Darmowy fragment publikacji:
jeszcze
jeden dzień
w raju
2
© Copyright first edition by Artur Szulc 2007
© Copyright by Aleksander Sowa 2007
Okładka: Aleksander Sowa
Zdjęcia: www.sxc.hu
Redakcja i korekta: Łukasz Mackiewicz –
eKorekta24.pl
ISBN: 978-83-272-4139-9
--
Aleksander Sowa|Self-Publishing
www.wydawca.net
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie,
rozpowszechnianie części
lub całości bez
zgody wydawcy zabronione.
Opole, grudzień 2013 r.
3
1.
Dworce są bardzo do siebie podobne. Budynki
z czerwonej cegły, betonowe perony, żelazo torów
i kabli; zimą gawrony, szprycerzy i bezdomni. Ale
stojąca na peronie dziewczyna nie zastanawiała się nad
tym. Myślała o zupełnie czym innym, odległym jak
oceaniczne antypody. Z kontemplacji wyrwały ją
słowa:
– Stacja Opole Główne, stacja Opole Główne.
Z holu dworca patrzyła na wyjście. Rzuciła
nerwowe spojrzenie na kolejowy zegar, identyczny jak
zegary na innych dworcach.
Jeszcze nie czas, jeszcze muszę poczekać – myślała.
Stała na wschodnim krańcu peronu, w miejscu, z któ-
rego doskonale mogła wszystko obserwować, pozo-
stając jednocześnie niewidoczną. Zapaliła papierosa i
się zaciągnęła.
– Mógłbyś mnie poczęstować? A… Bardzo pa-
nienkę przepraszam… Nie zauważyłem.
Bezdomny, zupełnie niespeszony, że wziął ją za
chłopaka, przyłożył zgrubiałą dłoń do popękanych ust
i ciągnął dalej:
– Nie poczęstowałaby mnie pani papieroskiem?
Skoro biegasz sobie dla zdrowia wieczorami, i tak ci
ten papierosek jest chyba niepotrzebny, a mnie przyda
się bardziej – mamrotał, mieszając formy grzeczno-
ściowe.
– Zjeżdżaj – warknęła.
4
– O! Nie musisz być taka niegrzeczna, nic ci nie
zrobiłem.
Zalatywało od niego alkoholem, odorem brudu,
męskiego potu i moczu. Zemdliło ją.
– Spierdalaj, mówię, bo zawołam sokistów! Nie ro-
zumiesz? – wrzasnęła.
– A, rozumiem, rozumiem.
Bezdomny z niechęcią się odwrócił i machając obo-
jętnie ręką, mruknął ni to do siebie, ni do niej:
– Nie musisz być taką suką! Chciałem tylko papie-
rosa.
Dziewczynę rozdrażniło to jeszcze bardziej, ale się
nie odezwała. Nie chciała, aby ktokolwiek ją teraz zo-
baczył. Spojrzała raz jeszcze na zegar i zatrzymała
błękitne oczy na dużej wskazówce. Poczuła nieprzy-
jemny dreszcz. Wieczór był chłodny. Przemarzła w
sportowym stroju. Nie padało, a mimo to powietrze
było ciężkie od wody. Przypominało tchnienie wodo-
spadu. Mgła stopniowo gęstniała, rozmywając i wyma-
zując kontury rzeczy bliższych, czyniła jednocześnie te
dalsze nieistotnymi dla źrenic. Przyćmione światło
dworcowych lamp rzucało parasole upiornego blasku.
Wtem usłyszała kroki. Dochodziły od strony wej-
ścia. Naciągnęła kaptur mocniej na głowę i skryła się
za filarem. Mrugająca i żarząca się ostatkiem sił świe-
tlówka co chwilę skrywała ją na kilka sekund w nie-
przeniknionym mroku dworcowego zaułka.
Czyjeś stopy cichutko stukały w posadzkę. Kobieta
powoli zbliżyła się do krawędzi peronu. Wszystko szło
5
zgodnie z planem – sądziła. Miała wrażenie, że zasta-
wiona przez nią pajęcza sieć powoli napręża się i za
chwilę ugnie pod ciężarem ofiary.
Czekała na Brunona. Nieznajoma się nie liczyła.
Nie liczyła się jej tożsamość, choć w istocie powinna.
Nagle w ciszy zabrzmiały kolejne kroki. Ukryta za fila-
rem Beatka spostrzegła cień idącego mężczyzny. Jej
serce zabiło mocniej. Chociaż nie widziała twarzy, a
jedynie zarys, natychmiast poznała mężczyznę. Przy-
najmniej tak jej się wydawało. To był Bruno.
Przywarła plecami do drewnianego filara, oddycha-
jąc głęboko. Dziewczyna z peronu i Bruno tymczasem
się zbliżyli. Nie tego się spodziewała. Targały nią za-
zdrość, złość, rozczarowanie i nagle, jak zastrzyk adre-
naliny, chęć zemsty. Alkohol potęgował doznania.
Wieczór wydawał się magiczny. Pusty dworzec, mokre
od mgły, gęste i ciężkie powietrze. Wszystko sprawiało
wrażenie snu.
Miała nadzieję, że Bruno nie przyjdzie, że będzie tu
sama, ale… przyszedł i z kimś rozmawiał. Był inny,
zresztą to teraz nieważne. Ważne, że przyszedł. Nigdy
by tego nie zrobił, gdyby jego słowa były prawdziwe.
Wiedziała to doskonale. Ta myśl rozrywała jej serce,
jakby wypełnione było nieustannie wybuchającym dy-
namitem.
– Międzynarodowy pociąg relacji Kraków Główny
– Berlin Zoo wjeżdża na tor pierwszy przy peronie
drugim – oznajmił zapowiadacz. – Przy wjeździe po-
ciągu…
6
Potrójne światło hamującej wprawdzie, ale nadjeż-
dżającej z ogromną prędkością lokomotywy elektrycz-
nej zbliżało się z łoskotem. Gdy do jej uszu doszedł
pisk i ziemia zadrżała, spojrzała na peron, dłużej się nie
kryjąc. Stali kilka kroków od niej.
Zdrajca i jego suka – pomyślała. Złość targała nią
jak burza. Alkohol mnożył doznania. Poczuła, że nar-
kotyk zaczyna działać. Zapadła się poniżej poziomu
dworca. Poczuła uderzenie masy powietrza, jakby
ogromna, kilkudziesięciometrowej wysokości
fala
przewaliła się przez perony. Mgła odcięła wszystko, co
było bez znaczenia. Zostali tylko ona i Bruno. I po-
ciąg. Nagle czas się zatrzymał, jakby po wciśnięciu
pauzy, i życie zamarło. Jedynie ona i pociąg mogą się
poruszać w tej chwilowej czasoprzestrzeni – myślała.
Zrobi to teraz. Szybko, po cichu. Tak, by nikt nie wi-
dział. We mgle.
– Tak, zrób to. – Usłyszała. – Na torach, na dwor-
cu. Tam, gdzie nikt nie widzi. Jak we śnie. Teraz. Za-
nim czas znowu ruszy w pęd ku przyszłości, sprawy
już nie będzie. Nie będzie istniała. Bez zbędnych emo-
cji, bez wyboru, obojętnie, w końcu i tak to nieważne,
bez hałasu, niczym ostrze losu. – Pulsowało, rozsą-
dzając czaszkę. – Zrób to. Tak, by zabić.
Beatka jak gepard wraz z hukiem wtaczającego się
cielska lokomotywy runęła na nich. Pchnęła mężczy-
znę wprost pod nadjeżdżającego kolosa. Obiema ma-
łymi dłońmi z rozwartymi palcami uderzyła w plecy i
7
by nie stać się ofiarą, równocześnie się odbiła. Wylą-
dowała na płytach peronu.
Mężczyzna stracił równowagę. Wykonał jeszcze w
powietrzu niepełny obrót, a zabójczyni ukazała się je-
go twarz. Teraz go poznała. W ułamku następnej se-
kundy w ciało na torach uderzyła rozpędzona loko-
motywa.
Eksplodował czerwony kolor i odgłosy dworca zla-
ły się w cichy, jednostajny dźwięk. Krew była wszę-
dzie. Na niej. Na rękach, twarzy, we włosach. Zlepiała
w ciążące jak cierniowa korona strąki. Czuła krew na
wargach i to, jak miesza się ze śliną i ścieka po brodzie.
Była niczym rzeka płynąca wraz z pociągiem. Lawą
z potrzaskanej czaszki, trzewi, kończyn i płuc.
Nagle jej ciałem szarpnął dziki spazm. Wygięła się
w nienaturalnej pozie i równie nienaturalny wrzask
wydobył się z jej wnętrza, mieszając się z odgłosem
hamującego składu. Dokonało się. Tak jak chciał los,
wybierając ostrzem przeznaczenie, którego uniknąć
nam się nie uda, choćbyśmy próbowali oszukiwać mi-
łością, zemstą, zdradą czy namiętnością. Tak Bruno
miał zginąć.
2.
Słowa te niech będą testamentem mojej miłości,
mej duszy, pożogi lędźwi, grzechu, namiętności i żą-
dzy. Czy naprawdę są ludzie, którzy nie zasługują na
kogoś, dla kogo będą jedyni w całym wszechświecie?
8
Na kogoś, dla kogo słowa i dotyk będzie najważniej-
szy? Na kogoś, kto będzie tęsknił za zapachem, sma-
kiem i wibracjami strun głosowych?
– Należysz do tego typu istot, których nigdy nie bę-
dę miał dosyć – zwykł mówić o niej.
Była wyjątkowa. Gdybyście byli niewidomi, trzeba
by znaleźć się w trzech miejscach, aby ją opisać. Po
pierwsze, w lesie pachnącym deszczem – takiego ko-
loru były jej oczy, gdy płakała. Potem nad morzem, w
czasie sztormu, aby zrozumieć, jak patrzy, gdy w jej
oczach jest wściekłość. I po trzecie, na pustyni, gdy
zachodzi słońce, by dostrzec ogień, który palił się, gdy
patrzyła z miłością. I gdyby na tej samej pustyni schy-
lić się i nabrać ciepłego, spalonego słońcem piasku w
dłonie, to przesypując go między palcami, można by
poczuć kolor jej włosów. Kolor piaskowej burzy.
Taka była pierwszej nocy i taką chciałby ją na zaw-
sze pozostać. Z dzikim spojrzeniem spod mokrych,
niesfornych kosmyków, które przykleiły się do policz-
ków i ust. Oczu, w które Bruno patrzył godzinami, by
utonąć w nich jak marynarz w morskich odmętach. A
on, patrząc w nie co dzień, nie wiedział, jakiego były
koloru. Aż do ostatniego dnia.
– Jakiegoż bowiem koloru są oczy, kiedy mają bar-
wę deszczu? – pytał.
Na jej ustach, one tak cudnie smakowały, milion
słów wyrytych jak przykazania. Słowa niepotrzebne,
ważne, wielkie i małe… Tyle niewypowiedzianych, tyle
wypowiedzianych spojrzeniem, gestem, dotykiem. Tyle
9
niepotrzebnych. Nocy spełnionych zapachem, zanim
dotknął ją po raz pierwszy spojrzeniem bardziej gorą-
cym od rozgrzanej lawy.
Była jak skała, o którą rozbijali się wędrowcy, choć
chciała pokazać drogę w ciemnościach. Poprowadziła
go jak dziewczynka starca, by zapłacił za przewóz
Charonowi. On nie był starcem, ona nie była dziew-
czynką. Nie przepłynął Styksu. Nie, wtedy jeszcze nie,
choć stał już u jego brzegu.
– Trzecia litera alfabetu, siódma, pierwsza, dwudzie-
sta szósta i znów pierwsza. Moja Beatka. Mój Duszek.
Moje wirtualne zauroczenie. Moja najcudowniejsza
kochanka. Moje życie, mój grzech, mój ból w lędź-
wiach, pożoga, dusza i moja… niespełniona nadzieja.
Beata. Beti. Atka i Bee – szeptał. – Taka bliska, da-
leka… Taka… nieprawdziwa? Czy to sen, czy śniłem?
Czy była to prawda? – pytał. – Była rzeczywista czy
moim marzeniem? Była, jest czy będzie?
Teraz wiem. Dziewczyna o Perłowych Włosach,
pachnąca ciepłym, ożywczym wiatrem namiętności jak
bryza. Perlistowłosa. Duszek. W samych tylko skar-
petkach, by ogrzać wiecznie zimne stopy. Z butelką
wina Aszú z madziarskich winnic w dłoni. Oświetlona
w półmroku ciepłym światłem świec. Smukłe palce,
które wystukiwały na klawiaturze zaklęte w znaki sło-
wa. Głos aksamitny i ciepły jak żar ognia w kominku.
Ogromne, skryte za wachlarzem rzęs oczy. Namięt-
ność, żądza, pożądanie, fascynacja, nienawiść, zazdrość
i… miłość?
10
– Co wybrać, wysoki sądzie?
Tego strasznego dnia na ziemię nie przyszedł świt.
Słońce nie wzeszło. Spało zmęczone na łonie głębo-
kiego zielonego jeziora. Posmutniał tego ranka jak
każdy, kto traci część siebie, gdy słońce nie wschodzi.
Aż się zlitowała i usłyszał:
– Chodź, pokaż mi niebo.
I oto po dniach pełnych mroku nagle rozbłysło
światło jak piorun. Znów wszystko było takie jak
dawniej, zielone i piękne. Ujrzał ją, najpiękniejszą ko-
bietę na świecie, cudowną, wyjątkową, wspaniałą, i
dziękował temu, kto ją stworzył – czy będzie to Bóg,
Jahwe, Kriszna, Wisznu, czy ktokolwiek inny.
Stworzył Perlistowłosą wychodzącą z czystych wód
Balatonu ze spienionych burzą fal. Woda spływała po
jej opalonej skórze wielkimi jak łzy kroplami. W każdej
na miliony lat zaklęte było słońce i światło. Stąpała po
mokrej trawie. W dłoniach trzymała białe kamienie,
wskazując wędrowcom drogę do domu. Był tego ranka
zagubionym wędrowcem. Usiadła, by ogrzać stopy
zimne od rosy żarem jego ciała. Położyła mu dłonie
na oczach, by zapomniał o złym czasie, by zobaczył
światło. Jej światło. Wtuliła się w jego ciało jak puzzel,
który tylko do niej pasuje spośród tysięcy, i głaskał ją,
aby mogła zasnąć. Zabrał jej wszystkie niedobre sny,
by mógł zostać sam z marzeniem. Śpiewając, ukołysał
ją.
11
– Nie bój się, żaden duch, żaden cień, żaden ruch
nie zbudzi cię ze snu. Jestem blisko i utulam, zaśnij,
będę z tobą.
Przyszła, a wraz z nią tysiące zapachów lata, mi-
liardy myśli i długie godziny, kiedy smagał go połu-
dniowy wiatr niosący słoneczne dni i dzikie, niespo-
kojne noce. Tego dnia wybiegł na wzgórze i rozłożył
ręce, by czuć, jak wieje, niosąc zapachy odległych
miejsc. Z każdą sekundą stawał się bardziej wolny.
Szczęśliwy jak dziki koń wypuszczony po tygodniach
niewoli. Potem spadły krople ciepłego deszczu i trwał
w nim, pokryty łzami nieba. Czysty jak niemowlę.
Widzę ją teraz, jak znika za wielką niebieską górą,
tonąc w polnych, kolorowych kwiatach, i opowiadam
wam bajkę o dziewczynie, w której włosach śpi świa-
tło. Szepczę cicho dziwne słowa, niełatwo wam będzie
je zrozumieć.
– Wędrowcze, kiedy będziesz samotny, niech spad-
nie na ciebie mała gwiazda, niech cię prowadzi, jak
innych prowadzą białe kamienie, wskazując drogę w
mrokach samotnych nocy. Tak, wołam cię, obudź się,
Dziewczyno o Perłowych Włosach, i prowadź go.
Czekaj z perłami pomiędzy niebem a ziemią.
– Śnię? Czy była to prawda? Wszystko, czego teraz
pragnę, wszystko, czego chcę, było kiedyś w moich
ramionach, Wysoki Sądzie. Bóg mi świadkiem, nie tak
miało być, nie tak!
12
3.
Zadzwonił domofon. Dwa krótkie dzwonki. Jak
zwykle, by odróżnić znajomego od domokrążców ofe-
rujących jajka, ziemniaki, papier toaletowy, tańsze po-
łączenia telefoniczne i gipsowe aniołki. Umówiony
znak wszystkich wtajemniczonych. Zaskoczyło go, że
już teraz. Wrócił o 16.00, wcześniej niż zwykle, bo też
wcześniej, o 8.00, nie o 9.00, pojechał do pracy.
To była ona. To były jej kroki. Wsłuchiwał się w
odgłos butów rozmiaru 39 zawsze, ilekroć był wcze-
śniej. Do drzwi zadzwoniła kobieta, którą kochał.
Pierwszy raz spotkał ją kilka lat wcześniej, w akade-
miku. Tamtego odległego piątku siedział przy stoliku
przy oknie, przez które wpadało do ciemnej czeluści
pokoju popołudniowe światło. Drzwi się otworzyły i
wszedł jego współmieszkaniec. Bruno nie darzył go
sympatią z racji upodobania do hałaśliwego przyrzą-
dzania śniadań i innych kłopotliwych bądź szczerze
nieprzyjemnych dla współmieszkańców zwyczajów (by
nie upadlać treści), wymienić wystarczy wieszanie pod-
koszulków na kaloryferze celem osuszenia z potu. Za-
tem stanął Pan Król – bo takie dostojne nazwisko no-
sił ten niecodzienny i, co tu dużo kryć, barwny osob-
nik. W tych samych drzwiach za jego plecami ukazało
się dziewczę o oryginalnej urodzie, o której istnieniu
Bruno wiedział, lecz nie dane mu było jeszcze się z
wybranką Pana Króla zobaczyć. Stała w szarym, przy-
13
krótkim płaszczyku, który później tak dobrze zapamię-
tał.
– A więc to ty – rozpoczął.
– To ona – włączył się w ich pierwszy dialog Pan
Król Nieproszony.
– Nie z tobą rozmawiam – uciął jego wylewną roz-
mowność. Jak się wkrótce okazało – nieskutecznie.
– Właściwie wychodzimy, więc możesz się już po-
żegnać – ciągnął dalej Pan Król Gadatliwy. – Idziemy
do kina – dodał z jadowitym uśmieszkiem.
– Zatem współczuję – odparł do dziewczęcia i jako
osobnik, któremu nader łatwo przychodziło nadawać
ksywki, dodając: – Milagros.
Uśmiechnęła się i mocno speszona odeszła wraz
z niefortunnym wybrankiem na, jak się okazało, różo-
wiutki film z Britney Spears w roli głównej.
Nazwał ją tak z racji, że „milagros” w którymś ame-
rykańskim, jazgotliwym języku oznacza cud. Jakiś czas
później w miłości do niej znalazł sens następnych lat
życia. Dni, tygodnie i miesiące przepełnione miłością,
której nie zrozumie ten, kto choćby raz jej nie do-
świadczył.
Malwina. Kwiatuszek. Moja M. Malwek. Kropeczki.
Kołderka. Wisienki. Przylądki. Kołderka. Źródełko z
kamyczkiem. Wysepka. Droga Mleczna. Rylec. Drab.
Pies. Pieseczek. Ryj. Ich kod. Nie rozumiesz? Nie sta-
raj się, kod miłości znają wyłącznie dwie osoby.
Pamiętał słoneczne dni, kiedy szczęśliwi spacero-
wali bez celu i po zupełnie zwyczajnych miejscach,
14
oglądając świat wspaniały oraz piękny. Rozstania i
chwile wielkiego cierpienia z nieobecności, bez abso-
lutnie żadnego substytutu głosu. Wszystko mówiące
słowa piosenki, każde drzewo, kwiat i ptaki ćwierka-
jące tak radośnie. Wszystko tak dobrze pamiętał.
Zmieniały się pory roku i wiosna każdego roku bu-
dziła się do życia wspaniała. Tego dnia jeszcze spała,
ale w powietrzu intensywniejszy był już jej zapach. Co-
raz wyraźniejszy i bliższy.
Był szósty dzień kwietnia. Tysiąc czterysta pięćdzie-
siąty siódmy dzień razem. Otworzył drzwi z radością
w sercu, która wypełnia każdego, kto zobaczy w
drzwiach tego, kogo oczekuje i kocha. Bruno i Mal-
wina. Ich ostatni dzień. W jej oczach dostrzegł łzy.
Płakała. Chciał ją przytulić, zapytać, co się stało, ale
rzuciła:
– Przestań! Odsuń się!
– Malwek, coś się stało?
– Nie pytaj o nic, bo nie odpowiem – rozpoczęła,
siadając na skraju łóżka, na którym sypiali, po czym
dodała, patrząc w oczy: – Odchodzę.
Nie pytał. Kawa nie smakowała. Zapalił silnik sa-
mochodu, ten rozgrzewał się powoli. Biegi wchodziły
same, a przepisy i ograniczenia były bez znaczenia.
Jechał przed siebie, a na koła nawijały się kilometry.
Jechał w stronę zachodzącego najjaskrawszą purpurą
słońca. Uciekał. Łzy płynęły po policzkach tak łatwo
jak dźwięki z głośników radia. Potem przyszła sa-
15
motna i straszna noc, obojętny dzień oraz wieczór
nieuniknionego powrotu.
W ich mieszkaniu zastał wszystko identyczne jak
wtedy, gdy wyszedł. Tylko w łazience nie było już jej
kosmetyków, mimo to z każdego miejsca wyzierały
wspomnienia o niej. Lampa, którą kupiła w Ikei. Kak-
tus, którego kupili razem. Książki, płyty, ubrania i za-
pach, którego nie czuł, kiedy byli razem, a którego te-
raz nozdrza podświadomie poszukiwały, jak wyjęty
z wanny karp przed Wigilią szuka wody, co pozba-
wione jest sensu tak samo jak to, co robił teraz.
I nagle kuchnia. Zlew. Zwykły, metalowy, ocynko-
wany, prosty, taki sam od lat. Wewnątrz dwie filiżanki
po kawie. Nigdy z nich nie pili. To ona piła. Z kimś.
Wszedł do łazienki i skierował wzrok na klozet.
Deska podniesiona. Patrzył na kibel i słyszał jej słowa:
– Pamiętaj, że cię kocham.
Wywalił z siebie kolejne porcje wymiocin.
– Kurwa, jak to możliwe?
Czuje, jak życie sypnęło mu piachem w oczy. Nic
nie widzi. Nie wie, co dalej, i wciąż zadaje sobie to py-
tanie.
Mijają dni i noce. Samotne. Życie toczy się wokół
dojazdu do pracy, pracy, powrotu, snu i posiłków nie-
ustalonej treści. Przychodzi do tych murów i płacze.
Jak dziecko. Prawdziwymi łzami. Nikt tego nie widzi,
ale i tak niewielu by zrozumiało. Jedynie ci, którzy sa-
mi płakali. Tylko płacząc w samotności, ma się z tego
pociechę.
16
Znikła nagle jak ciekły azot w powietrzu. Przepły-
nęła między palcami jak mgła i choć była tutaj jeszcze
przed chwilą, teraz pyta ją, które zdjęcia chce zabrać.
Czuje, że jest obca, jak ktoś, kogo nie widział od lat.
Spędza z nim niektóre noce, by zrozumieli, że nie
wejdą już nigdy do tej samej rzeki. Nie będą kochan-
kami i nie połączy ich ust nic innego jak tylko przy-
wiązanie. Jaki sens pić to samo piwo, kiedy uleciał gaz?
Nigdy nie będzie już na ich ustach słowa „kocham” i
ani cienia namiętności. Nie będzie słów: żyję tylko dla
ciebie. Nie będzie wycieczek do miasta Karola, kiedy
mróz trzaska, ani obrzydliwej czeskiej herbaty na Star-
oměstskim náměstí, która pomimo podłego smaku
cieszyła podniebienie i serce. Nie będzie uśmiechów i
wysokich dzieci. Nie będzie domu z ogródkiem, kota,
psa i nie będzie nas. Nie będzie tego wszystkiego, co
jej obiecał i co ona obiecała. Nie będzie nigdy już
nas… Bo „nas” umarło.
Zostanie żal, że miała odwagę zrobić to, co trzeba by-
ło i co przyszłość przyniosłaby sama. Że spieprzyli, co
mogło być inaczej.
4.
W biurze panował popołudniowy spokój. Czas ten
charakteryzowała cisza, brak zajęć, nuda i myśli, że
nim duża wskazówka wykona dwukrotnie okrążenie
po cholernej tarczy, będzie można zamknąć. Teraz
zegar wskazywał za dziesięć trzecią.
17
Przez otwarte okno do wnętrza wpadało świeże
wiosenne słońce i zapach ciepłego powietrza. Po
chłodnym marcu nagle przyszły dni tak gorące, że na-
tychmiast wszyscy poczuli lato. Wydawało się, że jest
tak gorąco, bo wcześniej było tak bardzo zimno. Zima
tego roku należała do tych najprawdziwszych. Gdy po
pierwszych chłodach w połowie grudnia spadł śnieg,
leżał nieprzerwanie przez niemal 120 dni. Przed świę-
tami, w czasie zbiorowych mordów karpi, słupki rtęci
pokazywały temperaturę poniżej zero, mocno, bezli-
tośnie i uparcie. Przez prawie trzy miesiące tempera-
tura nie była wyższa niż −5°C. W połowie lutego był
ponad 30-stopniowy mróz, który sparaliżował na kil-
kanaście dni ruch na ulicach i skrzyżowaniach. Sta-
ruszkowie kiwali głowami, wspominając zimy, które
pamiętali z młodości, a oczekujących na przystankach
spóźnionej trójki, dziewiątki czy piętnastki szlag trafiał.
Beatka zaczęła pracować w pierwsze dni grudnia.
Dni pełne euforii, zapału i dreszczyku nowości, kiedy
źrenice na każdy dzwonek telefonu czy skrzypnięcie
drzwi rozszerzały się jak u polującego rysia, ustąpiły
teraz biurowej monotonii i nudzie.
– Hm, ależ takie promienie słońca są przyjemne –
pomyślała, parząc popołudniową inkę z mlekiem.
Skrzywiła się na myśl, że czuje zbliżający się okres.
Zaczynała pęcznieć. Za kilkanaście godzin będzie się
czuła jak noworoczny balon. Jej piersi wyraźnie się
zaokrągliły i stały się wrażliwe na dotyk.
18
Tutaj światem był dla niej monitor. Nie licząc
oczywiście wielkich okien. Często siadała na parapecie
i patrzyła na podwórza. Stąd obserwowała dzieci ba-
wiące się na dziedzińcu. Patrzyła na gołębie zlatujące
pod ławeczki i na karmiących je ludzi. Relaksowała się,
wydmuchując dym przepełniony arsenem, butanem i
cyjanowodorem.
Wreszcie będę mogła założyć sukienkę – pomyślała.
– Ale dziś nuda – rzekłszy to do siebie, spojrzała na
wiszący na ścianie kalendarz.
Wskazujący datę czerwony kwadracik zakłuł ją w
oczy. Z niezadowoleniem stwierdziła dwie rzeczy.
Pierwszą, nieprzyjemną, że po przyjściu tutaj zapo-
mina przesunąć ów kwadracik na aktualną datę. Druga
była znacznie bardziej nieprzyjemna: do dziesiątego
brakuje jeszcze równo dwóch tygodni. Dziesiąty był
dniem Matki Boskiej Pieniężnej, jak mówił Igor. Czyli
dniem, w którym na jej koncie pojawiały się cztery
nowe, następujące po sobie cyfry. Szkoda, że nie pięć,
ale dobre i to.
Jak to jest, że mam tyle czasu na wszystko, a zaw-
sze, kiedy popatrzę na kalendarz, to nie wskazuje, jak
trzeba? – dziewczyna leniwie poddawała się myślom.
Podeszła do ściany. Przesunęła znacznik na czwartek
26 kwietnia.
Usiadła na parapecie, słońce podkreślało jej jasny i
ciepły kolor oczu, a jej myśli znów uciekły daleko.
Pracuje tu już prawie pół roku – myślała. Czasem ktoś
przyjdzie i wtedy się nie nudzi, bo ma co robić. Ale są
19
również takie dni, kiedy przez osiem godzin odbierze
5–6 telefonów, na chwilę wejdzie jakiś człowiek i zaraz
potem sobie pójdzie. Chyba to jednak dobrze – pomy-
ślała. W końcu, kiedy chcę, mogę wyjść do sklepu czy
gdziekolwiek indziej.
Nagle z zamyślenia obudził ją dźwięk komunika-
tora, sygnalizujący, że ktoś z listy kontaktów włączył
komputer. Pokręcone jasne kosmyki włosów opadły
jej na usta, odsunęła je za ucho i postanowiła spraw-
dzić, kto jest dostępny. W tej samej chwili odezwał się
dzwonek biurowego telefonu.
– Travelsun, słucham.
– Dzień dobry, dzwonię w sprawie wyjazdu – za-
brzmiał głos w słuchawce.
Ach, więc to jakiś klient – pomyślała. Kilka minut
później skończyła i przez głowę przeszła jej myśl, jacy
ludzie są dziwni. Czasem pytają o tak oczywiste spra-
wy, jakby chcieli zapytać:
– Proszę panią, czy jutro wstanie słońce?
– Myślę, że tak – odpowiadała zawsze uprzejma, z
uśmiechem w głosie i brakiem na twarzy. – My jako
Travelsun zrobimy wszystko, co w naszej kompetencji,
aby wstało. Mogę zapewnić, że wstanie.
– A czy będzie również w powietrzu dużo powie-
trza?
W czasie takich rozmów starała się zawsze zgadnąć
następne pytanie.
– Tak, będzie czym oddychać, a jeśli nie będzie
przez kilka dni, to troszkę będzie trzeba poczekać, ale
20
potem znów będzie można oddychać normalnie, pro-
szę pana.
Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się do absur-
dalnych myśli. W istocie dzwoniący pytali o warunki
wypoczynku, wycieczki fakultatywne oraz ceny i nie
byłoby w tym nic złego, gdyby zawsze nie pytali o to
samo. Mocno ją to na początku drażniło, ale teraz, kie-
dy przywykła, te pytania już tylko ją nudziły.
Poczuła, że pęcherz zaczyna ją uciskać i za kilka go-
dzin będzie wiedziała, gdzie natura umieściła w jej
podbrzuszu jajniki. Tak, już przed tym telefonem mia-
łam iść do łazienki. To przez ten kalendarz zapomnia-
łam – pomyślała, szukając wzrokiem wśród rozrzuco-
nych na biurku papierów klucza do toalety. Kiedy
wróciła, zaniepokoiła ją cisza. Pamiętała, że gdy wy-
chodziła, grało radio.
– Coś znów się w nim przestawiło.
Pokręciła, szukając stacji. Szybko ją znalazła.
– Do 22 stopni, noc pogodna, nad ranem… – mó-
wił głęboki jak Bajkał głos radiowca.
– Cwany jesteś, bo możesz podawać przyjemne
wiadomości ludziom stęsknionym po zimie ciepła i
słońca – odparła do radiowca, zdziwiwszy się zarazem,
że mówi do siebie.
Zaraz skończy, pogoda to zawsze ostatni punkt
programu wszystkich wiadomości – myślała. Nie lu-
biła wiadomości. Zbyt dużo w nich polityki.
Może by tak pójść dziś na naleśniki albo pierogi?
Nie wiem, czy się jeszcze opłaca – myślała, spogląda-
21
jąc na zegar. Zaraz będzie trzecia, a jak wyjdę wcze-
śniej, będę w domu dziesięć po piątej. A, miałam
sprawdzić, kto jest dostępny – przypomniała sobie.
Przesunęła kursor na żółte słoneczko Gadu-Gadu
w prawym dolnym rogu ekranu. „Arkadiusz jest do-
stępny”.
Dawno się nie widzieliśmy – pomyślała o koledze.
A tam, i tak nie mam nic do roboty. Może pogada ze
mną chwilkę.
Spotkała go w NL. Już przywykła, że nie mówi się i
pisze „Holandia”, ale po prostu „NL”. To skrzywienie
zawodowe, które swoje źródło ma właśnie w kontak-
tach na Gadu-Gadu. A teraz też jest już tylko GG.
W NL była w zeszłym roku. Po tygodniu nauki od
rana do wieczora z wyjątkiem niedziel miała dosyć.
Chciała wracać. Tego sobotniego wieczoru jej holen-
derska wredna kierowniczka wyżyła się na niej za to,
że nie była grubą, brzydką, piegowatą, zgorzkniałą sta-
rą panną jak ona. Rozpłakała się.
Wracając z płaczem do mieszkania, w którym we-
getowała z innymi dziewczętami, zobaczyła znajomy
kształt. Dziewięcioosobowy opel vivaro w kolorze
maków stał kołami jednej osi na chodniku. Przyjechała
tutaj tym samochodem. Poczuła impuls i wbiegła do
domku, gdzie spali kierowcy. Zaczęła pukać. Łzy cie-
kły jej po policzkach. Otworzył wysoki blondyn w
slipkach, przecierając oczy z zaspania, z otwartymi ze
zdumienia ustami.
– Zabierz mnie stąd!
22
– Co?
– Zabierz mnie stąd, słyszysz? – krzyknęła i wybu-
chła płaczem ze zdwojoną siłą.
– Chodź.
Chłopak, chyba nadal nie rozumiejąc, rozłożył ręce,
chwycił ją za ramiona i przytulił. Kiedy się uspokoiła
i przecierała mokre od łez oczy, dodał:
– Jutro o dwudziestej wracam. Jak chcesz, to cię za-
biorę.
Chciała. Bardzo chciała. Zabrał ją i tak się poznali.
To był Arek. Wracając, całą drogę z nim przegadała,
śmiejąc się, żartując i rozmawiając o rzeczach błahych
i najważniejszych. Oczywiście o premii musiała zapo-
mnieć. Choć wykręcała się problemami rodzinnymi, to
i tak straciła pracę.
Od tamtej chwili spotykali się często. Zapraszał ją
do kina i na kolacje. Był miły i wesoły, ale wkrótce się
okazało, że chce, jak niemal każdy, czegoś więcej,
a ona – no cóż… Nie zrobiło to na niej najmniejszego
wrażenia. Świadoma swojej urody przyzwyczaiła się do
ciągłych propozycji ze strony mężczyzn i traktowania
jej tak, jakby jedyne, co miała do zaoferowania światu,
to jej ciało. Owszem, podobało się jej to i łechtało
kobiecą naturę, tyle że dawno do tego przywykła i za-
loty nie robiły na niej żadnego wrażenia.
Arek był jednym z nich. Typowy facet, których spo-
tykała dziesiątki, jeśli nie setki. Miły koleś.
23
– Co tam u ciebie, Areczku? – Wystukała na kla-
wiaturze smukłymi palcami. – Dawno się nie widzieli-
śmy, prawda? – wysłała.
Patrzyła w kwadratowe pomarańczowe okienko na
ekranie i czekała. Czasem jej odpowiadał. Tyle że bar-
dzo rzadko. Zwykle pisał bardzo wolno i z okropnymi
błędami. Był właścicielem tej firmy, która ich wtedy
wiozła. Kiedy wróciła, Travelsun tworzył filię w jej
mieście. Z racji swojej pracy Arek miał „szerokie
i rozległe kontakty wśród wszystkich szefów”, więc
„załatwił” jej pracę, powodowany z pewnością czymś
więcej niż tylko chęcią pomocy koleżance. Teraz nie
odpowiadał na wirtualną zaczepkę.
– Puk, puk… – wystukała.
Cisza. Spojrzała za monitor na karton z sokiem.
Obeszła biurko i nalała soku do szklanki z ciętego
szkła. Dziś Arek chyba znów nie ma czasu odpowia-
dać, jak zwykle zresztą – pomyślała, czekając na od-
powiedź.
Postanowiła podlać kwiaty. Kiedy wlewała wodę
w pierwszą doniczkę, usłyszała cichy dźwięk komuni-
katora. Aha, a więc odpowiedział – uśmiechnęła się do
swoich myśli. Nie widziała jeszcze treści wiadomości i
tę chwilę lubiła najbardziej. Pociągnęła łyk pysznego
soku i wróciła przed monitor. W radiu cichutko za-
czynał się jakiś egzotyczny utwór rockowy. Jej wil-
gotne usta miały teraz słodki smak. Kliknęła na żółtą
chmurkę z napisem „Arkadiusz przesyła wiadomość”.
– Mam na imię Bruno. – Wyświetliło się na ekranie.
24
Co masz na imię? To znaczy… Jak masz na imię?
Nie rozumiem, pomyślała. Przecież na tym GG zwy-
kle był Arek albo jego brat, a nie jakiś Bruno. W ogóle
co to za imię? Nic nie rozumiem! Może znowu ze-
brało mu się na żarty i chce ją wkręcić w jakąś nie-
prawdziwą historię, aby śmiać się z niej do rozpuku.
– Jak to Bruno, Areczku? Czy Ty znów mnie na coś
nabierasz? – wysłała.
Po chwili nadeszła odpowiedź:
– Jestem jego nowym pracownikiem. Naprawdę nie
mam na imię Arkadiusz.
– Jak to?
– Tak to. – Odpowiedź nadeszła niemal natych-
miast.
Tak szybko Arek nigdy nie pisał – pomyślała. Coś
mi tu nie gra, nic mi nie mówił o żadnym nowym pra-
cowniku. Ech, pewnie znów się zgrywa.
– To bardzo ładne imię, wiesz?
Szybkość odpowiedzi, brak błędów i to, że piszący
używał polskich znaków, zupełnie nie pasowało do
wizerunku kolegi.
– Tak?
– Oryginalne – dodała.
– Oryginalne, tak?
– Ale ładne.
– „Ale”? Hm… – podchwycił.
– To taka… zagadka na sam początek.
– Zagadka? – Chyba naprawdę się zainteresował.
– Tak.
25
– Hm…
– Myślisz, że umiałabym poprawnie zdrabniać to
imię?
– Myślę, że tak.
– Mnie przychodzi na myśl tylko „Brunonku” – pi-
sała.
– Ładnie.
– Mnie też się podoba.
– A Bruno?
– Co „Bruno”?
– Podoba Ci się?
– Jak „Bruno”? Jak podoba mi się? – dziwiła się. –
Przecież tak masz na imię, po prostu, bez zdrobnień.
– Nieprawda.
Co znaczy „nieprawda”? O co chodzi? Siedziała
pochylona nad monitorem, a na policzkach pojawiły
się rumieńce.
– Samo w sobie – odparł.
– Nie rozumiem… Brunonku… Jak to „samo w
sobie”?
– Bruno to zrobienie od Brunon.
No jasne! Facet ma cholerną rację. Idiotka! Kre-
tynka! Dziewczyna dopiero teraz się zorientowała i
trzepnęła się dłonią w czoło.
Hm… – uśmiechnęła się. To na pewno nie Arek.
Zbyt szybko odpowiada – pomyślała, jednocześnie
poczuwszy dreszcz. Tam jest ktoś, kogo nie zna. Jesz-
cze.
26
– Ale dziękuję bardzo za miłe słowa. – Zobaczyła
na monitorze. Wzięła jeszcze jeden łyk soku i napisała:
– A więc, Brunonie… Siedzisz sobie w biurze i je-
steś pracownikiem Arka, tak?
Czuła, że ogarnia ją ciekawość.
– Tak.
– W takim razie gdzie jest Arek?
– Pojechał do Holandii.
Jej liczne kontakty ze znajomymi na GG nauczyły ją
błyskawicznie pisać na klawiaturze, ale ktoś w Arka
biurze był jeszcze szybszy.
– Pojechał na dziewczyny? – zapytała.
Niemal natychmiast zobaczyła odpowiedź:
– Raczej na autobusy.
Roześmiała się. Teraz była pewna. To nie może być
Arkadiusz. W takim razie kim jest jego pracownik?
– Jak to na autobusy? Nie rozumiem.
– Pojechał oglądać. Ma zamiar kupić jeden z nich.
– Od kiedy u niego pracujesz?
– Od soboty.
– Od której? Od tej?
– Nie, od tamtej.
Znów wybuchła śmiechem.
– W takim razie od prawie dwóch tygodni, tak?
– Tak, dokładnie jestem tu dziesiąty raz.
– Ach, rozumiem. Pracujesz również w soboty?
– Tak.
– I jak jest?
– W soboty jest najwięcej pracy.
27
– A ogólnie?
– Ogólnie jest… Hm… Dopiero zaczynam się od-
najdywać.
– No tak. Początki są zawsze trudne.
– Tak powiadają.
Jak to możliwe – pomyślała – że ktoś nowy od pra-
wie dwóch tygodni jest tam, a ona nic o tym nie wie i
nudzi się w biurze?
– Naprawdę masz na imię Bruno?
– Tak.
Odpowiada „tak”! Nie pisze jak wszyscy „no”, tylko
„tak”. Nie zna nikogo takiego. Wymówiła głośno jego
imię: Bruno. Uśmiechnęła się. Nie zna nikogo, kto no-
siłby takie imię.
– To raczej rzadkie imię, prawda?
– Zgadza się.
Zaraz dopisał:
– To znaczy: zgadza się.
Nie musiał tego robić, doskonale wiedziała, co miał
na myśli! Pomyślała, że nie zna też nikogo, kto by się
poprawiał po tak błahym błędzie.
– Ale nie do końca – kontynuował.
– Jak to „nie do końca”?
– Nie do końca rzadkie.
– Dlaczego?
– Wielu ludzi ma tak na imię.
Ciekawe – pomyślała – nie znam nikogo.
– Przeważnie mężczyźni.
– Przeważnie.
28
Starała się przypomnieć innego Brunona. Uśmiech-
nęła się i gdy zastanawiała się, co odpisać, wiadomość
od niego ubiegła jej zamiar.
– Albo miał, np. Bruno Schulz.
W tej samej chwili o nim pomyślała. Ubiegł ją.
– Więc jeśli jeden z najwybitniejszych pisarzy na
świecie miał takie imię, to chyba nie do końca jest ono
rzadkie?
– Tak, to fakt… Bruno Schulz miał tak samo na imię
jak ja.
– Mówisz, że to Bruno Schulz ma tak samo jak Ty
na imię. A nie jest przypadkiem odwrotnie, hm? – spy-
tała, bo rozmówca wydał się jej troszkę zarozumiały.
– Uhm… – Pojawiło się na monitorze. – Myślę, że
to on miał tak na imię jak ja.
Tak, teraz poczuła, że denerwuje ją jego zarozu-
mialstwo.
– A Ty, Droga Nieznajoma Wirtualna Rozmów-
czyni – jak masz na imię? – zadał dzisiaj pierwsze py-
tanie.
Niemal zatkało ją formą i treścią. Zapomniała o
tym. Zapomniała całkowicie. Boże, jak mogła? Prze-
cież każde dziecko wie, że jeśli poznaje się kogoś no-
wego, trzeba się przedstawić. Nie zrobiła tego. Co za
wstyd!
– Moje jest chyba trochę mniej popularne – od-
parła. – Mam na imię Beata.
29
– W takim razie bardzo mi miło, Beatko. Masz bar-
dzo ładne imię. Pięknie brzmi. Jest takie… dźwięczne.
Spróbuj je wypowiedzieć głośno.
Zrobiła, jak prosił, ale nie wydało się jej inne niż
zwykle.
– I co, poczułaś to? Słyszałaś? Jest takie ciepłe. Ta-
kie kobiece i pachnące. Przepełnione pozytywną ener-
gią i wibracjami strun głosowych jak szepty kochan-
ków w czasie miłości.
Co to za gość! – myślała. Zrobiło się jej gorąco. Nie
dość, że jest zarozumiały do szpiku kości, to na doda-
tek od razu opowiada jej „takie” rzeczy. Nie żeby to
nie było miłe, ale to chyba zbyt… hm… – przez mo-
ment nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa –
…zbyt obcesowe, bezceremonialne. Rozdrażnił ją.
Zaczęła pisać:
– Brunonie, to zbyt zuchwały komplement.
Ale już nadeszła kolejna wiadomość:
– Droga Beatko, naprawdę kierujesz się uczuciem?
Jeszcze bardziej rozdrażniona odpisała niezgodnie
z prawdą:
– Dlaczego „naprawdę”? I niby dlaczego uczuciem?
– Ponieważ Beatka to kobieta, którą wypełnia świa-
tło, jasnowłosa, która kieruje się w życiu sercem, do-
konując wyborów. Biorąc pod uwagę łacińskie pocho-
dzenie, jest to żeński odpowiednik Beatus, oznaczający
„błogosławiona”.
– Zaskoczyłeś mnie.
– Czym?
30
– Właśnie tym.
– No więc? Jesteś błogosławiona bądź w stanie
błogosławionym?
– Powiem Ci kiedy indziej, dobrze? – Nie wiedziała,
co odpowiedzieć, więc postanowiła grać na zwłokę.
– Dobrze. Ale pod jednym warunkiem…
– Tak?
– Opowiem Ci coś jeszcze o Twoim imieniu,
chcesz?
– Chcę…
– Jeśli zdrobnić „Beata”, będziemy mieli „Beatkę”,
makaronizując: Beti, z angielskiego: Bee, czyli
Pszczółkę albo… hm… Tytkę… i… Atkę.
– Jesteś normalny?
– W jakim sensie?
– W takim, że jak idziesz ulicą, to ludzie zwracają na
Ciebie uwagę?
– Tylko piękne kobiety.
– Czyli uważasz się za normalnego?
– Mniej więcej… Ze wskazaniem na „mniej”.
– Aha, to dobrze. Jak na mój gust to nie całkiem je-
steś normalny.
– Why?
Co to ma znaczyć? – pomyślała. „Why”! Przecież to
angielski! Ale fakt, jest krócej, więc to ma sens.
Uśmiechnęła się do monitora.
– Przecież zwykli ludzie nie wiedzą takich rzeczy.
– A kto powiedział, że jesteśmy zwykłymi ludźmi?
No tak. Miał trochę racji. Przecież każdy jest inny.
31
– Nie odpowiedziałaś. – Znów przyszła wiado-
mość.
– Tak?
– Tak.
Przesunęła archiwum wiadomości do góry, próbu-
jąc odszukać pytanie, tymczasem już pisał:
– Stwierdziłaś, jakobym był nienormalny. Pytam dla-
czego.
– Aha… No bo ludzie zazwyczaj nie wiedzą takich
rzeczy.
– Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz…
Postanowiła zmienić temat. Czuła się nieswojo. Był
pewny siebie, ale jednocześnie w bardzo subtelny i de-
likatny sposób, tak jakby znał swoją wartość i niczego
się nie bał.
– Ale innych sławnych mężczyzn noszących Twoje
imię chyba nie ma już tak wielu.
– Przede wszystkim Giordano Bruno – pisał – cho-
ciaż on akurat miał tak na nazwisko, więc nie wia-
domo, czy się liczy. Ale jest też Bruno z Kolonii, świę-
ty. Bruno Bonifacy z Kwerfurtu, też święty. Bruno Ja-
sieński, poeta. Bruno Kiciński, dziennikarz. Chyba wy-
starczy? – pisał z zadziwiającą szybkością.
– Masz rację, Brunonku. Chyba tak. Zadziwiasz
mnie…
– Z Kicińskim czy z Jasińskim?
– Z Bonifacym z Kwerfurtu.
– Aha :-)
32
Prawdę mówiąc, zaimponował jej błyskotliwością.
Sypał nazwiskami, jakby znał tych ludzi i wiedział
wszystko.
– Dobry jesteś.
– Daj spokój – odpowiedział, a jej nagle zrobiło się
słodko.
Znała to uczucie. Czasem ogarniało ją, kiedy wi-
działa dzieciątko w wózku, albo w czasie spaceru z tatą
w parku. To jedno zdanie rozmiękczyło jej nastawie-
nie. Nie był już zarozumiały, ale poczuła, że to, co pi-
sze, jest jego naturalną odpowiedzią.
– A co oznacza to imię? – zapytała.
– Jest pochodzenia germańskiego.
Znów zaczął sypać z rękawa informacje, o których
w życiu nie słyszała, a na pewno nie byłaby w stanie
ich zapamiętać, choć może powinna.
– Wywodzi się od słowa „brün” oznaczającego
niedźwiedzia. Forma „Brunon” powstała pod wpły-
wem łacińskim. W Polsce imię Bruno zanotowano już
w XIII wieku. Myślisz, że jest trafne?
Niech go szlag! Skąd on wie takie rzeczy? Była teraz
zszokowana. Co za mądrala! Postanowiła, że nie bę-
dzie grać głupiej gęsi i też coś napisze!
– Nie wiem… Nigdy Cię nie widziałam. Nic o To-
bie nie wiem. Nawet ile masz lat i jak wyglądasz, Mój
Drogi. A masz tyle włosów co niedźwiedź?
– Troszkę mniej.
Nim odpisała, nadeszła kolejna wiadomość:
– Ale zapewniam, Apollo przy mnie to pestka.
33
Znów ją rozbawił, tym razem prawie do łez.
Spodobał się jej. Miło się z nim gawędziło. Nie pozo-
wał jak wszyscy, którzy ją widzieli po raz pierwszy i
udawali kogoś, kim nie byli, chcąc zagwarantować so-
bie prawo do zdjęcia jej majtek.
– Rozbawiłeś mnie.
– Cieszę się bardzo.
– Ja też.
– Daj spokój!
Znów to zrobił! Znów użył tego sformułowania.
Rozmiękczał ją tym swoim „daj spokój”. Tak się nie
pisze – myślała – tak się mówi.
– Kiedyś coś czytałem o imionach przy okazji pracy
magisterskiej i stąd to wiem – odpowiedział.
– O, ja też muszę skończyć swoją. Jejku… Zupełnie
mi to nie idzie! I bardzo się tym martwię.
– Jak chcesz, pomogę Ci.
Ciekawe jak? – pomyślała, spoglądając na zegarek.
Było już po piątej! Pisząc z nieznajomym, zapomniała
o bożym świecie. Za pięć minut musi wyjść z biura,
aby zdążyć na autobus.
– Muszę kończyć, Brunonku! Idę do domu. Bę-
dziesz jutro na GG?
– Tak, będę. Miłego wieczoru, Bee!
– Bee?
– Zdrobnienie.
– Zdrobnienie?
– Internetowe… „Bee” od „Bea”… W sensie
Pszczółka. Fonetycznie.
34
– Niech będzie, Brunonku.
Hm… Tego też jeszcze nie było – aby ktoś mi ży-
czył miłego wieczoru – pomyślała, zamykając biuro.
W autobusie wciąż o nim myślała. Bardzo dobrze się z
nim rozmawiało. Kim jest ten Bruno? Ciekawe, jak
wygląda, ile ma lat. Miły był bardzo. Taki nienachalny i
szybko się z nim rozmawiało, a czas tak prędko zle-
ciał. Niepotrzebnie się na niego zdenerwowałam –
pomyślała, uśmiechając się do szyby i zmieniających
się za nią obrazów.
5.
Wnętrze czerwonego volkswagena garbusa nagrzało
się od kwietniowego słońca. Kiedy Bruno kręcił korb-
ką, by uchylić okno, myślał, co dziś spotkało go w biu-
rze. Przekręcił kluczyk i silnik, o dziwo, od razu weso-
ło zamruczał. Oczywiście zaczął kaszleć i pracować
nierówno, ale to było normalne, kiedy był zimny.
Parkował zawsze na chodniku. Potem, kiedy za-
częło się robić cieplej, podjeżdżał pod wielkiego orze-
cha. To zapewniało nieco klimatyzacji, kiedy wsiadał
do auta po piątej.
Wbił bieg i ruszył. Miał do domu kilka kilometrów.
Uwielbiał drogę powrotną. Mógł cieszyć się spokojem
po pracy i nie musiał się śpieszyć. Oczywiście, gdyby
chciał, mógłby. Ale teraz nie miało to sensu. Zwykle
musiał się spieszyć, kiedy rano jechał do pracy. Prawie
zawsze trafiał się wtedy jakiś kierowca, częściej ko-
35
bieta, która jechała tak, że szlag go trafiał, gdy myślał o
jeździe i wskazówkach zegara.
Było po piątej, na szóstą był umówiony z kobietą,
by obejrzeć mieszkanie. Kiedy Malwina odeszła, nie
mógł pozostać dłużej w ich mieszkaniu. Musiał się
wyprowadzić. Tam zbyt wiele jej było. Ciągle o niej
myślał. Przyszła i odeszła. Został sam z mieszkaniem,
ze wspomnieniami i sercem, które co noc wyżynała
rozpacz, a rano powstawało na nowo, by wieczorem
znów było co wyciąć.
Kobieta od mieszkania wydawała się sympatyczna,
kiedy rozmawiał z nią przez telefon. Choć miała przy-
jemne nazwisko – nazywała się Jolanta Słowik – w
istocie była wyborową suką. Ale o tym przekonał się
nieco później, kiedy przyszło rozmawiać o pienią-
dzach. Była kobietą, która w wieku lat pięćdziesięciu
kilku wyglądała na młodszą o kilka lat. Natomiast do-
świadczeniem odpowiadała piramidom egipskim, przy
czym najprawdopodobniej jedynie w kwestii oszustw,
matactw, wyłudzeń i wszystkiemu innemu, co mo-
głoby jej zapewnić jak największy dostatek oraz luksus.
Była od kilku lat wdową, dwukrotną zresztą, co zwa-
żywszy na jej półwiecze, było osiągnięciem w jego
przekonaniu niemałym i również dawało do myślenia.
– Dzień dobry – powiedział, kiedy otworzyła drzwi.
– Rozmawialiśmy przez telefon o mieszkaniu. Nazy-
wam się…
– A tak, przypominam sobie. Hm, myślałam, że bę-
dzie pan wyglądał nieco inaczej – odparła, zapraszając
36
Brunona do wnętrza. – Proszę, niech pan wejdzie, po-
rozmawiamy o warunkach wynajmu – mówiła, równo-
cześnie wypuszczając kłęby dymu z cienkich jak słom-
ka papierosów.
– Wolałbym najpierw obejrzeć mieszkanie – od-
rzekł, zagłębiając się w długi, mroczny korytarz.
Po chwili z widma drzwi, od kuchni – jak mniemał,
bo czuł zapach kolacji – wybiegł z jazgotem parali-
tyczny jamnik, wpadając w poślizg tylną parą łap.
Skundlony pies, podchodząc z udawaną odwagą, jął
najpierw warczeć na intruza, by następnie z ogromnym
zainteresowaniem bezczelnie obwąchiwać
lśniącym
nosem buty gościa.
– Tylko się ubiorę i zaraz pojedziemy. – Udawana
uprzejmość drażniła.
– Dobrze, poczekam.
– Więc na ile chciałby pan to poddasze? – zapytała
z któregoś z mrocznych pokoi.
Jej mieszkanie napawało go strachem, obrzydze-
niem i grozą. Zastanawiał się, jak można mieszkać w
takich warunkach. Było tu ciemno, duszno, śmier-
działo papierosami, psią sierścią, zapewne też odcho-
dami i moczem, choć wolał sobie tego nie uświada-
miać. Nie zdziwiłby się także, gdyby w którymś z po-
koi rozkładało się ciało jej drugiego lub, co gorsza,
pierwszego małżonka.
– Nie wiem, najpierw chciałbym je zobaczyć.
Pies nie dawał spokoju i zlustrowawszy dokładnie
lewy but, bezceremonialnie przymierzał się do rozpo-
37
częcia kopulacji z golenią Brunona, obłapiwszy nogę
przednimi łapami i wywaliwszy jęzor na wierzch.
– Daj spokój, Rex – powiedziała właścicielka zwie-
rzęcia.
Pojawiła się, kiedy miał już gołymi rękoma udusić
rudzielca na krzywych nogach.
– Więc chodźmy – rzekła Land Lady, jak w myślach
natychmiast ją ochrzcił.
Wzięła z wiklinowego koszyka kluczyki do auta i
wyprowadziła się zręcznie z wąskiego korytarza, jed-
nak nie omieszkawszy otrzeć się o plecy Brunona zbyt
dużym biustem.
– Och, przepraszam. Powinnam już dawno ją zbu-
rzyć – powiedziała, wskazując kluczami ścianę. – Ale
ciągle nie mam czasu, by to zorganizować. Zna się pan
na budowlance? – zapytała, zamykając drzwi na dwa
zamki.
– Niestety nie bardzo – odpowiedział niezupełnie
z prawdą, bo w technikum bardzo lubił murować i
pomagać majstrom we wszelkiego rodzaju remontach
oraz przebudowach. Umiał trzymać kielnię i wiedział,
do czego służy rajbetka. Potrafił kłaść posadzki i bu-
dować proste ściany.
– Szkoda, bo może mógłby mi pan pomóc.
– Wolę niczego nie zepsuć.
– Trudno. Przyjechał pan samochodem czy autobu-
sem? – zapytała, błyskając wąskimi oczkami, na któ-
rych było stanowczo zbyt dużo tuszu, a mimo to do-
skonale komponowały się z nadmiarem czerwonej
38
szminki na ustach. W naturalnym świetle przywodziła
na myśl aktorkę z opery mydlanej.
– Samochodem.
– Uhm – mruknęła. – A którym? – zapytała bezce-
remonialnie, chcąc zapewne ocenić status materialny, a
tym samym wypłacalność lokatora. – Przepraszam za
wścibstwo.
– Tym czerwonym. – Wskazał garbusa.
– To pana?
Udała zdziwioną, lecz z jej głosu wyczuł, że chętnie
wynajęłaby mieszkanie komuś, kto przyjechałby mer-
cedesem.
– Tak.
– W takim razie pojedziemy moim – odparła, pro-
wadząc go do czarnego BMW M3.
– Teraz pani mnie zaskoczyła.
– Tak? A czemu? – zapytała wyraźnie zadowolona.
– Nie sądziłem, że kobieta taka jak pani będzie jeź-
dziła samochodem, który ma ponad dwieście koni me-
chanicznych.
– Ponad dwieście pięćdziesiąt. O, nie zna się pan na
murarce, ale rozróżnia pan samochody. – Zadowolona
wsadzała kluczyk do stacyjki.
Bruno znał się na samochodach bardzo dobrze.
Zresztą nie tylko na samochodach. Uwielbiał wszyst-
ko, co miało silnik: samochody, samoloty, motocykle.
Samochód Land Lady był najmocniejszą wersją tego
auta i Bruno naprawdę dziwił się, że nie jeździ nim
opalony miłośnik siłowni, ale stara lampucera. Gdyby
39
tak bardzo nie kochał swojego garba i miał nieco wię-
cej pieniędzy, z chęcią kupiłby właśnie taki samochód.
– Należało do drugiego męża.
– Dobre auto.
– Trochę za dużo pali. Ale mąż bardzo je lubił. Te-
raz ja je mam.
We wnętrzu wyraźnie było widać, kto jest właści-
cielem samochodu. Wszędzie, w szczególności na tyl-
nej kanapie, było pełno sierści, zapewne kundla onani-
sty. Wtarte w welurowe dywaniki błoto czerniało na
podłodze. Pety z popielniczki wysypywały się do
schowka obok. Miejsce, gdzie powinna znajdować się
zapalniczka, ziało szczerbą, a tapicerkę pokrywał
drobniutki pył, prawdopodobnie od strzepywania po-
piołu przez okno.
Kiedy ruszyli, aż go zabolało – poczuł od razu, że
auto jest katowane. Bieg wbijała ze zgrzytem, bo w
butach ze zbyt sporym obcasem nie mogła wciskać
sprzęgła do końca. Robiła to zbyt rzadko, więc albo
jechała na przesadnie wysokich obrotach i na za ni-
skim biegu, albo na zbyt niskich i zbyt wysokim biegu.
– Powiem panu tak – zaczęła – mieszkanie nadaje
się właściwie do remontu.
– Rozumiem – odpowiedział, czekając na dalsze
wywody.
– Jest tam oczywiście prąd i kanalizacja, ale ciepła
woda leci tylko wtedy, kiedy zagrzeje ją sobie pan w
bojlerze.
– A ogrzewanie?
40
– Kaflowy piec, taki wysoki, wie pan? – zapytała,
nie oczekując odpowiedzi.
– A gdzie można trzymać drewno i węgiel?
– Jest piwnica. Mam tam trochę gratów, ale miejsce
na tonę węgla i troszkę drewna na pewno się znajdzie.
– A jak z czynszem?
– Interesowałaby mnie płatność osobista, u mnie
do piętnastego każdego miesiąca – rzekła, zerkając
chytrze pod pozorem uśmiechu.
Zaparkowała niezręcznie jednym kołem na chod-
niku i kiedy wysiadł, nie mógł patrzeć na tak zaparko-
wany samochód.
– A ile?
– Siedemset złotych plus to, ile pan zużyje wody i
prądu.
– Są liczniki?
– Są.
– Rozumiem – odparł. Mógł sobie na taką kwotę
pozwolić.
Stali przed czteropiętrową kamienicą. Przed domem
rosły dwie lipy, które jak ocenił, mogły być posadzone
w tym samym czasie, kiedy zbudowano budynek. We-
szli na ostatnie piętro drewnianymi schodami, które
świetnie sprawdziłyby się w razie pożaru jako detal,
który zabija. Na piątej kondygnacji nie było już nic
więcej prócz strychu po prawej stronie i mieszkania do
wynajęcia po lewej.
– Wynajem na przynajmniej rok – powiedziała, si-
łując się z zamkiem w drzwiach.
41
– Jest tu telefon?
– A tak, jest. Zapomniałam. Tylko że odłączony.
Może pan odbierać rozmowy przychodzące, chyba że
zdecyduje się pan, to uruchomimy go na stałe.
Wreszcie weszli. Pierwsze, co przyszło mu na myśl
w tym mieszkaniu, to światło. Było bardzo jasno.
Okna nisko osadzone nad podłogą z desek rzucały do
wnętrza ogromne ilości światła.
– Kto tutaj mieszkał poprzednio?
– A, wie pan, taka jedna artystka, puszczalska. Prze-
prowadziła się do Krakowa, bo tutaj, jak mówiła, nie
miała perspektyw artystycznych. Interesowałaby mnie
również kaucja.
– Ile?
– Tysiąc – odparła, błyskając oczkami lichwiarki. –
Ale oczywiście do zwrotu, jak się pan będzie wypro-
wadzał – dodała uspokajająco.
– Oczywiście – mruknął. – Biorę.
– Co?
– Biorę to mieszkanie, podoba mi się.
– Tak od razu? – zapytała zdziwiona. – Nawet się
pan dobrze nie rozejrzał.
– Rozejrzałem się wystarczająco, odpowiada mi –
odrzekł, patrząc przez okno.
– Więc bardzo dobrze. – Zatarła ręce zadowolona.
Kiedy po raz pierwszy wszedł sam do tego miesz-
kania, dochodziła dwudziesta. Składało się z central-
nego, dużego pokoju z dwiema pochylonymi przeciw-
ległymi ścianami. Sufit przy ścianach podpierały trzy
42
grube jak pnie drzew drewniane filary. Strop i podłogę
wykonano z desek. Mniej więcej w 1/3 pokoju pod-
łoga unosiła się na wysokość dwóch schodków i na
podwyższeniu zorganizowane było miejsce na kuchnię
oraz łazienkę. Z prawej strony, od wschodu, dodat-
kowe oświetlenie dawało okno dachowe. Wpadające
przez nie światło wypełniało kuchenne szafki i zlew z
nierdzewnej stali. Pomiędzy kuchnią a pokojem usta-
wiony był niewielki stolik z uciętymi nogami. Ściany,
poza skośnymi, były nieotynkowanym murem z cegieł.
Tylko komin pokryto tynkiem. Ustawiony dokładnie
w środku całego poddasza optycznie dzielił przestrzeń
na dwie części.
Łazienka wyposażona w białą wannę, którą, o dzi-
wo, wmurowano w podłogę, stała na podwyższeniu.
Brakowało umywalki, ale za to było lustro. Kiedy mył
ręce, słyszał gruchające nad głową gołębie. Do-
chodziło do jego uszu także ciche skrzypienie desek,
gdy chodził. Podobało mu się tutaj. Nie widział jej.
Wiedział, że tutaj może zapomnieć o Malwinie.
Tamtego dnia spędził ostatni wieczór w swoim sta-
rym mieszkaniu, gdzie z kątów wyzierała jeszcze Mal-
wina. Następnego dnia rozmówił się z szefem, poży-
czył dostawczaka i w kilka godzin się spakował.
Płakał, wybierając przedmioty do zabrania. Jej rze-
czy odkładał na bok. Żelazko, kosmetyki, książki i
zdjęcia. Chciał mieć to już za sobą. Potem wszystko
przewiózł do nowego mieszkania.
43
Kamienica, w której zamieszkał, była ostatnią na tej
ulicy. Ulica wznosiła się stopniowo i dom, w którym
przyszło mu mieszkać, stał w jej najwyższym miejscu.
Dalej był tylko park i zoo. Z okna, kiedy był tu z wła-
ścicielką, zobaczył właśnie ten widok. Zauroczył go i
dlatego tak szybko się zgodził.
Zabrał się do najcięższej pracy. Musiał wszystko
wnieść na piąte piętro. Zaczął od najlżejszych rzeczy.
Spakowane wcześniej w foliowe torby wnosił, dopóki
na rękach nie pojawiły się nitki napuchniętych żył. Są-
siedzi zerkali z zainteresowaniem.
Najtrudniejsze dopiero go czekało. Z pralką nie by-
ło jeszcze tak źle. Starego, wirnikowego świdnika
przeniósł bez większych problemów z dwoma odpo-
czynkami na trzecim i czwartym półpiętrze. Gorzej z
lodówką. Na drugim półpiętrze opadł prawie z sił,
mimo że był silny fizycznie.
Odpoczywając, niemal zupełnie wyczerpany, zro-
zumiał, że popełnił ogromny błąd. Powinien był naj-
pierw wnieść lodówkę i pralkę, potem dopiero resztę.
Przecenił swoje możliwości. Wprawdzie był wyspor-
towany i rzadko ktoś mógł mierzyć się z nim na
pompki – bo od zrobienia stu bez odpoczynku zaczy-
nał każdy dzień – ale lodówce musiał przyznać pierw-
szeństwo. Patrząc na nieszczęsny sprzęt, siedział na
klatce spocony, pokonany i zmęczony. Po półgodzin-
nym odpoczynku, odpoczywając z lodówką na porę-
czy, wreszcie dokończył przeprowadzkę w morder-
czym wysiłku. Pod kominem położył materac i tam
44
postanowił spać. Położył się i zaraz zasnął. Tak spę-
dził pierwszą noc w swoim nowym lokum.
6.
Beatka stała przed lustrem i czesała piaskowe wło-
sy. Nie lubiła tej czynności. Czesząc się, myślała o
nim. Bruno był dla niej literkami, ale strasznie ją te li-
terki interesowały. Musi dzisiaj zadać mu wiele pytań.
W autobusie ułoży listę rzeczy, o które go spyta. Po-
patrzyła na zegarek i natychmiast się zdenerwowała.
Już siódma trzydzieści, a ja jeszcze w pidżamie –
pomyślała, odkładając szczotkę. Umyła szybko zęby i
się ubrała. Zmieniała koncepcję wyglądu trzykrotnie,
co zaowocowało, rzecz jasna, bezlitosną zmianą na
tarczy zegarka. Zrobiła makijaż. Malując usta, uświa-
domiła sobie, że spóźnia się przez to, że chce mu się
podobać. Chryste, nawet nie będzie mnie widział, a ja
o czymś takim pomyślałam! – dotarło do niej.
Gdy usiadła w autobusie, miała dwadzieścia minut
na rozmyślania. Postanowiła możliwie najlepiej wyko-
rzystać ten czas. Po pierwsze i najważniejsze uznała, że
będąc pracownikami współpracujących firm, mają cały
czas okazje do kontaktów. Bez wątpienia kiedyś się
spotkają w prawdziwym świecie. Najlepiej będzie, jeśli
od razu, na samym początku tej znajomości, będą wie-
dzieli, jak wyglądają. Dlatego prześle mu zdjęcie, jego
również o to poprosi. Musi też dowiedzieć się wielu
rzeczy o nim. Choćby tego, czy ma dziewczynę, a jeśli
45
nie, to dlaczego, a jeśli ma – myślała – to kim ona jest i
jak się poznali. Choć prawdę mówiąc, wolałaby – sama
nie wie czemu – aby dziewczyny nie miał. Musi też
wiedzieć, gdzie mieszka i jak to się stało, że zaczął
pracować dla Arka. Interesowało ją również, jaką
skończył szkołę i czym się pasjonuje.
Przekręcając klucz w zamku biurowych drzwi, nie
mogła się doczekać, kiedy włączy komputer. Poczuła
radosne podniecenie. Pojawił się pulpit Windowsa XP,
a słoneczko GG zapaliło się na żółto. Weszła w kon-
takty. Jego słoneczko było smutnie czerwone. Zdziwiło
ją to. Po chwili się zasępiła. Może się spóźni?
Rozpoczęła pracę. Nie pojawił się tego dnia. Napi-
sała do niego dwie wiadomości. Nie chciała, ale nie
mogła się powstrzymać.
– Puk, puk… Brunonku, jesteś tam? – napisała, ale
odpowiedzi nie otrzymała. Pisała z Magdą i ze Skwar-
kiem.
– Brunonku, co się z Tobą dzisiaj stało? – Pod ko-
niec dnia postanowiła napisać jeszcze raz. – Mam na-
dzieję, że nie jesteś chory. W każdym razie życzę Ci
miłego dnia. – I dołączyła graficzne słoneczko. Nie
odpowiedział.
Kiedy wracała zmęczona, myślała o kąpieli i poło-
żeniu się do łóżka. W myślach obiecywała sobie, że
dopisze coś jeszcze w swojej pracy magisterskiej. Zo-
stały jej niecałe trzy miesiące, a nic ciągle nie miała. Po
powrocie położyła się jednak do łóżka, zasnęła przy
książce. Nic nie napisała.
46
7.
Rankiem zadzwoniła Malwina. Czyli od rana ze-
psuty cały dzień – pomyślał. Rozstania są takie trudne.
– Wyprowadziłem się.
– Zabrałeś swoje rzeczy?
– Tak. Zostawiłem twoje. Do końca miesiąca mogą
tam jeszcze być. Ale musisz je wziąć.
– Wezmę, nie martw się.
– Nie martwię się.
– Przestań, nie możesz normalnie rozmawiać?
– Normalnie mówię, to tobie coś nie pasuje.
– Przestań.
Wyraźnie nie mogli się porozumieć. Zwyczajnie nie
mogli się ze sobą dogadać, chociaż nie tak dawno było
wszystko w porządku – myślał. Oszukiwała go. Roz-
mawiał z Bullem przedwczoraj. Ten przyznał, że wi-
dział ją z Angolem i bynajmniej nie zachowywali się
jak kumple.
Bruno coś podejrzewał. Nie miał dowodów. Ale
kiedy Bull to potwierdził, postanowił wejść na jej
skrzynkę e-mail. Znał oczywiście adres i hasło, bo sam
tę skrzynkę kiedyś założył. Ona zresztą znała i jego
hasła, byli przecież parą przez prawie cztery lata. Naj-
pierw otworzył folder z otrzymanymi wiadomościami.
Wśród reklam Durexu, których nie wiadomo czemu
nigdy nie kasowała, były cztery e-maile od niego.
From: Adam Sklarksey (adamsklarksey@yahoo.co.uk).
47
A jednak. Poczuł, że jest mu jeszcze bardziej przykro,
ale jednocześnie lżej. Miał teraz pewność.
Dear Malvina!
I know you don t believe me but always…
Nie musiał czytać dalej. I nie czytał. Zamknął
skrzynkę, otworzył swoją i natychmiast zmienił hasło.
Bull miał rację.
– Oszukiwałaś mnie.
– Co?
– Byłaś z Adamem.
– Nieprawda. Jes
Pobierz darmowy fragment (pdf)