Darmowy fragment publikacji:
Juliusz Verne
KLONDIKE
Juliusz Verne
KLONDIKE
Przełożył i przypisami opatrzył Janusz Pultyn
Osiemdziesiąta czwarta publikacja elektroniczna
Wydawnictwa JAMAKASZ
Tytuł oryginału francuskiego:
Klondyke (Le Volcan d’or) version oryginale
© Copyright for the Polish translation
by Janusz Pultyn, 2021
32 ilustracje, w tym 10 kart tablicowych kolorowych, 1 mapa:
Damian Christ
© Copyright for the inside illustrations by Damian Christ, 2021
Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
Skład: Andrzej Zydorczak
Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:
Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a
Wydanie I
© Wydawca: JAMAKASZ
ISBN 978-83-66268-66-1 (całość)
ISBN 978-83-66268-68-5 (cz. druga)
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział I
Zima w Klondike
rzęsienie ziemi, bardzo zresztą ograniczone, dotknęło mocno
T
część Klondike leżącą między granicą a Jukonem, którą przeci-
na środkowy bieg Forty Miles Creek. Dało się ono odczuć jeszcze pół
ligi w górę rzeki, po drugiej stronie rubieży.
Chociaż Klondike nie jest narażone na częste wstrząsy sejsmiczne,
to jego wnętrzności zawierają skupiska kwarcu, skały erupcyjne, co
dowodzi, że u narodzin tej krainy działały siły plutoniczne, które teraz
śpią tylko i budzą się niekiedy z niezwykłą gwałtownością. Ponadto
w całej tej części Gór Skalistych, których pierwsze odgałęzienia wyra-
stają przy zbliżaniu się do północnego koła podbiegunowego, wznosi
się kilka wulkanów1, których całkowite wygaśnięcie nie jest pewne.
W każdym razie, choć w tym okręgu nie należy się obawiać trzę-
sień ziemi czy wybuchów wulkanów, to inaczej rzecz się ma z powo-
dziami powodowanymi nagłymi wylewami creeks, które wywołują
topnienia śniegów.
Dawson City nie było rzeczywiście przez nie oszczędzane, i jeżeli
nie Jukon, to przynajmniej dopływ tej rzeki, Klondike, która oddziela
miasto od jego przedmieścia, często wylewa i zabiera łączący te częś-
ci most.
Natomiast tereny nad Forty Miles Creek spotkała podwójna kata-
strofa. Całkowite przemieszanie się ziemi spowodowało tam zniszcze-
nie claimów na odcinku wielu kilometrów po obu stronach granicy.
Powódź spowodowała zmianę kierunku rzeki, która wyżłobiła sobie
nowe koryto przez wąwóz biegnący w północnej części działek 127
1 W północnej, kanadyjskiej części Gór Skalistych wulkany występują w Kolumbii
Brytyjskiej i w południowej części terytorium Jukon, przy granicy z Alaską, gdzie
tworzą Wrangell Volcanic Belt, z takimi wulkanami jak Felsite Peak i Rabbit
Mountain.
~ 220 ~
i 129. Wydawało się nawet prawdopodobne, że żadne prace na nich
nie będą odtąd możliwe.
Rozmiary tej katastrofy były początkowo trudne do oszacowania.
W nocy, chociaż słońce zniknęło pod horyzontem jedynie na dwie
i pół godziny, kraj ogarnęła głęboka ciemność. O tym, ile domków, chat,
szałasów górników zostało tak zniszczonych, że większość z nich stała
się odtąd bezdomna, że liczba rannych, liczba zabitych, z których jed-
nych przysypały gruzy, a inni utonęli w nowym łożysku creek, była
znaczna, dowiedziano się dopiero następnego dnia. To, że cała owa rze-
sza emigrantów rozproszona na placerach będzie zmuszona opuścić
tę krainę, w której wydobycie przestanie być możliwe, miało stać się
jasne dopiero po uświadomieniu sobie rozmiarów katastrofy.
Rzeczywiście, ta całkowicie nieodwracalna, jak się zdawało, ka-
tastrofa spowodowała zalanie przez część wód Forty Miles Creek złóż
leżących nad dwoma brzegami rzeki. Okazało się, że pod naporem sił
podziemnych uniosło się dno jej łożyska, które opróżniłoby się całko-
wicie, gdyby dno koryta zostało dźwignięte do poziomu jego brzegów.
Należało więc sądzić, że skutki powodzi nie były tymczasowe. Jak
w tych warunkach można było wznowić kopanie w ziemi, którą pły-
nąca woda pokrywała do wysokości pięciu, sześciu stóp, a dało się
spowodować, żeby spłynęła. Nowe rio będzie zmierzało na połu-
dnie aż do miejsca, w którym stanie się dopływem innego creek.
W jakim przerażeniu i udręce spędzili noc biedni ludzie dotknięci tą
nagłą katastrofą! Musieli dotrzeć na wzniesienia, żeby nie zagarnęła
ich wylana woda. Nie mieli tam żadnej osłony, a burza utrzymywała
się do piątej rano. Pioruny raz za razem uderzały w brzozowe i osiko-
we lasy, w których chowały się rodziny. W tym samym czasie nie
przestawał padać ulewny deszcz zmieszany z gradem. Gdyby Lo-
rique, wspiąwszy się w górę wąwozu, nie wskazał jaskini wydrążonej
w prawym jego zboczu, do której on i Summy Skim przenieśli Bena
Raddle’a, nigdzie nie znaleźliby schronienia.
Można sobie bez trudu wyobrazić, jakie myśli musiały prześlado-
wać obu kuzynów! Nie cofnęli się przed jakże długą i ciężką podróżą
do Klondike tylko po to, aby teraz stać się ofiarami takiej katastrofy!
~ 221 ~
Wszystkie ich wysiłki poszły na marne. Nie zyskają już nic ze swej
schedy, a stracili nawet to, co wydobycie przyniosło im przez sześć
tygodni. Przepadły całkowicie samorodki i złoty pył pozyskane od
czasu wznowienia prac pod kierunkiem inżyniera. Po zawaleniu się
domku Lorique’a zabrała go powódź. Nic z niego nie dało się urato-
wać, a teraz jego szczątki spływały z nurtem rio.
Ponadto kiedy burza ustała, po opuszczeniu groty na kilka tylko
chwil, ponieważ nie chcieli zostawić Bena Raddle’a samego, Summy
Skim i majster mogli rozpoznać rozmiary katastrofy. Zarówno działka
127, jak i 129 zniknęły pod wodą. Tym, co stało się z Hunterem i Ma-
lone’em, Summy Skim nie przejmował się ani trochę. W każdym
razie, jeżeli chodziło wyłącznie o nich, kwestia graniczna wygląda-
ła na rozwiązaną. To, czy sto czterdziesty pierwszy południk zostanie
przesunięty bardziej na wschód, czy na zachód, nie miało już znacze-
nia dla obu claimów. Nieważne, czy terytorium to będzie alaskańskie,
czy kanadyjskie. Płynął po nim nowy creek, oto wszystko.
To, czy liczba ofiar trzęsienia okaże się znaczna, będzie wiadomo
dopiero po dochodzeniu. Z pewnością rodziny w swoich chatach lub
szałasach musiały zostać zaskoczone czy to wstrząsami ziemi, czy
powodzią, i należało się obawiać, że większość zginęła, nie mając czasu
na ucieczkę. Ben Raddle, Summy Skim i Lorique tylko cudem unik-
nęli śmierci, a inżynier nie wyszedł ze sprawy cały i zdrowy.
Tak więc Summy Skim mógł jedynie wrócić do Dawson City
i zająć się szukaniem sposobów na przewiezienie tam Bena Raddle’a
w możliwie najkrótszym czasie.
Nie trzeba mówić, że nie było już mowy o sporze Huntera ze Ski-
mem. Sprawa starcia się następnego dnia w pojedynku upadła sama
przez się. Inne zmartwienia zajmowały obu przeciwników, którzy być
może już nigdy nie staną twarzą w twarz.
Kiedy zresztą chmury się rozproszyły, a słońce oświetliło scenę
dramatu, nie dostrzeżono żadnego z dwóch Teksańczyków. Z zajmo-
wanego przez nich domu u wylotu wąwozu, którym spływały teraz
wody Forty Miles, nic nie zostało. Natomiast claim 127 zalała powódź,
tak jak objęła również 129 i wszystkie, które znajdowały się za nimi
~ 222 ~
na prawym brzegu creeku. Po sprzęcie stojącym na ich powierzchni,
sluices, rockerach i pompach, nie było widać najmniejszego śladu.
Nurt płynął szybciej niż zwykle, gdyż burza poprzedniego dnia spo-
wodowała przybór wód, a wyłom dokonany na prawym brzegu nie
obniżył ich poziomu. Było prawdopodobne, że gdyby tak się nie stało,
rzeka wylałaby także na lewym brzegu, a wtedy szkody byłyby znacz-
nie większe.
A co z parą Teksańczyków, czy udało im się ujść cało z tej kata-
strofy, czy też byli jej ofiarami? Ich los pozostawał nieznany, tak samo
jak los pracujących dla nich ludzi. Summy Skim zresztą, powtórzmy
to, ani myślał się o nich martwić. Jego jedyną troską było zabranie
Bena Raddle’a do Dawson City, gdzie opieki mu nie zabraknie, cze-
kanie tam na jego powrót do zdrowia i jeśli zdążą jeszcze to uczy-
nić, wyruszenie w drogę do Skagway, do Vancouver, do Montrealu.
Ben Raddle i on nie mieli już żadnych powodów, aby przedłużać po-
byt w Klondike. Działka 129 nie znajdzie teraz nabywców, gdyż spo-
czywała siedem lub osiem stóp pod wodą. Dlatego najlepiej byłoby
jak najszybciej opuścić ten ohydny kraj, „w którym – jak nie bez spo-
rej racji mówił Summy Skim – ludzie zdrowi na ciele i umyśle nie
powinni się nigdy pojawiać”.
Tym zaś, co stanowiło dla niego przyczynę najbardziej bolesnych
rozmyślań, była całkowicie zrozumiała obawa, że powrót do zdrowia
Bena Raddle’a zajmie kilka tygodni.
Tymczasem połowa sierpnia miała wkrótce upłynąć. Przed za-
kończeniem drugiej przyjdzie zima, tak przedwczesna na tej wyso-
kiej szerokości geograficznej, i uczyni niemożliwym do pokonanie
krainy jezior i przełęczy Chilkoot. Także Jukon stanie się wkrótce
niezdatny do żeglugi, a ostatnie steamboats wyruszą, aby spłynąć aż
do ujścia tej rzeki.
W perspektywie zaś pozostania przez siedem lub osiem miesięcy
pogrzebanym pod śniegami Klondike, z mrozami wynoszących pięć-
dziesiąt lub sześćdziesiąt stopni, nie było nic przyjemnego. Dlatego
też trzeba było, nie tracąc ani dnia, wrócić do Dawson City, powie-
rzyć Bena Raddle’a opiece doktora Pilcoksa, oddać go w ręce sio-
~ 223 ~
stry Marthe i siostry Madeleine, z nakazaniem mu jak najszybszego
odzyskania zdrowia.
Jednak przede wszystkim należało się zająć zdobyciem środka
transportu. Szczęśliwym trafem Neluto odzyskał swoją dwukółkę
w stanie nienaruszonym, ponieważ zostawił ją na zboczu poza za-
sięgiem wód. Natomiast koń, który pasł się nieprzywiązany, ogar-
nięty strachem zszedł ze stoku wąwozu i został zaprowadzony do
jego pana.
– No dobrze, ruszajmy… ruszajmy od razu – powtarzał ciągle
Summy Skim.
– Tak – odpowiedział Ben Raddle – i żałuję bardzo, że wciągną-
łem cię w tę żałosną sprawę…
– To nie o mnie chodzi, ale o ciebie – odparł Summy Skim. – Naj-
staranniej jak można owiniemy twoją nogę, położymy cię w dwukółce
na porządnej ściółce z suchej trawy. Zajmę w niej miejsce z Nelu-
tem, a Lorique dołączy do nas w Dawson City, kiedy tylko zdoła.
Będziemy jechali tak szybko, jak… Nie, chcę powiedzieć: tak po-
woli, jak okaże się konieczne, żeby oszczędzać ci wstrząsów. Kiedy
już trafisz do szpitala, nie będziesz się musiał niczego obawiać. Doktor
Pilcox postawi cię na nogi i oby niebiosa sprawiły, że będziemy mogli
wyjechać przed mroźną porą…
– Kochany Summy – powiedział wtedy Ben Raddle – moje lecze-
nie może wymagać wielu miesięcy, a rozumiem, jak bardzo musi ci
się śpieszyć z powrotem do Montrealu… Czemu nie miałbyś wyje-
chać sam?
– To… nigdy – odrzekł Summy Skim. – Prędzej już złamię so-
bie nogę, a doktor Pilcox zajmie się wówczas naprawieniem dwóch
ludzi zamiast jednego!
Tego samego dnia dwukółka wioząca Bena Raddle’a wyruszyła
do Fort Cudahy po drogach zatłoczonych ludźmi udającymi się w po-
szukiwaniu pracy na innych placerach. Podążała prawym brzegiem
Forty Miles Creek, poniżej punktu, w którym rzeka rozlała się, zmie-
rzając na południe. Wzdłuż niej działały claimy, do których nie dotarła
powódź. Na kilku z nich jednak, choć nie zostały zalane przez wo-
~ 224 ~
dę, nie prowadzono wtedy wydobycia. Dotknięte mocno trzęsieniem
ziemi, które dotarło aż na pięć lub sześć kilometrów od granicy, wyglą-
dały żałośnie: miały połamane urządzenia, zasypane studnie, powalo-
ne słupy, zniszczone domki. Nie były jednak całkowicie zrujnowane,
i prace na nich będzie można wznowić bez dłuższej przerwy.
Dwukółka nie jechała szybko, gdyż wyboje złych dróg powodo-
wały ogromne cierpienie rannego. Nie było przy tym trudno zdo-
bywać wyżywienie, choć za wysoką cenę – złoża zostały ostatnio
zaopatrzone w prowiant przez spółki z Klondike.
Po dwóch dniach pojazd zatrzymał się w Fort Cudahy.
Summy Skim nie ociągał się oczywiście z troszczeniem się o ran-
nego, ale nie mógł w żaden sposób nastawić złamanej nogi. Zresztą
Ben Raddle, choć jego cierpienia były bardzo mocne, znosił je bez
narzekania.
Niestety, nie było lekarza w Fort Cudahy ani w Fort Reliance, do-
kąd wózek dotarł czterdzieści osiem godzin później.
Summy Skim słusznie się niepokoił, żywiąc obawy, że stan ku-
zyna pogorszy się z upływem czasu i z brakiem leczenia. Widział do-
brze, że Ben, żeby go niepotrzebnie nie martwić, trzymał się dzielnie,
ale od czasu do czasu wymykały mu się okrzyki bólu i było aż nadto
pewne, że ogarniały go gwałtowne ataki gorączki.
Trzeba więc było wyruszyć ponownie i posuwać się wzdłuż pra-
wego brzegu Jukonu, którędy prowadziła najkrótsza droga do stolicy
Klondike. Dopiero w szpitalu w Dawson City możliwe będzie lecze-
nie Bena Raddle’a. Po dwóch kolejnych dniach jazdy został tam osta-
tecznie przyjęty po południu szesnastego sierpnia.
Nie sposób opisać smutku, jaki odczuły siostra Marthe i siostra
Madeleine, kiedy zobaczyły swojego rodaka w takim stanie. Ledwo
je rozpoznawał, gdyż majaczył rozpalony wysoką gorączką. Summy
Skim w kilku słowach opowiedział siostrze przełożonej i zakonnicom
o tym, co się stało. Rannego umieszczono w małej izdebce na ubo-
czu i pośpieszono powiadomić o nim doktora Pilcoksa.
Summy Skim powtarzał obu siostrom zakonnym:
– Widzą siostry, że miałem rację, mówiąc, kiedy zabierałem was
do Dawson City, że mamy w tym… interes osobisty!
~ 225 ~
– Panie Skim – odpowiedziała siostra Marthe – pański kuzyn
będzie leczony jako najdroższy nam pacjent i wyzdrowieje… kiedy
spodoba się Bogu…
– No cóż, droga siostro, proszę Boga, aby nastąpiło to jak najszyb-
ciej i zanim zima uniemożliwi nam wyjazd!
Doktor Pilcox, wezwany natychmiast do szpitala, znalazł się tam
godzinę po przybyciu Bena Raddle’a.
Nowina o trzęsieniu ziemi, które objęło tereny nad Forty Miles
Creek, w Dawson City znana była od kilku dni, wiedziano także, że
jego ofiarą padło około trzydziestu osób. Doktor Pilcox nie mógł jed-
nak podejrzewać, że jedną z nich był inżynier.
– Coś takiego! – zawołał ze zwykłą u niego wylewnością. – To
pan, panie Raddle… ze złamaną nogą…!
– Tak, panie doktorze – odpowiedział Summy Skim. – Mój biedny
Ben strasznie cierpi…
– Dobrze… dobrze… to nic strasznego – mówił dalej lekarz. – Od-
damy mu jego nogę…! Bardziej niż lekarza potrzebuje chirurga…
a nawet konowała…! Może pan być spokojny, staniemy się kono-
wałami! Będzie, jak należy!
(Następnie)1 lekarz zbadał Bena Raddle’a. Leżący na łóżku inży-
nier był całkowicie świadomy, ale ogromnie cierpiał. Doktor stwier-
dził, że miał on tylko jedno proste złamanie poniżej kolana – złamanie,
które bardzo umiejętnie złożył; potem kończynę umieszczono w apa-
racie zapewniającym jej całkowite unieruchomienie, a Pilcox po-
wiedział:
– Drogi kliencie, będzie pan jeszcze silniejszy niż przedtem i zyska
nogi jelenia albo łosia… a przynajmniej jedną…
– Ale kiedy…? – spytał Summy Skim.
– Za miesiąc lub sześć tygodni… Rozumie pan dobrze, panie Skim,
kości nie spaja się jak dwóch kawałków żelaza rozgrzanych do biało-
ści…! Nie… to wymaga czasu, jak wszystko…
– Czasu…! Czasu…! – szeptał Summy Skim.
1 J. Verne napisał „Lorsque” (przyp. red. fr.); lorsque znaczy „kiedy”, „skoro”.
~ 226 ~
– Cóż może pan poradzić – odparł doktor Pilcox – to natura tu
działa, a jak pan wie, natura nigdy się nie spieszy! Właśnie dlatego
wymyśliła cierpliwość…
– I pogodzenie się z losem – dodała siostra Madeleine.
Pogodzić się z losem to było najlepsze, co Summy Skim mógł zro-
bić! A przecież widział dobrze, że pora mroźna nadejdzie zanim Ben
Raddle znów stanie na nogi! Czy można jednak wyobrazić sobie kraj,
w którym zima zaczyna się w pierwszych tygodniach września, i to
taka zima, że śniegi i lody czynią go niedostępnym? Ben Raddle zaś,
dopóki nie zostanie całkowicie wyleczony, jak mógłby stawiać czoła
trudom podróży w niskich temperaturach Klondike, pokonać przełę-
cze Chilkoot, aby w Skagway zdołać się zaokrętować na steamboat
udający się do Vancouver…? Ze statków spływających Jukonem aż
do Saint-Michael ostatni wyruszy za piętnaście dni, pozostawiając
za sobą tworzące się na rzece lody…!
I właśnie dwudziestego tego miesiąca scout, po różnych „prowa-
dzeniach”, jakich dokonywał podczas tego sezonu, przybył do Daw-
son City.
Pierwszą troską Billa Stella było dowiedzenie się, czy panowie
Ben Raddle i Summy Skim skończyli załatwiać sprawy związane
z claimem 129, czy pozbyli się tej posiadłości i czy czynią przygo-
towania do powrotu do Montrealu.
Najlepiej mógł zaczerpnąć języka u obu zakonnic i poszedł do
szpitala.
Jakże się zdumiał na wieść, że Ben Raddle jest leczony i że nie
zdoła wyzdrowieć przed upływem sześciu tygodni.
A kiedy spotkał się z Summy’m Skimem, ten mu oświadczył:
– Tak, Billu, w takiej właśnie sytuacji jesteśmy! Nie tylko nie sprze-
daliśmy działki 129, ale też już jej nie ma…! I nie tylko nie ma działki
129, ale też nie możemy opuścić tego okropnego Klondike, aby udać
się do kraju nadającego się do mieszkania w nim…!
Scout dowiedział się następnie, gdyż o niej nie wiedział, o kata-
strofie, której sceną były okolice nad Forty Miles, i o tym, jak pod-
czas niej Ben Raddle został poważnie ranny.
~ 227 ~
– To właśnie jest najgorsze – zapewnił Summy Skim – bo prze-
cież nie nosimy żałoby po działce 129, a ja nie dbam wcale o 129; i co
za pomysł miał wuj Josias, kupując 129 i umierając, żeby zostawić
je nam…!
Należało słyszeć, jak Summy Skim wymawiał tę liczbę; to „je-
den”, po którym następowało „dwa” i „dziewięć”, budziły w nim
przerażenie!
– Och! Billu! – zawołał. – Gdyby biedny Ben nie padł jego ofiarą,
jakże w głębi duszy błogosławiłbym to trzęsienie ziemi…! Uwolniło
nas od uciążliwego dziedzictwa…! Koniec z claimem, koniec z wy-
dobyciem na nim złota, a mój kuzyn byłby zmuszony zrezygnować
z zostania poszukiwaczem złota… a nawet z targowania się z jakim-
kolwiek syndykatem!
– Czyli w takim razie – powiedział scout – zamierza pan spędzić
w Dawson City całą zimę…?
– Inaczej mówiąc, na biegunie północnym! – odparł Summy Skim.
– Tak, zatem po przybyciu z moimi ludźmi, aby panów zabrać… –
rzekł Bill Stell.
– Nie zabierzecie nas, Billu, i powrócicie sami…
– Czy przynajmniej z Nelutem…?
– Nie, bo ten dzielny Indianin obiecał mi, że zostanie z nami…
– Niech tak będzie – przystał scout – ale z wyruszeniem w drogę
nie mogę czekać dłużej niż do pierwszego września, jeśli chcę dotrzeć
do Skagway…
– No to wyruszcie, mój drogi Billu…! – powiedział Summy Skim
tonem rezygnacji, w którym słychać było rozpacz.
Wyruszenie to nastąpiło właśnie wskazanego dnia, a przedtem
scout pożegnał się z dwoma Kanadyjczykami, obiecując im przy-
być po nich wraz z powrotem wiosny…
– Tak… za osiem miesięcy! – szepnął ze złością Summy Skim.
Przynajmniej leczenie Bena Raddle’a postępowało, jak należy. Nie
wystąpiły żadne powikłania. Doktor Pilcox zapewniał, że nie mógłby
być bardziej zadowolony. Jak powtarzał, noga jego pacjenta stanie
się jeszcze mocniejsza i będzie warta dwóch.
~ 228 ~
Ponadto Ben Raddle, dobrze pielęgnowany przez obie zakonni-
ce, znosił wszystko cierpliwie. Kiedy jego kuzyn wyruszał na po-
lowanie z wiernym Nelutem, jeśli tylko pozwalała na to pogoda, on
na bieżąco śledził rynki w Dawson City i nowe odkrycia na terenach
złotonośnych. Jakże mógł nie być dokładnie informowany przez takie
gazety jak „Słońce Jukonu”, „Słońce Północy”1, „Samorodek Klondi-
ke”2?! Czy przepadek działki 129 oznaczał, że w tym kraju nie było
już nic więcej do roboty? Czy nie istniały inne claimy, które można
było kupić, a potem prowadzić na nich wydobycie? Instynkt inży-
niera sprawił, że Ben Raddle nabrał upodobania do prac prowadzo-
nych nad Forty Miles Creek… Pilnował się jednak mocno, żeby nie
mówić o tym Summy’emu Skimowi, który tym razem nie zdołałby
powściągnąć swego całkowicie uzasadnionego oburzenia.
Jak zatem widać, choć gorączka wywołana raną minęła, to go-
rączka złota – owa endemiczna choroba, która pochłonęła tak wiele
ofiar – nie opuściła Bena Raddle’a, i nic nie zdawało się wskazywać,
żeby był blisko wyleczenia się z niej. Spalała go chęć nie tyle posiada-
nia cennego metalu, ile zostania poszukiwaczem bogatych placerów!
Dlaczego jego wyobraźni nie miałyby rozpalać nowiny codziennie
głoszone w gazetach, wiadomości o claimach w górach nad Bo-
nanzą, Eldorado, Little Skookum! Jeden pracownik w ciągu godziny
pozyskiwał tam złoto za nawet sto dolarów! Wykop o długości dwu-
dziestu czterech stóp i szerokości czternastu przynosił tam osiem
tysięcy dolarów! Syndykat z Londynu dopiero co za cenę miliona sied-
miuset pięćdziesięciu tysięcy franków zakupił dwa claimy nad Bear
i Dominion! Noszący numer 26 claim nad Eldorado był do odstąpienia
za dwa miliony, a każdy pracujący na nim każdego dnia zbierał złoto
1 Słońce Północy – właściwie „Yukon Midnight Sun”; J. Verne błędnie uznał, że tytuł
należał do dwóch gazet; tygodnik, ukazywał się w czerwcu 1898 roku do 1905,
redaktorem był Gene Kelly, występował też pod tytułami „Yukon Sun”, „Daily
Morning Sun”, „Yukon Sun and Klondike Pioneer” i „Yukon Weekly Sun”.
2 Samorodek Klondike („Klondike Nugget”) – druga gazeta, która zaczęła ukazywać
się w Dawson City, pierwszy numer wyszedł 16 czerwca 1898 roku, wydawana do
1903, w 1898 ukazywała się dwa razy w tygodniu, pierwszym redaktorem był Eu-
gene Allen, od roku 1899 jego brat George Allen.
~ 229 ~
o wartości osiągającej sześćdziesiąt tysięcy franków! Czyż pan Oglivie1
nie zapewniał, a był on wybitnym znawcą, że w Dȏme, na linii działu
wód między Klondike Creek a Indian River, będzie można wydobyć
złoto warte sto pięćdziesiąt milionów franków…?
A przecież, pomimo tego mirażu, nie powinno się zapominać o tym,
co ksiądz z Dawson City powtarzał Francuzowi, panu Amésowi Semi-
le’owi2, podróżnikowi, jednemu z najlepszych badaczy tych złoto-
nośnych obszarów:
„Jeśli podczas jego wyprawy pana również ogarnie gorączka złota,
powinien pan zapewnić sobie łóżko w moim szpitalu. Będzie pan
przepracowany, zwłaszcza jeśli znajdzie choćby odrobinę złota, a wy-
stępuje ono w całym kraju. Oczywiście nabawi się pan szkorbutu. Za
dwieście pięćdziesiąt franków rocznie wydaję abonament, który upraw-
nia do pryczy i darmowej opieki lekarskiej. Wszyscy go ode mnie
biorą. Oto pański ticket!”3
Jeśli chodzi o taką opiekę, to Ben Raddle był nią otoczony w szpita-
lu. Ale czy pasja, której nie zdoła się oprzeć, nie zawiedzie go daleko
od Dawson City, ku nowym obszarom, na których odkryte zostaną
złoża? Czy nie podzieli wówczas nieszczęść tak wielu ludzi, którzy
ginęli, nie mogąc powrócić? Tak, wychodziły tam gazety powtarza-
jące: Klondike przyniosło siedem milionów pięćset tysięcy franków w
roku 1896, dwanaście milionów pięćset tysięcy franków w 1897, a ta
suma w 1898 nie będzie mniejsza niż trzydzieści milionów!4
W tym czasie Summy Skim dowiadywał się u gubernatorów, czy
Teksańczycy Hunter i Malone byli widziani od czasu katastrofy nad
Forty Miles Creek.
1 Oglivie – powinno być: Ogilvie.
2 Amés Semire – u J. Verne’a: Arnis Semalé; pseudonim Raymonda Auzias-Turenne’a
(1861-1940), francuskiego publicysty, dyplomaty i bankiera; od roku 1885 miesz-
kał w Ameryce Północnej, autor kilku książek, np. Voyage au pays des mines d’or:
le Klondike (1899) i Le roi du Klondike (1901), należały do źródeł J. Verne’a, z tej
pierwszej (s. 182) pochodzą dane o działkach.
3 Cytat pochodzi z książki Raymonda Auzias-Turenne’a Voyage au pays des mines
d’or: le Klondike, s. 188; ticket (ang.) – bilet, talon.
4 Należy zauważyć, że wydobycie w okręgu wyniosło pięćdziesiąt milionów w roku
1898 i osiemdziesiąt milionów w 1899 (przyp. red. fr.).
~ 230 ~
Z pewnością żaden z nich nie wrócił do Dawson City, gdzie swą
obecność jak zwykle ogłosiliby tysiącami wybryków. Spotkano by
ich w kasynach, w domach gry, we wszystkich miejscach rozrywki,
w których grali pierwsze skrzypce. Czyż nie nadeszła pora roku,
w jakiej ci, którzy zamiast po zbiciu majątku wracać do swoich
krajów, pozostawali w stolicy Klondike, woleli w niej czekać na na-
stępny sezon prac? Tam przez siedem albo osiem miesięcy z powodu
wszelkiego rodzaju nadmiernych wydatków, z powodu ogromnych
strat w różnych grach zostawiali większą część swoich zysków! Tak
Hunter czynił już wcześniej, tak uczyniłby ponownie, gdyby tam był.
Ale nic o nim nie słyszano! Nikt nie wiedział, co się stało z nim i z jego
towarzyszem. Mogli zginąć podczas trzęsienia ziemi nad Forty Miles
Creek, wciągnięci przez wiry nowego rio. Ponieważ jednak nie znale-
ziono żadnego z Amerykanów pracujących na działce 127, a trudno
było przypuszczać, żeby wszyscy padli ofiarą katastrofy, istniały po-
wody, by sądzić, że Hunter i Malone ze swoimi ludźmi wyruszyli ku
pokładom pod Circle City i nad Birch Creek, gdzie wszczęli nowe
prace.
W połowie października Ben Raddle mógł wstawać z łóżka, a dok-
tor Pilcox był nieustannie dumny z jego zdrowienia. Oczywiście
przyczyniały się do tego starania doktora, ale w równej mierze także
siostry Marthe i siostry Madeleine, a przecież te poświęcające się
zakonnice nie przestawały nigdy wysilać się także dla innych cho-
rych przepełniających szpital, który większość z nich opuści, wyjeż-
dżając tylko na cmentarz w karawanie zaprzężonym w psy. Trzeba
wszakże powiedzieć, że choć Ben Raddle był już na nogach, to musiał
nadal uważać na siebie i nie mógłby zaryzykować podróży z Dawson
City do Skagway. I tak zresztą było już na nią za późno. Padały obficie
pierwsze śniegi zimy, rzeki zaczynał skuwać lód, żegluga nie byłaby
już możliwa ani po Jukonie, ani po jeziorach. Summy Skim wiedział
doskonale, że jest skazany na spędzenie w Klondike całej tej pory
zimnej, trwającej siedem lub osiem miesięcy. Średnia temperatura
osiągała już piętnaście stopni poniżej zera, a czekano na jej spadek
jeszcze do pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu.
Rzeczywiście, pod brzozą na śniegu leżał jakiś mężczyzna.
Nie ruszał się ani trochę. Mógł być martwy, zamarznięty na śmierć.
~ 232 ~
Obaj kuzyni wybrali więc pokój w hotelu przy Front Street i we
French Royal Restaurant1 jadali posiłki po wygórowanych cenach,
nie płacąc jednakże za kurczaki po sto pięćdziesiąt franków za parę.
Kiedy Summy Skim mówił czasami, kręcąc głową:
– Najgorsze w tym wszystkim jest to, że przed zimą nie zdołali-
śmy opuścić Dawson City!
Ben Raddle poprzestawał na odpowiedzi:
– Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie sprzedaliśmy naszego
claimu przed katastrofą, a może jeszcze gorsze, że nie mamy moż-
liwości prowadzenia na nim dalszego wydobycia!
Wtedy, aby nie rozpoczynać całkowicie daremnej sprzeczki, Summy
Skim brał strzelbę, wołał Neluta i wychodził na polowanie w oko-
licach miasta.
Należy również zauważyć, że kilka dni po przybyciu Bena Rad-
dle’a do Dawson City wrócił Lorique, że obaj odbywali długie dys-
kusje i łatwo można się domyśleć, o czym inżynier i majster mogli
rozmawiać przy pełnej zgodności poglądów na jedyny temat, jaki był
wówczas poruszany.
Minął jeszcze jeden miesiąc. Wahania słupka termometru były na-
prawdę niezwykłe. Opadał on do trzydziestu lub czterdziestu stopni
poniżej zera i podnosił się do piętnastu bądź dziesięciu, w zależno-
ści od kierunku wiatru. (Mróz)2 przychodził po śnieżycach.
Za każdym razem, kiedy pozwalała na to pogoda, Summy Skim
polował z Nelutem i miał okazję zastrzelić kilka niedźwiedzi, które
mrozy sprowadziły z gór w stronę miasta.
Pewnego dnia, siedemnastego listopada, on i Neluto znaleźli się
mniej więcej o ligę na północ od Dawson City. Mieli udane polowanie
i szykowali się do powrotu, kiedy Indianin zatrzymał się i wskazując
na drzewo rosnące około pięćdziesięciu kroków od rio, powiedział:
– Człowiek… tam…
– Człowiek…? – zapytał Summy Skim.
1 French Royal Restaurant – taka restauracja istniała w Dawson City, jej właścicie-
lem był Peter E. DeVille, w grudniu 1898 roku zamknięta.
2 Zostawione puste miejsce (przyp. red. fr.).
~ 233 ~
Rzeczywiście, pod brzozą na śniegu leżał jakiś mężczyzna. Nie
ruszał się ani trochę. Mógł być martwy, zamarznięty na śmierć, po-
nieważ temperatura była bardzo niska.
Summy Skim i Neluto podbiegli do niego. Był to mężczyzna po
czterdziestce, z długą brodą, zamkniętymi oczami, a jego twarz wyra-
żała wielkie cierpienie. Jeszcze wszakże oddychał, choć tak słabo, że
każdy jego oddech mógł być ostatnim.
Summy Skim rozchylił futrzany płaszcz z kapturem, który miał
na sobie ten człowiek, i w jednej z kieszeni znalazł skórzany portfel
zawierający kilka listów. Adres brzmiał: Pan Jacques1 Laurier, a stem-
pel był paryski.
– Francuz! – zawołał Summy Skim.
Chwilę później mężczyznę umieszczono w wozie, który z pełną
prędkością pojechał w stronę stolicy Klondike.
1 „Jacques” wstawiono w miejsce przekreślonego imienia „François” (przyp. red. fr.).
Rozdział II
Przeszłość kraju, do którego
Historia umierającego
ego popołudnia dwukółka Summy’ego Skima zatrzymała się
T
przed drzwiami szpitala. Mężczyzna, którego przywiozła,
został zabrany do jednej z sal, gdzie znajdowało się około trzydzie-
stu łóżek, i położony w sąsiedniej izdebce, którą Ben Raddle zajmo-
wał aż do swojego wyzdrowienia.
Umieszczony w tym pokoju pacjent nie musiał znosić sąsiedz-
twa innych chorych. Summy Skim uzyskał to, mówiąc siostrze prze-
łożonej:
– To Francuz, prawie rodak! To, co siostra zrobiła dla Bena, proszę
uczynić dla niego, i mam nadzieję, że doktor Pilcox wyleczy go tak,
jak wyleczył mojego kuzyna.
Siostra Marthe i siostra Madeleine mówiły podobnie, i Jacques Lau-
rier1 leżał teraz na łóżku, do którego lekarz przyszedł bez zwlekania.
Ben Raddle, powiadomiony przez Neluta, przybył pośpiesznie
i był obecny podczas pierwszej wizyty lekarza.
Francuz nie odzyskał przytomności, a oczy wciąż miał zamknięte.
Doktor Pilcox stwierdził, że puls był bardzo słaby, a oddech ledwo
wyczuwalny. Nie zauważył żadnej rany na tym ciele przerażająco wy-
chudzonym wskutek głodowania, wyczerpania, nędzy. Nie budziło
wątpliwości, że nieszczęśnik padł z wycieńczenia przy drzewie, pod
którym trafił na niego Summy Skim, tak samo jak to, że mróz by
go zabił, gdyby spędził noc bez schronienia i bez pomocy.
– Ten człowiek jest niemal zamarznięty – powiedział doktor
Pilcox.
1 Imię „François” zostało tu zachowane. Dlaczego Michel Verne zmienił nazwisko
„Laurier” na „Ledun”? (przyp. red. fr.).
~ 235 ~
Francuza owinięto kocami, podawano mu gorące napoje, roz-
cierano, żeby przywrócić krążenie. Robiono wszystko, co należało
robić. Wysiłki te były daremne, nie zdołały wydobyć chorego ze stanu
odrętwienia, w jakim się znajdował, ani przywrócić do świadomo-
ści ducha.
Mimo wszystko to nie zwłoki przywiózł Summy Skim; czy jed-
nak ten nieszczęśnik wróci do życia…? W tej sprawie doktor Pil-
cox odmawiał wypowiedzi.
Jacques Laurier. Jak widzieliśmy – takie było imię i nazwisko
tego Francuza zapisane w adresie listów znalezionych w jego portfelu.
Najnowszy miał datę sprzed pięciu już miesięcy i przybył z Nantes1.
Matka napisała do swojego syna, w Dawson City, Klondike, ocze-
kiwała na odpowiedź, która być może nie nastąpiła…
Summy Skim i Ben Raddle przeczytali te listy. Może dadzą ja-
kieś wskazówki o ich adresacie, a jeśli nie przeżyje, czy nie trzeba bę-
dzie napisać do jego biednej matki, że nigdy więcej go nie zobaczy…?
Na podstawie tych listów, w liczbie czterech, zdołano ustalić, że
Jacques Laurier opuścił Europę już dwa lata wcześniej, lecz nie udał
się od razu do Klondike, żeby zajmować się poszukiwaniem złota.
Niektóre adresy wskazywały, że musiał najpierw szukać szczęścia
na terenach złotonośnych w Ontario i Kolumbii. Następnie, niewąt-
pliwie zwabiony bajecznymi wiadomościami z gazet Dawson City,
dołączył do tłumu górników. Nie wydawało się przy tym, aby był wła-
ścicielem claimu, ponieważ jego portfel nie zawierał aktu własności.
Jednak obok tych kilku listów znajdowała się kartka papieru, która
szczególnie przykuła uwagę Bena Raddle’a.
Była to szkicowa mapa sporządzona ołówkiem; jej dość niere-
gularnie kreślone linie przedstawiały rzekę, do której wpadało kilka
dopływów i która zdążała na zachód. Tak przynajmniej należało przyj-
mować, zakładając przyjętą orientację tej mapy. Nie wydawało się jed-
nakże, żeby ten nurt wodny mógł być Jukonem lub jego dopływem
Klondike. Liczba umieszczona w narożniku szkicu podawała wyż-
1 Nantes – miasto w zachodniej Francji, dawna stolica Bretanii, miejsce urodzenia
J. Verne’a.
~ 236 ~
szą szerokość geograficzną, poza północnym kołem podbiegunowym.
Jeśli więc mapa odnosiła się do jednego z obszarów Dominium, to
do takiego, który przecinał sześćdziesiąty ósmy równoleżnik1. Brako-
wało jednak liczby długości geograficznej. Stąd nie można było usta-
lić, w której części Ameryki Północnej powinna się znajdować.
Czy zatem Jacques Laurier udawał się do owej krainy, czy też wra-
cał z niej, kiedy Summy Skim spotkał go w pobliżu Dawson City…?
To nigdy nie stanie się wiadome, jeśli śmierć zabierze nieszczęsne-
go Francuza, zanim odzyska on przytomność.
Nie budziło również wątpliwości, że człowiek ten należał do ro-
dziny o pewnej pozycji społecznej. Świadczyły o tym niepodważalnie
listy jego matki, napisane dobrym stylem. Nie był robotnikiem, ale
wskutek jakich przeciwności losu, jakich nieszczęść doszedł do takie-
go stanu, do tej nędzy, która bez wątpienia dobiegnie kresu na jego
szpitalnym łóżku…?
Minęło kilka dni i pomimo lekarstw doktora Pilcoksa, pomimo
opieki zakonnic, Jacques Laurier ledwo potrafił odpowiadać na pyta-
nia, które zadawał mu Ben Raddle. Zastanawiano się nawet, czy
zachował nadal cały swój rozum i czy jego umysł przetrwał próby
awanturniczego życia, które w świecie poszukiwaczy złota pochła-
niało tak wiele ofiar!
Kiedy spytano o to doktora Pilcoksa, ten odpowiedział:
– Należy się obawiać, że umysł naszego pacjenta został mocno
zachwiany… Kiedy otwiera oczy, dostrzegam w nich zamglony wzrok,
który budzi we mnie lęk…!
– A jego stan fizyczny czy się polepsza…? – zapytał Summy Skim.
– Jak dotąd nie – oświadczył lekarz – i wydaje mi się, że jest rów-
nie poważny jak stan jego ducha.
– Uratuje pan jednak tego biednego Francuza! – powtarzały sio-
stra Marthe i siostra Madeleine…
– Dołożymy wszelkich naszych starań – odpowiedział lekarz – ale
mało we mnie nadziei.
1 Równoleżnik – u J. Verne’a: południk; chodzi tutaj o szerokość, a nie długość geo-
graficzną.
~ 237 ~
Jeśli doktor Pilcox, tak zwykle pełen pewności siebie, mówił w ten
sposób, to dlatego, że ani trochę nie wierzył w wyzdrowienie Jac-
ques’a Lauriera.
Ben Raddle nie chciał jednak rozpaczać. Uważał, że z czasem na-
stąpi poprawa. Jeśli nawet Jacques Laurier nie wróci do zdrowia, to
przynajmniej odzyska rozum, będzie mówił, odpowiadał… Będzie
można się od niego dowiedzieć, dokąd się udawał albo skąd przyby-
wał… Napisać do jego matki… Gdyby nie przetrzymał, to wypowie
swoje ostatnie życzenia… a umierając, będzie miał pociechę zyskania
pewności, że zostaną one ściśle spełnione. Będzie miał świadomość,
że przyjaciele, prawie rodacy, czuwali przy jego łóżku…!
Cóż, może i istniał powód, aby sądzić, że doktor Pilcox zbyt moc-
no wątpił w skuteczność swojego leczenia. Dwa dni później po-
prawa, na którą tak niecierpliwie czekał Ben Raddle, jakby zaczęła
się pojawiać. Stan nieprzytomności, w jakim znajdował się Jacques
Laurier, zdawał się wyglądać na mniej całkowity. Jego oczy pozo-
stawały dłużej otwarte. Były bardziej skupione. Tak! Bez wątpienia
zadawały pytania, zdradzały zdumienie na widok tego pokoju, ludzi
zgromadzonych wokół łóżka, lekarza, Bena Raddle’a i Summy’ego
Skima, dwóch zakonnic… Wydawały się mówić: Gdzie jestem…?
Kim jesteście…? Wyczuwało się jednak, że wkrótce znów się za-
mkną… że był to tylko jeden błysk, jedna z ostatnich reakcji życia
na nadchodzący koniec… że ten nieszczęsny człowiek jest na pro-
gu śmierci…
Dlatego lekarz kręcił głową jak człowiek, który nie mógł się mylić.
Choć umysł chorego zabłysnął, to był w przededniu wygaśnięcia.
Siostra Marthe pochyliła się nad wezgłowiem łóżka i Jacques
Laurier bardzo cicho, głosem przerywanym westchnieniami, ledwo
słyszalnym, wyszeptał kilka słów, na które padła odpowiedź:
– Jest pan w pokoju szpitala…
– Gdzie? – pytał dalej chory, próbując się podnieść.
Ben Raddle podtrzymał go wtedy i powiedział:
– W Dawson City… Sześć dni temu znaleziono pana na drodze…
leżącego… nieprzytomnego… i przewieziono tutaj…
~ 238 ~
Powieki Jacques’a Lauriera opadły na kilka minut. Wydawało
się, że ten wysiłek go wyczerpał. Lekarz podał mu kilka kropli kordia-
łu1, które doprowadziły krew na blade policzki, a słowa na usta.
– Kim jesteście…? – zapytał.
– Kanadyjczykami pochodzenia francuskiego – odpowiedział
Summy Skim – przyjaciółmi Francji… Proszę nam zaufać… Ura-
tujemy pana…!
Na ustach pacjenta zarysował się rodzaj uśmiechu i dało się sły-
szeć kilka słabych „dziękuję…”. Potem opadł znowu na poduszkę
i zdaniem lekarza nie należało zadawać mu więcej pytań. Lepiej
było pozwolić mu na odpoczynek. Czuwano przy jego łóżku, cze-
kając w gotowości, aby mu odpowiadać, jeśli odzyska dość sił, aby
mówić. Być może czuł jednak, że jego koniec jest bliski, gdyż łzy
zwilżały mu oczy.
Upłynęły dwa dni, nie przynosząc ani pogorszenia, ani poprawy
stanu Jacques’a Lauriera. Jego słabość ciągle się utrzymywała i można
się było obawiać, że Francuz nie będzie w stanie wyzdrowieć. Jednak-
że w znacznych odstępach czasu, oszczędzając wysiłków, był w stanie
mówić znowu, odpowiadać na pytania, które wydawał się wywoły-
wać. Wyczuwało się, że jest wiele rzeczy, które ma do powiedzenia
i które chce powiedzieć.
Ben Raddle nigdy nie opuszczał chorego. Nieustannie trwał przy
nim, gotowy go wysłuchiwać. I w ten sposób poznawał jego historię,
zarówno na podstawie tego, co Jacques Laurier mówił do niego, jak
i tego, co wypowiadał w chwilach majaczenia. Wydawało się jednak,
że były pewne okoliczności, przed wyjawianiem których się wzdragał,
że miał tajemnicę, której nie ujawniał, dopóki uważał, że ma jaką-
kolwiek szansę na uniknięcie śmierci.
A oto, bez zagłębiania się w szczegóły, jaka była jego przeszłość.
Jacques Laurier miał czterdzieści dwa lata, silną budowę ciała
i musiały go spotkać przerażające nieszczęścia, skoro aż tak bardzo
ucierpiał.
1 Kordiał – dawniej lek wzmacniający, zwłaszcza serce, później napój alkoholowy
lepszej jakości.
~ 239 ~
Był Bretończykiem urodzonym w Nantes, gdzie nadal mieszkała
jego matka, utrzymująca się ze skromnej wdowiej renty, jaką otrzy-
mywała po śmierci męża, oficera piechoty, który nigdy nie awansował
powyżej stopnia kapitana.
Jacques Laurier pragnął zostać marynarzem. Poważna choroba,
na którą zapadł, kiedy miał zdawać egzaminy do Akademii Mary-
narki Wojennej, zatrzymała go na progu tej kariery. Po przekroczeniu
ustawowego wieku musiał zaciągnąć się jako praktykant na statek
handlowy, a po dwóch rejsach do Melbourne w Australii i San Franci-
sco w Kalifornii został kapitanem żeglugi wielkiej. Z tym tytułem
zaciągnął się jako kandydat na oficera do marynarki wojennej z na-
dzieją na zdobycie stopnia chorążego.
Jego służba trwała trzy lata. Był jednak na straconej pozycji w po-
równaniu z kolegami, którzy służyli na „Bordzie”1. Zrozumiał, że
jeśli nie zajdą bardzo rzadkie okoliczności, podczas których marynarz
mógłby się wyróżnić, zawsze będzie pozostawał za nimi w tyle, złożył
więc dymisję i poszukał zatrudnienia na jednym ze statków handlo-
wych, których portem macierzystym było Nantes.
Stanowisko dowódcy statku trudno było uzyskać i musiał się za-
dowolić pozycją pierwszego oficera na żaglowcu pływającym po mo-
rzach południowych.
Minęły tak cztery lata. Miał wtedy dwadzieścia dziewięć lat. Jego
ojciec właśnie zmarł, pozostawiając panią Laurier, jak powiedziano,
w stanie bliskim nędzy. Jacques Laurier na próżno próbował zamienić
stanowisko pierwszego oficera na kapitana marynarki handlowej. Nie
miał funduszy, by nabyć udziały w statku, jakim pragnął dowodzić,
jak to się zwykle odbywało. Pozostawanie zastępcą kapitana zapew-
niało mu niezbyt ciekawą przyszłość, jak więc mógłby zyskać do-
statek, choćby bardzo skromny, o jakim marzył dla swojej matki…
Tak… zwłaszcza dla niej!
1 Borda – francuski trójmasztowy okręt wojenny, zwodowany w roku 1847 pod
nazwą „Valmy”, w 1863 przemianowany na „Borda” i przeznaczony na okręt
szkolny Akademii Marynarki Wojennej w Breście, rozebrany w 1891; nazwę tę
nosiły także inne okręty szkolne, stała się więc synonimem Akademii.
~ 240 ~
Długie rejsy zawiodły go do tych części Australii i Kalifornii,
w których złoża złota przyciągały tylu emigrantów. Jak zawsze bardzo
mała ich liczba się wzbogaciła, znacznie większą część czekała tylko
ruina i bieda. Pomimo to Jacques Laurier, zaślepiony podobnie jak wielu
innych, postanowił zbić fortunę na niebezpiecznej drodze poszuki-
wacza złota.
W tym właśnie czasie uwagę całego świata przyciągały kopalnie
Dominium, zanim jeszcze jego bogactwo w metale tak zaskakująco
powiększyły odkrycia w Klondike. W innych swych miejscach, mniej
odległych i łatwiej dostępnych, Kanada posiadała obszary złotonośne,
na których wydobycie odbywało się w lepszych warunkach, nie będąc
przerywane przez straszliwe zimy terenów Jukonu, takie jak rejon
Ontario1 w Kolumbii Brytyjskiej. Jedna z tych kopalń, być może naj-
ważniejsza, „Le Roi”2, nabyta w 1890 roku za śmieszną cenę trzech
centów za akcję, przyniosła w ciągu dwóch lat dywidendę w wyso-
kości czterech milionów pięciuset tysięcy franków, a jeszcze dawa-
ła pięćset tysięcy franków zysków miesięcznych.
To właśnie pracę dla tej spółki rozpoczął Jacques Laurier. Ten jed-
nak, kto wynajmuje innym trudy swojej głowy albo rąk, zwykle się
dzięki temu nie wzbogaca. Trzeba mieć udział w interesie, trzeba mieć
prawo do zysków z niego. Ale nie można zostać akcjonariuszem bez
zakupu akcji, odważnemu zaś i być może zbyt lekkomyślnemu Fran-
cuzowi brakowało pieniędzy. Marzył o bogactwie szybko osiągnię-
tym dzięki jakiemuś szczęśliwemu uśmiechowi losu, a jak można
na niego liczyć, pozostając jednym z wyrobników, a nawet jednym
z robotników w „Le Roi”…?
Mówiono wtedy o odkryciach dokonanych na ziemiach w dorze-
czu Jukonu. Nazwa Klondike zaślepiała, jak przedtem nazwy Kalifor-
1 Ontario – nieznany rejon Kolumbii Brytyjskiej.
2 Le Roi – kopalnia złota w pobliżu miasteczka Rossland w rejonie Kootenay, a nie
Ontario, w południowej części Kolumbii Brytyjskiej, powstała po odkryciu tam
złota w roku 1890, sprzedana wkrótce potem przez pułkownika Toppinga za 30 tys.
dolarów spółce Spokane; w 1898 za ponad trzy miliony dolarów kupiona przez
British American Corporation.
~ 241 ~
nia, Australia i Transwaal. Podążały tam tłumy górników, i Jacques
Laurier pociągnął z tymi tłumami.
Pracując na złożach w Ontario, poznał pewnego Kanadyjczyka po-
chodzenia angielskiego, Harry’ego Browna. Obu pobudzała ta sama
ambicja, pożerało to samo pragnienie osiągnięcia powodzenia. To wła-
śnie ów Harry Brown wywarł największy wpływ na Jacques’a Lauriera.
Przekonał go do opuszczenia zajmowanego stanowiska i wyrusze-
nia w nieznane – owo nieznane, który zwykle przynosi więcej roz-
czarowań niż korzyści. Obaj, z małymi oszczędnościami, jakie mieli,
wyruszyli do Dawson City.
Postanowili tym razem pracować na własny rachunek. Było jednak
oczywiste, że na placerach nad Bonanzą, Eldorado, Sixty Miles lub
Forty Miles, choćby nawet nie osiągały one ogromnie wygórowanych
cen, nie mogli znaleźć wolnego miejsca. Targowano się już o claimy
warte tysiące tysięcy dolarów. Trzeba było udać się dalej, na północ
Alaski lub Dominium, daleko za wielką rzekę, gdzie niektórzy śmiali
poszukiwacze zgłaszali tereny złotonośne. Trzeba było dotrzeć tam,
gdzie nikt wcześniej nie dotarł. Trzeba było odkryć jakieś nowe złoże,
którego własność przypadnie pierwszemu, który je obejmie, i kto wie,
czy nie zostanie on nagrodzony wydobyciem równie korzystnym jak
i szybkim…?
To właśnie wmawiali sobie Jacques Laurier i Harry Brown. Bez
wyposażenia, bez pracowników, z zakupionym za resztę pieniędzy
jedzeniem na osiemnaście miesięcy opuścili Dawson City i żywiąc
się zdobyczą z polowań, wyruszyli na północ od Jukonu przez kraj
ciągnący się za kołem podbiegunowym.
Lato zaczęło się wtedy w pierwszych tygodniach czerwca, dokład-
nie sześć miesięcy przed dniem, w którym w środku zimy 1897-18981
roku Jacques Laurier został odnaleziony umierający w pobliżu Dawson
City. Jak daleko dotarła wyprawa dwóch poszukiwaczy przygód…?
Czy doprowadziła ich na skraje kontynentu, na wybrzeże Oceanu
Lodowego…? Czy odkrycie jakiegoś złoża wynagrodziło im tak wiel-
1 Powinno być 1898-1899.
~ 242 ~
kie wysiłki okupione jakże wielkim zmęczeniem…? Nic na to nie wska-
zywało, biorąc pod uwagę stan wyczerpania, wyzbycia wszystkiego,
w jakim został znaleziony jeden z nich…! I był on sam… Czy wie-
dział coś o swoim towarzyszu…? Czy Harry Brown umarł na owych
odległych terenach, skoro nie wrócił z Jacques’em Laurierem? Tak,
ale śmierć napotkał w drodze powrotnej do Dawson City, podczas
której on i jego towarzysz zostali napadnięci przez Indian… skra-
dziono im samorodek o ogromnej wartości, który znaleźli… Gdzie…?
Tego Jacques Laurier nie powiedział…
To była ostatnia informacja, jaką Ben Raddle zdołał uzyskać od
chorego. Poza tym całą tę bolesną historię udało mu się pozyskać
tylko w urywkach, kiedy odrobina przytomności umysłu powracała
pacjentowi, którego wyczerpanie, jak przewidział doktor Pilcox, nara-
stało z dnia na dzień.
Natomiast na temat wyników tej wyprawy, tego, czy były one
znaczne czy żadne, na temat terenu, do którego dotarli Jacques Lau-
rier i Harry Brown i skąd wrócili z samorodkiem skradzionym przez
Indian, inżynier nie dowiedział się jeszcze niczego i być może nigdy
już się nie dowie, ponieważ istniało ryzyko, że tę tajemnicę biedny
Francuz zabierze do grobu na cmentarzu w Dawson City, gdzie wkrót-
ce zostanie złożony…!
Istniał wszakże dokument – co prawda niekompletny – który bez
wątpienia dopełni zakończenie tej historii. Był nim szkic znalezio-
ny w portfelu Jacques’a Lauriera, na pewno mapa kraju, w którym
on i jego towarzysz spędzili ostatni sezon letni. Jaki to kraj…? Gdzie
płynął ów creek, którego kręta linia biegła ze wschodu na zachód…?
Czy był on dopływem Jukonu, czy Porcupine1…? Czy przecinał tę
część ziem Kompanii Zatoki Hudsona, która otaczała Fort Macpherson,
w kierunku ujścia Mackenzie, wielkiej rzeki, która wpada do Morza
Arktycznego…? Kiedy Ben Raddle podsuwał przed oczy Jacques’a
Lauriera tę mapę, przypuszczalnie narysowaną przez niego, jego spoj-
1 Porcupine – rzeka w północno-zachodniej części Ameryki Północnej; długość 916
km, źródła w górach Ogilvie, ok. 160 km na północ od Dawson City, prawy do-
pływ Jukonu, wpada do niego pod Fort Jukon.
~ 243 ~
rzenie ożywiało się na chwilę, rozpoznawało ją… wydawało się mówić:
„Tak! Jest tam… jest właśnie tam…!”. I ani Ben Raddle, ani majster
nie chcieli wątpić, że w tamtym miejscu dokonano jakiegoś ważnego
odkrycia. Wydawało im się nawet, że gdyby chory miał siłę mówić,
to nie chciałby powiedzieć wszystkiego, co wiedział na ten temat…
Tak, daleko w głębi tej duszy gotowej opuścić wyczerpane ciało
może pozostała jeszcze nadzieja na powrót do życia? Może ten
nieszczęśnik mówił sobie, że nie straci nagrody za tyle trudów i że
zobaczy jeszcze swoją matkę, której zapewni wygody podczas dni
jej starości…? Może myślał o wszczęciu prac po zimie, kiedy zo-
stanie już wyleczony…?
Minęło kilka dni. Pora zimna panowała wtedy w pełni. Przy su-
chym powietrzu temperatura spadała nieraz aż do pięćdziesięciu stop-
ni poniżej zera. Nie można było stawiać czoła mrozom na zewnątrz.
Godziny, podczas których nie przebywali w szpitalu, dwaj kuzyni spę-
dzali w swoim pokoju w hotelu. Czasami, owinąwszy się w futra aż
do głowy, chodzili do jakiegoś kasyna albo domu gry, ale tam nie grali.
Przybytki te były zresztą mało odwiedzane, bo większość górników
przed zimną pogodą, kiedy drogi były jeszcze przejezdne, udała się
do Dyea, Skagway lub Vancouver. To tam faro i monte hulały z nie-
możliwą do pojęcia zawziętością.
Niewykluczone, że Hunter i Malone osiedli na zimę w jednym
z tych miast. Pewne było to, że od czasu katastrofy nad Forty Miles
Creek nikt nie widział ich w Dawson City. Z drugiej zaś strony nic nie
wskazywało na to, aby znaleźli się wśród ofiar trzęsienia ziemi, któ-
rych tożsamość została rozpoznana dzięki staraniom policji kanadyj-
skiej i amerykańskiej.
Należy wiedzieć, że w te dni, często zakłócane burzami śnieżnymi,
Summy Skim i Neluto nie mogli chodzić na polowania, ku ich wiel-
kiemu żalowi, gdyż niedźwiedzie1 zbliżały się do okolic Dawson City.
Tymczasem choroby, które rozwijały się pod wpływem owego
ogromnego spadku temperatury, nie przestawały dziesiątkować mia-
1 O tej porze roku na terytorium Jukonu niedźwiedzie śpią już snem zimowym.
~ 244 ~
sta. Szpital nie mógł już pomieścić chorych, od razu zastępujących
tych, których śmierć wysłała na cmentarz, i także miejsce w pokoju
zajmowanym przez Jacques’a Lauriera wkrótce miało zostać zwol-
nione.
Z pewnością nie brakowało mu opieki. Był otoczony wyjątkową
troską. Siostry pielęgnowały go z poświęceniem, doktor Pilcox wyko-
rzystywał wszelkie możliwości przywracania sił temu biednemu, wy-
czerpanemu ciału. Ben Raddle i Summy Skim traktowali chorego jak
rodaka. Ten jednak nie mógł już przyjmować żadnego pokarmu i było
widać, że życie wyciekało z niego każdego dnia, a można by nawet
powiedzieć – każdej godziny.
Rankiem dwudziestego siódmego listopada Jacques Laurier miał
mocny kryzys. Można było sądzić, że nie zdoła go przetrzymać. Rzu-
cał się i choć był taki słaby, z trudem przytrzymywano go w łóżku.
Z jego ust niemal nieustannie wymykały się te słowa:
– Tam… tam… wulkan… wybuch… złoto… złota lawa…!
Potem zaś, krzyczał rozpaczliwie:
– Matko… matko…! to jest dla ciebie… tylko dla ciebie!
Po długiej udręce wzburzenie ustąpiło i nieszczęśnik popadł w stan
głębokiego wyczerpania. Życie objawiało się w nim wyłącznie płyt-
kimi oddechami. Nie wydawało się jednak, żeby zaczęła się agonia.
Na pewno, jak powiedział lekarz, nie zdoła on przetrzymać drugiego
takiego kryzysu, który zakończy się wydaniem ostatniego tchnienia.
Po południu Ben Raddle przyszedł usiąść przy łóżku chorego.
Nie tylko zastał go spokojniejszym, ale też wydawało się, że całkowi-
cie wróciła mu świadomość. Nastąpiła poprawa jego stanu, jak to
czasami bywa na krótko przed śmiercią.
Jacques Laurier ponownie otworzył oczy, a jego spojrzenie, wy-
jątkowo mocno skupione, padło na Bena Raddle’a, tego Bena Rad-
dle’a, któremu głównie opowiadał o swoim pełnym przygód życiu,
Bena Raddle’a, który często mu mówił:
– Proszę widzieć w nas przyjaciół… przyjaciół, którzy pana nie
opuszczą… Wszystko, co możemy dla pana uczynić… dla pańskiej
matki… to uczynimy!
Po tym wysiłku pacjent popadł znów w odrętwienie, z którego
po kilku minutach powrócił. Jego pierwsze spojrzenie padło na inżyniera.
~ 246 ~
I wtedy, poszukawszy ręką dłoni Bena Raddle’a, Jacques Lau-
rier powiedział:
– Słuchaj mnie pan dobrze… umrę… moje życie się kończy…
czuję to…
– Nie… mój przyjacielu… nie! – zaprzeczył inżynier. – Odzyska
pan siły…
– Umrę – powtórzył Jacques Laurier. – Proszę bliżej, panie Raddle,
proszę wysłuchać dobrze i zapamiętać, co panu powiem!
Wtedy głosem, który stopniowo zanikał, ale był wyraźny – głosem
człowieka, którego rozum pozostał nietknięty, który władał całym
swoim umysłem – powiedział Benowi Raddle’owi:
– Mapa, którą pan przy mnie znalazł… którą mi pokazał… niech
pan pokaże mi raz jeszcze.
Ben Raddle spełnił tę prośbę.
– Mapa ta – mówił dalej Jacques Laurier – przedstawia rejon, z któ-
rego wróciłem… Znajdują się tam złoża najbogatsze na całym świe-
cie… Nie będzie potrzeby przerzucania ziemi w celu wydobycia złota…
Sama ziemia wyrzuci ją ze swoich wnętrzności…! Tak…! Tam…
odkryłem górę, wulkan, który zawiera ogromną ilość złota… Tak! Złoty
wulkan… Golden Mount1…
– Złoty wulkan…? – powtórzył Ben Raddle tonem wyrażającym
pewne niedowierzanie.
– Należy mi wierzyć! – zawołał Jacques Laurier z pewną złością,
próbując podnieść się w łóżku. – Należy mi wierzyć, a jak nie dla pana,
to dla mojej matki… spadek, którym się pan z nią podzieli! Wspią-
łem się na tę górę. Zszedłem do jej wygasłego krateru… Jest wypeł-
niony złotonośnym kwarcem, samorodkami… Wystarczy je zbierać…
Po tym wysiłku pacjent popadł znów w odrętwienie, z którego
po kilku minutach powrócił. Jego pierwsze spojrzenie padło na inży-
niera.
– Dobrze – szepnął – jest pan tutaj… przy mnie… wierzy mi
pan… i pójdzie tam… tam… do Golden Mount…!
1 Golden Mount (ang.) – Złota Góra.
~ 247 ~
Jego głos cichł coraz bardziej, i Ben Raddle, którego rękę przy-
ciągnął, pochylił się nad jego łóżkiem.
– Jest tam… – powiedział – w miejscu oznaczonym na mapie
przez X… w kraju… w pobliżu tego creek Rubber1, który wpada do
lewej odnogi rzeki Mackenzie… prosto na północ od Klondike…
wulkan, z którego bliski wybuch wyrzuci samorodki… którego żużel
jest ze złotego pyłu… tam… tam…”.
Jacques Laurier, na wpół uniesiony w ramionach Bena Raddle’a,
wyciągnął drżącą rękę w kierunku północnym…
Potem z jego sinych ust wyszły te ostatnie słowa:
– Dla mojej matki…! Dla mojej matki!
Wstrząsnęła nim potężny konwulsja i opadł z powrotem na łóż-
ko. Był martwy.
1 Rubber (ang.) – guma, nie ma takiej rzeki w Kanadzie.
Chcesz przeczytać dalszą część?
Zapraszamy do księgarni!
Pobierz darmowy fragment (pdf)