Darmowy fragment publikacji:
Królowa Salwatora
Królowa Salwatora
E
m
m
a P
o
pik
Gdańsk 2019
Projekt okładki i opracowanie graficzne: Zuzanna Nowak
Redakcja i korekta: Urszula Obara
Skład i łamanie: Zuzanna Nowak
Fotografia autorki: archiwum prywatne
Wydanie książki nastąpiło przy współpracy z miastem Gdańskiem
© Copyright by Emma Popik 2019
ISBN 978-83-7528-173-6 (wydanie drukowane)
ISBN 978-83-7528-177-4 (e-book)
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.
ul. Targ Rybny 10B
80-838 Gdańsk
tel. 58 301 47 00
biuro@marpress.pl
www.marpress.pl
ROZDZIAŁ I
Zegar
1. Petra i Bacha idą
– Stromo! – Petra uniosła głowę. – I wysoko.
Osłoniwszy dłonią oczy od słońca, patrzy na szczyt góry.
Stoi tam potężna twierdza. Na murach osadzono wysoką wie-
żę. Widać ją z każdego punktu Gdańska, leżącego u podnóża
dzielnicy Biskupia Górka. Przewyższa szklane wieżowce i ko-
ścioły, i ten największy, będący znakiem miasta. Petra chce
zobaczyć zegar na wieży.
Zimą niepokoiła się, czy wichury nie strąciły zegara. Nie
odważyła się brnąć przez zaspy śnieżne, gdy wcześnie zapadał
zmrok. Wybrała się teraz, w pierwszym dniu wiosny. Miesz-
kała w tej dzielnicy od dziecka. Biegała z koleżankami po lesie,
zbierały tu pierwiosnki i dzikie tulipany.
Opuściła rękę i podjęła wędrówkę. Idzie uparcie, z zacię-
tymi ustami. Stanęła nagle, nie ma przejścia. Na piaszczystej
powierzchni drogi, zrytej gnającą z góry wodą, leżą kamienie
i żwir. Jest grząsko i niebezpiecznie. Przeskakiwanie po kamie-
niach ryzykowne. Schodzi na skraj pomiędzy drzewa. Idzie
noga za nogą, chwytając się pni. Pochyla głowę pod zwisają-
cymi gałęziami.
Las wyrósł dziko na wypielęgnowanych przed wojną tere-
nach parku, gdzie na ławkach zasiadali eleganccy mężczyźni
5
w towarzystwie kobiet w kapeluszach i prowadzili uprzejmą
konwersację. Toczyła się w języku niemieckim, a oni spoglądali
na Danzig z wysokich wzgórz dzielnicy. W ich oczach ujaw-
niała się duma i zachwyt z powodu miejsca zamieszkania, ale
w pewnym okresie pojawił się lęk. Potem zeszli na dół i już ich
nie było.
– Petra, stój! – wrzasnęła idąca za nią Bacha. – Powiesz mi,
po co tu leziemy?
– Chodź – ponagliła ją gestem.
– Mówiłaś, że historia wprost krzyczy z każdego kamienia
– Baśka kopnęła najbliższy, zagradzający drogę – ale chyba
nie z tego.
– Jeszcze kawałek, widać zręby murów.
– Mam dość! – wrzasnęła. – Przez cały kurs przewodni-
ków nawijałaś o twierdzy. Wreszcie mnie namówiłaś i leziemy
bez sensu.
Objąwszy ramieniem pień drzewa, obróciła się w stronę
dziewczyny. Teraz jej wyjawi cel wyprawy i swój wielki plan.
– Już rozumiem! – wyrwała się Bacha. – Wleczesz mnie, by
sprawdzić moją wiedzę, co? No to posłuchaj! Właśnie tego
dnia roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego gaulei-
ter Albert Forster zawiesił wiechę tam, na dachu – wyciągnę-
ła ramię w górę. – Wznoszono schronisko młodzieżowe dla
kształcenia kadr Hitlerjugend. Budowa opóźniła się ze względu
na wybuch wojny. Doprowadzono ją jednak do końca i mło-
dzież niemiecka mogła przyjeżdżać tu, do Jugendherberge, by
poczuć więź, ideę i wspólnotę. Architektura pokazuje prestiż
miejsca i celu, jakiemu służyła. Miała przyćmić wszystkie bu-
dowle tego typu.
Petra szarpnęła gałązkę. Jeszcze chwila i potraktuje dziew-
czynę ostro.
– Ukończyłam kurs, który zorganizowałaś w klubie, szanow-
na pani kierownik. I koniec nauczania i zarządzania. Wykuję
popularne trasy, by zaliczyć egzamin, a tu nie będę przycho-
dzić. – Obróciła stopy na powierzchni kamienia. – Zawracam.
– No to nie zabłyśniesz przed turystami. Kurs zmarnowany.
6
– Zobaczysz, jak w sezonie się popiszę. – Bacha poderwała
arogancko brodę.
– Patrz na wieżę! – rozkazała Petra.
– Cholerne słońce. Wieża, no wiem. Ma ponad sto me-
trów. Gauleiter chciał przytłumić znaczenie bazyliki. Z tego
miejsca wieża Mariackiego jest mała. Przydeptał swój Danzig.
Ha, ha, ha! Miasto pod nogami. Pif-paf, strzelają grenadie-
rzy, armaty załadować. Bum, bum! Wiele razy tak było, wojny
napoleońskie…
– Zegar – wrzasnęła do dziewczyny – patrz! Tam, no spójrz
wreszcie!
Był olbrzymi. Zawieszono go na szczycie wieży. Okrągłą
tarczę otaczało metalowe obramowanie z dwunastoma rzym-
skimi cyframi godzin. Petra patrzyła na zegar. Nie odrywała
oczu. Połączyła się wzrokiem i, unosząc się w górę, zbliżała się,
aż stała się z nim jednością, wnikając w jego maszynerię, a ona
była w niej i ją poruszała. To był jej napęd. Opuściła oczy i sta-
nęła z powrotem na ziemi, gotowa do działania.
– Co mnie obchodzi popsuty zegar, i tak zdam egzamin. –
Baśka wymacywała stopą następny kamień.
– Wskazuje wciąż tę samą godzinę. Wiesz którą? – Petra rzu-
ciła pytanie. – To czwarta czterdzieści pięć. Od tamtej chwili
wskazówki nie posunęły się ani o sekundę. Czas się zatrzymał.
– Co? Czas stoi? – Ze śmiechu omal się nie ześliznęła
z kamienia.
– Jest to godzina, w której słychać syk pożarów, łomot do-
mów walących się w gruzy, jęki rannych i ostatnie oddechy
umierających – mówiła do dziewczyny. – Spadały wtedy bom-
by, waliły się domy. – Pochyliła się, wbijając w nią wzrok. –
I ta godzina nie minęła. Stoją na niej wskazówki zegara. Dziel-
nica na nie patrzy, widzi ją i tkwi unieruchomiona w tamtym
czasie, bezradna, pozbawiona czasu przyszłego.
– Popsuł się i tyle. – Baśka wykrzywiła usta.
– Wojna wciąż tu trwa.
– Bo zegar stanął, co ty! – dziewczyna wybuchnęła głośnym
śmiechem.
7
– Kiedy wskazówki się obrócą, zepchną w przeszłość czas,
który minął, zaczną odmierzać czas przyszły. Będzie dla nas
przeznaczony. Wszystko stanie się od nowa.
– Co to za brednie! – Baśka nawet nie spojrzała, przeskaku-
jąc na większy kamień.
– Symbolika. Jeśli pojmiesz, otrzymasz szansę przyłączenia
się do projektu renowacji zegara.
– Chcesz go uruchomić? Szalona! – krzyknęła Bacha. – Na
co ty się porywasz!? Jak zamierzasz tego dokonać? Zegar za-
montowano na wieży – odgięła jeden palec. – Same wskazówki
są duże, zrobione z metalu, ciężkie – odgięła drugi. – A ile
waży cały zegar?
– Kilkaset kilo albo i tonę – odbiła argument.
– I ty chcesz ściągnąć zegar z wieży i dać do naprawy?
– Dodaj, że potem trzeba będzie go zawiesić.
– No tego się nie spodziewałam. – darła się wciąż dziew-
czyna. – Jeśli potraktuję poważnie tę głupią gadkę i opowiem
turystom, że popchnęliśmy czas, oni na to: tu się puknij! –
Uderzyła się palcem w środek czoła. – Po prostu cyrk. Czyste
wariactwo. Na pewno nie zdołasz mnie namówić. Nie przyłożę
ręki do tego idiotyzmu, wprost przeciwnie – wrzasnęła na całe
gardło – będę głośno rozpowiadać, jakie głupie plany ma nasza
kierowniczka! Chcesz się ośmieszać, rób to na własne konto. –
Bacha wzięła się pod boki. – Jesteś nieodpowiedzialna.
Była to groźba publicznej kompromitacji. Niebezpieczeń-
stwo wyglądało realnie: Baśka miała wybuchowy charakter,
była nieobliczalna. Mogła zniweczyć działania. Dziewczy-
na, którą edukowała i traktowała jak przyjaciółkę, oparła się
jej planom.
Petra nie powiedziała słowa, nawet nie spojrzała. Stała chwi-
lę, by odzyskać równowagę. Zbierała siły z zaciśniętymi zęba-
mi. Pochyliła się, jakby pokonywała wiatr, zrobiła duży krok
do przodu. Nie porzuci zamiaru, choć straciła sojuszniczkę.
Musi sprawdzić, w jakim stanie jest zegar. To nakazywał jej
wewnętrz ny zegar w psychice, który nigdy się nie zatrzymywał.
Ten na wieży był tego zewnętrznym materialnym znakiem.
8
Mury twierdzy stały na wyciągnięcie ręki. Chciała przesko-
czyć ostatnie metry po kamieniach. W poprzek ścieżki rozcią-
gnięto policyjną taśmę. Owinięto ją wokół pni drzew. „Nie
zatrzymasz mnie!” – Pochwyciła plastykową taśmę, szarpnęła,
rozciągnęła na boki, naparła stopą. Wola tak silnie ją pchała,
że nie mogła jej zatrzymać taśma policyjna.
Pochyliła się, skurczona, niemal dotykając ziemi rękami, by
pod nią przejść. Już zrobiła krok pod taśmą. Nagle spostrzegła
głęboki lej, pełen żółtego piachu. Zsypywał się szeroką strugą
spod jej butów. Gwałtownie cofnęła się pod taśmą. W miej-
scu, gdzie przed sekundą stała, runęła w dół olbrzymia bryła
piachu. Patrzyła z krawędzi, tam by się potoczyła, przywalona
piachem. Wciąż się sypał w głąb, czyniąc to coraz szybciej i po-
chłaniając brzegi krateru. Odskoczyła, zakręciła się na pięcie
i odeszła dużymi krokami. Uratowała się w ostatniej chwili.
Bacha otworzyła usta, by wykrzyczeć pytanie.
– No jak tam zegar? Stoi czy wisi? – zapytała złośliwie.
– Wracamy. Chodź na skróty. – Skręciła w las. Szła szybko.
Nie padło ani jedno słowo, gdy schodziły na skos ze wzgórza.
2. Rysownik
Nagle się zatrzymała, wyciągnęła ramię w bok, stopując
dziewczynę. Pomiędzy drzewami majaczył niewyraźny kształt,
ledwo widoczny za grubymi pniami.
– Co to jest? – wyszeptała Baśka ze strachem.
– Ktoś tam siedzi u wejścia do bastionu.
– Nie rusza się – w głosie dziewczyny brzmiało przerażenie
– trup wyschnięty. Zamarzł przez zimę.
Siedzący nagle podniósł głowę i rzucił spojrzenie w stronę
przyczajonych kobiet.
– Uciekajmy! – krzyknęła. – To bandyta.
Mężczyzna znowu się pochylił. Petra spostrzegła, że siedzą-
cy ma na sobie granatowy skafander. Był policjantem. W bu-
dynku dawnego schroniska Hitlerjugend mieściła się policja.
9
Czyżby zauważyli, że przeszła pod taśmą, zlekceważyła zakaz,
złamała przepis? Tego nie wolno jej czynić. Była na kierowni-
czym stanowisku i wiele od siebie wymagała, a tymczasem jed-
nym bezmyślnym ruchem pogwałciła swoje zasady. Być może
policjant ją zatrzyma i zada wiele nieprzyjemnych pytań. Nie
będzie się tłumaczyć przed innymi. Nie dbała o cudze opinie
na temat swojej osoby. Liczyła się tylko jej własna ocena. Już
miała zamiar podejść do policjanta i się wytłumaczyć ze swe-
go postępku, gdy nagle się wyprostował, patrząc przed siebie.
Przed oczami trzymał w pionie jakiś przedmiot. „Miernik? –
Petra była tego pewna. Pomierzył dokładnie grubość murów
i szerokość wejścia do bastionu. Potem się pochylił. Na kola-
nach, jak zauważyła, rozłożył duży zeszyt czy blok. Uzyskała
pewność, że nie robi notatki służbowej, ale coś zupełnie pry-
watnego. Rysuje zabytek, czyniąc to dokładnie i mierząc co
do milimetra.
– Nie przeszkadzajmy. Chodź. – I weszła pomiędzy drzewa,
schodząc ze zbocza i zostawiając za sobą stary bastion Salwa-
tor i człowieka, który był do niej podobny w swym działa-
niu i pasji. Schodziły w dół lasem, by dotrzeć do schodów na
szczycie ulicy.
3. Naklejanie plakatu
U dołu ulicy dwaj mężczyźni pokonywali kilka schodów
wzdłuż ściany kościoła mennonitów. Musieli podnosić kolana
i stawiać duże kroki, by wejść na wysokie brzegi stopni, wy-
ciosane z kamiennych bloków. Łatwo było zahaczyć o nie nogą
i się przewrócić.
– Powinni zrobić porządne betonowe schody – rzekł robot-
nik w szarych spodniach i bluzie – a to – kopnął w kamienny
blok – wyrzucić na śmietnik.
– Najpierw trzeba rozwalić te stare rudery, które uważają za
zabytki. – Urzędnik w czapce z daszkiem wskazał ręką. – Nie
da rady wytyczyć nowej drogi, jeśli w poprzek stoi barak, gdzie
10
jest dwoje drzwi, jedna lokatorka i tymczasowo wynajęty lokal
na lombard. Zabytek! Perła architektury i kultury.
Robotnik zaczepił dolnym brzegiem wiadra o kamienny
stopień, powierzchnia kleju się zakołysała. – Idź pan pierw-
szy. Bo niechcący mogę chlapnąć na spodnie urzędowego
garnituru.
Urzędnik nacisnął głębiej czapkę na czoło i uchwyciwszy się
poręczy, pobiegł w górę. Kiedy robotnik podszedł i postawił
wiadro przy nodze, patrzył na szary budynek, podpierając się
pod boki.
– To ta rudera. Walczyli całymi latami o wpisanie do reje-
stru zabytków.
– Co tu podziwiać. – Robotnik wzruszył ramionami. – Ba-
rak, ściany wybetonowane, zwyczajne drzwi i okna, nadżarte
porządnie przez korniki. – Podszedł bliżej i poskrobał ramę
paznokciem. – Próchno się sypie – spojrzał na swoją rękę i ob-
rócił wzrok na urzędnika – jeszcze rok, dwa i cegły zaczną
spadać ze skarpy.
– Wtedy podniesie się wrzawa: zagrożenie życia, urząd nie
troszczy się o mieszkańców! Oskarżenia, może nawet sądówka,
demonstracje przed gmachem urzędu, szczwani dziennika-
rze, telewizja – pokręcił głową – nie wolno do tego dopuścić,
rozwalimy zawczasu. – Odwrócił się do robotnika. – Dawaj
pan plakaty.
– Wszystkie? – zapytał wyjmując spod pachy rolkę, którą
zaczął rozwijać.
– Wszystkie, panie Jasiu – napomniał go urzędnik.
Robotnik zrobił obrażoną minę.
– Ten z żółtej rolki. – Urzędnik wskazał palcem spoglądając
z góry. – Nie ty decydujesz. To ja jestem urzędnikiem.
– A ja robotnikiem – mruknął cicho – na stażu, bez umowy.
Wetknął urzędnikowi do ręki rulon plakatów. Pochyliwszy
się, zamoczył pędzel w wiadrze z klejem i stał, czekając. Po-
patrzył z ukosa na urzędnika szarpiącego rulon, wyjął pędzel
i zaczął nim pociągać z góry na dół po pustej ścianie pomiędzy
dwoma oknami.
11
– Powiedziałem ci, który fragment ściany masz pokryć kle-
jem? – Urzędnik podsunął czapkę do góry. Odstąpił krok do
tyłu i wnikliwie oglądał fasadę budynku.
Ręka pana Jasia docisnęła pędzel do ściany, klej zaczął skapywać.
– No dobrze. Możesz dalej smarować. – Urzędnik rozwijał
rolkę z plakatami i czytał nagłówki. Nareszcie znalazł właściwy
i usiłował go wyciągnąć.
– Pospiesz się, mam zawieszać w powietrzu!
Usiłował jedną ręką zwinąć rolkę, a drugą jednocześnie roz-
postrzeć plakat w powietrzu, wyciągając go ze środka. Wciąż
jednak koniec tkwił pod spodem.
Pan Jasiu, odwrócony do niego plecami, w skupieniu pocią-
gał pędzlem pionowo po ścianie. Kiedy nabierał kleju, pochylił
się, nawet nie rzuciwszy okiem na urzędnika mocującego się
z rulonem i plakatem. Posmarował ścianę w poziomie, zaczepił
pędzel o brzeg wiadra, wyprostował ramię i wreszcie jednym
szarpnięciem wyciągnął plakat ze zwoju.
– Trzymaj pan za drugi koniec!
Urzędnik złapał za róg, papier się wyprostował i obydwaj
zgodnie, idąc w jednej linii, zbliżyli się do budynku i przy-
cisnęli plakat do ściany. Każdy z nich drugą ręką szybko wy-
gładzał zmarszczki i zagięcia, czyniąc to sprawnie i dokładnie.
Przykleiło się, więc odsunęli się do tyłu o dwa kroki.
– Bez zarzutu. – Jasiu podziwiał robotę i czytał rozporządze-
nie urzędu. – Mamy wprawę. Ile to już domów oznaczyliśmy
do rozbiórki.
Urzędnik machnął ręką, omal nie upuściwszy rolki z plakatami.
– A co tu kiedyś było? – zainteresował się pan Jasiu.
– Fryzjer.
– Ktoś stracił zakład pracy, panie Nożyc. – Jasiu wybuchnął
głośnym rechotem. – Chociaż to nie urząd.
Wciąż się śmiał, gdy urzędnik zawrócił i zaczął schodzić po
wystających stopniach. Uniósł wiadro z klejem, wylał sporo
płynu na schody, lecz wydeptane obniżenia pomiędzy stopnia-
mi uratowały urzędnika i nie ugrzązł w tej robocie.
12
4. Gospodarski buk
Stał pochylony pod olbrzymim drzewem, rosnącym obok
kościoła mennonitów. Niemal dotykał pnia policzkiem. Wdy-
chał zapach otwartymi ustami. Zaczerpnął porządny haust i się
wyprostował. Wyciągnął rękę i pogładził korę. Zaczął zaglądać
w szczeliny i szpary pnia. Odginał płatki kory, lecz zaraz na
powrót dociskał je palcem, sprawdziwszy, jakie żyjątka pod
nią mieszkają. U góry w grubych konarach zaskrobały pazurki,
mieszkaniec wielkiego drzewa przemknął, znikając w gałęziach.
– Chyba cię nie obudziłem – rzekł z uśmiechem, uno-
sząc głowę.
Za żelaznym ogrodzeniem posesji zatrzymał się siwy męż-
czyzna w czarnym berecie i sportowym ubraniu. Obiema rę-
koma uchwycił się sztachet i obserwował czynności znajomego
pod drzewem. Ten obszedł pień naokoło, oglądając korzenie
i nareszcie zobaczył stojącego przy bramie.
– Witam, doktorze.
Lipnicki skinął głową.
– Wiosenne porządki, panie Gospodarski?
– Wkrótce tu się zaroi od owadów, motyli, ptaków i małych
zwierzątek. – Miłośnik przyrody wskazał na drzewo. – Będą
świergoty, trele i piski.
– To chyba buk? – Doktor Lipnicki uniósł głowę. – Czer-
wone liście.
i nasiona.
– Bezcenny, zakorzeniony, trzyma ziemię, rozsiewa zapachy
– Nie słyszałem, żeby pędzić wódkę z buczyny. – Doktor
rozciągnął wargi w uśmiechu.
– Wiele ptaków się nią żywi. – W głosie Gospodarskiego
brzmiał ton oburzenia. – O dzikach nie wspomnę, bo ich
tu nie ma.
– Drzewo nikomu chyba nie przeszkadza jak tamten sad –
doktor Lipnicki wskazał ramieniem w lewo.
– Mówi pan o sadzie przy kościele Chrystusa Króla. Zrą-
bany – rzekł ze smutkiem Gospodarski – a biegało się tam na
13
kwaśne jabłka. Parking był bardziej potrzebny. Przecież wierni
nie przyjadą na mszę, gdy nie będzie miejsca do parkowania.
– Ten buk stoi na posesji kościoła mennonitów. Może za-
rządca ma jakieś prawa i plany, bo to porządni gospodarze.
– Doktor Lipnicki wskazał palcem, a potem skierował go ku
rozmówcy. – Niech się pan tym zainteresuje – rzekł tonem
ostrzeżenia – póki pora.
– Słyszał pan coś? – zaniepokoił się Gospodarski.
– Jest program „Pomnik przyrody” – napomknął doktor.
Nagle skierował się w stronę schodów i zaczął się spieszyć.
– Zaczekaj pan. Co to za program, co trzeba zrobić, by się
załapać, jakie dokumenty przedstawić, ankiety wypełniać…
– Idź pan z tym do kierowniczki.
– A co ona może, to kobieta. – Gospodarski wykrzywił z po-
gardą wargi. – Teraz baby wszędzie się wpychają, bo taki trend.
Dużo wrzawy narobią, naharują się, głupie, na próżno. Myślą,
że mają znaczenie.
– Pomoże panu sprokurować pismo do urzędu. Tyle już ich
wysmarowała, że ma wprawę.
– Wesprze mnie pan?
– Spieszę się na rower – doktor już zbiegał ze schodów, pod-
nosząc nogi na wysokich kamiennych stopniach. Odwrócił
się jeszcze ku Gospodarskiemu. – Widziałem ją na szczycie
Biskupiej. Na pewno idzie pod czwórkę. Te kobitki ciągle tam
coś organizują.
– Niby co?
– Porady dla pijaków. Teraz się mówi uzależnionych od al-
koholu, żeby przypadkiem nie obrazić tych pijusów.
– Też mają swoją godność. – Przyrodnik odwrócił oczy
od lekarza.
– Tę swoją godność dawno utopili w wódzie. Program tych
kobit to tylko wyciąganie pieniędzy z urzędu, żeby pokazać, że
są na coś potrzebne. Dublują działania i w gorszym wykona-
niu. Jest przecież Centrum Profilaktyki Uzależnień. Mają tam
wybitnych specjalistów. Wiem o tym najlepiej.
– Bo pan tam pracował?
14
– I dobrze znam problem. Kobitki nie odciągną pijaków od
kieliszka, choćby były takie jak ta Faniusia z wielkimi cycami,
które nosi na wierzchu.
– Ludzie mówią – przyrodnik omijał wzrok doktora – że to
kierowniczka wszystko zorganizowała.
– Niby co? – Lipnicki się zatrzymał i spojrzał z ukosa.
– Wymyśliła projekt, napisała, zaniosła do urzędu, dali
jej fundusze, wyremontowała lokal. Są tam wolontariusze
i pracownicy.
– Wymyśliła – prychnął Lipnicki – tak hop-siup! Siadła
i napisała. Są konkursy.
– Zdaje się, że pan również startował w konkursie na kie-
rownika. – Przyrodnik patrzył ponad głową doktora.
Emeryt zbiegł po schodach jak olimpijczyk. Patrząc na ple-
cy doktora, który już dochodził do szosy, przyrodnik stał nie-
ruchomo. Potem spojrzał w górę na czerwone liście.
– Pomnik – rzekł – mój.
I objął ramionami pień.
5. Plakat
Petra nagle się zatrzymała u dołu ulicy. Spostrzegła żółty
plakat na ścianie zabytkowego budynku. Opanował ją gniew.
Serce waliło jak szalone. Musi zobaczyć z bliska, by się upew-
nić, że nie mogli tego jej zrobić. Ruszyła szybko do przodu.
Stopy się ześlizgiwały z kamieni bruku, szła jak postrzelo-
na w nogi.
Ulica ostro skręcała w lewo. Stuletni bruk się urywał, za-
mieniając w ścieżkę, prowadzącą do przelotowej szosy. Pozosta-
ły tu stare poręcze, ochraniające przed wtargnięciem na jezdnię,
a obok schodki w dół. Tu dzielnica się kończyła, nagle odcięta,
by zrobić miejsce dla asfaltowej drogi.
Po lewej stronie od zakrętu wysoka ziemna skarpa groziła
osunięciem. Stojący na niej budynek odwrócił się do miasta
ceglaną ścianą. Podpierały ją drągi aż do wysokości pierwszego
15
piętra, lecz choć z wysiłkiem napierały belki, nie wytrzymają
długo. W huku pękającego drewna połamią się jedna po dru-
giej i padną na ziemię. W środku domu coś jęknie z rozpaczy
i wtedy z góry spadnie pierwsza cegła.
Każdy dom, cegły, kamienie, widoki i zakręty, światło na
szybach wzbudzały w niej miłość tak wielką, że nie mogła żyć
poza tym miejscem. Oddałaby wszystko, wszystkie dni i dzia-
łania, by ocalić dzielnicę. Wewnątrz, w swoim sercu i psychi-
ce czuła wielkie emocje, gnały w różne strony i rozdzierały ją
wewnętrznie. Nie pokazywała niczego po sobie, była jak z ka-
mienia: odpowiadała grzecznie i uprzejmie się uśmiechała, lecz
zaciskała zęby i wbijała paznokcie we wnętrza dłoni.
Tak i teraz, patrząc na jednopiętrowy budynek po prawej
stronie zakrętu, wstrzymywała się, by nie wybuchnąć wielkim
krzykiem protestu. Pomiędzy dwoma oknami naklejono na
ścianie olbrzymi żółty plakat. Składała czarne litery w słowa.
Kiedy doszła do końca linijki, zaczynała od początku. Oczy
znieruchomiały na informacji: DO ROZBIÓRKI. Przecież
pisała do miejskiego konserwatora, błagając o ratunek dla sta-
rych domów, ledwo stojących na drżących ścianach. Przecież
przyjął dokumenty. Miał je rozpatrzyć.
Wszystkie wysiłki, protesty, monity, pisma i publiczne dys-
kusje na próżno. Stała zaciśnięta w sobie, potem jej wzrok
zaczął wędrować po ulicy i domach. Dzielnica ginęła na jej
oczach. Patrzyła na bezcenne budynki skazane na zagładę.
Jak je uratować? Gdzie szukać pomocy i wsparcia? Wydeptała
już wszystkie drogi, użyła każdego z możliwych sposobów.
Ramiona zrobiły się ciężkie, jak zrobione z kamieni, nie mo-
gła ich udźwignąć. Zakołysały się wzdłuż boków i zamarły
w bezruchu.
– Stój, gdzie ty idziesz! – wrzask Bachy dobiegł spod drzwi
budynku oznaczonego numerem czwartym. – Przecież teraz
dyżur w klubie.
Kiedy schodziły z góry, dziewczyna postępowała za nią, sa-
piąc ze złości.
16
– Chcę wejść – szarpnęła za klamkę. – Ile mam czekać? Wra-
caj, no rusz się.
Kierowniczka nie chciała odpowiadać. Nogi wrosły w zie-
mię, stała się jednością z ukochaną ulicą.
– Po co mnie namawiałaś na wolontariat i tu ciągnęłaś? –
dobiegło do niej pytanie dziewczyny. – To tak traktujesz swoje
obowiązki w klubie, pani kierowniczko!
Baśka miała dosyć łażenia. Chciała usiąść w klubie i zapa-
rzyć sobie kawę. Patrzyła na kierowniczkę, która stała nieru-
chomo, jakby zobaczyła ducha. Może naprawdę, bo przecież tu
właśnie i ona go widziała. Patrzyła, stukając nogą, tu potrzebny
sprytny ruch. Nagle rozciągnęła wargi w słodkim uśmiechu,
Zsunęła rękę z klamki, odwróciła się od drzwi klubu. W miarę
jak się zbliżała do postaci wpatrzonej w czarne litery żółtego
plakatu, wargi rozciągały się szerzej.
Petra ani drgnęła, zobaczywszy ją tuż przed sobą, z tym jej
fałszywym przylepionym uśmiechem.
– O, co ja widzę! – Z ust spływał miód pochlebstw. – Masz
nowe uczesanie, grzywka modnie ścięta na skos – rysowała
palcem cięcia nożyc, lecz nie odważyła się dotknąć głowy kie-
rowniczki. – Gdzie się strzygłaś? – Odwróciła się i pokazała ra-
mieniem. – W mieście. Tam, na dole. Chyba nie poszłabyś do
tego fryzjera – odstąpiła krok i wytknęła palec w stronę drzwi
szarego budynku. – Pamiętasz specjalizację? Przebój sezonu:
trwała parowa. Tylko tu, tylko u nas.
Podeszła aż na środek ulicy.
– Hej, gdańszczanie! – Machała ramionami, przyzywając
wyimaginowanych przechodniów. – Przybywajcie! – Potoczy-
ła wzrokiem od jednej osoby do drugiej z dumą i satysfakcją.
Wreszcie uznała, że grupa jest liczna. – Patrz, co potrafię. – Za-
toczyła łuk ramieniem i skłoniła głowę. – Wita państwa dyplo-
mowany przewodnik miejski. – Gałki jej oczu przesuwały się
po twarzach, których nie było. – Biskupia Górka dziękuje za
tłumne przybycie. – Cofnęła się o krok. – Proszę się przybli-
żyć, bo się wszyscy nie pomieszczą. – Podniosła głowę. – Halo,
17
młodzież w tylnych rzędach. Proszę podejść, by zrobić sobie
selfie na tle cennego zabytku.
Odwróciła się nieco w stronę baraku. Zastygła z otwartymi
ustami, gdyż w ostatnim oknie zafalowała firanka. Ktoś za nią
się pojawił w pustym budynku. Otrząsnęła się i zaczerpnęła
powietrza.
– Stoimy nieopodal zakładu fryzjerskiego na Biskupiej. Już
nie przyjmuje do strzyżenia i trwałej parowej, a miał doboro-
wą klientelę. Pan Skokowski przybył tutaj tuż po wojnie, już
w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku – improwizo-
wała, nie troszcząc się o ścisłość historyczną. – Od razu zajął
się uprzątaniem gruzów i wkrótce otworzył zakład fryzjerski,
z oknami tuż przy ziemi. W środku były tylko dwie salki. –
Odwróciła się, wodząc ramieniem za wzrokiem. Brwi nagle
podskoczyły do góry. Przeczytała czarne słowa na żółtym pla-
kacie i odwróciła się do wyimaginowanej publiczności. – Nie
wiem, jak mogli pomieścić fotele, umywalki i suszarki. Miał
klientów, był modny, ba, prestiżowy. Kształcił uczniów, zdo-
bywali dyplomy mistrzowskie. – Głos nagle zabrzmiał żałośnie
jak w prowincjonalnym teatrze. – A teraz czeka go zagłada. –
Załamała ręce i znieruchomiała.
Jedyna słuchająca nie złożyła rąk do oklasków, gdyż nie bije
się braw na cmentarzu po przemówieniu wyliczającym zasługi
zmarłego, który leży w trumnie, przywalony ziemią.
– Raczysz skinąć głową? – Nie doczekawszy się słów uznania,
gwałtownie odgarnęła z twarzy jasne, skręcone w pierścienie
włosy, równie niesforne jak jej charakter. – Mam różne histo-
ryjki dla publiczności.
Petra, patrząc ponad jej głową, zapytała obojętnie.
– Tak? O czym to?
– O duchach.
– Innym razem – ton głosu był lodowaty.
Baśka wytknęła palec na budynek.
– Ale to tutaj się zdarzyło.
– Tu wszystko się skupiło.
18
– Budynek do rozbiórki – sylabizowała jak dziecko w pierw-
szej klasie, powtarzające Ala i As, niewidzące jednak ani dziew-
czynki z kokardką, ani kudłatego pieska, tylko litery. – Kto to
jest?! – wskazała nagle na okno z firanką. – Przecież tu nikt
nie mieszka. I dlaczego ta kobieta płacze? Na futrynie drzwi
wejściowych wciąż była przybita wygrawerowana w miedzi wi-
zytówka z inicjałami fryzjera i jego żony.
Starsza kobieta stała w oknie za odsuniętą firanką i ukryw-
szy twarz w rozłożonych dłoniach, gorzko płakała.
6. Nadchodzi Królowa
Nagle za gazową latarnią, stojącą na skraju ulicy Salwa-
tor, ukazała się pochylona postać i posuwała się dziwnymi
krokami w ich kierunku. Biały, zbyt obszerny płaszcz, sięgał
do ziemi. Nie zapięła go, nie miał guzików. Duże naszywa-
ne kieszenie z przodu i wywatowane ramiona nadały drobnej
sylwetce monumentalny kształt. Nogi obute w zniszczone
tenisówki zapadały się w piachu. Zatrzymywała się co parę
kroków, potrząsała uniesioną stopą i ruszała z wysiłkiem do
przodu. Przy wąskiej i tajemniczej ulicy stało zaledwie kilka
domków ze stromymi schodami wewnątrz klatki schodowej.
Trwały, nie licząc upływających lat, gdyż zapadły w sen, doli-
czywszy do stu.
Miała dużą głowę z powodu chusty, owiniętej kilkakrot-
nie i zawiązanej nad czołem, jak to robiły niemieckie kobiety,
gdy po wojnie, taszcząc walizy, schodziły w dół ulicy Biskupiej,
by zdążyć na ostatni pociąg do Reichu.
Pod przejrzystą tkaniną uwypuklały się równe rzędy lokó-
wek, na które nakręciła włosy. Stanęła przed drzwiami zakładu
fryzjerskiego i poruszyła klamką, mocno i gwałtownie, na dół
i do góry.
– Panie Skokowski! Otwórz pan. – Zapukała, zrobiła prze-
rwę i znowu posłała znaki morsa w przeszłość. – Tu klientka.
19
Przyszłam na trwałą parową, jedyną w mieście. Byliśmy umó-
wieni na tę godzinę.
Fryzjer nie stanął na progu swego zakładu. W oknie na pię-
trze po prawej stronie zafalowała firanka. Dziwaczka podeszła
do okna obok drzwi wejściowych i osłoniwszy oczy rękami,
zajrzała do wnętrza.
– Kto to jest? – zapytała głośno Bacha. – Widzę ją pierwszy
raz. Słyszałaś o niej kiedyś? – Oglądała kobietę, sunąc bezczel-
nie wzrokiem od zapiaszczonych tenisówek po szwabską chust-
kę. Uśmiechnęła się z triumfem. Wpadła bowiem na pomysł,
znakomity w jej mniemaniu. – Jak zdam wreszcie ten egzamin
i stanę się miejskim przewodnikiem, będę ją pokazywać. Zro-
bię z niej atrakcję dzielnicy. – Zmierzyła ją ostro. – Chyba nie
jest agresywna. Jakby się zaczęła awanturować, damy jej wódki
i tabletkę uspokajającą. – Nie liczyła się z tą kobietą, była to
przecież nędzarka z ulicy.
Kierowniczka już otwierała usta, by skarcić dziewczynę, bo
ocenia innych po odzieży. Może się zdarzyć, że i jej okaże po-
gardę luksusowo ubrana pani. Kiwnie na nią palcem, uchyliw-
szy okienko Lamborghini. Wtedy ona, Bacha, w swej najdroż-
szej sukience, zrówna się z tą śmieciarą z ulicy. Zostanie odarta
z godności. Wykształcenie stanie się nieważne, doświadczenie
warte splunięcia, życie duchowe ujęte w śmieszny cudzysłów.
Zostanie oceniona tylko jej najlepsza sukienka, uznana za
nędzną szmatę. Nie było teraz czasu na objaśnianie, jak należy
traktować ludzi. Owszem, kobieta była biedna, ale czyż wolno
się nad nią głośno litować?
– Znasz ją? Co to za szmaciara? No mów – nakazywała gło-
śno – jesteś tu po imieniu z każdą lumpiarą, pani kierowniczko.
– Troszkę ciszej, jeśli można prosić – Petra pochyliła się
do jej ucha.
– O, jaka uprzejma się zrobiła. I to wszystko dla takiej…
– odwróciła się ku nieznajomej, ale nie było jej na poprzed-
nim miejscu.
W oknie po prawej stronie lokatorka uwieczniona na wizy-
tówce spoglądała na kobietę, która zastukała do drzwi i przyło-
20
żyła ucho, nasłuchując kroków i zgrzytu klucza w zamku. We-
wnątrz budynku panowała cisza. Nie biegały nawet szczury po
pustych podłogach ani też podmuch wiatru dobiegający przez
szpary nie unosił znad desek włosów pozostałych po czesaniu.
Kobieta w lokówkach stanęła naprzeciwko drzwi.
– Panie Skokowski, otwieraj pan! To ja, Królowa Salwatora.
Drzwi pozostawały zamknięte. Stary fryzjer ani też jego
duch nie podszedł na krzywych ze starości nogach, nie wło-
żył klucza do zamka, by go przekręcić z wysiłkiem słabymi
palcami, wysunąć głowę przez szparę w uchylonych drzwiach
i zapytać: „Na którą była pani umówiona?”. W oknie po pra-
wej stronie stara kobieta czesała włosy peruki, nałożonej na
plastykową głowę bez twarzy oczu, nosa i ust, i bez kolorów.
– Królowa, ha, ha, hi, hi, hi! – Baśka wzięła się pod boki.
– Otwierać, jej królewska mość was zaszczyciła. Życzy so-
bie czesanie, ale bez zdejmowania lokówek. Podobno tyl-
ko pan potrafi dokonać tej sztuki na całej Biskupiej Górce,
panie Skokowski.
Kierowniczka zastąpiła jej drogę.
– Nie poniewieraj ludźmi!
– To szmaciara śmietnikowa – prychnęła Baśka.
– Milcz!
– Teraz wiem, na co marnujesz miejskie fundusze – wy-
tknęła palec na kobietę w płaszczu. – Ha, ha, to się nazywa
rewitalizacja czynnika ludzkiego. – Spojrzała prosto w twarz
kierowniczki. – Czego ich uczysz, kultury? Ze śmietnika jedzą
rękami. Może fundujesz im bilety do Teatru Szekspirowskiego
albo na koncert muzyki klasycznej do Starego Ratusza?
Dziwaczka odwróciła się i wsparła pod boki jak rozzłosz-
czona kucharka.
– A, tak! Królowa! – Podeszła groźnie. – I coś ci powiem!
Bacha, widząc, że się zanosi na awanturę i może nawet do-
stać pięścią, przeszła na drugą stronę ulicy.
– Nie uciekaj! Do ciebie mówię, blondynko. Nie chcesz
usłyszeć prawdy?
Baśka przyspieszyła kroku.
21
– Boisz się mnie? – Kobieta krzyczała w stronę jej ple-
ców. – Pewnie się wstydzisz i brzydzisz – odwróciła się od
niej – a pani kierowniczka mną nie gardzi. – Złożyła przed nią
głęboki ukłon. – To ona jest królową dzielnicy. – Podeszła na
środek chodnika i podniosła głowę, krzycząc wprost w wąwóz
ulicy. – Ja wam to mówię. Ten jest prawdziwy i wartościowy,
kto szanuje ludzi!
Baśka już dochodziła do budynku pod numerem piątym,
z tajemniczym oknem zasłoniętym od wewnątrz brązową za-
słoną. Kobieta w płaszczu i w lokówkach wołała wielkim gło-
sem, by ją usłyszały domy.
– Jestem tą dzielnica, jej duchem i duszą. Słyszysz? – posłała
zapytanie w stronę uciekającej, a potem mówiła do wszystkie-
go, co jest. – Salwator to stara i biedna ulica, mieszkam na niej.
Jestem nędzarką, ale takich tu wielu. Jak znajdą jakieś grosze,
to wydają na wino marki wino albo strzelą sobie piwko. To ich
wszystko, co sobie wypiją albo zjedzą. A ile przy tym się na-
gadają, ile naśmieją. Macie do nich pretensje o to, że niczego
więcej nie potrzebują? – Zatoczyła ramieniem koło. – Gnieź-
dzimy się w mieszkaniach, pokrytych zgnilizną, nawet szafki
na ścianach zarosły pleśnią. Chodzimy po piwnicach i stry-
chach, z lękiem pochylamy głowę pod przegniłymi belkami,
chwytamy, co pod ręką i uciekamy, żeby strop nie spadł nam
na łeb. Zbieramy butelki i żelastwo po ulicach i śmietnikach. –
Podeszła krok bliżej. – I czyja to wina? Nasza? Co my możemy,
my biedacy, chyba tylko kląć, jak idziemy, zataczając się i opie-
rając o mury, by je podtrzymać. – Podniosła głowę z gniewem.
– Tylko śmiać się lub płakać. Kto ma ratować dzielnicę?
Głos rozlegał się jak z megafonu. Wskazała palcem w stro-
nę Petry.
– To wasze zadanie, wy, majętni, wykształceni i mądrzy.
Macie znajomości, kontakty i dojścia. Umiecie napisać pismo
urzędowe, znacie te wszystkie słówka, których nie rozumiemy,
przesylabizować nie potrafimy. Każdy ma robić coś innego:
my śmiać się i kląć, bo nie mamy intelektu, wasze zadanie:
myśleć, tworzyć plany, działać, organizować i dochodzić do
22
celów. Rozumiesz, co do ciebie mówię ja – uderzyła się ręką
w piersi – Królowa Salwatora. Ratuj tę dzielnicę. – Podeszła
krok bliżej. – Nic nie osiągnęłaś, jesteśmy sobie równe. Nic mi
się nie udało. I w tym jesteśmy takie same.
Nagle podskoczyła do Petry, chwyciła ją za ramię i z siłą
obróciła wokoło.
– Patrz, pusta ulica. Nikogo. Halo! Nikt nie odpowiada.
Halooo! Nawet echa nie ma. – Obróciła Petrę w stronę budyn-
ku na brzegu skarpy. – Patrz, ścianę podpierają drągi. Zaraz
runie – pokazała ramieniem, chyląc się w dół. – Ziuu! Na dno.
A wiesz, kto tu mieszkał?
Petra kiwnęła głową.
– Wielki pisarz, Brunon Zwarra.
Kobieta popchnęła ją w drugą stronę.
– Za kasztanem było mieszkanko. Gdzie ci ludzie? Pamięta
ich tylko stara gazowa latarnia, choć nie widzi bez żarówki.
Obok przybudówka, a w niej punkt skupu – wszystko kupo-
wał, butelki, makulaturę. Popatrz, jedzie wóz szmaciarza. Ile
okazji dla biedaków! Kupił łachy za całe pięć złotych; radość
dla dzieci: piłeczki na gumce. Słyszysz, koła turkoczą coraz
szybciej, zjeżdża ze skarpy w ciemność przeszłości. Na Stoku
był warzywniak pana Karmela. Dawał biedakom na kredyt, ni-
gdy mu nie oddali, rząd narzucił podatki, splajtował. Tam, na
Biskupiej, była galeria sztuki, przetrwała tylko dwa lata, czynsz
był za wysoki. Na skrzyżowaniu po schodkach była pizzeria,
pub, przedtem pasmanteria, obuwniczy, każdy zbankruto-
wał. Pod numerem trzydzieści jeden był dobrze zaopatrzony
sklep z tkaninami, potem tapicer, na rogu sklep z antykami,
kiosk, krawiec, komis meblowy. – Królowa puściła ramię
kierowniczki i uniosła ręce do nieba. – Wszystkie zamknięte.
Pusto, głucho. – Otoczyła rękami uszy, nasłuchując martwej
ciszy. – Słyszysz dzwony pogrzebowe? Ratuj domy, kamienie
z bruku, stare podłogi i schody. Przedwojenne kredensy i fo-
tografie, starych ludzi i ślady ich kroków, życia, które tu mają.
I tylko tu, nigdzie indziej! Ratuj miejsce, gdzie mogą żyć. Nie
mają innego. Ocal, bo przeszłość jest fundamentem przyszłości.
23
– Uniosła rękę i pokazała zaciśniętą pięść. Komu? Miastu, obo-
jętnym ludziom, czasowi, który stanął?
– Jak to zrobić?
Królowa Salwatora podeszła blisko.
– Mnie pytasz?
– Jestem sama.
– Zwołaj ludzi, krzycz do nich, hej, ludzie, ratujcie dzielnicę,
weźcie się za ręce, opasajcie domy, połączcie siły woli, umysłu
i ducha. Działajcie wszyscy razem, bez wyjątku, bogaty czy
biedny, wykształcony czy prostak, każdy coś może zrobić.
– Nie usłyszą mnie.
Kobieta stanęła na środku ulicy. Obróciła się naokoło trzy
razy, rozkładając ramiona.
– Wzywam was, ja, Królowa Salwatora, duch tej dzielnicy
i jej dusza, przeszłość we mnie zaklęta, czas uwięziony, magia
skupiona, siły zawęźlone – obróciła się – wzywam was, pokaż-
cie się, przybywajcie.
Powtórzyła cztery razy, wysyłając wezwanie we wszystkie
strony świata. Potem rzuciła spojrzenie spod przymrużonych
oczu i kiwnęła głową. Nie powiedziała już słowa do stojącej
nieruchomo ze splecionymi dłońmi Petry.
Odwróciła się, opuściła ramiona i zaczęła odchodzić piasz-
czystą ulicą Salwator, wciąż wysypując piasek z podartych bu-
tów, ubrana w zbyt obszerny płaszcz, który ją zamienił w wiel-
kiego białego ptaka. Nagle zniknęła w blasku słońca, które
wyszło zza chmur.
Petra poczuła gorzki smak na języku. W oknie dawnego
fryzjera poruszyła się firanka, jakby ktoś tam jednak był i za-
ciągnął ją szybkim ruchem ręki, nie mogąc dłużej na to patrzeć.
7. Dzieci
Nagle zza zakrętu wybiegła grupka dzieci. Wracały po lek-
cjach ze szkoły. Każde z nich dźwigało porządnie wypakowany
plecak. Liczba rzeczy niezbędnych do nauki znacznie wzrosła,
24
i to w okresie wprowadzania informatyzacji szkoły. Przekrzy-
kiwały się ze śmiechem. Mówiły naraz, wymachiwały rękami
i podskakiwały co chwilę, a ich tornistry podnosiły się i opa-
dały, waląc rytmicznie w plecy.
Petra zeszła na bok, by na nią nie wpadły, i słuchała pa-
planiny dzieci, co ją wprawiło w lepszy nastrój. Ze szczytu
ulicy nadchodził mężczyzna w kraciastej koszuli i dżinsach
poplamionych smarami. Trzymał ręce w kieszeni, w jednej
z nich, nieco odstającej, miał kanciasty przedmiot. Szedł sprę-
żyście, a jednocześnie ostrożnie, by w każdej chwili zerwać się
do ucieczki.
Kiedy Baśka go spostrzegła, podbiegła, zatrzymała się
obok i uśmiechając się, trzepała szybko językiem, wstrzą-
sając włosami, a on kiwał potakująco głową, godząc się na
wszystko, lecz odsunął ją ramieniem. Odeszła, wcale nieura-
żona. Wszystko by dla niego zrobiła, dla nadzwyczaj zgrabnej
sylwetki, proporcjonalnych słowiańskich rysów i łagodnych,
niebieskich oczu, w których szalona przewodniczka znalazła
swoją drogę.
– Moja ciocia, która mieszka w Gdańsku, zawozi samocho-
dem Manuelę do szkoły – powiedziała dziewczynka z różowym
plecakiem – i z powrotem do domu. A my idziemy pieszo
– westchnęła i poprawiła szelki, które od ciężaru wpijały się
w ramiona.
– Jagódka, co ty gadasz! – Chłopiec podskoczył ze śmiechu.
– Manuela! Co to za imię!
– Z serialu – odpowiedziała dziewczynka z różowym
plecakiem.
– A z jakiego? – Chciał wiedzieć chłopiec, wciąż skacząc.
– Zapytam taty, on wie wszystko – odpowiedziała z dumą
Jagódka, wyjmując komórkę z kieszeni. – Szkoda, że nie macie
telefonów, mogłabym z wami rozmawiać jak z Manuelą. Ona
wciąż dzwoni do mnie i do wszystkich koleżanek.
Zrobiło się ciepło, wiosna biegła za dziećmi.
– Manuela ma dobrze – westchnęła druga dziewczynka, Do-
rotka, z niebieskim, wyjątkowo dużym plecakiem – wkłada
25
plecak do samochodu. – Odpięła swój i postawiła na ziemi,
wypuszczając szelki z rąk.
– A ja słyszałem, że takie są przepisy. – Chłopiec znowu
podskoczył.
– Jerzyk, co ty zmyślasz! – strofowała go Jagódka.
– A tak! – Skakał wokoło dziewczynek. Może nie było mu
zbyt ciepło w samym swetrze. Wiosna szła z dziećmi, ale miała
szalik, a chłopiec gołą szyję. – Nie wolno dzieci do lat ośmiu
pozostawiać bez opieki.
– Czy policja nas zatrzyma? – zaniepokoiła się dziewczynka
z niebieskim plecakiem.
– Dorka-cykorka! – wyśmiewał się Jerzyk.
– Przecież jesteśmy w swojej dzielnicy – rzekła z wielką pew-
nością Jagódka. – Tata mi mówił, że tu jest bezpiecznie. Nie
musisz się niczego bać, Dorotko.
– Tylko krowy! – krzyknął Jerzyk. – Muu! – Podniósł ręce
do głowy i wystawiwszy wskazujące palce jak rogi, rozganiał
dziewczynki, wciąż mucząc.
– Jakiej? Skąd? Znowu zmyślasz. – Jagódka popatrzyła z naganą.
Dorotka wyjęła z kieszeni gumę do żucia. Wyciągnęła rękę
do Jerzyka. Chłopiec się ociągał, choć miał wielką ochotę. Jego
matce nawet nie przyszło do głowy, by mu dać choć ze dwa
złote kieszonkowego, bo nie miała z czego.
– Ja wiem – wykrzyknęła Jagódka. Ujęła szelki plecaka Do-
rotki i wetknęła chłopcu do ręki. Zarzucił go na ramię i włożył
gumę do ust.
– Chcesz krówkę? – Jagódka podała chłopcu cukierka, a on
jej pomógł zdjąć plecak. Szedł z dwoma plecakami na ramio-
nach, żuł balonówę i trzymał w ręku cukierka. Jego własny
plecak był po prostu przerobioną starą parcianą torbą, wyjąt-
kowo płaską. Brakowało pieniędzy na zeszyty do ćwiczeń, ko-
lorowanki i pudełko na drugie śniadanie.
Gromadkę dzieciaków mijał właśnie mężczyzna w kracia-
stej koszuli, rozpiętej pod szyją. Szedł skradającym się krokiem
i zaciskał pięści w kieszeni.
– Maluchy, nie dla was Krowa – zwolnił, dochodząc do dzieci.
26
– A dlaczego, proszę pana, dlaczego? – dopytywał się Jerzyk.
– Bo tam jest bardzo stromo. Jak się rozpędzisz, to się nie
zatrzymasz aż na dole, a tam jezdnia, samochody pędzą w obie
strony, a ty lecisz wprost pod koła.
– E, proszę pana – Jerzyk aż się wyprostował z dumy – od
tej krawędzi jadą tylko w jedną stronę.
– Ale na Krowie straszy – wyszeptał mężczyzna.
– Straszy? – Jerzyk zrobił wielkie oczy, a dziewczynki po-
chwyciły się za ręce.
– O, słyszycie? Coś zaskrzypiało – rzekł nieznajomy.
– E, nic – zaprzeczył Jerzyk, ale rozejrzał się wokoło – rze-
czywiście i ja słyszę. To chyba gałąź.
– Na gałęzi wtedy nie wieszali – zaprzeczył mężczyzna.
– Na szubienicy – dodał cicho Jerzyk.
– I to ona tak skrzypi od tamtego czasu.
Dzieci stały przerażone.
– A jak pójdziesz tam w nocy, możesz kogoś spotkać –
ostrzegł mężczyzna.
– Ducha – szepnęła Dorotka.
Dziewczynki, wciąż trzymając się za ręce, puściły się bie-
giem, mimo że ulica wiodła pod górę.
– E, ja nie wierzę w duchy – zastrzegł Jerzyk.
– Tam są – upierał się mężczyzna – pilnują skarbów. Strzałki
pokazują drogę na ceglanych ścianach.
– Pan szukał?
– Na pewno znajdę.
Chłopiec otworzył usta, by o coś zapytać.
– Widzisz, jak tu jest? – Mężczyzna pokazał ruchem ramie-
nia. – Wszędzie w dół.
I zostawiwszy chłopca, ruszył szybko w jedynym możli-
wym kierunku. Przynajmniej dla niego. Potrzebował strzałek.
Choćby jednej.
Kiedy dziewczynki pobiegły w górę ulicy, a za nimi Jerzyk
dźwigający plecaki, Petra miała wciąż w oczach Jagódkę trzy-
mającą przy uchu komórkę. Dzieci już nie było widać, a ona
spoglądała za nimi i nasłuchiwała ich wesołych głosów.
27
Zrobiła krok do przodu i wyszła z cienia. Oblał ją blask
słońca. W wyobraźni zobaczyła ludzi z dzielnicy. Trzymali
smartfony, wybierając numery z listy przyjaciół. Dodawali
znajomych. W całej dzielnicy rozdzwoniły się telefony. Stawali
w oknach, trzymając aparat przy uchu. Rozmawiali, machając
do sąsiada po drugiej stronie ulicy. Stał w oknie, uśmiechał się
i robił przyjazny gest.
Szybkim ruchem wyjęła komórkę i nie wahając się, wybrała
numer.
– Halo, pani dyrektor? Mam sprawę.
Wysłuchawszy propozycji, dyrektorka od razu się zgodziła.
Petra nie będzie wszystkiego robić sama jak dotychczas. Szła
szybko w stronę szkoły, gdzie już ktoś na nią czekał z polecenia
konkretnej dyrektorki. Umożliwi skupienie ludzi wokół niej.
Jeszcze przed chwilą czuła się bezradna. Królowa Salwatora
zainspirowała ją do działania, a słowa dzieci pokazały sposób
wykonania. Jakże to teraz wydawało się proste, jak oczywiste
i logiczne. Podpowiedź dały zwykłe wydarzenia, które mogły
zajść każdego dnia, należało tylko je dostrzec, ale mimo wszyst-
ko uznała, że to magia, która wypełnia to miejsce. Dzielnica
leżała przed nią ogromna i ciemna i przyglądała się, oczekując.
Kochała to miejsce, te spadziste ulice, domy solidne i porządne,
lecz najbardziej urzekały ją proporcje architektury, myśl zawar-
ta w układzie budynków, odstępach pomiędzy oknami i sto-
sunku pięter do długości ścian. Dla niej był to złoty podział
i zawsze kiedy przemierzała ulice, chłonęła piękno załomów,
zakrętów i wynurzających się zza nich tajemniczych budynków,
mimo że tak dobrze je znała. Dzielnica niszczała. Zbudowana
w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym, od tego czasu prze-
szła ataki dwóch wojen. Najbardziej dewastowały ludzkie ręce,
czy to z niedbalstwa, niewiedzy, czy zwykłej głupoty.
Mężczyzna w kraciastej koszuli, mijając ją, pochylił się
w ukłonie. Zmierzali w to samo miejsce, ale z pewnością z od-
miennego powodu.
28
8. Lipnicki gna do urzędu
Pan doktor Lipnicki zbiegł ze schodów jak małolat. Na
ostatnim stopniu się potknął. Zatrzymał się. Domyślił się, że
to jakiś znak. Uchwycony poręczy obiema rękami, pochyliwszy
się, wbił wzrok w ziemię. Od razu odgadł, jakie popełnił wy-
kroczenie wobec energii: odmówił wsparcia Gospodarskiemu,
a ten chce wystąpić do urzędu, aby nadano drzewu, które się
nazywa buk, status pomnika przyrody. Pomysł ma sto procent
szans powodzenia. Zezwolenie dostanie pstryknięciem palców,
wystarczy napisać wniosek i zanieść do okienka podawczego.
Urząd wręcz czeka na takie działania, chwyta dowody wszel-
kich postaw obywatelskich. Nadanie imienia to uroczystość.
Na pewno zaszczyci je pan prezydent miasta i, jak zawsze
przy takiej okazji, wygłosi piękne przemówienie. Stojąca obok
urzędniczka czeka na gest, przyciskając do piersi teczkę ze zło-
tym napisem Urząd Miejski. Zanim pan prezydent zwróci się
ku niej, wyjmie sztywną kartę z logo i pieczątką, zrobi krok,
obrót i już dokument zostaje wręczony. Zebrani obywatele
usłyszą nazwisko pomysłodawcy: Gospodarski. Wbija się im
w pamięć, pozostając na zawsze, podobnie jak przytwierdzo-
na już do pnia drzewa urzędowa tablica. Będzie głosić chwałę
pomysłodawcy.
Lipnicki pochylił się i o mało co nie ucałował stopnia, który
okazał się boską ręką opatrzności, jak sobie to wciąż powtarzał.
Rzucił się do działań. Przebiegł przez jezdnię, zakręcił w lewo,
potem w prawo i znowu w lewo i już wbiegał do budynku,
gdzie na parterze na stolikach leżał urzędowy papier. Chwycił
długopis. Pisał starannie, pochylony tak, by nikt nie podejrzał,
czego dotyczy treść dokumentu i nie ukradł mu pomysłu. Gdy
skończył, zaparafował je swoim nazwiskiem: Lipnicki, solidnie
dociskając długopis. Urzędnik z okienka podawczego wycią-
gnął rękę.
– Proszę. Dokument składa doktor Lipnicki.
Urzędnik wpisał nazwisko do księgi. Na zawsze.
29
9. U informatyka
Nauczyciel informatyki zerwał się od komputera, stojącego
na białym biurku przed rzędami szkolnych ławek, teraz pustych.
– Pani dyrektor powiedziała, że pani raczy do nas zawitać.
Weszła pewnym krokiem, wyprostowana i z podniesioną
brodą. Otwierała już usta, by mu przekazać swoje żądania.
Zniweczył zamiar, gestem dłoni wskazując obrotowy fotel,
pewnie do niego należący, a teraz uprzejmie przeznaczony dla
gościa. Informatyk stanął przy krzesełku po przeciwnej stronie
biurka, czekając, aż usiądzie pierwsza.
Słońce wpadało przez okna. Blask odbijał się w moni-
torach komputerów stojących na uczniowskich stolikach
i w białych klawiaturach, nieskazitelnie czystych. Zajmowa-
ły dokładnie środek blatu, żaden nie był przesunięty ani pół
centymetra na skos czy centymetr do brzegu. Zauważył zdu-
mienie na jej twarzy.
– To skłania do większej dbałości o czystość. – Wziął butel-
kę płynu do pielęgnacji i przetarł klawiaturę służbowego kom-
putera, który stał na biurku. Nie ominął ani jednego klawisza,
muskając je zarówno z góry, jak i po bokach, po czym odstawił
butelkę na to samo miejsce, po prawej stronie monitora, by
łatwo po nią sięgnąć. Z pewnością czynił to wielokrotnie pod-
czas lekcji, jakie tu prowadził. – Wie pani, jakie są dzieciaki.
Wszystkiego chciałyby dotknąć i pokazać palcem na monitorze.
– Naturalna ciekawość.
– Ale czy muszą tak brudzić? – Otarł dłonie z nieistnieją-
cych resztek płynu, wrzucił serwetkę do kosza pod biurkiem
i dopiero wtedy puknął palcem wskazującym w klawiaturę, za-
siadając przed monitorem.
– Chcę, aby pan – zaczęła, lecz fotel niespodziewanie od-
sunął się do tyłu. Złapała poręcze, usiadła i dociągnęła z po-
wrotem do brzegu biurka. Zacisnęła palce na krawędzi blatu,
upewniając się, że fotel nie odjedzie, a ona nie będzie śmiesznie
machać rękoma. Przez głowę przemknęło jej pytanie, czy zrobił
to, by nie patrzyła mu na ręce. Była przegrana od początku
30
rozmowy. Zacisnęła ręce na poręczach Nie pozwoli, pokona
jego nędzne podstępy.
– Mam określone życzenia dotyczące strony – powiedziała.
– Pani dyrektor wydała polecenie. – Nie słuchał, wpatrzony
w monitor.
Chciała wygrać, przebić się przez obojętność informatyka,
ograniczającego się do służbowego posłuszeństwa. Hamowała
wewnętrzny gniew, by się nie zerwać, nie spojrzeć z ukosa i wyjść
bez słowa. Dzielnica była warta każdego wysiłku, nie tylko po-
konania obojętnego informatyka, który stopował jej życzenia.
– Dzielnica umiera – zaczęła zdecydowanie.
Rozłożył ręce.
– Trzeba ratować. – Fotel odjechał. Złośliwość czy podstęp,
by ją zirytować i skompromitować? Podsunęła się z powrotem
z obojętną miną.
Spojrzał na nią, w oczach błysnęły iskry wesołej ironii.
– Potrzebni są ludzie, by o nią walczyć. – Siedziała jak na
przesłuchaniu, ale mówiła głośno, zacisnąwszy ręce na poręczach.
Skinął głową, odwracając się do monitora.
– Sama nie mogę. – Rozłożyła ręce, lecz od razu uchwyciła
się poręczy.
– Pani osiągnięcia są wielkiego formatu – dotknął kilka-
krotnie ust palcami, jakby grał na klarnecie – choćby zorgani-
zowanie klubu na ulicy Biskupiej – uderzał delikatnie, wydo-
bywając muzykę słów – skupia… bo Biskupia. – Pulchne ręce
odsunęły się od twarzy.
– Wstrzeliłam się we właściwy moment. Lokal stał pusty.
Informatyk zrobił zdziwioną minę, wyrażającą jednocze-
śnie podziw.
łatwiłam, co trzeba.
– Nastała nagle moda na otwieranie domów sąsiedzkich. Za-
– Od ręki? Tak łatwo poszło?
– Ogłoszono konkurs na napisanie programu działania.
– Wygrała pani, dystansując kandydatury pewne na sto pro-
cent – rzucił ku niej szybkie spojrzenie z uśmieszkiem – ale się
zrobiła awantura. Nie przysporzyła sobie pani zwolenników.
31
– Wrzawa w końcu ucichła. Musieli się pogodzić z decyzją
niezależnej komisji weryfikacyjnej.
– Nie wszyscy ją zaakceptowali. Może nadal żywią urazę,
czują złość. I zaatakują przy pierwszej okazji.
– Będą mnie chcieli wykopać – uśmiechnęła się z zaciśnię-
– Oby na tym poprzestali. – Informatyk dużo wiedział,
hamując gniew.
32
tymi zębami.
za dużo.
Te słowa niosły groźbę, były zapowiedzią ukrytych, wro-
gich działań. Czarne chmury zbierały się nad jej głową. Nawet
współpracowniczka uczyniła aluzję do rzekomych korzyści.
– Chcę prosić ludzi o pomoc we wspólnych działaniach dla
dzielnicy – powiedziała głośno i odważnie.
– Tych, co łażą po ulicach? – Informatyk lekko ruszył brwiami.
– Żaden z nich nic nie zrobi. Może wybić szybę w samochodzie.
– Muszą się stać odpowiedzialni za miejsce, w którym żyją
– spojrzała w okno – by chodząc po ulicach, widzieli je, a nie
tylko deptali.
– Biedacy obchodzą właścicielkę pięknej kamienicy, hm.
– Kupiłam, nie odziedziczyłam po babci.
– Potrzebuje pani odpowiednich narzędzi.
Skinęła głową.
– W celu rozpowszechniania informacji o stanie dzielnicy –
skupił wzrok na monitorze.
– Zwołać ludzi, skrzyknąć – powiedziała.
– By się wzięli za ręce, stworzyli wielki łańcuch. – Informa-
tyk gapił się przed siebie.
Nie odgadła, czy drwił, naśladując jej wzniosłe deklaracje.
Toczyli pojedynek, a ona przegrała pierwszą rundę.
– Trzeba założyć stronę – mówił obojętnie, rzucając tylko
konieczne informacje, przekonany, że nie zrozumie terminolo-
gii. Chyba jej w ogóle nie słuchał, pewny własnej wiedzy i racji,
mimo wypowiadania konwencjonalnych słów podziwu.
– Pan nawet nie zapytał, o co mi chodzi – powiedziała
– To oczywiste, czego pani potrzebuje: nowoczesnych na-
rzędzi informatycznych. Nie oczekuję żadnych wyjaśnień.
Rozumiem, w jakim celu pani dyrektor skierowała panią do
informatyka, mam po prostu zrobić to, czym się tu zajmuję.
Po raz kolejny powoływał się na zarządzenie dyrektorki.
Podkreślał, że chce wypełnić je dokładnie i perfekcyjnie, i nic
więcej. Czyżby zbyt restrykcyjna dyrektorka hamowała inicja-
tywę pracownika, ograniczała inwencję, zamykając jego dzia-
łania w ścisłych granicach przepisów? Albo istniał pomiędzy
nimi jakiś konflikt, cicha wojna, zmagania o władzę i wpływy,
o znaczenie, więc on wypełniał zbyt dokładnie jej zarządze-
nia, pokazując jak się myli; a może po prostu chciał zachować
choćby odrobinę niezależności i szacunku do samego siebie,
wskazując w ten sposób, że jest nie tylko wykonawcą polecenia,
ale ma własną opinię.
– Tak się teraz robi – przekonywał – to są nowoczesne środ-
ki, metody i umiejętności – mówił jak na lekcji. Ponad jej gło-
wą rzucił szybkie spojrzenie na komputery na ławkach, widząc
przed nimi swoich posłusznych uczniów.
Wyprostował się, trzymając wysoko głowę jak prezenter
odzieży, który wchodzi na wybieg w garniturze Armaniego.
Palce pomknęły po klawiaturze.
– Zechce pani spojrzeć – obrócił ku niej monitor. – Orygi-
nalne szablony. Dodałem trochę od siebie.
Nie musiała się nawet unosić na fotelu. Cóż za usłużność!
Nie dał jej jednak dojść do głosu. Nim zdołała się zorientować
w grafice na ekranie, pulchną ręką skierował monitor ku so-
bie. Znowu otwierał kolejne okna z propozycjami podstronek
i zakładek. Palce szalały po klawiaturze, a na monitorze wciąż
się pojawiały nowe formy. Usta mu się nie zamykały. Obja-
śniał, co robi i co będzie można wkładać i zawieszać. Patrzyła,
jak szaleje, pochłonięty przez system zer i jedynek. Nie będzie
rezygnować ze swoich żądań, by informatyk mógł sobie pogry-
wać i rządzić jej planami.
– Trzeba uruchomić program społeczny – uczyniła szybki
gest w stronę okna, gdzie na ulicy byli pogardzani przez niego
33
ludzie. – Zaczniemy właśnie od tych, którzy są w trudnej sy-
tuacji bytowej.
– Dać im dobre rady – niemal parsknął śmiechem, wciąż
wpatrując się w monitor. Nie rozumiał jej wielkiej miłości
do biedaków.
– Pomóc w poszukiwaniu pracy, bo nie są biegli w przeglą-
daniu stron z ofertami i nie mają komputerów.
– Dopiszemy kolejną grupę – godząc się z jej opinią, do-
dawał formy, komponował, nie słuchając, uprzejmy, usłużny
i utalentowany.
Nie mogła go sprawdzić. Patrzyła ponad jego głową. Na
ciemieniu nastroszyły się włosy, zakręcone i rzadkie, rosnące
kępkami. Nagle ręka uniosła się i je przyklepała. Była pulchna,
duża, miękka i wypielęgnowana.
– Stare ozdoby wystroju kamienic są wyrzucane na śmietnik
podczas remontu mieszkania – mówiła jak do siebie. – Może
pan nie pamięta, kiedyś przy framudze był metalowy drążek, za
który się pociągało, by uruchomić dzwonek. Zakłada się nowe
drzwi wejściowe z domofonami, taka moda, rozkuwają ściany
przy drzwiach, niszczą porządek architektury. Przy progu kie-
dyś stały metalowe skrobaczki, o które się ocierało podeszwy
ze śniegu lub błota. Od dawna nie widzę tych rzeczy. Chciała-
bym choć kilka zachować. Może oddam muzeum miejskiemu,
wpierw trzeba te przedmioty odnaleźć, skatalogować, opisać.
– Zdigitalizować – pochylił się ku ekranowi – pokazać w po-
staci cyfrowej. – Stuknął palcem w klawiaturę, na monitor
wskoczyły fotografie eksponatów muzealnych. – Skierował ku
niej monitor i od razu cofnął. – Muzeum udostępnia w ten
sposób swoje historyczne zbiory.
– Pracuje nad tym cały zespół – zastrzegła.
– E, tylko dwie osoby – wiedział lepiej – dałbym radę sam
to zrobić.
Uważał, że ma wyższe kompetencje niż pracownicy mu-
zeum. Na etacie w podstawówce marnował swoje talenty. Miał
więcej umiejętności niż cały zespół, stąd pochodziły przyczyny
34
Pobierz darmowy fragment (pdf)