Darmowy fragment publikacji:
INTERNET. CZAS SIĘ BAĆ
Redakcja: Mariusz Burchart
Konsultacja: Paweł Dembowski
Indeks nazwisk: Katarzyna Zioła-Zemczak
Korekta: Bartosz Choroszewski
Projekt okładki: Przemek Dębowski i Wojtek Kwiecień-Janikowski
Zdjęcie na okładce: Marcin Klaban
Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska
Wydawca:
Agora SA
ul. Czerska 8/10
00-732 Warszawa
Redaktor naczelny:
Paweł Goźliński
Producenci wydawniczy:
Małgorzata Skowrońska, Robert Kijak
Koordynacja projektu:
Magdalena Kosińska
© Copyright by Agora SA 2013
© Copyright by Wojciech Orliński 2013
Wszystkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2013
ISBN: 978-83-268-1298-9
Druk: Drukarnia Perfekt
W O J C I E C H O R L I Ń S K I
INTERNET.
CZAS SIĘ BAĆ
Spis treści
ZZAAMMIIAASSTT WWSSTTĘĘPPUU ....................................................................................... 7
JAK STRACILIŚMY WOLNOŚĆ WYBORU ......................................... 13
JAK STRACILIŚMY PRAWA .................................................................. 37
JAK STRACILIŚMY DOSTĘP DO INFORMACJI .............................. 61
JAK STRACILIŚMY PRYWATNOŚĆ .................................................... 89
JAK STRACILIŚMY WOLNOŚĆ SŁOWA ........................................... 119
JAK STRACILIŚMY PRACĘ ................................................................. 151
JAK STRACILIŚMY KULTURĘ ........................................................... 181
JAK STRACILIŚMY TRANSPARENTNOŚĆ ...................................... 211
JAK TO WSZYSTKO ODZYSKAĆ ....................................................... 237
JAK WSADZIĆ KIJ W SZPRYCHY ..................................................... 263
BBIIBBLLIIOOGGRRAAFFIIAA ..........................................................................................281
IINNDDEEKKSS OOSSÓÓBB ..........................................................................................283
ZAMIAST WSTĘPU
Drodzy czytelnicy, napisałem tę książkę, żeby was prze-
straszyć. Na pewno przeczytaliście już niejedną opty-
mistyczną opowieść o tym, jak to „internet nie jest
zagrożeniem, lecz szansą”. Albo o „demokracji na Facebooku”.
Albo jak „Twitter obala reżimy”. Albo o tym, jak to każdy teraz
może przez internet studiować na Harvardzie, wydać własnym
sumptem bestseller i jeździć samochodem wydrukowanym za
darmo na drukarce 3D.
Jeśli uważnie śledzicie media, słyszeliście to wiele razy. Zapewne
tak wiele, że zaczęliście to traktować jak oczywisty element wie-
dzy o współczesnym społeczeństwie.
Będę się starał w kolejnych rozdziałach wykazać, że to wszystko
nieprawda. Domyślam się, że nie zgodzicie się ze mną tak od
razu – i szczerze mówiąc, nawet nie chcę, żebyście to zrobili bez
czytania książki. Jestem w końcu autorem, nie kaznodzieją.
Odbyłem na te tematy wiele rozmów ze swoimi znajomymi,
więc prawdopodobnie już słyszałem większość kontrargu-
mentów, jakie będziecie wysuwać przeciwko tezom zawartym
w tej książce. Sprowadzają się one do „ale ja nie mam się czego
obawiać” w dwóch, zasadniczo odmiennych wariantach.
Pierwszy słyszę najczęściej od znajomych z grubsza w moim
wieku. Owszem, przyznają oni, młodzież przesadza z tymi wszyst-
kimi ajfonami i fejsbukami, ale nas to przecież nie dotyczy. Po
pierwsze, my jesteśmy ostrożniejsi, a po drugie, my jeszcze ciągle
mamy nasze księgarnie, nasze papierowe gazety, nasze sklepy
z płytami. I wierzymy, że tak będzie zawsze, więc nigdy nie zosta-
niemy zmuszeni do przymusowej cyfryzacji. Ludzie w moim
| 77
ZZAAMMIIAASSTT WWSSTTĘĘPPUU
wieku odczuwają często dumę z tego, że gdy zgasł sygnał w ana-
logowym telewizorze, po prostu przestali oglądać telewizję.
„Wolę poczytać książkę albo pójść na spacer” – mówią.
Drugi wariant to z kolei riposty młodych ludzi, którzy nie
mniejszą dumę czerpią z nazywania siebie „cyfrowymi tubyl-
cami”. Sieć to ich życie! Też nie oglądają telewizji, ale z kolei
dlatego, że są zbyt zajęci informowaniem na Twitterze, że właś-
nie wrzucili na Facebooka nowy film ze swojego vloga.
„Cyfrowi tubylcy” uważają, że nie mają się czego obawiać, bo
już dobrowolnie zrezygnowali z prywatności. Nie mają nic do
ukrycia.
Jednym i drugim chciałbym odpowiedzieć podobnie – wasza
sytuacja niedługo się zmieni. Cyfrowa cywilizacja za chwilę zruj-
nuje sympatyczny kokon, którym zadowoleni z życia obywatele
w średnim wieku usiłują się odgrodzić od internetu. Stracą
pracę, stracą analogowe radio i telewizję, zamkną im ostatni
kiosk z gazetami na osiedlu. Pomstując, sarkając i narzekając,
będą jednak musieli zmienić przyzwyczajenia. Będą zmuszeni
wejść w cyfrowy świat i zapewne szybko padną jego ofiarą, dając
się nabrać na sztuczki, które starych wyjadaczy tylko rozśmieszą.
Ale i ci młodzi cyfrowi tubylcy nie powinni się czuć bezpiecz-
nie. Choćby dlatego, że ten system wyznaczył im nieciekawą
rolę. W mediach modnym tematem ostatnio są młodzi ludzie,
którzy nie chcą się wyprowadzić przed trzydziestką od rodzi-
ców. Media opisują to w rubryce „styl życia”, a powinny w rub-
ryce „ekonomia”.
W moim pokoleniu modne jest narzekanie na roszczeniową
młodzież, tak jakby im było równie łatwo dostać pracę, jak nam
20 lat temu. Pierwszy etat miałem w wieku 24 lat, po trzymie-
sięcznym stażu. Zarabiałem, w moim subiektywnym odczuciu,
bardzo mało, ale jednak wystarczająco na wynajęcie mieszka-
nia z dobrym dojazdem do centrum.
Dlatego jeśli w ogóle narzekam na młodzież, to najwyżej na
jej niedostatek roszczeniowości. Zabrali wam szansę na stabilny
rozwój, którą miało moje pokolenie. Skazali was na niekończące
się wolontariaty, darmowe staże, śmieciówki i kredyty do gro-
bowej deski. Zamiast porządnej edukacji dostaliście Wikipe-
88 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
dię, zamiast dostępu do kultury pirackie serwisy, zamiast wol-
ności słowa hejt na Facebooku.
I wy jesteście dumni z miana „cyfrowych tubylców”? Jeśli ktoś
tu ma powody do dumy, to są to ci cwani kolonizatorzy, którzy
wam zabrali tak dużo, w zamian dając e-perkal i cyfrowe paciorki.
Historia pokazuje, że tubylcy, cyfrowi czy analogowi, na dalszą
metę kiepsko wychodzą na takich transakcjach.
Niezależnie od tego, co nowy wspaniały cyfrowy świat ma do
zaoferowania każdemu z nas jako jednostce, wszyscy powin-
niśmy się martwić skutkami społecznymi. Nawet mieszkańcy
NRD nie byli inwigilowani przez Stasi tak skutecznie, jak my
jesteśmy codziennie inwigilowani przez sektor prywatny i pub-
liczny. Nigdy w historii ludzkości nie pojawiła się sytuacja, w któ-
rej wolność słowa, tajemnica korespondencji czy przepływy pie-
niędzy zależały od kilku korporacji, których działalność nie
podlegała regulacji. W historii Europy, dodajmy, nigdy nie zda-
rzyła się taka zależność od korporacji z innego kontynentu.
Oczywiście, zdarzały się już w historii wynalazki, które wywra-
cały świat do góry nogami. Druk, kolej, telegraf, automobil, tele-
fon, radio i telewizja z czysto technicznego punktu widzenia
rewolucjonizowały gospodarkę nie mniej niż dzisiaj internet.
Nigdy w historii nie było jednak tak, że państwo puszczało te
dziedziny na wolnorynkowy żywioł i obojętnie patrzyło, jak
kontrolę obejmują monopoliści. Pierwsi drukarze działali na
mocy królewskich przywilejów. Pierwsze linie kolejowe w dru-
giej połowie XIX wieku nacjonalizowano (Europa) lub inte-
growano w transkontynentalną sieć pod nadzorem państwa
(USA). Pierwsze linie telefoniczne i telegraficzne albo były pań-
stwowe, albo prywatne, ale objęte państwowymi regulacjami.
To samo dotyczy radia i telewizji, tam ograniczenia i silna rola
nadawców publicznych zostały zresztą do dzisiaj.
Czy demokracja poradzi sobie z wyzwaniem, jakim jest działal-
ność ponadnarodowych monopolistycznych korporacji kon-
trolujących przepływ informacji, pieniędzy i korespondencji?
Nie wiadomo, nigdy jeszcze nie przeszła takiego testu. A i obecny
test trwa dosyć krótko, jeszcze kilka lat temu to wszystko nie
było tak scentralizowane, jak obecnie. Na czele rządów wielu
| 99
ZZAAMMIIAASSTT WWSSTTĘĘPPUU
krajów demokratycznych jeszcze dziś stoją politycy, którzy obej-
mowali tę funkcję w czasach, gdy w internecie rywalizowały ze
sobą różne konkurencyjne serwisy społecznościowe, wyszuki-
warki czy księgarnie wysyłkowe.
Napisałem tę książkę, bo frustruje mnie brak tego tematu
w dyskursie publicznym. Politycy bawią się Twitterem z gorli-
wością gimnazjalisty obdarowanego smartfonem na urodziny.
Dziennikarze technologiczni ekscytują się kolejnymi wodo-
tryskami w kolejnych wersjach gadżetów. Większość pieje
z zachwytu, mało kto pyta o zagrożenia.
A ja uważam, że najwyższy czas o to zapytać. Najwyższy czas
zacząć się bać. Mam nadzieję, że chociaż część państwa pod
koniec lektury dołączy do ligi zaniepokojonych. Zapraszam.
–Poz wól cie, że wy jaś nię to jesz cze raz
–za pro po no wał Mi lo nie co już znie cier pli wio ny,
wska zu jąc kciu kiem zło dzie ja ma ją ce go sła bość
do sło dy czy, któ ry stał za nim, ani na chwi lę
nie prze sta jąc się uś mie chać. –Wie dzia łem, że on wo li
dak ty le od prze ście ra dła. Po nie waż nie ro zu mie
ani sło wa po an giel sku, za żą da łem, że by ca łą
tran sak cję pro wa dzić wję zy ku an giel skim
–Dla cze go nie da łeś mu zwy czaj nie włeb inie
za bra łeś prze ście ra dła? –spy tał Yos sa rian.
Za ci ska jąc zgod no ścią war gi, Mi lo po trząs nął gło wą.
–By ło by to wy so ce nie wła ści we –po wie dział su ro wo.
–Prze moc to zło, zła ni gdy nie uda się zwal czyć złem.
Mój spo sób był znacz nie lep szy. Kie dy po ka za łem
mu dak ty le iwy cią gną łem rę kę po prze ście ra dło,
po my ślał, że pro po nu ję mu han del wy mien ny.
–A to bie oco cho dzi ło?
–Praw dę mó wiąc, rze czy wi ście pro po no wa łem mu
wy mia nę, ale po nie waż on nie ro zu mie po an giel sku,
za wsze mo gę te mu za prze czyć.
–No, aje śli on się zde ner wu je iweź mie te dak ty le?
–Wte dy da my mu włeb iod bie rze my dak ty le
–od po wie dział Mi lo bez chwi li na my słu.
JJoo sseepphh HHeell lleerr,, PPaa rraa ggrraaff 2222,, pprrzzeełł.. LLeecchh JJęęcczz mmyykk
JAK STRACILIŚMY
WOLNOŚĆ WYBORU
Dyk ta tu ry od bie ra ły oby wa tel stwo dy sy den tom
al bo gru pom et nicz nym wyz na czo nym do zag ła dy.
De mo kra tycz ne pań stwo nie mo że te go zro bić.
Jed nak Fa ce bo ok za strze ga so bie pra wo,
by każ de mu usu nąć kon to wdo wol nym mo men cie
bez pra wa ape la cji
Gdy piszę te słowa, pewien ważny i wpływowy dżentelmen
ogłasza właśnie w prasie, że opuścił Facebooka. Opuścił
go już jakiś czas temu, więc to nie jest jego pierwszy tekst
z tego cyklu. Dżentelmen ów chwali w tych tekstach
dobrodziejstwo tego kroku – ma więcej czasu na czytanie poezji
Cesare Pavese, ponadto, „jak powiedział mu Zygmunt Bauman”,
na Facebooku ludzie są tylko, „by świat skwapliwie informować
o swoich upodobaniach, zamierzeniach i marzeniach; sympa-
tiach i antypatiach; szlachetnych czy niecnych planach” – a on
nie zamierza o tym informować świata, więc po co mu to.
Podziwiam, zazdroszczę, gratuluję nowej drogi życia. Ale nie
sądzę, żebym ja miał w tej kwestii realny wybór. Czy mają go
inni? Prawo do „niebycia na Facebooku” nie jest przywilejem
dostępnym kurczącej się grupce obywateli powyżej pewnego
progu społecznego, majątkowego i wiekowego.
Czy taki wybór ma na przykład gimnazjalista, któremu
nauczycielka oznajmi, że informacje o życiu klasy – terminy
klasówek, plany wycieczkowe, wywiadówki, zastępstwa – będą
publikowane „na profilu klasy na Facebooku”? Czy ma go
| 1133
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
licealista, dla którego „niebycie na Facebooku” oznacza odcię-
cie od kręgu rówieśniczego? Czy będzie go miał student,
boleśnie świadomy – jak to dzisiejsi studenci – że najwyższy
czas na budowanie sieci kontaktów społecznych dających
nadzieję na znalezienie pracy po studiach jest na pierwszym
roku, bo potem będzie już na to za późno?
A jak już znajdzie tę pracę, to czy może dalej mówić o wyborze,
jeśli do założenia konta na Facebooku zmusi go pracodawca lub
niewidzialna ręka rynku? Coraz mniej jest zawodów, w których
można sobie pozwolić na luksus „niebycia na Facebooku”.
W moim zawodzie już raczej nie można. Z tym większą radoś-
cią (nie ma większej frajdy od Schadenfreude) obserwuję, jak
ten przywilej tracą także inne grupy zawodowe. Okazuje się,
że luksus „niebycia na Facebooku” stracili nawet szpiedzy.
W „Wall Street Journal” opisano problem, który wyszedł na
jaw przy okazji aresztowania w Moskwie domniemanego
amerykańskiego szpiega Ryana C. Fogle’a. Ta historia
przypomina dwudziestowieczne zimnowojenne thrillery
szpiegowskie – ale z dwudziestopierwszowiecznym smaczkiem1.
Według rosyjskiego oskarżenia Fogle przyjechał do Moskwy
jako trzeci sekretarz ambasady. Jego prawdziwym zamiarem
było jednak rekrutowanie informatorów dla amerykańskiego
wywiadu. Rosyjski kontrwywiad zastawił na niego pułapkę.
Fogle został przyłapany w teatralnych okolicznościach (z peruką
i torbą pełną banknotów po pięćset euro oraz pisemną obiet-
nicą wypłacenia miliona dolarów za informacje o sytuacji
wojskowej na północnym Kaukazie) podczas nieudanej próby
rekrutacji rosyjskiego oficera2.
Skończyło się to wydaleniem dyplomaty, wezwaniem
ambasadora na rozmowy, niewielkim skandalem (jakże nieis-
totnym wobec dwudziestopierwszowiecznych skandali dyplo-
matycznych, z którymi USA musiały się borykać parę miesięcy
później – do których wrócimy pod koniec książki) oraz
dociekaniem ze strony dziennikarzy – czy Fogle to prawdziwe
nazwisko? Czy taki ktoś w ogóle istnieje? A jeśli istnieje, to czy
ma konto na Facebooku?
1144 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
Okazało się, że istnieje. I ma. Fogle miał konto na Facebooku,
dostępne dla jego 243 znajomych.
Jeden z nich udostępnił dziennikarzom część informacji, które
można było wyczytać z tego profilu – można się z niego było
dowiedzieć, że Fogle pracuje dla Departamentu Stanu,
podróżuje często między Europą a USA, lubi restaurację „Ray
the Steaks” w Arlington, poza Moskwą zwiedzał też ostatnio
Mont-Saint-Michel we Francji i Kraków w Polsce, bo wrzucał
zdjęcia z wycieczek.
Dlaczego szpieg ujawnia takie informacje pod swoim
nazwiskiem? Po CIA oczekiwalibyśmy przecież, że w pierwszej
kolejności zabroni swoim agentom wrzucania do mediów
społecznościowych informacji typu „jestem właśnie
w Krakowie” albo „często jem steki u Raya”, w dodatku pod
prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Czy to nie ułatwia zada-
nia stronie przeciwnej?
Nie, wyjaśnia „Wall Street Journal”, powołując się na anoni-
mowe źródło w agencji. Agent nie może się wyróżniać w tłu-
mie. W tłumie, w którym wszyscy mają konto na Facebooku,
wyróżnia się ten, kto go nie ma.
Nikt się nie rodzi tajnym agentem (może z wyjątkiem
Władimira Putina). Rekrutacja następuje przecież zwykle
gdzieś na studiach lub wkrótce po ich ukończeniu. Zdolny stu-
dent mówi znajomym, że będzie teraz pracował dla rządu, nie
wnikając, dla jakiego konkretnie resortu. Gdyby wkrótce po
dyplomie wykasował konto albo zerwał dawne, studenckie
znajomości – to byłoby tak, jakby zaczął rozdawać wizytówki
„Ryan C. Fogle, szpieg”.
To samo zresztą mógłby wpisać do kwestionariusza wizowego,
przyjeżdżając do Rosji jako rzekomy pracownik Departamentu
Stanu, który nigdy nie wrzucił do internetu zdjęcia z wycieczki.
Skoro inni cywilni pracownicy to robią – to ten jedyny, który
się wyróżnia, będzie miał swoje prawdziwe przeznaczenie wy -
pisane na czole. Nawet szpiedzy CIA już nie mają luksusu wol-
nego wyboru w tej kwestii, pracodawca też zmusza ich do akty-
wności w serwisach społecznościowych.
| 1155
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
@@@
Ci, którzy mimo wszystko uważają, że ich zawód – szczęśli-
wie niebędący zawodem dziennikarza, nauczyciela ani dyplo-
maty – nigdy ich nie przymusi do założenia konta na Face-
booku, mogą się spotkać z jeszcze innego rodzaju niespodzianką.
Od grudnia 2008 roku społecznościowy gigant oferuje usługę
Facebook Connect, która pozwala się logować do innych ser-
wisów za pomocą facebookowego konta.
Obserwatorzy technologii często interpretują to jako wstęp
do uczynienia tego konta wirtualnym odpowiednikiem dowodu
osobistego. Tak odczytał to niemiecki artysta Tobias Leingru-
ber, który w lutym 2012 zaprezentował światu swój „face-
bookowy dowód osobisty” – przypominający realne dokumenty
wystawiane obywatelom przez państwa, tyle że zawierający
datę przyłączenia do serwisu w miejscu daty urodzenia i kod
QR do szybkiego skanowania telefonem komórkowym.
Różne rządy, w tym niemiecki, wydały obywatelom nowe
paszporty, które oferują także możliwość identyfikacji inter-
netowej, ale prawdopodobnie ich technologie nigdy nie staną
się popularne ze względu na już istniejącą strukturę Facebooka
– napędzaną naszym lenistwem (lub wygodą). Spójrzmy na
to z drugiej strony – przyszłość, w której Dowód Facebookowy
stanie się ważniejszy od jakiegokolwiek dokumentu rządowego,
nie wydaje się nierealistyczna. Jesteśmy już w połowie drogi
– napisał Leingruber na blogu, który stworzył specjalnie dla
tej artystycznej akcji3.
W założeniu miała ona polegać na tym, że podobne karty będą
dostawać ludzie odwiedzający performance Leingrubera.
Otworzył on w tym celu specjalną stronę internetową „FB
Bureau”, której estetyka przypominała zbitkę Facebooka
i niemieckiej biurokracji. Elementem performance było usta -
wienie w przestrzeni wystawowej biurka, w którym „urzęd-
niczka” w niebieskim kostiumie i pod niebieskim krawatem
będzie wydawać formularze i „facebookowe dowody”.
1166 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
Akcja Leingrubera wywołała początkowo sprzeczne reakcje.
W pierwszych internetowych relacjach interpretowano ją cza-
sem jako tęsknotę za epoką, w której takie dokumenty staną
się rzeczywistością, czasem zaś jako głos sprzeciwu wobec
kierunku, w jakim idzie świat4. Leingruber w pierwszym wpisie
unikał jednoznacznej deklaracji, zapewne zakładając, że dobra
sztuka powinna być otwarta na różne odczytania.
Życie tymczasem samo dopisało swoją interpretację. Czy
domyślają się już państwo, czym skończyła się akcja Leingru-
bera? Jeśli ktoś jeszcze nie zna tej historii, proponuję na chwilę
zatrzymać lekturę. Jej puenta, jak się już ją zna, jest dosyć oczy-
wista, ale wtedy, wiosną 2012, wiele osób było nią naprawdę
zaskoczonych, z samym Leingruberem na czele.
Skończyło się to, oczywiście, pismem od prawników korpo-
racji Facebook, Inc. z żądaniem natychmiastowego zaprzesta-
nia naruszania zastrzeżonych znaków towarowych należących
do tej korporacji (czyli tak zwanym listem „cease and desist”).
W obecnej wersji akcja Leingrubera nazywa się więc już „Social
ID Bureau”, a słowo „Facebook” na zdjęciach „dowodów oso-
bistych” zasłonięto prymitywnym czarnym prostokątem, niczym
oczy podejrzanych w mediach5.
Życie dopisało więc puentę do akcji Leingrubera, wymownie
demonstrując, czym się różni komercyjna korporacja od państwa.
Państwo powinno służyć wszystkim swoim obywatelom. To
oczywiście tylko teoria, wszyscy mamy powody do narzekania
na praktykę – ale w przypadku korporacji nie ma nawet takiej
teorii. Korporacja kieruje się zyskiem akcjonariuszy.
Wydając paszport czy dowód osobisty, państwo jednocześnie
określa czyjeś obywatelstwo i potwierdza tym czyjeś prawa
obywatelskie. Nie może odmówić nikomu uprawnionemu.
Tylko dyktatury odbierały obywatelstwo dysydentom albo
grupom etnicznym wyznaczonym do zagłady. Demokratyczne
państwo nie może tego zrobić. Musi służyć wszystkim, respek-
tując ich prawa, chociaż czasami gołym okiem widać, że to się
nie opłaca.
Koszty obsługi obywatela, który jest na przykład nieuleczal-
nie chory albo ma nieresocjalizowalne skłonności przestępcze,
| 1177
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
przekroczą wszystko, co ten obywatel kiedykolwiek wpłaci
do wspólnej kasy jako podatki, jeśli w ogóle wpłaci cokolwiek.
A jednak jest on tak samo pełnoprawnym obywatelem, jak
ciężko pracujący drobnomieszczanin (często ku irytacji tego
ostatniego).
Facebook zastrzega sobie prawo, by każdemu usunąć konto
w dowolnym momencie na podstawie arbitralnej decyzji bez
prawa apelacji. Z godła i flagi demokratycznego państwa
można sobie swobodnie żartować, bo te traktowane są jak
wspólna własność wszystkich obywateli. Spróbujcie jednak
tak samo zażartować z korporacyjnych logotypów, od razu
będziecie mieli korporacyjnych prawników na karku.
Świat, w którym zamiast dowodu osobistego z godłem
państwa będziemy mieli dokumenty z logotypem korporacji,
będzie jednocześnie światem, w którym stracimy prawa oby-
watelskie. Zamiast nich będziemy mieli tylko takie prawa,
jakie łaskawie przyznaje nam korporacja, zastrzegająca sobie
możliwość odebrania ich bez podawania przyczyn – taki zapis
widnieje w regulaminie każdego serwisu internetowego.
O skutkach tego zjawiska będę szerzej mówił w następnym
rozdziale. Teraz chciałbym się skupić na innym problemie,
jakim jest to, że to już nie jest kwestia naszego swobodnego
wyboru. Nie będzie nigdy referendum typu „czy chcesz, żeby
Facebook zastąpił dowód osobisty”. Po prostu pewnego dnia
obudzimy się w takim świecie.
Parę osób już się obudziło. Wkrótce po tym, jak Leingruber
przeprowadził swój performance w Berlinie, w Londynie
okazało się to rzeczywistością. W maju 2012 BBC poinfor-
mowało, że brytyjskie kluby zaczynają na wejściu żądać od
gościa pokazania konta facebookowego jako warunek prze-
jścia przez selekcję6.
To ma sens. W końcu każdy może się po prostu wystroić
w odpowiednie ciuchy i udawać, że jest dostatecznie cool,
żeby go wpuszczono. Pielęgnowanie konta na Facebooku
wymaga bycia cool w rzeczywistości. Można w ten sposób
zdemaskować impostora, który do klubu wchodzi w koszulce
1188 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
zgodnej z najnowszymi trendami, ale na Facebooku skrycie
lajkuje zespół Dire Straits.
A jeżeli ktoś w ogóle nie ma konta? Albo w ogóle nie ma smart-
fona z facebookową aplikacją? No cóż, nie dla niego prestiżowe
kluby. Niech się bawi gdzie indziej, nudziarz jeden.
@@@
Z perspektywy mężczyzny w wieku średnim dramat „ni e prz ej -
ścia selekcji w klubie” wydaje się oczywiście czymś zasługującym
najwyżej na lekceważący uśmiech i wzruszenie ramionami. Dow-
cip polega jednak na tym, że nigdy nie wiemy, gdzie i kiedy drogę
zastąpi nam wirtualny bramkarz, który tonem nieznoszącym
sprzeciwu zażąda okazania konta na Facebooku, a w razie braku
takowego – wyprosi nas za drzwi. On jest jak hiszpańska inkwi -
zycja ze skeczu Monty Pythona, nikt się go nie spodziewa, dopóki
Michael Palin nie wyskoczy zza kadru z triumfalnym okrzykiem
„NOBODY expects the Spanish Inquisition!”.
W listopadzie 2012 Krytyka Polityczna zmodernizowała swój
serwis internetowy, zmieniając jego nazwę na Dziennik Opinii.
Nowa, lepsza makieta przypadła do gustu chyba wszystkim
piszącym o tym mediom, nikt jednak nie zauważył tego dro-
biazgu, że przy okazji zniknął stary system komentowania (wraz
z samymi komentarzami zresztą), zastąpiony komentarzami
zintegrowanymi z Facebookiem.
Okazuje się więc, że każdy, kto chciałby skomentować tekst
Krytyki Politycznej o, dajmy na to, Cesare Pavese, musi mieć
obowiązkowo konto na Facebooku. Przywołany przeze mnie
na początku tego rozdziału publicysta zapewne nie miałby
problemu z opublikowaniem swojego ewentualnego komen-
tarza z pominięciem tego systemu – ale to tylko potwierdza
moją wyjściową tezę, że przywilej nieposiadania konta na Face-
booku mają dziś nieliczne osoby powyżej pewnego progu, wyz-
naczanego przez wiek i status społeczny.
Robi tak nie tylko Krytyka Polityczna. Od początku na przykład
(czyli od lutego 2012) komentarze zintegrowane z Faceboo -
kiem ma kierowany przez Tomasza Machałę i Tomasza Lisa
| 1199
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
internetowy serwis Na Temat.pl. Od dawna też dziennikarze
Polskiego Radia przyzwyczaili nas, że ciągle jesteśmy w ich
audycjach odsyłani do komentowania „na naszym profilu na
Facebooku” (i też jakoś mało kogo interesuje dyskusja, czy pub-
liczny nadawca powinien za publiczne pieniądze naganiać
klientów amerykańskiej korporacji).
Jeśli kogoś zupełnie nie interesuje ani clubbing, ani pisanie
komentarzy, to może zdarza mu się słuchać muzyki? W 2011
popularny serwis muzyczny Spotify po cichu wprowadził obo -
wiązek logowania się kontem facebookowym. Równie po cichu
się z niej wycofał w 20127, zapewne ze względu na zdecydowanie
negatywne reakcje użytkowników. Nadal jednak w domyślnej
konfiguracji oba serwisy są tak bardzo zintegrowane, że prze-
ciętny użytkownik może nawet nie wiedzieć o tym, że może
używać Spotify bez Facebooka (całkiem zresztą możliwe,
że gdy państwo czytacie te słowa, ta możliwość znów zostanie
odebrana – takich balonów próbnych nie wypuszcza się bez
powodu).
Dlaczego Spotify, Polskie Radio czy Krytyka Polityczna decy-
dują się na integrację swoich serwisów z Facebookiem?
Najłatwiej zrozumieć Spotify. To komercyjny serwis, który
w dodatku łączy z Facebookiem coś w rodzaju unii personal-
nej – ma wspólnego inwestora, fundusz Founders Fund,
kierowany m.in. przez Seana Parkera (w filmie Davida Finchera
Social Network świetnie gra go Justin Timberlake).
Użytkownik, który pozostawił domyślną konfigurację, inte-
grującą konto Spotify z kontem na Facebooku, występuje
mimowolnie w roli akwizytora tego pierwszego. Nieustannie
informuje swoich znajomych na Facebooku o fakcie słuchania
muzyki na Spotify, podając nawet konkretne tytuły i konkret-
nych wykonawców, których w danej chwili słucha.
Zważywszy, że większość użytkowników serwisu decyduje się
na opcję bezpłatną – można zrozumieć firmę, która wciąż nie
umie finansowo wyjść na plus, że chce przynajmniej tych dar-
mozjadów – użytkowników zapędzić do roli akwizytorów wolon-
tariuszy.
2200 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
Jaki w tym interes może mieć jednak Krytyka Polityczna czy
Polskie Radio? Nawet niekomercyjny serwis czy publiczny
nadawca są zainteresowani redukcją kosztów. Utrzymywanie
własnego systemu komentarzy wymaga utrzymywania eta-
towych administratorów, którzy będą dbać o porządek na forum
i pilnować, żeby to wszystko działało.
W internecie niepilnowane forum natychmiast zmienia się
w śmietnik – pojawiają się spamerzy, reklamujący viagrę z prze-
mytu i imitacje roleksów. Pojawiają się linki, które po kliknię-
ciu zarażają komputer nieszczęśnika mniej lub bardziej wred-
nym wirusem. Pojawiają się hodowcy tak zwanych farm linków
(czyli ludzie usiłujący zmanipulować wynikami wyszukiwania
Google). Ktoś musi tego pilnować 24 godziny na dobę przez
siedem dni w tygodniu. To kosztuje.
Forum zintegrowane z Facebookiem nie kosztuje zaś nic.
Wszystko to bierze na siebie Facebook. W zamian zadowala się
tylko drobiazgiem – ustawieniem przed kolejnym wejściem do
kolejnego klubu bramkarza domagającego się okazania konta
na Facebooku. Nic dziwnego, że ci bramkarze mnożą się jak
króliki.
@@@
Nie chcę zabrzmieć jak ktoś, kto w szczególny sposób kry-
tykuje akurat Facebooka. Korporacje mają ustawowy obo wiązek
stania na straży interesu akcjonariuszy, więc nie można po nich
oczekiwać, że będą się zachowywały inaczej. Dokładnie do tego
samego – czyli do stworzenia uniwersalnej metody weryfikacji
tożsamości internautów – dąży Google ze swoim systemem
Google ID.
Na mniejszą skalę swoje plany mocarstwowe tego typu mają
też Apple, Microsoft i Amazon. Konto Apple ID, wymyślone
dawno temu jako środek do kupowania muzyki w sklepie
iTunes, może dziś służyć na przykład do logowania się do
płatnych serwisów gazet prenumerowanych na iPadzie. Mniej
więcej do tych samych celów można się posłużyć na
Kindle’u kontem Amazona.
| 2211
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
To wszystko jest oczywiście bardzo wygodne, o czym mogę
zaświadczyć jako namiętny użytkownik produktów wszyst-
kich wyżej wymienionych korporacji. Ale dziennikarz, a do
tego dziennikarz z mojego pokolenia, pamiętającego jeszcze
cenzurę i drugi obieg, nie może przecież nie poczuć lekkiego
zaniepokojenia w obliczu legitymowania czytelników książek
i gazet.
Dotąd mówiliśmy o sprawach stosunkowo frywolnych. Ot,
jeden nie wejdzie do klubu, drugi nie posłucha muzyki, trzeci
nie skomentuje artykułu na portalu. Legitymowanie czytel-
ników „New York Timesa” czy choćby „Gazety Wyborczej” za
pomocą profilów kontrolowanych przez amerykańskie korpo-
racje budzi jednak mój niepokój, bo tutaj już dotykamy fun-
damentalnych swobód konstytucyjnych.
To przecież tak, jakby w PRL przed każdym kioskiem posta -
wiono milicjanta, który by każdego obywatela kupującego
gazety legitymował, po czym zapisywał w służbowym notesie,
czy obywatel kupił dziś „Trybunę Ludu” czy jednak „Tygodnik
Powszechny”. Lepiej nawet gdyby te notatki robiono cyrylicą,
bo milicjant pochodziłby z innego kraju, który akurat wtedy
był naszym wielkim sojusznikiem, zwalczającym islamistów
w Afganistanie.
Konto na Amazonie można stracić równie łatwo, jak na Face-
booku i również odbywa się to bez uzasadnienia. W październiku
2012 norweski bloger Martin Bekkelund zaskoczył świat his-
torią swojej koleżanki Linn, która pewnego dnia odkryła, że jej
konto nie działa8. Poskarżyła się i dostała w odpowiedzi przedzi-
wny list od kogoś, kto się przedstawił jako Michael Murphy,
przedstawiciel działu relacji z konsumentami.
„Odkryliśmy, że Twoje konto powiązane jest z innym, zamknię-
tym za naruszanie naszych zasad. Co za tym idzie, Twoje konto
też zostało zamknięte”. Pan Michael Murphy przypomniał
następnie, że Amazon rezerwuje w swoich warunkach świad-
czenia usług prawo do odmowy obsługi, likwidowania kont
i modyfikowania treści wedle uznania, i powiadomił, że każde
następne konto otwarte przez Linn również będzie natych -
miast usunięte.
2222 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
„Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała inne
konto na Amazonie” – odpisała Linn. – „Mam tylko to, z którego
często kupuję książki na Kindle’a. Czy chodzi może o to, że
książki kupuję w Amazonie brytyjskim, a mój Kindle pochodzi
z amerykańskiego”?
W kolejnym liście pan Murphy nadal był bardzo uprzejmy,
ale wyjaśnił, że według Amazona konto Linn było powiązane
z innym, ale nie może wyjaśnić, w jaki sposób. Ponownie pod-
kreślił, że decyzja jest ostateczna i nieodwołana i wszystkie
następne konta Linn również będą kasowane.
Kolejny list Linn był bardziej lakoniczny. Sprowadzał się właś-
ciwie do trzech punktów:
Czy dobrze rozumiem, że nie powiecie mi:
1. Jak moje konto było powiązane z tamtym?
2. Jak się nazywało tamte konto lub jego właściciel?
3. Jakie konkretne zasady zostały złamane?
Odpowiedź pana Murphy’ego była równie krótka. Życzył Linn
szczęścia w poszukiwaniu lepszego sklepu internetowego
i wyraził żal, że nie może odpowiedzieć na żadne z tych pytań.
Gdy tę historię opisał „Guardian”, Amazon przysłał niezwykłe
sprostowanie9. Nie zakwestionował żadnego z głównych ele-
mentów tej historii, odniósł się tylko do sugestii Bekkelunda,
jakoby owa Linn straciła dostęp do zakupionych książek.
Chcielibyśmy wyjaśnić naszą politykę w tej kwestii. Status
konta nie powinien mieć wpływu na dostęp do zakupionych
książek. Jeśli jakikolwiek klient ma w takiej sytuacji problem
z dostępem do zakupionych treści, powinien się zwrócić o pomoc
do wsparcia technicznego.
Skądinąd jednak wiadomo, że niektóre zakupione treści też
potrafią zniknąć – ale Amazon przynajmniej refunduje wtedy
cenę zakupu. W 2009 roku z Kindle’ów zniknęły książki, do
których prawa Amazon zakupił przez pośrednika, który, jak
się okazało, jednak nie miał praw autorskich do handlu
e-bookami (to nie to samo, co prawa do papierowych książek).
| 2233
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
Wśród nich był Rok 1984 Orwella, który po prostu zniknął
z Kindle’ów niczym stare artykuły z „The Times”, pracowicie
usuwane przez z archiwów przez Winstona Smitha w Minis-
terstwie Prawdy. Skandal był tak duży, że szef firmy Jeff Bezos
osobiście przepraszał klientów.
Nie powinien był – przecież w regulaminie, na który pan Mur-
phy powoływał się w korespondencji z pechową Norweżką,
Amazon wyraźnie zastrzega sobie prawo do usuwania lub mody-
fikowania treści. Nabywcy Roku 1984 powinni się byli cieszyć,
że nie podmieniono im tej książki w całości na jakąś inną, mniej
ponuracką – na przykład jedną z optymistycznych książek
o tym, jak to fajne chłopaki z Doliny Krzemowej wynajdują
serwisy pomagające dysydentom w egzotycznych dyktaturach
walczyć o demokrację.
Linn Nygaard (w późniejszych artykułach pojawiło się jej
nazwisko) miała szczęście. Jej krzywda zainteresowała dzien-
nikarzy. Niezależnie od „Guardiana” sprawą zajął się Simon
Phipps z Computer World UK10. Phippsowi udało się wyjaśnić
prawdopodobną przyczynę zablokowania konta – Amazon nie
działa w Norwegii, strona amazon.no przekierowuje na ogól-
noeuropejski adres amazon.eu. To zmusza norweskich użytkown-
ików Kindle’a do różnych kombinacji, takich jak rejestrowanie
czytnika na fikcyjny adres w Wielkiej Brytanii. Tak właśnie zro-
biła Linn Nygaard, a dodatkowo pogorszyła swoją sytuację,
dwukrotnie korzystając z gwarancyjnej wymiany urządzenia,
bo dwa kolejne czytniki miały problem z wyświetlaczem.
Chociaż z formalnego punktu widzenia, jeśli urządzenie ma
wadę fabryczną, to klientowi przysługuje gwarancyjna naprawa
lub wymiana nawet za drugim, piątym czy dziesiątym razem,
korporacje w swoim systemie odznaczają takiego klienta jako
osobę sprawiającą kłopoty. Czasem wiąże się z tym perwer-
syjny zaszczyt, gdy w imieniu korporacji klienta potępi sam
prezes ze swych wyżyn.
Robił tak Steve Jobs. Potrafił osobiście odpisać klientowi,
który się skarżył na odmowę uznania roszczenia gwarancyjnego.
„Tak właśnie bywa, gdy MacBook Pro zostanie uszkodzony
2244 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
przez wodę (...). Mam wrażenie, że szukasz po prostu kogoś, na
kogo mógłbyś się wściekać zamiast na siebie”, napisał komuś
w 2008. Inny rozżalony klient, który w liście do Apple skarżył
się, że ich polityka gwarancyjna to „ściema”, dostał lakoniczny
list od Steve’a Jobsa: „Już dziewięć zwrotów... i kto tu ściem-
nia?”11.
Steve Jobs był tu jednak wyjątkiem. Typowym zachowaniem
korporacji jest w takiej sytuacji po prostu zablokowanie konta
bez wyjaśnienia.
Sprawa Linn znalazła happy end. O 23:55 na blogu Phippsa
pojawiła się informacja, że konto, które przedtem bez
wyjaśnienia zablokowano – teraz również bez wyjaśnienia
odblokowano. „Linn właśnie ponownie ściąga swoje zakupio -
ne książki”, napisał (tych książek było „między 30 a 40”, więc
zakładając przeciętną cenę piętnastu dolarów za sztukę, Linn
zainwestowała w nie pokaźną sumkę).
O 0:30 doszła kolejna informacja. Tym razem do Phippsa
odezwał się dział public relations Amazona:
Chcielibyśmy wyjaśnić naszą politykę w tej kwestii. Status
konta nie powinien wpływać na dostęp klienta do jego bib-
lioteki. Jeśli jakikolwiek klient ma kłopot z dostępem do zaku-
pionych treści, powinien zwrócić się po pomoc do działu
relacji z konsumentami. Dziękujemy za zainteresowanie
Kindle’em.
@@@
Mam nadzieję, że już w pierwszym rozdziale udało mi się
przestraszyć tych z Państwa, którzy niniejszą książkę czytają
na Kindle’u. Gdy ją kończę w listopadzie 2013, Amazon
zapowiedział budowę w Polsce centrów logistycznych (piszę
o tym więcej w rozdziale szóstym), ale nie zapowiada wejścia
na polski rynek. Widzi w nas dobry materiał na magazynierów,
nie na czytelników.
Strona amazon.pl robi dokładnie to samo, co amazon.no,
przekierowuje na amazon.eu. Nasze konta w systemie wyglą-
dają więc równie podejrzanie, jak konto Linn Nygaard. Na
| 2255
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
państwa miejscu nie szalałbym więc przesadnie z wymianą
gwarancyjną i sugeruję bezpieczniejszą postawę – „zepsuł to
się zepsuł, po cóż drążyć temat”.
Moje plany dotyczące straszenia państwa idą jednak dalej.
Nie chodzi mi tylko o to, żebyście teraz zaczęli szukać alter-
natyw dla Amazona, Facebooka, Apple’a czy Google’a. To wydaje
mi się bezcelowe, bo problem moim zdaniem jest jeszcze
poważniejszy.
Jako społeczeństwa wciąż popełniamy ten sam błąd, obser-
wując postęp cyfrowych technologii. Gdy widzimy jakąś nową
usługę, wydaje się nam, że będzie ona interesującym uzu-
pełnieniem istniejących – a że te nowe przychodzą tu po to,
żeby unicestwić te stare, uświadamiamy sobie dopiero, gdy jest
już za późno.
Przechodziłem ten cykl wiele razy. Pamiętam, jak w połowie
lat 90. z radością po raz pierwszy zacząłem używać e-maila.
Tradycyjną pocztę modnie wtedy było nazywać „pocztą śli-
maczą” – snail mail. Nie myślałem jednak, że dożyję jej zniknię-
cia – a przecież papierowej poczty używamy dzisiaj już tylko
do korespondencji urzędowej, skąd też coraz częściej wypiera
ją e-mail. Prawdopodobnie dożyjemy jeszcze konkursu na
zagospodarowanie niepotrzebnego już gmachu Poczty Głównej
w Warszawie.
Kiedy w 2004 roku Google – wtedy ciągle jeszcze będące „tylko”
wyszukiwarką – ogłosiło poszerzenie usług o pocztę Gmail,
którą będą czytać google’owskie automaty, żeby dostosowywać
wyświetlane nam reklamy do tego, co o nas mówi nasza kore-
spondencja – pomyślałem, że nigdy z tego nie skorzystam, bo
przecież zawsze będzie jakaś płatna alternatywa, w której płaci
się pieniędzmi, a nie swoją prywatnością. Przecież jeśli coś
mogą przeglądać automaty, to mogą to też przeglądać ludzie.
Co do tego ostatniego, jak się okazało w świetle rewelacji Edwarda
Snowdena, miałem rację. Ten trzydziestoletni informatyk, pracu-
jący dla firmy Booz Allen Hamilton, zajmującej się usługami kom-
puterowymi dla amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Kra-
jowego – NSA, uciekł w maju do Hongkongu, by ujawnić światu
2266 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
za pośrednictwem „Guardiana” skalę inwigilacji internautów
przez wywiad za pomocą programów, takich jak PRISM.
Gdy piszę tę książkę, jeszcze za wcześnie na podsumowanie
tej afery. Nie jestem nawet pewien, czy Snowden wyjdzie z tego
żywy. Wiadomo tylko, że po spędzeniu przeszło miesiąca w stre-
fie tranzytowej lotniska Szeremietiewo, skąd bezskutecznie
usiłował uzyskać azyl w 20 krajach, w tym w Polsce, w końcu
poprosił o azyl w Rosji.
Nie wiemy nawet, w jakim stopniu dotyczy to inwigilacji
Polaków. Fundacja Panoptykon, Helsińska Fundacja Praw
Człowieka oraz Amnesty International Polska skierowały do
polskich władz 16 października 2013 formalne pytania w try-
bie dostępu do informacji publicznej. Kluczowe resorty
poprosiły o przedłużenie ustawowego terminu odpowiedzi do
końca grudnia 2013. Ta książka powinna już wtedy być w księ-
garniach, odsyłam więc czytelników do śledzenia aktualnego
przebiegu wydarzeń w specjalnym serwisie uruchomionym
przez „Guardiana” – www.theguardian.com/world/the-nsa-
files.
O tym, co już wiadomo, więcej piszę w rozdziale ósmym. Tutaj
ograniczę się do stwierdzenia, że model biznesowy „darmowa
usługa w zamian za inwigilację komercyjną” musiał się tak
skończyć. Nasze listy i rozmowy telefoniczne i komunikatorowe
(to się zresztą już w praktyce połączyło), wraz z towarzyszą-
cymi im „metadanymi” (kto z kim gdzie i o której), zapisane
na serwerach cyberkorpów w celu wyświetlania nam spro-
filowanych reklam, działają na służby specjalne jak słoik miodu
na Kubusia Puchatka. Prędzej czy później służby spróbują się
do nich dobrać. Inwigilacja korporacyjna musi za sobą
pociągnąć inwigilację państwową. Nie można mieć tego pier-
wszego bez tego drugiego.
Moja niechęć do formuły „darmowa poczta czytana przez
automaty” była więc uzasadniona. Myliłem się jednak co do
czegoś innego – że nie będę musiał z niej skorzystać.
W roku 2008 portal gazeta.pl zrezygnował z prowadzenia włas-
nej poczty i przesunął wszystkie skrzynki pocztowe w domenie
| 2277
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
gazeta.pl na Gmaila. Tymczasem ja od 2006 roku prowadziłem
w agorowym serwisie swojego bloga, Ekskursje w dyskursie
(http://wo.blox.pl).
Nagle ten metaforyczny selekcjoner zagrodził mi wejście do
mojego własnego bloga – domagając się okazania Google Id.
Stanąłem nagle przed wyborem między przenosinami bloga
na inny serwis (na co z mnóstwa powodów nie miałem ochoty)
a pokornym kliknięciem „zgadzam się na nowe warunki”. Ale
czy miałem realny wybór?
Czy mam go też w kwestii wyboru płatnej skrzynki pocztowej?
Ta, z której korzystałem, zmieniła formułę w 2011 roku. Za -
miast płacić za serwer pocztowy, zostałem przymusowo prze-
niesiony do kolejnej usługi typu „chmura”, z pełną opcją inwig-
ilacji dla reklamodawców i Bóg wie ilu służb specjalnych.
Ale jaki miałem wybór? Przenosiny gdzie indziej oznaczałyby
utratę starego adresu pocztowego, a więc, potencjalnie, że prze-
gapiłbym e-maila z propozycją napisania choćby tej książki
i w końcu wydawnictwo zamówiłoby ją u kogoś innego.
Dziennikarz nie może sobie pozwolić na luksus częstego zmie -
niania adresu e-mail czy numeru telefonu, podobnie jak bloger
na częste zmienianie adresu bloga.
Takiego wirtualnego ochroniarza nagle stawiającego was
przed wyborem, który w gruncie rzeczy wyborem nie jest,
też państwo kiedyś napotkacie albo już napotkaliście. Może
lubi liście robić zdjęcia na tradycyjnej kliszy fotograficznej, bo
odpowiadał wam cały ten ceremoniał dobierania przesłony do
czułości filmu?
Gdy pojawiły się aparaty cyfrowe, traktowaliście je jako
nieszkodliwą ciekawostkę, bo przecież nikt was nie będzie mógł
zmusić do porzucenia waszej ulubionej techniki? Pocieszaliś-
cie się, że tak jak telewizja nie zabiła radia, tak fotografia cyfrowa
nie zabije fotografii analogowej? Aż pewnego dnia odkryliście,
że kliszy nikt już produkuje, a jak ktoś jeszcze ma jakieś stare
zapasy, to już nie będzie ich miał gdzie wywołać?
A może słyszeliście o tym, że internauci muzykę najpierw ścią-
gali piracko w postaci MP3, potem kupowali ją w sklepach typu
iTunes, ale wy obiecywaliście sobie, że pozostaniecie wierni
2288 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
tradycyjnym sklepom z płytami. Może z sympatii do powieści
Nicka Hornby’ego, a może z wygody – w końcu nie ma wygod-
niejszego interfejsu użytkownika przy kupowaniu muzyki,
książek czy filmów od przeglądania okładek na półkach
i okazjonalnej rozmowy z kompetentnym sprzedawcą.
Nieważne, coraz mniej ludzi w tej kwestii jeszcze ma luksus
wyboru. Znikają księgarnie, znikają sklepy z płytami, znikają
wypożyczalnie filmów. Miasta akademickie z dużymi ośrod-
kami młodzieży studenckiej to ostatnie enklawy, w których
jeszcze można książki i muzykę kupować w starym stylu.
Internet przestał być jedną z dróg pozyskiwania treści. Dla wielu
ludzi stał się już jedyną – bo zamknięto im ostatni kiosk z gaze-
tami, ostatnią księgarnię czy ostatni sklep z płytami w ich okol-
icy. Najprawdopodobniej wszyscy się znajdziemy w takiej sytu-
acji w bliskim horyzoncie czasowym, niewychodzącym poza
dekadę – dla nas wszystkich to już tylko pytanie „kiedy”, a nie
„czy”.
@@@
W takim razie jednak już widać źródło błędu, który dotąd
popełnialiśmy jako społeczeństwo. Sam go przed chwilą zro-
biłem powyżej, tym razem celowo i świadomie. To błąd trak-
towania internetu jak jeszcze jednego medium spośród wielu
różnych do wyboru. Z tego bierze się błędne wnioskowanie
typu „telewizja nie zlikwidowała radia, wideo nie zlikwidowało
kina, zatem e-booki też nie zlikwidują papierowych książek”.
W rzeczywistości internetowi jest bliżej do świadczeń
użyteczności publicznej (public utility) niż do mediów. Te świad-
czenia od lat stanowią wyzwanie dla liberalnych teoretyków
gospodarki, bo działają na zasadzie naturalnego monopolu.
Wolny rynek jest w ich wypadku bezużyteczny.
Typowy przykład świadczenia użyteczności publicznej to
wodociągi, kanalizacja, energetyka czy infrastruktura gazowa.
Nawet największy entuzjasta wolnego rynku i konkurencji
przyzna, że wizja, w której obywatel miałby mieć w łazience
pięć różnych kranów od pięciu różnych dostawców wody, nie
ma sensu.
| 2299
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
Po drugiej wojnie światowej w wielu krajach – także w Polsce
– przestawiano miejskie sieci gazowe z gazu świetlnego na
gaz ziemny. Wymagało to sporych inwestycji także po stronie
odbiorców gazu, bo nie wszystkie domowe instalacje były
prz ystosowane do nowego paliwa. Ale wszyscy się przys-
tosowali, bo jaki mieli wybór?
Świadczenia użyteczności publicznej nie mogą działać tak,
że w kuchni mamy jeden palnik do gazu świetlnego, drugi do
gazu ziemnego, a trzeci na propan-butan. To wygląda inaczej
– pewnego dnia całe miasto (albo całe państwo) podejmuje
decyzję o przejściu z jednego gazu na drugi.
Stare gazownie się zamyka i stają się potem industrialnym
zabytkiem ( jak w Wiedniu czy w Warszawie). Kto nie zm o -
dernizował sobie w porę domowej instalacji, ten zostaje w ogóle
bez gazu. Tu nie ma miejsca na konkurencję czy współistnie-
nie różnych nośników.
Dlatego w wielu krajach – także w Polsce, także w USA
– świadczenia użyteczności publicznej są ustawowo wyjęte
z gry rynkowej. Demokratyczne państwa wychodzą z założe-
nia, że dostarczanie energii to zbyt poważna sprawa, żeby ją
zostawić energetykom. Tego typu świadczeń się z zasady nie
komer cja lizuje, a gdy ktoś wpadnie na tak szalony pomysł
– skutki są opłakane.
W 1999 roku Bank Światowy zmusił Boliwię do komercja -
lizacji wodociągów w mieście Cochabamba. Rezultatem były
słynne boliwijskie zamieszki wodne z 2000 roku, z ofiarami
śmiertelnymi i trwałą zmianą obozu rządzącego (obecny
lewicowy prezydent Evo Morales – ten sam, którego samolot
zatrzymano niedawno na lotnisku w Wiedniu dla sprawdzenia,
czy nie ukrywa się tam przypadkiem Edward Snowden – zaw -
dzięcza wyborczy sukces między innym tamtemu przesileniu).
Media nie działają jak świadczenia użyteczności publicznej.
Nie ma nic niezwykłego w tym, że ktoś czyta pięć różnych gazet
albo chodzi do pięciu różnych kin. Dlatego właśnie media
o różnych nośnikach mogły przez wiele dekad pokojowo
współistnieć – prasa i radio, radio i telewizja, telewizja i kino,
kino i wideo.
3300 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
Z internetem już tak nie jest. Logowanie się do kilku różnych
serwisów muzycznych po to, żeby na każdym z nich słuchać
innego zespołu – jednego w iTunes, drugiego na Spotify, trze-
ciego na Deezerze – jest niewygodne. Podobnie z utrzymy-
waniem konta na wielu różnych serwisach społecznościowych.
Stąd triumf Facebooka, gdy już stało się jasne, że to jest właśnie
„ten” serwis społecznościowy, na którym są „wszyscy”.
Tak jak w łazience wolelibyśmy mieć jeden kran od jednej
sieci wodociągowej (bez względu na wszystkie negatywne skutki
monopolu), tak samo w internecie najchętniej jednym hasłem
logowalibyśmy się do wszystkiego. Dlatego właśnie cyberkor-
poracje angażują się w morderczą rywalizację, gotowe latami
ponosić straty tylko po to, żeby przetrzymać konkurencję i zostać
w końcu jedyną opcją – tak jak już to się udało Facebookowi
w dziedzinie serwisów społecznościowych.
Co za tym jednak idzie, nasze dotychczasowe dyskusje
o internecie były od samego początku skażone fundamental-
nym błędem w założeniach – błędem zakładania, że użytkow -
nicy mają realny wybór. „Polityka prywatności Facebooka jest
skandaliczna? – Cóż, klienci ją akceptują”, „Google ma nie n-
ależne zyski z treści, za wytworzenie których nie zapłacił? – Cóż,
taki jest swobodny wybór internautów” i tak dalej.
@@@
Najbardziej spektakularnym przykładem tego błędnego pode-
jścia była unijna „dyrektywa ciasteczkowa”, która zaczęła obo -
wiązywać w naszym kraju wiosną 2012. Gdy weszła w życie,
nagle internauci zaczęli być ze wszystkich stron bombardowani
pytaniem o zgodę na „ciasteczka śledzące”, czyli niewielkie pliki,
które internetowe serwery zapisują na naszych komputerach,
żebyśmy przestali być anonimowymi klientami. Znajomi z pracy,
wiedząc, że się tym interesuję, pytali mnie wtedy, czy mają się
zgodzić.
Choć to podobno niegrzeczne, odpowiadałem im pytaniem
na pytanie: „A masz wybór?”. Przeważnie nie mieli, bo w pracy
przecież internetu raczej nie przegląda się dla zabawy. Coś
chcieli sprawdzić, coś chcieli załatwić. Ktoś, kto chciałby uniknąć
| 3311
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
„ciasteczek śledzących”, musiałby w ogóle przestać korzystać
z internetu.
Przed wprowadzeniem tej dyrektywy stoczono długą, zaciekłą
i całkowicie pozbawioną sensu dyskusję o tym, czy zgoda na
inwigilację „ciasteczkami śledzącymi” ma być przez internautów
wyrażana w systemie „opt-in” (zgoda musi być za każdym razem
wyrażona wprost), czy też w systemie „opt-out” (zgoda jest
przyjmowana domyślnie, o ile internauta nie wyrazi braku
zgody, na przykład zaznaczając opcję „Do Not Track” w swojej
przeglądarce).
Ta dyskusja miałaby sens, gdyby internet działał jak trady-
cyjne komercyjne media, w których konsument ma faktyczny
wybór. Nie podoba mi się dzisiejsza oferta Polsatu – przełączam
na TVN. Jeśli jednak – jak twierdzę – właściwsze jest porów-
nanie do świadczeń użyteczności publicznej, to było tak, jakby
dyskutować o tym, czy zgodę na nową taryfę gazowni czy elek-
trowni mamy wyrażać w systemie „opt-in” czy „opt-out”. Co to
zmienia?
I tak wiadomo, że zaakceptujemy tę taryfę, bo co nam zostaje
innego – wykopać własny szyb gazowy na podwórku?
W y twarzać prąd rowerowym dynamkiem? Zbierać wodę desz -
czową? Z tym ostatnim bym zresztą uważał, bo w Boliwii kon-
cesja dla komercyjnego dostarczyciela wody, firmy Aguas del
Tunari, szła tak daleko, że zbieranie deszczówki uważano za
akt nieuczciwej konkurencji, za który groziła odpowiedzial-
ność karna.
Zabawa w wymuszanie od nas kliknięcia „zgadzam się”
– jakbyśmy mogli się nie zgodzić! – nie ma sensu. Klikamy prze-
cież, najczęściej nawet nie czytając tego, na co właściwie się
zgodziliśmy. W prima aprilis 2010 brytyjski serwis Gamesta-
tion przeprowadził ciekawy eksperyment – umieścił w warunk-
ach świadczenia usług opcjonalną „klauzulę duszy nieśmiertel-
nej”12.
Jeśli ktoś przeczytał regulamin, mógł z niej zrezygnować
– odpowiednia opcja była w nim ukryta, podobnie jak wszys-
tkie opcje pozwalające sensownie skonfigurować prywatność
w serwisach społecznościowych. Tam trzeba z góry wiedzieć,
3322 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
czego się szuka, żeby to znaleźć – i to nie jest przypadek, że tak
to właśnie zaprojektowano.
Kto zrezygnował z oddania nieśmiertelnej duszy serwisowi
Gamestation, ten dostawał w nagrodę za czujność voucher na
pięć funtów. Wyniki eksperymentu są optymistyczne: aż 12 pro-
cent klientów zauważyło ukrytą opcję, tylko 88 procent prze-
gapiło voucher i oddało duszę.
Nie można jednak z tego wyciągać takich wniosków, że w prze-
ciętnym serwisie internetowym rzeczywiście aż 12 procent
użytkowników czyta warunki regulaminu, które akceptują. W tym
przypadku po prostu o okazji wygrania pięciu funtów szybko zro-
biło się głośno na forach graczy. Podejrzewam, że rzeczywisty
odsetek ludzi, którzy naprawdę przeczytali warunki świadczenia
usług przez Google’a, Facebooka, Apple’a czy Amazon jest znacznie
mniejszy, bo tam za czujność nie dostaniemy nagrody.
Dziennikarze technologiczni komentujący ten fakt najczęś-
ciej zwalają winę na użytkowników. „To nasza wina, że tego nie
czytamy”, taki zwykle jest ton tych komentarzy. Nie zgadzam
się z tym. Jeśli ludzie nie pasują do systemu, to wina systemu,
nie ludzi.
Cullen Hoback, reżyser filmu dokumentalnego Terms and
Conditions May Apply oszacował, że przeczytanie wszystkich
regulaminów zajmowałoby przeciętnemu człowiekowi
180 godzin rocznie13. Nawet gdyby ktoś rzeczywiście rok w rok
brał w tym celu miesiąc wolnego, to co by tym zyskał? Przecież
i tak w większości nie można kliknąć „nie zgadzam się”. Czy
w dzisiejszych czasach można nie używać e-maila, wyszuki-
warki, komunikatora?
Ustawodawcy i cyberkorporacje zmuszają nas do uczest-
niczenia w absurdalnej zabawie w „akceptowanie warunków
regulaminu” dla podtrzymywania fikcji wolnego wyboru. To
nie ma sensu. Więcej sensu miałoby kontrolowanie dostaw-
ców internetowych przez państwo, tak jak państwo kontroluje
dostawców prądu, wody czy gazu.
Takie propozycje padają od kilku lat14. Dotychczas odrzucano
je w imię wolności. Rewelacje Edwarda Snowdena to chyba
dobry moment na wznowienie dyskusji.
| 3333
JJAAKK SSTTRRAACCIILLIIŚŚMMYY WWOOLLNNOOŚŚĆĆ WWYYBBOORRUU
Państwowa kontrola internetu jest już faktem. Za późno na
pytanie, czy powinna się pojawić, czy nie. Pytanie brzmi tylko:
czy jedynym beneficjentem mają być specsłużby, czy jednak
jako obywatele demokratycznych społeczeństw możemy się
domagać także, żeby internet kontrolowano w ochronie naszych
interesów?
Darujmy sobie bajeczki o wolnym wyborze czy dobrowolnej
zgodzie na warunki świadczenia serwisu. Powiedzmy to sobie
szczerze – w internecie nie ma wolności, nie ma wyboru, nie
ma konkurencji. Zastanówmy się, co z tego w praktyce wynika
i jak to urządzić na nowo.
Zapraszam do tego w kolejnych rozdziałach.
Journal”, 16.05.2013, http://online.wsj.com
1 Anton Troianovski, Siobhan Gorman, „Social Media Pose New Riddle for CIA”,
„Wall Street
/article/
SB10001424127887323398204578487173173371526 .html.
2 Bob Dreyfuss, „CIA’s Russia Spy Flap: Dumb and Dumber”, „The Nation”
14.05.2013, http://www.thenation.com/blog/174317/cias-russia-spy-flap-dumb-
and-dumber.
3 Can I See your Facebook ID? (Artists’ Statement), fbbureau.com, pierwszy wpis
(niedatowany, ale prawdopodobnie pochodzący z końca lutego 2012).
4 Proszę porównać dwie różne reakcje na tę samą wiadomość: neutralny, a nawet przy-
chylny komentarz z The Next Web – http://thenex-
tweb.com/socialmedia/2012/02/27/this-guy-is-getting-a-jump-on-the-future-by-
creating-his-own-facebook-id-cards („Facebook Connect is easily the most popular
way to connect to websites today and could become quite useful for real-world signups
in the future, such as payment systems. Some think that you may even be able to vote
for the President using your Facebook credentials one day”), oraz jadowicie antyface-
bookowe z IO9 – http://io9.com/5888753/facebook-id-cards-foresee-a-future-
where-zuckerberg-is-your-evil-overlord („Given how absurdly ubiquitous Facebook
has become (and how they ultimately give fuck-all about your privacy in the grand
scheme of things), the folks at FB Bureau have gone ahead and begun printing Face-
book identification cards. Quick, jump on the bandwagon before the Like Police come
a-knocking!”).
5 Suzanne Labarre, Facebook Bullies Artist Into Shuttering Satire Of FB Privacy
Policy, FastCompany, http://www.fastcodesign.com/1669173/facebook-bullies-
artist-into-shuttering-satire-of-fb-privacy-policy.
6 Maddii Lown, Bouncers ’checking Facebook on phones’ as identification, 3.05.2012,
http://www.bbc.co.uk/newsbeat/17930370.
7 Spotify Is No Longer Requiring a Facebook Login, 4.09.2012, Digital Music News.
3344 |
WOJCIECH ORLIŃSKI
8 Martin Bekkelund, Outlawed by Amazon DRM, 22.10.2012,
http://www.bekkelund.net /2012/10/22/outlawed-by-amazon-drm/.
9Mark King, Amazon wipes customer’s Kindle and deletes account with no explanation,
22.10.2012, http://www.theguardian.com/money/2012/oct/22/amazon-wipes-
customers-kindle-deletes-account.
10 Simon Phipps, Rights? You have no right to your eBooks, Computer World UK,
22.10.2012, http://blogs.computerworlduk.com/simon-says/2012/10/rights-you-
have-no-right-to-your-ebooks/index.htm.
11 Mark Millan, Listy do Steve’a Jobsa. W skrzynce mailowej giganta Apple, przeł. Prze-
mysław Bieliński i Piotr Metz, Pascal, Bielsko-Biała 2012.
12 Joe Martin, Gamestation: We Own Your Soul, 15.4.2010 http://www.bit-
tech.net/news/gaming/2010/04/15/gamestation-we-own-your-soul/1.
13 Robert MacPherson, ’Horror film’ puts Internet privacy under spotlight, depesza,
AFP, 19.07.2013, https://www.google.com/hostednews/afp/article/ALeqM5jJhqo-
HvoJYtqIzkxP4cnjZNqQ1kw?
docId=CNG.af095f5b33f6b44d8c8403635e5c9a93.a1 hl=en.
14 Pierwszym autorem, za sprawą którego zwróciłem uwagę na tę kwestię, był Jonathan
Zittrain wThe Future of the Internet and How to Stop Itz2008. Nie twierdzę oczywiście,
że był pierwszym, po prostu ta książka bardzo przekonująco przedstawiała tę tezę, choć
niestety świat nie posłuchał mądrych porad „how to stop it”.
Niedostępne w wersji demonstracyjnej.
Zapraszamy do zakupu
pełnej wersji książki
w serwisie
Pobierz darmowy fragment (pdf)