Sigmund Freud (1856–1939), jeden z filarów XX-wiecznej myśli europejskiej, bez których nie byłaby ona tym, czym była, swoją psychoanalizę odnosił też – na zasadzie analogii – do rozległych rozważań o kulturze i religii. Niniejszy tom zawiera dwa słynne i charakterystyczne eseje temu poświęcone. Są to: Dyskomfort w kulturze (1930) i Przyszłość pewnego złudzenia (1927). Freud uważa, że kultura z samej swojej istoty służy do łączenia ludzi w większe całości, do jednoczenia ich. Odbywa się to na drodze represji, tłumienia indywidualności, narzucania powszechnych reguł. Opiera się jednak na popędzie miłości walczącym z popędem śmierci, z agresją. Kultura, choć tak opresyjna, toczy na śmierć i życie walkę o człowieka. Religia jest częścią kultury, ale szczególnie dotkliwą, gdyż swoje cele przeprowadza, oferując złudzenia. Rozpatrywana psychiatrycznie, jest „nerwicą natręctw”. Choć Freud mówi rzeczy dziś dla ateisty i krytyka kultury dość oczywiste, to na krytyce (lub: diagnozie) nie poprzestaje. Nie domaga się odrzucenia kultury jak później kontrkulturowi radykałowie. Bez niej bylibyśmy zdani na brutalność natury. Złudzenia trzeba demaskować, kulturowe represje łagodzić. Freud wierzy w pracę duchową nad tym. Nie mamy wyboru, musimy być kulturalni.
Darmowy fragment publikacji:
Sigmund Freud
Kultura jako źródło
cierpień
wydawnictwo aletheia
Kultura jako źródło
cierpień
Sigmund Freud
Kultura jako źródło
cierpień
Przełożył
Jerzy Prokopiuk
WYDAWNICTWO ALETHEIA
WARSZAWA 2013
Tytuły oryginałów:
Das Unbehagen in der Kultur
Die Zukunft einer Illusion
Copyright © for the Polish translation by Jerzy Prokopiuk,
Warszawa 2013
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Aletheia,
Warszawa 2013
Redaktor naukowy tomu: Bogdan Baran
Wydawnictwo Aletheia
ul. Zgierska 6/8 m. 6
04-092 Warszawa
biuro@aletheia.com.pl
www.aletheia.com.pl
Facebook: Wydawnictwo Aletheia
Projekt okładki/serii Grzegorz LaszukK+S
ISBN 978-83-62858-36-1
Dyskomfort w kulturze
I
Nie można oprzeć się wrażeniu, że ludzie w ogóle
posługują się fałszywymi miarami, dążą do władzy,
sukcesu i bogactwa oraz podziwiają to wszystko
u innych, nie doceniają zaś prawdziwych wartości
życia. Ferując jednak taki ogólny sąd, ryzykuje się
zapomnieniem o całej wielobarwnej różnorodności
świata ludzi i ich życia psychicznego. Znamy prze-
cież tych, wprawdzie nielicznych, mężów, którym
współcześni nie odmówili czci, chociaż wielkość
ich opierała się na cechach i dokonaniach z gruntu
obcych celom i ideałom tłumów. Łatwo więc przy-
jąć hipotezę, że ich wielkość uznaje tylko skromna
mniejszość, zdecydowana większość zaś nie chce
o nich słyszeć. Nie dochodzi jednak do tego bynaj-
mniej w prosty sposób, a to za sprawą niezgodności
ludzkiego myślenia z ludzkim działaniem i polifo-
niczności pobudek życzeniowych człowieka.
Jeden spośród tych wybitnych ludzi mieni się
w listach mym przyjacielem. Wysłałem mu roz-
prawkę traktującą o religii jako złudzeniu, on zaś
odpowiedział mi na to, że w pełni zgadza się z mym
sądem co do religii, atoli żałuje, że nie dość uwagi
Kultura jako źródło cierpień
poświęciłem właściwemu źródłu religijności. Źród-
łem tym miałoby być osobliwe uczucie, które za-
zwyczaj nigdy go nie opuszcza – uczucie, z którym
spotkał się u wielu innych ludzi i którego, jak wolno
mu wnosić, doznają miliony. Chodzi tu o coś, co na-
zwałby poczuciem „wieczności” – o poczucie jakby
czegoś nieograniczonego, bezgranicznego, niejako
„oceanicznego”. Uczucie to stanowi fakt czysto su-
biektywny, bynajmniej nie artykuł wiary; nie wiąże
się z nim żadna gwarancja pośmiertnej kontynuacji
życia osobowego, jest ono jednak źródłem energii
religijnej, którą różne Kościoły i systemy religijne
ujmują, kanalizują i z pewnością też konsumują. Je-
dynie na podstawie tego oceanicznego uczucia czło-
wiek może uważać się za religijnego – nawet jeśli
odrzuca każdą wiarę i wszelkie złudzenie.
Ta wypowiedź mego czcigodnego przyjaciela,
który ongiś złożył poetycki hołd czarowi złudzenia,
wpędziła mnie w niemałe kłopoty. Osobiście ja-
koś nie potrafię znaleźć w sobie tego oceanicznego
uczucia. Nie jest dogodnie rozważać uczucia z na-
ukowego punktu widzenia. Można podjąć próbę opi-
sania ich symptomów fizjologicznych, gdy jednak
nie jest to adekwatne – a obawiam się, że i uczucie
oceaniczne nie da się scharakteryzować w ten spo-
[Dopisek z 1931 roku:] Liluli [1919]. Od ukazania się
La vie de Ramakrishna [1929] i La vie de Vivekananda (1930)
nie muszę już ukrywać, że przyjacielem, o którym wspominam
w tekście, jest Romain Rolland.
Dyskomfort w kulturze
9
sób – nie pozostanie przecież nic innego, jak tyl-
ko trzymać się treści wyobrażeniowej, jaka dzięki
skojarzeniom najczęściej dołącza do tego uczucia.
O ile dobrze zrozumiałem mego przyjaciela, myśli
on dokładnie to samo, co pewien oryginalny i nieco
dziwaczny poeta ujął we frazie wypowiadanej przez
bohatera jako pociecha przed dobrowolną śmier-
cią: „Z tego świata spaść nie możemy”2. A więc jest
to poczucie nierozerwalnego związku, więzi z ca-
łością świata zewnętrznego. Chciałbym stwierdzić,
że dla mnie ma to raczej charakter zrozumienia in-
telektualnego – owszem, nie bez towarzyszącego
mu zabarwienia emocjonalnego, którego jednak nie
brak też przy innych aktach myślenia charakteryzu-
jących się taką rozległością. Na własnej skórze nie
mogę się jednak przekonać co do pierwotnej natury
takiego uczucia, co bynajmniej nie upoważnia mnie
do negowania tezy, że występuje ono u innych. Py-
tanie tylko, czy jest właściwie interpretowane i czy
należy je uznać za fons et origo wszelkich potrzeb
religijnych.
Nie mam do przedłożenia nic, co w sposób zasad-
niczy mogłoby wpłynąć na rozwiązanie tego proble-
mu. Idea, że człowiek za pomocą bezpośredniego,
od początku nastawionego na to uczucia miałby
otrzymywać wiedzę o swoim związku z otoczeniem,
brzmi tak obco, tak nie pasuje do tkanki naszej
2 D.Ch. Grabbe [1801–1836], Hannibal: „Tak, z tego świa-
ta nie spadniemy. Już w nim jesteśmy”.
10
Kultura jako źródło cierpień
psychologii, że wolno nam podjąć próbę wywiedze-
nia tego uczucia w sposób psychoanalityczny, czy-
li genetyczny. A wtedy rysuje się nam następujący
bieg myśli: zwykle nie znamy pewniejszego uczu-
cia niż poczucie naszej jaźni [das Selbst], naszego
ja [das Ich]. To ja wydaje nam się samodzielne,
jednolite, dobrze odgraniczone od wszystkiego in-
nego. Dopiero badanie psychoanalityczne nauczyło
nas, że wrażenie to jest złudzeniem, że zwrócone do
wewnątrz ja raczej łagodnie przechodzi w nieświa-
domą istotę psychiczną określaną przez nas mianem
„to” [das Es], której niejako służy za fasadę – o sto-
sunku ja do „to” badanie psychoanalityczne winne
jest nam jeszcze wiele informacji. Przynajmniej
z zewnątrz wydaje się jednak, że ja ustanawia jasne
i ostre linie graniczne. Inaczej jest tylko w pewnym
stanie wprawdzie nadzwyczajnym, którego jednak
nie sposób dyskredytować mianem chorobliwego.
Na wyżynach zakochania granica między ja a przed-
miotem grozi rozmyciem. Wbrew wszelkim świa-
dectwom zmysłów człowiek zakochany twierdzi,
że ja i ty stanowią jedno i gotów jest zachowywać
się w taki sposób, jakby naprawdę tak było. To, co
chwilowo może uchylić funkcja fizjologiczna, musi
oczywiście być możliwe do uchylenia także za spra-
wą procesów chorobowych. Patologia zapoznaje
nas z wielką liczbą stanów, w których granice mię-
dzy ja a światem zewnętrznym stają się niepewne,
czy też faktycznie są niewłaściwie wytyczone; cho-
Dyskomfort w kulturze
dzi tu o wypadki, gdy części naszego ciała, a nawet
fragmenty naszego życia psychicznego, postrzeże-
nia, myśli, uczucia stają się nam jakby obce i nie-
przynależne do ja – o wypadki, w których przesuwa
się na świat zewnętrzny to, co w sposób oczywisty
powstało w ja i powinno zostać przez nie uznane.
A więc nawet poczucie własnego ja ulega zakłóce-
niom, a granice ja są niestałe.
Dalszy namysł powiada: to, co ja człowieka do-
rosłego czuje wobec siebie, nie mogło być od po-
czątku takie samo. Uczucie to musiało przejść jakiś
proces rozwoju, którego istnienia, jak łatwo pojąć,
nie da się udowodnić, który jednak z niejaką dozą
prawdopodobieństwa da się odtworzyć3. Niemowlę
jeszcze nie odróżnia od świata zewnętrznego swego
ja jako źródła płynących do niego doznań. Wysta-
wione na oddziaływanie różnych bodźców, z wol-
na uczy się tego ja. To, że niektóre źródła bodźców,
w których później rozpozna organy własnego ciała,
mogą w każdej chwili dostarczać mu doznań, a in-
ne – wśród nich zaś najbardziej pożądane: pierś mat-
ki – umykają mu czasowo, i może zyskać do nich
3 Zob. liczne prace o rozwoju ja i poczuciu ja, począw-
szy od Sandora Ferencziego: Entwicklungsstufen des Wirklich
keitssinnes [„Internationale Zeitschrift für ärztliche Psycho-
analyse”, t. I/1913, s. 124 i nast.], na przyczynkach P. Federna
skończywszy [Einige Variationen des Ichgefühls, „Interna-
tionale Zeitschrift für ärztliche Psychoanalyse”, t. XII/1926,
s. 263 i nast., Narzißmus im Ichgefüge, „Internationale Zeit-
schrift für ärztliche Psychoanalyse”, t. XIII, 1927, s. 420 i nast.,
i późniejsze].
12
Kultura jako źródło cierpień
dostęp tylko za pomocą natarczywego krzyku, musi
wywoływać na niemowlęciu nader silne wrażenie.
W ten sposób „obiekt” przeciwstawia się ja pożąd-
liwemu i ja realnemu zrazu jako coś znajdującego
się „na zewnątrz” i zmuszanego do ujawnienia się
dopiero za pośrednictwem specjalnego działania.
Innego bodźca do oderwania się ja od masy doznań,
a więc do uznania pewnego „na zewnątrz”, świata
zewnętrznego, dostarczają częste, różnorodne i nie-
uniknione doznania bólu i przykrości [Unlustemp
findungen], które znosi i usuwa panująca w sposób
nieograniczony zasada przyjemności [Lustprinzip].
Powstaje tendencja do odgraniczania od ja i od-
rzucania na zewnątrz wszystkiego, co może stać
się źródłem takiej przykrości, do kształtowania ja
nastawionego na czystą przyjemność [LustIch],
któremu przeciwstawia się groźny świat zewnętrz-
ny. Granice tego prymitywnego, nastawionego na
czystą przyjemność ja nie mogą jednak uniknąć
korekty ze strony doświadczenia. Niejedno, czego
człowiek nie chciałby się wyrzec, gdyż stanowi to
dlań źródło przyjemności, nie jest przecież ja – jest
obiektem – niejedna zaś udręka, którą chciałoby się
wyrugować, okazuje się jednak czymś nierozerwal-
nie związanym z ja, pochodzącym z wnętrza czło-
wieka. Człowiek uczy się, jak za pomocą celowego
kierowania aktywnością zmysłową i odpowiedniego
wyrażania za pomocą mięśni odróżniać to, co we-
wnętrzne – co należy do ja – od tego, co zewnętrzne –
Dyskomfort w kulturze
13
co pochodzi ze świata zewnętrznego, i w ten spo-
sób robi pierwszy krok na drodze do ustanowienia
zasady rzeczywistości, która ma dominować w jego
dalszym rozwoju. Rozróżnienie to służy rzecz jasna
praktycznemu celowi – odpieraniu przeczuwanych
i grożących doznań przykrości. To, że ja gwoli od-
parcia pewnych jej impulsów ze swego wnętrza nie
stosuje innych metod niż te, których się ima, wal-
cząc przeciwko grożącej z zewnątrz przykrości,
staje się później zaczątkiem poważnych zaburzeń
patologicznych. W ten zatem sposób ja odrywa się
od świata zewnętrznego. Mówiąc zaś bardziej po-
prawnie: pierwotnie ja zawiera wszystko, później
zaś oddziela od siebie pewien świat zewnętrzny.
Nasze dzisiejsze poczucie ja wobec siebie jest więc
tylko skarlałą resztką daleko bardziej rozległego,
a nawet wszechogarniającego poczucia, które odpo-
wiadało wewnętrznej więzi ja ze środowiskiem. Je-
śli założymy, że to prymarne poczucie ja zachowało
się – w większym lub mniejszym stopniu – w ży-
ciu psychicznym wielu ludzi, to niejako stanie ono
u boku węższego i bardziej ograniczonego poczucia
ja człowieka dojrzałego, korespondujące zaś z nim
treści wyobrażeniowe będą właśnie wyobrażeniami
nieograniczoności i więzi z wszechświatem – czy-
li tymi, za pomocą których mój przyjaciel wyjaśnia
„oceaniczne” uczucie. Czy jednak mamy prawo za-
kładać, że pierwotne przetrwało obok późniejszego,
które z niego powstało?
14
Kultura jako źródło cierpień
Bez dwóch zdań; zdarzenie takie nie jest bynaj-
mniej czymś dziwnym ani w dziedzinie psychicznej,
ani w żadnej innej. Jeśli chodzi o królestwo zwie-
rząt, to obstajemy przy założeniu, że gatunki naj-
wyżej rozwinięte wyłoniły się z gatunków najniżej
rozwiniętych, ale przecież i dzisiaj wśród istot ży-
wych znajdziemy wszelkie proste formy życia. Ród
wielkich gadów wymarł, ustępując miejsca ssakom,
ale krokodyl – prawowity przedstawiciel tego rodu –
żyje do dzisiaj wraz z nami. Owszem, może ta ana-
logia jest zbyt odległa, może jest też ułomna, ponie-
waż te niższe gatunki, które przeżyły, najczęściej nie
są faktycznymi przodkami gatunków dzisiejszych,
wyżej rozwiniętych. Ogniwa pośrednie z reguły wy-
marły i znane są tylko dzięki rekonstrukcji. W dzie-
dzinie psychicznej natomiast tak często mamy do
czynienia z ostaniem się czegoś pierwotnego obok
powstałego z niego, że dowodzenie tego za pomocą
przykładów jest doprawdy zbędne. Fakt ten to naj-
częściej rezultat dwutorowości ewolucji. Jakaś iloś-
ciowa część pewnej postawy, pewnego bodźca po-
pędowego zachowała się w stanie niezmienionym,
inna zaś uległa dalszej ewolucji.
Tym samym poruszamy bardziej ogólny problem
zachowania w tym, co psychiczne – problem dotych-
czas prawie nietknięty, tak jednak pociągający i do-
niosły, że choć nie jest to okazja po temu, poświę-
cimy mu chwilę uwagi. Odkąd przezwyciężyliśmy
błąd polegający na twierdzeniu, że jakże często do-
Dyskomfort w kulturze
5
tykające nas zjawisko zapominania oznacza znisz-
czenie śladu w pamięci, a więc likwidację, skłaniamy
się do przyjęcia przeciwnej hipotezy, podług której
w życiu psychicznym nie może przepaść nic, co kie-
dyś zostało uformowane, że wszystko w jakiś sposób
zostaje zachowane i w pomyślnych okolicznościach
– na przykład wskutek odpowiednio daleko sięga-
jącej regresji – może zostać ponownie wydobyte na
jaw. Odwołując się do porównania zaczerpniętego
z innej dziedziny, podejmijmy próbę wyjaśnienia
tego, co stanowi treść tej hipotezy. Weźmy chociaż-
by przykład rozwoju Wiecznego Miasta4. Historycy
pouczają nas, że najdawniejszy Rzym tworzył Roma
quadrata – ogrodzone osiedle na Palatynie. Potem
nastało septimontium – faza połączenia osad położo-
nych na poszczególnych wzgórzach. Następnie po-
wstało miasto ograniczone murem Serwiusza, jesz-
cze później zaś, po wszystkich przemianach czasów
republiki i wczesnego cesarstwa – miasto zamknięte
w murach cesarza Aureliana. Nie zamierzamy da-
lej śledzić ewolucji Rzymu, lecz tylko zadać sobie
pytanie, co z jego wczesnych stadiów może zna-
leźć w dzisiejszym Rzymie turysta, który – załóżmy
– posiada pełną wiedzę historyczną i topograficzną.
Mur Aureliana znajdzie on w stanie niezmienio-
nym, może poza kilkoma zburzonymi fragmentami.
4 Zob. Cambridge Ancient History [J.B. Bury, S.A. Cook,
F.E. Adcock (red.), Cambridge 1928], t. VII: The Founding of
Rome, rozdział napisany przez Hugh Lasta.
16
Kultura jako źródło cierpień
Dzięki pracom wykopaliskowym zobaczy też kilka
fragmentów muru Serwiusza. Kto zaś wie wystar-
czająco dużo – więcej niż współczesna archeologia
– ten być może będzie umiał wyznaczyć w panora-
mie miasta cały przebieg tych murów i zarys Roma
quadrata. Nasz turysta znajdzie niewiele ocalałych
budowli z tych, które ongiś zapełniały te najstarsze
ramy, a jeśli nawet, to tylko nędzne ich resztki, same
gmachy już bowiem nie istnieją. Nawet najlepsza
znajomość Rzymu czasów republiki da mu najwyżej
tyle, że będzie umiał wskazać miejsca, gdzie stał ten
czy ów gmach publiczny lub świątynia. Dzisiaj na
tych miejscach ostały się ruiny, choć nawet one nie
są pozostałościami po samych budowlach, lecz po
ich rekonstrukcjach wznoszonych w późniejszych
czasach po pożarach i katastrofach. Poza tym nie ma
potrzeby specjalnie przypominać, że wszystkie te
pozostałości starożytnego Rzymu jawią się jako en-
klawy w chaosie wielkiego miasta, które powstawa-
ło tu w ciągu ostatnich wieków od epoki renesansu.
Owszem, ta czy inna starożytna budowla z pewnoś-
cią tkwi gdzieś w głębi ziemi lub pod nowożytnymi
gmachami miejskimi. W ten sposób zachowało się
minione, które wychodzi nam na spotkanie w takich
historycznych miastach jak Rzym.
Postawmy teraz fantastyczną hipotezę, że Rzym
nie jest siedzibą ludzką, lecz istotą psychiczną
o równie długiej i bogatej przeszłości, a więc isto-
tą, w której nic, co już kiedyś się stało, nie uległo
Dyskomfort w kulturze
17
zaprzepaszczeniu, w której na równi z ostatnią fazą
rozwoju współistnieją nadal wszystkie fazy wcześ-
niejsze. W przypadku Rzymu oznaczałoby to, że na
Palatynie pną się ku niebu pałace cezarów i septi
montium Septymiusza Sewera, że blanki Zamku
Świętego Anioła zdobią piękne posągi stojące tam
aż do oblężenia go przez Gotów itd. Więcej nawet:
na miejscu Palazzo Caffarelli znów stoi świątynia
Jowisza Kapitolińskiego, i to nie tylko w swej ostat-
niej formie, w jakiej oglądali ją Rzymianie okresu
cesarstwa, lecz także w najwcześniejszej – gdy jesz-
cze zdradzała cechy architektury etruskiej i gdy zdo-
biły ją gliniane antefiksy. Tam, gdzie teraz wznosi
się Koloseum, podziwiamy nieistniejący już Domus
aurea Nerona, a na placu Panteonu widzimy nie tyl-
ko dzisiejszy Panteon w formie, w jakiej zostawił
go nam Hadrian, lecz w tym samym miejscu także
pierwotną budowlę Meneniusza Agryppy; na tym
samym skrawku ziemi stoją również kościół Maria
sopra Minerva i stara świątynia, nad którą go wznie-
siono. Wystarczy, by obserwator zmienił kierunek
spojrzenia lub miejsce, a przywoła ten albo inny
widok.
Rzecz jasna nie ma sensu snuć dalej tej fantazji,
wiedzie to bowiem do rzeczy niewyobrażalnych czy
zgoła do absurdu. Jeśli chcemy przedstawić wizję
przestrzenną historycznego następstwa, musimy pa-
miętać, że jest to możliwe jedynie w przestrzennym
współwystępowaniu; tej samej przestrzeni nie da
Kultura jako źródło cierpień
się wypełnić jednocześnie na dwa sposoby. Nasza
próba wydaje się czczą zabawą; ma ona tylko jedno
usprawiedliwienie: pokazuje nam, jak daleko nam
do opanowania swoistości życia psychicznego za
pomocą przedstawiania naocznego.
Powinniśmy jeszcze ustosunkować się do pew-
nego zarzutu, a mianowicie: dlaczego wybraliśmy
akurat przeszłość jakiegoś miasta, by porównać ją
z przeszłością psychiczną? Hipoteza o zachowaniu
wszystkiego, co minione, dotyczy również życia
psychicznego o tyle tylko, o ile spełniony jest wa-
runek zachowania organu psyche w stanie niena-
ruszonym, o ile tkanka tego organu nie ucierpiała
wskutek traumy lub zapalenia. Tymczasem w dzie-
jach każdego miasta – nawet jeśli miało ono historię
mniej burzliwą niż Rzym i, jak Londyn, prawie ni-
gdy nie było nawiedzane przez nieprzyjaciela – nie
brak niszczących wpływów dających się porównać
z tymi przyczynami chorób. Nawet przy najbardziej
pokojowym rozwoju miasta zakłada się burzenie
i zastępowanie jednych gmachów drugimi, dlatego
miasto nie nadaje się do porównań z organizmem
psychicznym.
Wobec takiego zarzutu wycofujemy się z tego
sugestywnego skontrastowania w stronę bądź co
bądź bliżej spokrewnionego obiektu porównaw-
czego, jakim jest ciało zwierzęcia lub człowieka.
Także tu jednak rodzą się podobne zastrzeżenia.
W ciele w żadnym sensie nie zachowały się śla-
Dyskomfort w kulturze
19
dy wcześniejszych faz ewolucji, przeszły one bo-
wiem w fazy późniejsze, do których zresztą same
dostarczyły tworzywa. Nie sposób dowieść istnie-
nia embrionu w ciele dorosłego człowieka, posia-
daną przez dziecko grasicę po okresie pokwitania
zastępuje tkanka łączna, sama grasica zaś zanika;
wprawdzie mogę wskazać zarys kości dziecięcej
w kościach długich dorosłego mężczyzny, sama
jednak kość dziecięca zanikła – wydłużając się
i grubiejąc, osiągnęła swą ostateczną formę. Po-
zostajemy więc przy stwierdzeniu, że takie zacho-
wanie wszystkich etapów wstępnych obok formy
ostatecznej możliwe jest tylko w sferze psychicz-
nej i że nie jesteśmy w stanie przedstawić tego fak-
tu w sposób poglądowy.
Być może posuwamy się w przypadku tej hipote-
zy za daleko. Być może powinniśmy się zadowolić
twierdzeniem, że minione można zachować w życiu
psychicznym, że nie musi ulec zniweczeniu. Bądź
co bądź istnieje przecież możliwość, że i w dzie-
dzinie psychicznej jakieś stare elementy – na za-
sadzie normy lub wyjątku – będą do tego stopnia
zatarte lub strawione, że żaden proces nie pozwoli
ich zrekonstruować ani ożywić, lub że zachowanie
ich w ogóle będzie zależało od spełnienia pewnych
sprzyjających warunków. Jest to możliwe, jednak
nic o tym nie wiemy. Możemy trzymać się tylko
tezy, że zachowanie przeszłości w życiu psychicz-
nym to raczej reguła niż osobliwy wyjątek.
Pobierz darmowy fragment (pdf)