Darmowy fragment publikacji:
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W pochmurną noc, gdy mieszkańcy twierdzy Sílleior postanowią
wreszcie położyć się spać, na plaży jest niemal całkowicie ciemno.
Wtedy lubi tu przychodzić. Wymyka się „drugą drogą”. Siada na
kamieniach i pozwala wodzie chwytać się za kostki. Patrzy w mrok
i widzi swoje życie. Nawiedzają go obrazy całkiem zapomnianej
przeszłości. Wracają nieubłaganie. Poddaje się temu z pokorą, jaką
daje ponad dziewięćset osiemdziesiąt lat życia na ziemi. Wie, że
wracają, by sobie przypomniał. To jego szansa na zrozumienie. Na
ocenę. Na zadowolenie lub żal. I na naprawę błędów, o ile się da.
Oto wielki taras Sílleior. Ale barierka jest inna niż teraz i sięga mu do
piersi. Ustawia na niej małe ludziki, które dostał od ojca. „To moje wojsko”
– mówi. Nagle słyszy kobiecy głos: „Denúsharel!”, „Lartié, Ladmí!”. „Idę,
mamo!” – odpowiada, ale nie rusza się z miejsca; zostało jeszcze dwunastu
żołnierzyków. Ustawia ich, jednego za drugim i nie wie, ile czasu upłynęło.
Wreszcie ona znajduje go. „Denú!” – mówi z wyrzutem, ale w jej głosie wciąż
jest czułość. Podchodzi od tyłu i pochyla się, obejmując go, a jej czarne włosy
spadają pomiędzy niego a żołnierzy pachnącą zasłoną. Odwraca się ku niej
i łapie za szyję, plącząc się we włosach. Podnosi go ze śmiechem. Jej śmiech
jest jak słońce. Jej oczy, czarne i błyszczące, są jak dwa słońca. W jej uszach
7
błyszczą wesoło kolczyki. Jej skóra, ciemniejsza od skóry ojca i od jego wła-
snej, też jest złotawa. Ladmí. Matka.
Czas jest krótki. Jego ciało mu o tym nie powie; ono, jak zwykle,
ma się dobrze. Mówi mu o tym narastający niepokój, powracające
wizje, i morze, coraz silniej chwytające za kostki.
Oto stoi w wodzie, zgięty wpół nad małą łódką. Jest noc, a jego rozpala
gniew. Jego syn nie będzie żył tak, jak on. Jego syn będzie szczęśliwy. Światło
księżyca błyska zimno w ostrzu noża.
To jest złe – mówi jakiś głos.
Mój syn będzie szczęśliwy! – odpowiada inny.
Zło nie prowadzi do szczęścia.
Nie ma innej drogi!
Ostrze wbija się w drewno. Nie w dno, ale trochę powyżej. Powstaje kilka
niewidocznych nacięć po jednej i drugiej stronie.
Czasem budzi się w nim strach, lodowaty, niepowstrzymany,
wyjący jak osaczone zwierzę. Ale wtedy rozum nakazuje mu za-
chować spokój: ten strach to część życia; umieranie to część życia.
On umiera, choć nikt o tym nie wie. Nie ma co uciekać przed nie-
uniknionym. Trzeba wyjść mu naprzeciw.
*
Rozległ się nieśmiały stukot kołatki. Służąca zjawiła się niepostrze-
żenie i podążyła uchylić drzwi królewskiej sypialni. Poszeptała tam
z kimś chwilę i powróciła, by stanąwszy przed łożem, dygnąć i ob-
wieścić:
– Wasza Wysokość ma gościa.
Królowa nagłym ruchem uniosła się na łokciach.
– Czy straż zastosowała się do mojego polecenia? – krzyknęła
tak głośno, żeby po drugiej stronie uchylonych drzwi ją usłyszano.
Mimo to służąca dygnęła i podeszła znów do oczekującego po-
słańca, który nie śmiał wejść do prywatnych pomieszczeń chorej
8
monarchini. Zasięgnąwszy informacji, zawróciła, po drodze już
przytakując.
– Tak, pani. Wszystko zgodnie z zarządzeniem.
– Pomóż mi się ubrać – zakomenderowała królowa, odrzuca-
jąc niebieską kołdrę i w koszuli zeskakując na dywan – ale bardzo
szybko!
– Tak, pani – służąca dygnęła znowu i wybiegła. Po chwili wró-
ciła z wieszakiem na kółkach, na którym wisiały dwie sukienki.
Wybrała je sama, dobrze znając swoją panią. Pierwsza była jasno-
kremowa, wyszywana perłową nitką w pnącza powoju, miała roz-
szerzane rękawy i dekolt w kształcie liścia. Była to suknia szyta
przez elfy, jedna z wielu, które królowa sprowadziła po powrocie
ze swej podróży. Od tamtego czasu w garderobie pojawiły się także
elfie kolczyki, naszyjniki, kolie i bransolety, sprzęty codziennego
użytku, jak na przykład lampy z kolorowego szkła czy lichtarze
w kształcie drzew, zdobiące także i tę sypialnię w letniej rezydencji.
Sama rezydencja została w zeszłym roku wyremontowana i prze-
budowana, również według elfiego gustu.
Druga suknia była uszyta z atłasu w brudnoniebieskim kolorze,
w którym królowej było wyjątkowo do twarzy. Nie miała w so-
bie nic elfiego; talię podkreślała suto marszczona spódnica, ręka-
wy były proste, dekolt również, nie było też żadnych zdobień na
lśniącym metalicznie błękicie tkaniny. Świetnie za to prezentowały
się na niej rodzime klejnoty ze srebra. Tę właśnie suknię, zgod-
nie z przewidywaniem służącej, wskazała królowa zza parawanu,
gdzie pluskała się pośpiesznie nad miednicą. Ubrawszy się z po-
mocą szybkich i wprawnych rąk pokojowej, usiadła przy toaletce
i drżącymi dłońmi wysypała na blat zawartość kasety ze szminka-
mi. Służąca, mając ręce zajęte układaniem ciemnorudych włosów
królowej, obserwowała przy tym bacznie jej poczynania.
– Nie polecałabym – powiedziała, chwytając w lustrze spojrze-
nie dużych, szarych, nieco nieprzytomnych teraz oczu. – Tak, ta
9
będzie lepsza – zakończyła lakonicznie i z aprobatą obserwowała
dalej, jak Eulalia z wprawą zakreśla linię górnej wargi morelową
pomadką. Jej ręce nie drżały już, przynajmniej na tę chwilę.
– Dziękuję ci, Habro – powiedziała z ulgą w głosie.
– Perfumy – przypomniała Habra.
– Tak… – ręce królowej, znów nerwowo, zaczęły przeszukiwać
flakoniki. Po chwili zatrzymała się, niezdecydowanie ważąc w dło-
niach dwie fiolki.
Oczywiście te z lewej, chciała powiedzieć Habra, ale powstrzy-
mała się. Ambra i jaśmin. Nad czym tu się zastanawiać?
Ambra i jaśmin, ambra i jaśmin – myślała tymczasem królowa.
A może nie, może drzewo herbaciane? Przecież ta suknia już jest
aluzją. Ale suknia mogła wyjść przypadkiem, zapach nie. Muszę
zrobić to, co ja chcę. On chce ambrę, to ja chcę drzewo herbacia-
ne. Niech się wypcha swoją ambrą. A jeśli przyszedł przeprosić?
Nieważne! Jeśli tak, będzie mu wszystko jedno… A jeśli nie? Je-
śli nie… koniecznie drzewo herbaciane! I szminka, tak! Mur ze
szminki, i to właśnie czerwonej.
Wylała na dłoń parę kropel perfum i wtarła w szyję i we włosy.
Pomalowała na nowo usta, omijając w lustrze odbicie Habry, pełne
dezaprobaty.
– Jak wyglądam? – zapytała, obróciwszy się na pięcie.
– Bardzo pięknie – odpowiedziała Habra bez przekonania,
wciąż zła za kolor szminki.
Nie zważając na to, Eulalia znów pochyliła się nad lustrem,
przygładziła brwi, poprawiła włosy i ruszyła ku drzwiom, gdzie
czekała na nią eskorta czterech dam i tyluż paziów. Wszyscy zaczęli
ją witać i pytać o samopoczucie, ale odpowiedziała jednym, zbior-
czym „Urutaié”, więc umilkli. Tylko jeden z paziów, dwunastoletni
grubasek, odważył się powiedzieć:
– Ślicznie dziś wyglądasz, pani.
10
Królowa odpowiedziała mu uśmiechem pełnym wdzięczności.
Bardzo potrzebowała tego zapewnienia. Mimo to przed wejściem
do hallu omal nie przystanęła, zdjęta nagłym strachem. Odrucho-
wo rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś oparcia i wzrok jej padł
na duże lustro zdobiące ścianę. Zobaczyła w nim siebie: dumną
i piękną, w podkreślającej kształt jej głowy fryzurze, w cudownie
niebieskiej sukni, w otoczeniu wiernych dworzan i w królewskim
diademie, który był wykonany z magnolskiego srebra z Seiligen,
ale – rękami elfów. Wyprostowała się i przekroczyła próg drzwi,
za którymi gość mógł swobodnie ujrzeć ją, a ona mogła ujrzeć
jego. Z tym, że ona patrzyła z góry, z wysokości balustrady, z której
podwójne schody dwiema drogami wiodły do hallu, otoczonego
kolumnami i wyłożonego szklaną mozaiką na modłę nadmorskiej
twierdzy elfów w Sílleior. Błękity i oranże, dominujące w pomiesz-
czeniu, cudnie korespondowały z jej ubiorem, gdy stanęła przy ba-
lustradzie, by spojrzeć na tego, kto przybył ją odwiedzić. Spojrzała
i znieruchomiała. Zdumienie, rozczarowanie, a potem radość i ulga
przebiegły w szalonym tempie przez jej uszminkowaną twarz.
– Ísivial! – krzyknęła i rzuciła się w dół po prawych schodach,
nie zważając na zdezorientowaną gromadkę, która w nieładzie po-
dążyła za nią. – Ísivial, kochana! – wykrzyknęła, rzucając się na
szyję jasnowłosej dziewczynie w szarym płaszczu i spodniach do
jazdy konnej.
– Cay, królowo moja, jak ty wyglądasz! – śmiała się tamta, od-
wzajemniając uściski. – Jak nie ty! Ale pięknie, bardzo pięknie!
– Isi! Isi, nie masz pojęcia, jak się cieszę, jak strasznie, okropnie
się cieszę, że jesteś!
– Strasznie i okropnie? Eí, proszę… Cayenne, czy coś się stało?
– zapytała jasnowłosa w mowie elfów.
– Och, eiáh… tak, mnóstwo rzeczy – mówiła szybko Eulalia,
mieszając języki – ale najpierw musisz mi opowiedzieć, wszystko,
wszystko, co się z tobą działo.
11
– Eí, ty też mi musisz opowiedzieć, co robiłaś przez ponad rok!
– To już rok?
– Nawet więcej, przecież jest połowa września.
– No tak, to ponad rok od naszego ostatniego spotkania…
A mi się wydaje, jakby to było dziesięć lat – powiedziała królowa.
– Cayenne, zabierz mnie gdzieś, gdzie będziemy same i opowie-
my sobie wszystko.
– Oczywiście! Ale najpierw dostaniesz pokój. Arin! Każ przy-
gotować pokój dla pani Ísivial. Błękitny!
– Eiáh, błękitny? Czy to teraz twój ulubiony kolor? – zaśmiała
się elfka.
– Błękitny, kochana, błękitny. Bo jest najbliżej mojego.
*
Na srebrnej tacy wniesiono śniadanie: bułki, ciasteczka, owoce,
do tego sok truskawkowy oraz mleko z miodem. Służący posta-
wił tacę na niskim stoliku śniadaniowym i bezszelestnie opuścił
pomieszczenie, kłaniając się. Ísivial uśmiechnęła się, chcąc mu po-
dziękować, wskutek czego mężczyzna spłonął rumieńcem i nie-
omal potknął się w drzwiach.
– Ładny salon – powiedziała elfka, rozglądając się po pomiesz-
czeniu, gdzie jadły. Był to nieduży, zaciszny, lecz jasny salonik, na-
leżący do osobistych apartamentów Eulalii. – Wiesz, właśnie zda-
łam sobie sprawę, że nie wiedziałam dotąd, jak mieszkasz.
– Hm – uśmiechnęła się Cayenne, popijając bułkę mlekiem –
rzeczywiście, zwykle to ja gościłam u ciebie.
– Albo obie gościłyśmy u kogoś. Pamiętasz strych dziadka Ze-
– Nigdy go nie zapomnę! Zwłaszcza w deszczu – zaśmiała się
królowa – ale dziadek-orkiestra był kochany.
– Widziałam się z nim, wiesz? – powiedziała elfka.
gry?
12
– Naprawdę? Kiedy?
– Jakoś wiosną. Nawet pośpiewaliśmy trochę razem.
– No proszę! I jak on się miewa?
– Po staremu.
– A Matusinka?
– Tym razem nie próbowałam u nich nocować, więc nie wiem.
Ale podobno nieźle, tak twierdził Zegra.
– Ech, a jednak wspominam tamten strych z sentymentem –
powiedziała Eulalia. – Tak samo jak grotę dla nieelfów.
– Nie przypominaj mi! – elfka potrząsnęła buntowniczo głową,
aż zafalowały jej jasne włosy.
– Dlaczego? – zaoponowała Cayenne. – Mów, co chcesz, ale dla
mnie to był najprzyjemniejszy moment pobytu w Sílleior.
– Eí, może to i racja, potem było już tylko gorzej… Długo tam
jeszcze zostałaś po moim, hm… wyjeździe?
– „Wyjeździe”? A miałaś chociaż konia do jazdy?
– Nie miałam, to fakt. Ale dwa dni później już jechałam. Świń-
skim rydwanem.
– Jak to świńskim? – zdumiała się Cayenne.
– Eiáh, czekaj, po kolei; ja pierwsza zadałam pytanie.
– Dobrze więc. O ile mi wiadomo, opuściłam Sílleior w tym
samym dniu, co ty.
– Co? – elfka odłożyła wzięte ciastko, czekając na wyjaśnienie.
– Wyrzucili cię? Czy też uciekłaś? Ale jak niby?
– Czekaj, spokojnie – zatrzymała ją królowa, podciągając suknię
na kanapę i krzyżując nogi po turecku. – Nie wyrzucili mnie i nie
uciekłam. Nie wyszłam również przez bramę, jeśli cię to interesuje.
– Aha. Umiesz podgrzewać atmosferę. Więc?…
– Powiedzmy – ciągnęła Cayenne, nie chcąc rezygnować z dal-
szego podgrzewania atmosfery – że opuściłam twierdzę elfów
z pomocą niespodziewanie pojawiającego się przyjaciela.
13
– To tak jak ja – powiedziawszy to, Ísivial uśmiechnęła się do
siebie i zagłębiła się w myślach. Cayenne, rozczarowana brakiem
odpowiedniej reakcji, pochłonęła niecierpliwie ciasteczko.
– Nie interesuje cię, kto to był? – zapytała z pełnymi ustami.
– Oczywiście, interesuje – Ísivial natychmiast wróciła do rze-
– Otóż był to… Guido – dokończyła wreszcie Eulalia.
– Guido – powtórzyła elfka, nie rozumiejąc. – Chyba go nie
czywistości.
znam?
– Rzeczywiście, nie znasz – usłyszała w odpowiedzi – ale
już kiedyś o nim słyszałaś. Tylko wtedy jeszcze nie miał na imię
Guido… chyba.
– Eí, Cayenne! Wiesz, że lubię fascynujące opowieści, ale tym
razem mamy rok do nadrobienia i niezbyt wiele czasu na zwierze-
nia, więc… mogłabyś, z łaski swojej, się streścić?
– Guido to Fathaslad – powiedziała Cayenne. – Ten, którego
widzieliśmy z Shinem w Soer Ethél, pamiętasz?
– Ten mały? Mały czerwony źrebaczek?
– Tak jest – powiedziała Cayenne, wzruszona. – Przyleciał po
mnie. I nie jest już mały.
przyjaciółki.
– Eiáh… – szmaragdowe oczy elfki badały przez chwilę twarz
– No, wiem.
– Niezłe wydarzenie – przeżywała dalej elfka.
– A następne były nie gorsze – powiedziała dziewczyna, pod-
nosząc do ust szklankę z sokiem.
– Opowiedz mi wszystko! – zażądała Ísivial.
– Poczekaj – przerwała tamta – najpierw ty powiedz, jak było
z tą twoją ucieczką.
Ísivial westchnęła.
– A co wiesz? – zapytała.
14
– Wiem to, co wiedzą w Sílleior: uciekłaś podziemiami, a po-
mógł ci Blishen.
– Tak właśnie było. Przepraszam, że nie zostawiłam ci wtedy
wiadomości, powinnam była.
– I tak bym jej nie przeczytała – Cayenne machnęła ręką i po-
prawiła swą pozycję w chmurze niebieskiej spódnicy. – A jaki był
właściwie powód twojej, hm, decyzji? Dość nagłej chyba?
– Eiáh… żebym ja to wiedziała! To było tak dawno i dziś wydaje
mi się tak obce… Generalnie Vils Amroth postanowił wydać mnie
siłą za mąż, więc nie wytrzymałam nacisku i uciekłam. A z pomocą
przyszedł mi niedoszły pan młody, ha ha! – roześmiała się głośno.
– Myślę, że to była porządna nauczka dla króla elfów w Sílleior!
– Hm, nie wiem… podobno ciężko to przeżył. Z jednej strony
słusznie dostał nauczkę, nie powinien był was tak swatać na siłę.
Ale z drugiej strony Blishen dopuścił się zdrady, i to, o ile dobrze
zrozumiałam, jest dla króla najtrudniejsze do przełknięcia.
– Czyżbyś chciała zaprzeczyć, że Blish postąpił słusznie, Cay-
enne?
to wszystko.
– Nie. Staram się tylko zrozumieć, co przeżywa Vils Amroth,
– Widzę, że stał ci się bardzo bliski – rzekła elfka kwaśno.
– Myślę – powiedziała Eulalia – że nie jest zły. Tylko tym razem
akurat popełnił błąd.
– Nie! – zielone oczy elfki pociemniały z gniewu – wybacz, ale
mało go znasz. Gdybyś go słyszała wtedy, w bibliotece! To jest taki
rodzaj władzy, której pycha przesłania świat. Vils Amroth gotów
jest grać innymi jak pionkami na szachownicy.
– Nie przesadzasz czasem? – Cayenne nie mogła przyjąć tak
surowej oceny króla. – Ja osobiście myślę, że on to zrobił z miłości
do Blisha. Widział, że jest w tobie zakochany i chciał mu pomóc.
– Jesteś jednak bardzo naiwna – pokręciła głową elfka.
15
– Po prostu staram się widzieć rzeczy z więcej niż jednej strony
– odcięła się Cayenne i przez chwilę w saloniku zapanowała ciężka
cisza. Przerwała ją Ísivial.
– Eí, Cay, przepraszam, to właściwie nie ma znaczenia. Ale po-
wiedz mi, proszę, skąd ty w ogóle masz te informacje?
– Roun Laff wysłał do mnie Shetastiasa i Émmarroka, jeszcze
na jesieni. Opowiedzieli mi wszystko, co działo się w Sílleior po
moim… odlocie.
– A nie mówili ci czasem, żebyś unikała kontaktów z Sílleior?
– Powiedzieli tylko, że Roun Laff pojechał tam wcześniej, by
rozmawiać o mnie z Vils Amrothem, a oni dołączą później.
– Spędzili tam zimę?
– Tak, chociaż chyba nie wszyscy… Zdaje się jednak, że Eloi
pojechała w góry spędzić zimę z matką.
– Eiáh! – elfka uderzyła się w czoło – nareszcie dochodzimy do
głównej przyczyny moich odwiedzin!
Wstała, chwyciła z fotela swoją szarozieloną podróżną torbę,
rozsupłała węzeł i pogrzebawszy w worku dłuższą chwilę, wydoby-
ła odpieczętowany list. Właściwie był to liść, konkretnie – liść pla-
tanu. Na pieczęci widniało odbicie sosnowej szyszki, a także nieco
przyklejonych jej okruchów. Ísivial podała go królowej z uroczystą
miną. – Znalazł mnie aż w Shetukin, zagraniczna poczta, wyobra-
żasz sobie? Eloi musiała chyba wysłać na zwiady wszystkie swoje
szczygły!
– Eloi?… A co ty robiłaś w Shetukin? – zdumiała się Cayenne,
biorąc do ręki list. Spojrzawszy jednak na karnecik, w jednej chwili
spochmurniała.
– W Shetukin bardzo lubią teatr, więc nie omieszkaliśmy za-
grać tam paru numerów… Co się stało, Cayenko? – zapytała,
widząc, że Eulalia opadła na kanapę, jakby wypuszczono z niej
powietrze.
16
– Nie umiem czytać elfich znaków – powiedziała z trudem kró-
lowa, oddając list – ale i tak wiem, co to jest. Zaproszenie na ślub,
prawda?
– Dokładnie. Ale to raczej powód do radości, nie uważasz?
– No… tak.
– Chcesz, przeczytam ci: Athín urutíl, athín suril. Ísivial, przyjedź
koniecznie na nasze wesele, gdziekolwiek jesteś. Powiedz koniecznie Cayenne,
gdziekolwiek jest. Wybaczamy, że nie było was na zaręczynach. A szkoda,
wyglądaliśmy cudnie w jaśminowych wieńcach! Ale teraz musicie być! Mel też
tak mówi. Kiedy? Siódmego dnia miesiąca śniegów. Gdzie? Jeszcze nie wiemy,
kłócimy się o to. Ale damy znać, gdy zapadnie decyzja. Urutaié! Eloi.
– Ja nie pojadę, Isi – powiedziała ciężko Cayenne i nagle z jej
oczu popłynęło mnóstwo łez. Polały się na niebieski materiał, zo-
stawiając granatowe plamy. Kiedy się ich tyle nazbierało? – zadała
sobie pytanie elfka. A głośno powiedziała:
– Cay, eiáh, co ty! – i przysiadłszy na niebieskiej chmurze kró-
lewskiej sukni, przytuliła przyjaciółkę najczulej jak umiała. – Co się
dzieję, Cay? Miałam cię od razu zapytać, co ci jest, ale potem się
rozchmurzyłaś, więc nie chciałam…
Z Cayenne łzy lały się jak z kranu. Raz dawszy im upust, najwy-
raźniej nie umiała ich zatrzymać, mimo że utrudniało to rozmowę.
– Przepraszam… Isi… – zachlipała, bezskutecznie wycierając
nos chusteczką – tak się cieszę, że przyjechałaś… to taka ulga…
móc myśleć… o czym innym – zakończyła i wybuchła szlochem
na nowo. Tym razem elfka nie próbowała już nic z niej wydobyć,
zamiast tego zaczęła śpiewać półgłosem. A że utwór był kołysan-
ką, a ona wybitną śpiewaczką z elfiego rodu, już po dwóch zwrot-
kach królowa uspokoiła się, wytarła nos, wypiła szklankę soku tru-
skawkowego i odezwała się prawie normalnym głosem.
– Dziękuję ci, Isi. Niemniej jednak ja tam nie pojadę… gdzie-
kolwiek to będzie. Wiem, że to niegrzeczne, ale nie mam wyjścia.
Po prostu nie mogę. Wybacz.
17
– Ja?…
– Eloi też będzie musiała wybaczyć. I tak weźmie ślub, to prze-
cież najważniejsze. Naprawdę dobrze im życzę, ale to jest… ponad
moje siły. Nic nie poradzę.
– Eí, to szkoda – powiedziała elfka. – Myślałam, że będziesz
nas godnie reprezentować.
– Jak to? A ty?…
– Eí, przecież ja nie mogę pojechać. Nie mogę pokazać się el-
fom, zwłaszcza Vilsowi. Jestem teraz, jakby to powiedzieć, w sta-
nie banicji. Dobrowolnej, co prawda.
– Chcesz powiedzieć – zapytała powoli Eulalia – że przez ten
cały czas nie widziałaś się z nikim ze swoich?
– Eí, nie.
– I masz zamiar nadal nie widywać elfów?
– Czasem mi się zdarza. Ten list na przykład przyniósł mi Mu-
riere. Więc można powiedzieć, że widuję elfów. Kazał cię pozdro-
wić.
– Aha. Dziękuję. Gdzie go spotkałaś?
– W Wolnym Mieście Shetukin.
– Aż tam? Ale historia.
– Kolejna historia – westchnęła Ísivial. – Jednak rok to kawał
czasu. Elfowie powinni bardziej cenić lata.
– Ale wracając do tematu, pamiętasz, ja rok temu też byłam
uciekinierką i bałam się jechać na festyn do Seiligen, ale mnie prze-
konałaś, więc może jednak…
– Nie, nie mogę widywać się z elfami i nie widywałam się raczej,
jak do tej pory. Ale całkiem mi dobrze wśród ludzi – rzekła elfka
pogodnie. – Właściwie to spełniam swoje marzenie; żyję wśród
tego fascynującego plemienia i nie przestaje mi ono dostarczać po-
wodów do zachwytu. Wiesz, że przez cały sezon byłam aktorką
w zespole Ardiego?
18
– Hm… – zamyśliła się Eulalia. – Ale to trochę smutne: nie
móc zobaczyć przyjaciół, Soer Ethél, naszego Lamí, Shina, Eloi…
Z tym ślubem też szkoda.
– Ty możesz jechać, a nie chcesz – zauważyła Ísivial.
– Ty też możesz! – odcięła się Eulalia. – Nikt ci tam krzywdy
– Może i nie… – odparła elfka, skubiąc koniec serwety. – Ale
może ja mogłabym komuś zrobić krzywdę.
– Masz na myśli Blishena czy króla? – zażartowała dziewczyna.
– Blishena – żachnęła się Isi. – Choć pewnie niedługo to będzie
nie zrobi.
to samo.
– No, raczej nie – odparła Cayenne z emfazą.
– Eí, wiem, powinien się ożenić. Ale Vilsowi tak zależy na od-
daniu mu korony, że może zrobi wyjątek. Ostatecznie sam też nie
ma syna, Blishen mógłby potem przekazać władzę komukolwiek
z rodziny.
– Och, Isi, to ty nie wiesz? – Cayenne spojrzała na nią, zmiesza-
na. – No tak, przecież z nikim się nie widziałaś…
– O czym nie wiem? – zapytała Ísivial.
– Jak prawo Sílleior każe strażnika, który dopuszcza się złama-
nia tajemnicy straży.
– Eí… nie wiem – powiedziała elfka i jej szczupłe palce, który-
mi przeczesywała właśnie włosy, porzuciły to zajęcie i opadły na
kolana, gdzie zwinęły się w pięść. – Jak?
– Banicją albo degradacją, wedle życzenia winnego. Blishen wy-
brał to drugie i spadł na sam dół drabiny. Został posługaczem
Sílleior. Nigdy nie będzie królem.
Zielone oczy elfki rozszerzyły się na moment, potem spu-
ściła wzrok na swoje ręce. Pomyślała o tym, o czym myślała też
Cayenne: że Blishen musiał wiedzieć, co go czeka, a mimo to zde-
cydował się jej pomóc. Że mało kto zdecydowałby się na podob-
ny krok, nawet z miłości. Blishen wybrał drogę, na której oddając
19
wolność Ísivial, nie tylko tracił ją samą, ale wraz z nią stracił całe
swoje dotychczasowe życie. I wiedział, że tak będzie. Trudno było
to komentować, więc milczały. W końcu odezwała się Ísivial.
– Jak on się czuje?
Cayenne miała nadzieję, że to pytanie nie padnie. Ale padło i te-
raz musiała powiedzieć prawdę, tak jak ją usłyszała od Shetastiasa.
– Chyba, niestety, kiepsko.
*
W zlewie pływały kalmary. Na szczęście już nieżywe. Elfowie, jeśli
nie mogą oszczędzić żywych istot, starają się przynajmniej oszczę-
dzić im cierpień. Zlew pełen był więc uśmierconych uprzednio,
mackowatych, różowych kalmarów, które Úmile płukała teraz jed-
nego po drugim i przerzucała do dużych glinianych garnczków,
gdzie następnie miały się marynować, uzupełniając zimową spi-
żarnię Sílleior. Úmile zalała octem z wielkiej butli kolejną partię,
zatkała drewnianą pokrywą i zawołała:
– Nie cierpię zapasów na zimę!
Nikt z ośmiu osób obecnych w obszernej kuchni nie zareago-
wał, więc powtórzyła, przedzierając się przez szum rozmów, śmie-
chy nad beczkami śledzi, śpiew na cztery głosy w okolicy zlewu,
gdzie drylowano owoce, oraz zwykłe odgłosy szatkowania kapust,
krojenia marchwi i selerów, wydrążania jabłek i gruszek, a także
bulgotanie dżemów i kompotów.
– Nie cierpię zapasów na zimę! Zamiast korzystać z ostatnich
dni słońca tkwię w tej głupiej kuchni już trzecią dobę!
– A nie drugą? – wtrącił Amevik, przerywając piosenkę i pod-
rzucając w górę wydrylowaną śliwkę, która posłusznie wpadła mu
do ust.
– Otóż nie! Trzecią! Jestem tego pewna, bo podaliśmy w mię-
dzyczasie osiem posiłków.
20
– Potwierdzam – odezwał się Máttimon znad słoików z ogór-
kami – pierwszego ogórka wrzuciłem do słoika przedwczoraj, eiáh!
Coś czuję, że nie tknę tej zimy ogórków. No i wypadałoby się jed-
nak przespać.
– Wy macie dobrze, przy ogórkach można spać, bo się ich nie
szatkuje – zauważył Sírinoan, zwany Maziakiem. Od czasów, kiedy
Maziak mazał się z byle powodu (choć w rzeczywistości miał po-
wody!) minęło już sporo czasu i teraz Sírinoan miał już skończo-
nych lat piętnaście, wszyscy jednak traktowali go wciąż jak dziecko,
ponieważ był najmłodszy. Tym chętniej podważał każde usłysza-
ne słowo, a największą przyjemność sprawiało mu przygadywanie
Máttimonowi, który był ze wszystkich najstarszy. Sam Máttimon
jednak, dołączywszy wraz z Blishenem w zeszłym roku do „ban-
dy”, nie tylko nie beształ Maziaka za brak szacunku, ale nawet cie-
szył się widocznie z takiego traktowania. Ci dwaj zaprzyjaźnili się
na swój dziwny, kłótliwy sposób, choć dzieliło ich prawie siedem-
set lat.
– Nie masz racji, Sírinoanie – odparł teraz dawny bibliotekarz,
udając ubolewanie. – Wiem to dobrze, bo próbowałem. Kiedy się
obudziłem, okazało się, że ostatnie dziewięć słoików mi się przy-
śniło i wszystkie ogórki wylądowały na podłodze. Zalewa również.
– To prawda, spanie z otwartymi oczami ma swoje ogranicze-
nia – wtrąciła Meréll – ale ja wam przyznam, że od przedwczoraj
spałam tylko godzinkę, a czuję się całkiem dobrze.
– Bo masz chociaż inspirującą robotę – mruknęła Úmile. –
Czesanie to przynajmniej jakaś sztuka.
– Eí, przecież siedzę tu z wami i obieram gruszki przez więk-
szość czasu.
– Ale miewasz odmianę.
– A ty nie miewasz? – zdumiała się jasnowłosa fryzjerka, po-
trząsając pokazową fryzurą, złożoną z dwudziestu warkoczyków,
21
splecionych na czubku głowy w fantazyjną koronę (Meréll często
testowała na sobie samej nowe upięcia).
– Eí, tak, w przerwie między kalmarami rozwożę posiłki do ja-
dalni.
– Eí, dekoracja dań to też sztuka. Zresztą nawet i w kalmarach
znalazłabym coś inspirującego.
– Proszę bardzo, chętnie się zamienię – Úmile z irytacją plusnę-
ła kolejnym głowonogiem, wrzucając go do naczynia. Ze zmęcze-
nia chciało jej się płakać. W momencie, gdy oczy jej się zaszkliły
i macki kalmarów straciły ostrość, poczuła dotyk dłoni na ramie-
niu.
– Úmile, pozwól, że ja to skończę – powiedział niski, atramen-
towy głos – właśnie uporałem się z grzybami.
– Muíl… – powiedziała, rozpoznawszy Blishena.
– Nie mów do mnie Muíl – przypomniał – i zostaw mi to. Po-
winnaś się przespać, to widać.
– Eí, a ty?
– Ja czuję się świetnie – zapewnił elf z uśmiechem i zaraz za-
czął energicznie opłukiwać kolejną partię i przerzucać do baryłki.
– Dzięki, Blish – szepnęła Úmile i pocałowała go w policzek.
Uśmiechnął się i spojrzał na nią ciepło oczami, które były stare
i zmęczone, ale miały kolor atramentu. Niebieskiego.
– Niesprawiedliwość! – zakrzyknął na to Sírinoan. – Może inni
też są zmęczeni, co?
– Eí, właśnie – mruknął Máttimon – Blishen nie śpi już siódmą
– Nieprawda, Matti, drzemałem na warcie – odpowiedział rów-
nie cicho Blishen z drugiego końca kuchni.
– Którą miałeś trzy dni temu.
– Nie potrzebuję więcej – odparł Blishen.
– A ja owszem – wtrącił znów Maziak.
noc.
22
– Maziak, nie maziaj się, musimy to zrobić, bo się zepsuje – po-
wiedział Amevik głosem bardzo znużonym.
– Właściwie to Maziak ma rację – odezwał się głos znad kolej-
nego zlewu. – Nic się nie stanie, jak zrobimy przerwę…
– Eí, właściwie…
– Taaak, absolutnie!
– Eí, dobrze – odezwał się Nashel, pełniący aktualnie funkcję
szefa kuchni. – Ogłaszam przerwę dla chętnych. Kto jest zmęczo-
ny, może się przespać. Zbiórka na godzinę przed śniadaniem.
Powiedziawszy to, ujrzał, jak bez zbędnych słów kwiat młodzie-
ży Sílleior z upodobaniem porzuca noże i chochle, zdejmuje fartu-
chy i po kolei opuszcza kuchnię. Jedynie Blishen i Máttimon zosta-
li. Ten ostatni zdjął wprawdzie fartuch, ale widząc, że towarzysz nie
opuszcza posterunku, lecz nieustępliwie płucze kolejnego kalmara,
podszedł do niego i powiedział z troską:
– Blish.
– Matti – odparł tamten tym samym tonem, nie przerywając
czynności.
– Idziesz spać.
– Nie jestem śpiący.
– Naprawdę spałeś na tej warcie?
– Czy były następca tronu Sílleior kłamie?
– A czy były bibliotekarz Sílleior kisi ogórki?
– Owszem.
– Więc widzisz, różnie może być. Eí, Blish, proszę, zrób to dla
mnie i się połóż.
– Dobrze, położę się.
– Eí, dobrze, wierzę ci. Gdy skończysz z kałamarnicami?
– Gdy będę senny.
– Eiáh! Oszustwo!
– Jak śmiesz!
23
– Wybacz, jesteś tylko pomocą kuchenną, a ja jestem twoim
długoletnim przyjacielem, więc śmiem wątpić, że odczujesz sen-
ność w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin.
– Po co mam spać, skoro nie jestem senny?
– Żeby się nie wykończyć. Przez rozsądek.
– Rozsądek postradałem rok temu – powiedział Blishen, a Na-
shel postanowił dyskretnie opuścić kuchnię. Ostatecznie zza drzwi
słyszy równie dobrze.
– Też go wtedy postradałem – powiedział Máttimon.
– Żałujesz?
– Ani trochę. Eí, dobrze, trochę żal mi książek. Ale generalnie
się cieszę, że mogłem to zrobić.
– Nigdy ci tego nie zapomnę.
– Eí, nie masz wyjścia, patrząc codziennie na moją gębę – za-
uważył pogodnie Máttimon i jego znużony przyjaciel musiał się ro-
ześmiać. Przeczesał następnie ręką płowe, sięgające ramion włosy.
Gest ten, znany przez Máttimona sprzed lat powrócił znów
po ścięciu włosów, któremu obaj poddali się rok temu w ramach
degradacji. Gdy Blishen przeczesywał tak włosy, Máttimonowi
zawsze przypominały się dobre czasy, gdy obaj byli młodzikami.
Sam niezmiennie cieszył się z odzyskanej niespodziewanie kuchen-
nej beztroski. Gdyby nie brak książek, byłby zupełnie szczęśliwy
i chętnie dzieliłby się tym szczęściem z Blishenem, ale nie było
o tym mowy. On miał troski. I kiepsko przez to sypiał, pomimo
że pracował teraz więcej niż kiedykolwiek. Bo oprócz oficjalnych
zajęć pomocnika w kuchni i sprzątacza, nieoficjalnie wciąż brał
wciąż udział w zebraniach straży i odbywał warty, nie jako straż-
nik wprawdzie, lecz jako konserwator. Prawda bowiem była taka,
że nowy dowódca miał nikłe pojęcie, jak obsługiwać większość
ruchomych zabezpieczeń, które Blishen sam zaprojektował i wy-
konał. Mimo takiego przeciążenia Blishen nie sypiał prawie i Mát-
timona, jak i kilka innych osób, mocno to martwiło.
24
– Blish, a może ty chcesz pogadać?
– Nie, dziękuję. Wolę o tym nie mówić ani nie myśleć.
– Dlatego ciągle pracujesz?
– Szczerze mówiąc, tak, głównie dlatego. Muszę być zajęty,
żeby nie odczuwać – urwał i umilkł.
– Czego nie odczuwać?
– Nieważne – powiedział Blishen, znużony.
– Eí, nie chcesz, nie mów. Powiedz mi tylko jedno, czy nie uwa-
żasz, że sen byłby równie dobrym, jeśli nie lepszym, lekarstwem na
to… odczuwanie? Sprawdzonym do tego!
– Nie – odparł Blishen, zamykając z impetem kolejną baryłkę
kalmarów. Máttimon nie odpowiedział, więc, może zachęcony ci-
szą, elf dodał po chwili: – We śnie jest najgorzej.
I zawstydzony swoją słabością, powrócił do opłukiwania owo-
ców morza, unikając tym samym wzroku przyjaciela. Máttimon
tymczasem obserwował go bacznie, próbując dojść, co też jego
towarzyszowi naprawdę dolega i jak można by mu pomóc. Nie
znalazłszy odpowiedzi w lewym profilu Blishena, zapatrzył się dla
odmiany na kalmary, następnie zaś wzrok jego padł na butlę octu.
I wtedy Máttimon wpadł na pomysł.
– Blishen – zagaił wesołym tonem – a może w takim razie
urwalibyśmy się na partyjkę molirona dziś wieczorem? Rozerwiesz
się, ja też, pogadamy z kimś innym niż z dzieciakami, powspomi-
namy stare czasy. Co ty na to?
– Niewielu z tych, co pamiętają stare czasy, chce dzisiaj z nami
gadać – zauważył niezbyt optymistycznie Blishen.
– Eiáh, a chłopcy ze straży? Grivrell, Mair, Myrion? Są w po-
rządku! Na pewno nie odmówią, szczególnie, jeśli obiecamy do-
starczyć dhoblir.
– Ha! Eí, zapomniałem, że mamy teraz tę przewagę: dostęp-
ność piwniczki! – zaśmiał się Blishen i Máttimon wiedział już, że
sprawa jest wygrana. Klepnął przyjaciela w plecy i wyszedł szukać
25
kompanii do gry w staromodną i niepopularną w tych rewirach pa-
łacu grę w molirona. Równocześnie obiecał sobie wlać wieczorem
w Blishena tyle wina, żeby padł i spał jak niedźwiedź co najmniej
do południa. Griv i chłopcy ze straży na pewno mu w tym pomogą.
Pobierz darmowy fragment (pdf)