stojący zydel, siadł na nim i zmusił St. Croix, by sam zajął
fotel.
– Pan musi być bardzo zmęczony po tej długogodzinnej prze-
chadzce, ja zaś potrzebuję zaledwie godziny, by zejść w to pie-
kielne gniazdo czarownic.
– Ale skąd pan wie, żem ja dziś odbywał tak długą przechadz-
kę?
– Nic łatwiejszego nad to – z wieży zamku można ogarnąć
widnokrąg na jakieś pięć godzin wokoło, więc ze zdumieniem
16
podziwialiśmy – markiza i ja – jak niestrudzenie pan wspinał się
po urwiskach, wglądał w szczeliny skał, przystawał przed piecza-
rami, których ogromne mnóstwo w ciągu tysiąca wieków w tych
stromych skałach morze wyżłobiło, widzieliśmy nawet, jak pan
w jednej z tych pieczar znikł, ale niezadługo dał jednak spokój
tej niebezpiecznej wyprawie. Bo trzeba panu wiedzieć, że pod-
czas przypływu morze gwałtownie się wlewa do tych pieczar,
a biada temu, kto się spóźni z ich opuszczeniem.
– Do czego on prowadzi? – pomyślał St. Croix podejrzliwie,
przypominając sobie, jak gorąco wuj zalecał mu największą
ostrożność w obcowaniu z tubylcami, choćby się najlepszą fran-
cuszczyzną posługiwali, a równocześnie przeleciało mu przez
głowę, że Lancre, wuj jego, kazał spalić trzech księży, którzy czar-
ne msze odprawiali.
Ducrot zdawał się jego myśli czytać:
– Pan pewnie zdumiony jest moimi odwiedzinami – uśmiechnął
się grzecznie – ale przychodzę z polecenia pani markizy, która
jest zmuszoną reprezentować tutejszą municypalność...
– Jak to?
– Burmistrz, wraz z swoimi ławnikami, ulotnił się przed paru
dniami na wieść, że wuj pana wespół z całym aparatem sądowym
znajduje się już na granicy naszej prowincji.
– A więc złe sumienie?
– Któż go tu nie ma? – Ducrot wzruszył ramionami. – Tylko
nie każdy ma możność ucieczki; inaczej nie znalazłaby tu prze-
świetna komisja ani jednej rodziny...
– Czyżby?
– Mogę panu zaręczyć, że wśród tych trzydziestu tysięcy ro-
dzin, jaki ten mały kraik Labourt zamieszkują, nie znalazłby pan
trzech, które by nie uwielbiały Szatana, jako jedynego i prawo-
witego Boga... Zeszłego roku byłem obecny przy procesach, ja-
kie wuj pański tu przeprowadzał – to znaczy byłem tłumaczem,
albowiem jedyny w tej okolicy znam język baskijski, równie do-
brze jak mój rodowity – francuski...
– A-a! Wiem już – opowiedział mi wuj, że ma bardzo dużo
panu do zawdzięczenia, sławił pańską znajomość tutejszego ludu
i jego obyczajów.
17
– Dwadzieścia lat przebywam już na zamku, miałem więc dość
sposobności ten cały lud dokładnie poznać.
St. Croix jął się wstydzić swej poprzedniej podejrzliwości
i obrzucił bystrym wzrokiem swego gościa.
Mądra, dobroduszna twarz, z którą jednak w dziwnym przeci-
wieństwie pozostawały wąsko skrojone usta, wokół których raz
po raz przebiegał zimny, szyderczy, kpiący uśmiech... Zadziwiły
go tylko wielkie czarne oczy, od których ani na chwilę nie mógł
się oderwać, a które, jak mu się zdawało, zostały wielkim wysił-
kiem woli jakąś mgłą przysłonięte, by ukryć płonący pod nią żar.
I znowu uczuł w sobie lekki niepokój.
– Tu prawie każda kobieta, wszystko jedno, czy jakaś stara
wiedźma, czy młoda i piękna dziewczyna, a bywają tu, i to bar-
dzo często, dziewczęta niezwykłej urody, każda w ogóle po-
wiedzieć można, jest czarownicą w każdym razie o tyle, że każda
wyznaje Diabła i jest jego służebnicą. Te też nie są niebezpiecz-
ne. Ale strasznie trzeba się mieć na baczności przed starymi
wiedźmami. Kto nie rozporządza dostateczną siłą wzroku –
Ducrot uśmiechnął się – tak! dostateczną siłą wzroku – (teraz
był St. Croix pewien, że Ducrot czyta w jego myślach, jak
w książce) – to znaczy nie jest w stanie sparaliżować wzroku
czarownicy, ten przepadł. Siła ta nazywa się w języku magów:
repercussio...
Ducrot spojrzał badawczo na St. Croix i na chwilę buchnął
z jego osadzonych głęboko oczu ów złowrogi żar, który St. Croix
przeczuwał.
– Zresztą pan to musi doskonale znać...
– Ja?
– Przecież pan zna i De occulta philosophia Corneliusza Agry-
py i Philosophia sagax Paracelsa...
– Ja?
Ducrot uśmiechnął się życzliwie.
– Ja wiem, że pan mnie podejrzewa o szpiegostwo – prawda?
Nie dziwię się panu, tu nie ma jednego człowieka, który by nie
był denuncjantem – ale mnie się pan nie lękaj – grajmy w otwar-
te karty. Pan posiada czwartą książkę Agrypy; te niesłychane re-
welacje, za które sromotną śmiercią odpokutować musiał.
18
Pobierz darmowy fragment (pdf)