Darmowy fragment publikacji:
1
UWAGA
Rolę spisu treści w tej książce spełniają zakładki, które znajdują się po
lewej stronie ekranu.
2
Małgorzata Osiak
LISTY DO RODZICÓW
fr@gmenty
3
© Copyright by
Małgorzata Osiak
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji
zabronione bez pisemnej zgody autorki.
Wydawnictwo: Self Publishing
ISBN: 978-83-272-3975-4
e-mail: margaret.osiak@gmail.com
4
WSTĘP
Książka zawiera fragmenty wybranych listów internetowych, pisanych
przeze mnie przez 12 lat z Rzymu, do moich rodziców mieszkających
we Wrocławiu.
Początkowa intensywność korespondencji przywodzi na myśl dzienniki,
które wraz z pojawieniem się nielimitowanych rozmów telefonicznych i
Skype’a, zmieniają się powoli w pamiętniki, telegramy, a potem w coś
w rodzaju rzutnika do zdjęć...
“Verba volant scripta manent” mawiali starożytni i mieli całkowitą
rację, bo okazuje się, że niezapisane fakty ulatują prawie bezpowrotnie.
Raz opowiedziana przez telefon historia traci dla mnie na intensywności
i nie mam już potrzeby jej zapisania, a szkoda, bo po przeczytaniu
swoich listów, zdałam sobie sprawę, że nie zapisując, tracę przynajmniej
5
80 wspomnień, które spychane są z czasem w najgłębsze czeluście
podświadomości, gdzie obrastają grubą warstwą niepamięci.
I w tym momencie zwykłe listy nabierają naprawdę niezwykłego
znaczenia, przywołując i ożywiając wspomnienia i zaświadczając o
pokładach doświadczeń, które drzemią gdzieś w mej duszy, czekając
jedynie na odpowiednią chwilę, aby się ujawnić.
Zdaję sobie znakomicie sprawę, że zachwycanie się swoją twórczością
trąci ekshibicjonizmem, ale ja właśnie dokonałam ostatniej korekty i
jestem zachwycona!
Może dlatego, że teleportowałam się w czasie, na nowo przeżywając
intensywne momenty swojego życia, a może dlatego, że dawno nie
czytałam tak mięsistych opisów, dzięki którym teleportacja stała się
możliwa...
A może to świadomość powrotu do SIEBIE...
6
Chyba jak większość młodych czułam się zawsze jakby nieśmiertelną
częścią natury, którą obserwowałam z zachwytem, chłonęłam,
rozumiałam?
A potem zaczął się proces zanikania, być może wygenerowany przez
macierzyństwo?
Mój mózg przeszedł jakąś konfigurację, zresetowała mi się też pamięć,
czas sprzed narodzin córeczki zredukował się w moich wspomnieniach
do najistotniejszych wydarzeń.
Przestałam, odczuwać, odbierać, widzieć, świat zaczął zanikać, ja
również.
Może to po prostu starość?
Lektura moich listów w tej przystępnie zredagowanej formie stała się
dla mnie cudowną terapią energetyzującą.
Dziękuję Kochany Tatusiu!
***
7
Piątek, 30 Listopada 2001 16:11
Amputacja
Wyobraź sobie Tato, co się wczoraj zdarzyło...
Koleś stwierdził, że nie ma ochoty pracować i żeby zabezpieczyć swoją
przyszłość postanowił, że wydobędzie 5 miliardów lirów z
ubezpieczenia...
Więc poprosił swojego kuzyna, żeby uciął mu nogę poniżej kolana.
Kuzyn, który też prawdopodobnie liczył na forsę, włączył piłę
elektryczną i odciął zbędny kawałek kończyny...
Zrobił to jednak niefachowo i przeciął również tętnicę...
Po 5 minutach było już jasne, że nici z odszkodowania.
Wpadłoby Ci kiedykolwiek do głowy coś podobnego???
8
Niedziela, 10 Lutego 2002 14:37
Pierwsza uczennica
W piątek do naszego laboratorium przyszła pierwsza uczennica...
Starsza pani zapisała się na lekcje modelowania w glinie.
Ja byłam nauczycielką, mimo że to ona prowadzi zajęcia w osiedlowej
podstawówce...
Zestresowana byłam okrutnie, bo rzeźba ceramiczna, to zupełnie inna
historia.
Obiekty muszą być puste w środku.
Nie używa się stelażu.
Materiałem konstrukcyjnym jest sama glina, więc figurę trzeba
konstruować powolutku, piętro po piętrze, czekając za każdym razem,
aż dolna warstwa osiągnie odpowiednią twardość.
Kobitka była niecierpliwa, chciała szybko zobaczyć efekt końcowy.
Dzbanuszek wyglądał imponująco, miał ponad 25 cm wysokości.
9
Był pękaty, zwieńczony glinianym warkoczem i trzema uszkami.
Starsza pani była zachwycona.
Pożegnała się wylewnie, obiecując, że przyśle mi kuzynkę na lekcje
rysunku.
Jak tylko wyszła, dzbanuszek się zawalił...
Chichotałam przez cały dzień.
W mgnieniu oka odbudowałam pół dzbanuszka.
Teraz sprytnie odczekam, aż stwardnieje i dokończę konstrukcję zanim
moja uczennica pojawi się na następnej lekcji, na którą będę musiała
wymyślić coś, co bez drucianej konstrukcji przetrwa 2 godziny
ugniatania.
Produkt końcowy musi wzbudzać satysfakcję i pozytywne wrażenia
estetyczne ugniatającego.
10
Poniedziałek, 3 Kwietnia 2003
Żywopłot
Sąsiedzi z dołu mają ładny żywopłot, zawsze mi się podobał, więc
pewnego dnia przywiązałam do niego kilka sznureczków i sprytne
roślinki wdrapały się po nich do mnie na pierwsze piętro i teraz wystają
ponad parapet kuchennego balkonu.
Jest gęsty, zielony i rośnie z prędkością światła, a w lecie ma pełno
maleńkich, bialutkich kwiatuszków, które pachną oszałamiająco –
naprawdę niesamowicie :)
A tydzień temu odkryłam, że moje roślinki spodobały się również
kosom :)))
50 cm pod parapetem balkonu uwiły sobie gniazdko.
Więc opieram się o parapet, delikatnie odchylam listki i obserwuję dwa,
jeszcze nieopierzone pisklątka.
11
Mają zamknięte oczy i gdy tylko dotknę roślinek, otwierają żółte,
ogromne buziaki i poruszają szyjkami w dół i w górę – mam wrażenie,
że są na sprężynach :)))
Przez 10 sekund działają sprężynki, a potem główki opadają bezwładnie
i pisklaki zasypiają.
Samiczka jest szara, a brzuszek ma beżowy, pręgowany, tygryskowy,
wysiaduje pisklęta, udając kurkę.
Samiec jest czarny.
Na szczęście samiczka często opuszcza gniazdko w poszukiwaniu
jedzenia, więc mogę podglądać maluszki, które wylegują się obok
turkusowego, ciemno nakrapianego jajeczka, w którym śpi jeszcze ich
braciszek.
Obserwacje prowadzę regularnie :)
Coś wspaniałego!
12
Czwartek, 5 Lutego 2004 19:46
Murzyn albinos
Wczoraj widziałam Murzyna albinosa.
Widok nie z tej ziemi.
Miał prawdziwy murzyński nos, porządne murzyńskie usta i loczki jak
Michael Jackson przed operacjami.
Wszystko różowo-białe.
Był jaśniejszy ode mnie.
Włoski miał żółtawo-ryżo-białe, oczy w kolorze skorupki orzecha
włoskiego i żółte zęby z czarnymi dziurami.
Jechał tramwajem z czarną mamą i murzyńskim tatą.
Do dzisiaj jestem w szoku :)
13
Poniedziałek, 6 Września 2004 11:41
Wakacje
Właśnie wróciliśmy z motorowych wakacji!!!
Było wspaniale, choć wydaje mi się, że złamałam sobie kość ogonową,
ale wcale nie na motorze.
Okoliczności były prozaicznie banalne:
Odwiedziliśmy pod Sieną przyjaciela Maćka, z którym nie widział się 9
lat, więc radości było co nie miara, potem grill w ogródku i wieczorny, a
właściwie nocny spacer po Sienie.
Starsza córeczka pożyczyła mi swoją, odświętną bluzkę, żebym godnie
się prezentowała, bo cała rodzinka wystroiła się jak na odpust, czarne
koronki, złote pierścionki i takie tam.
A ja w biwakowych, krótkich spodenkach i podkoszulce wyglądałam
trochę jak z innej planety.
Na szczęście w plecaku miałam jeszcze zapasową spódniczkę w
kwiatuszki, tę śliczną, zielonkawą, moją ulubioną – wymięta była
14
oczywiście spektakularnie, więc pani domu postanowiła mi ją
wyprasować.
Na nic zdały się prośby, groźby i próby wyrwania na siłę żelazka z
krzepkiej dłoni Piny – wyprasowała mi spódniczkę.
W drodze powrotnej prowadziła Pina, jechała pewnie jak mały
rajdowiec, znakomity z niej kierowca.
Spaliśmy u nich w domku, a rano jechaliśmy dalej, więc przed podróżą
postanowiłam wziąć sobie prysznic...
W kąciku prysznicowym ktoś pomysłowy zamontował także kran.
Wyglądało to jak pozostałość po wannie, choć na wannę nie było
miejsca – miska prysznicowa z trzech stron przylegała do ścian łazienki.
Kran był spory, duży, naprawdę potężny – normalna bateria ze sznurem
zamontowana na wysokości ok. jednego metra.
Woda leci ze sznura prysznicowego, zawieszonego na wysokości mojej
szyi, jestem już cała mokra, więc odwracam się tyłem do ściany z
prysznicem i schylam, żeby podnieść płyn do kąpieli, który postawiłam
15
sobie wcześniej na ziemi, bo nie było żadnej półeczki na przybory
toaletowe i wbijam sobie kran w kość ogonową.
Siła uderzenia jest tak duża, a odległości tak małe, że głową walę w
kafelki przeciwległej ściany, nie tracąc cały czas gruntu pod nogami...
Zobaczyłam gwiazdy, Madonnę i wszystkich Świętych, miałam
naprawdę mistyczne wizje :(
Z łazienki wyszłam obolała, na lekko ugiętych nogach, z błędnym
uśmiechem niedowierzania na cierpiącej twarzy, a potem hops na motor
i w drogę...
Każda najmniejsza dziurka w asfalcie wydawała mi się kraterem bez
dna, każdy manewr, który delikatnie zmieniał położenie mojej pupy na
siodełku, wrzynał mi się rozpalonym żelazem w niedorozwinięty
ogonek.
Ciągle czuję moją obolałą pupkę, ale już ma się znacznie lepiej, bo od
kiedy wróciłam do domku, masuję odpowiednie receptory w stopie.
16
Poniedziałek, 1 Listopada 2004 22:52
Zaduszki na Verano
Verano przypomina raczej wspaniały, dziewiętnastowieczny park niż
tradycyjne miejsce pochówku.
Cmentarz jest cyprysowo-zielony, spokojnie relaksujący i pozytywnie
nostalgiczny.
Wśród wiecznie zielonych krzewów przechadzają się koty, jest ich
mnóstwo, siedzą na alejkach, wylegują się na płytach nagrobnych,
wsparte o krzyże rozciągają puszyste kocie ciałka i udają części
kamiennych kompozycji.
Pięć kroków od bramy, przez którą weszliśmy, na wielkim, czarnym,
marmurowym nagrobku widnieje napis:
Qui comincia la vita.
(Tu zaczyna się życie.)
Tysiące chryzantem, skalniaczki i zdjęcia...
17
Poważne, zadumane portrety dzieci, pięknie upozowani żołnierze w
mundurach z pierwszej wojny światowej, dystyngowane damy w
naszyjnikach z pereł i usztywnieni na wieczność panowie w dumnych,
niemal królewskich pozach.
Prawie z każdego nagrobka spogląda na ciebie jakaś delikatnie
sepiowana twarz.
Te stare wizerunki mają w sobie cudowną, magiczną moc, sprawiają, że
sportretowane na nich osoby naprawdę są “uwiecznione”.
Wystarczy zatrzymać się na moment przy takim portrecie i dzieje się
coś niesamowitego: ma się wrażenie, że oczy, do tej pory wpatrzone w
nieskończoność, utkwione są w ciebie...
To ciekawe zjawisko potęguje przyjemność zwiedzania cmentarza, bo
ma się wrażenie, że spotyka się osoby z dawnych epok.
Nowe zdjęcia nie mają w sobie tej mocy, mimo że kolorowe, a przez to
bardziej prawdziwe (żywe), nie są “wieczne”...
18
Stare malowidła i zdjęcia nie wzbudzają nostalgii, litości i smutku, bo są
wieczne, a nowe...
To chyba uśmiech na nowych zdjęciach sprawia, że są takie sztuczne i
zupełnie nieodpowiednie na cmentarz, bo cmentarz, to taki synonim
wieczności (umrzeć na zawsze).
A uśmiech?
Uśmiech, to moment, chwilowy grymas.
A na wszystkich nowych zdjęciach ludzie uśmiechają się natrętnie...
W cmentarnej kaplicy, jak co roku, rozbrzmiewały cudowne, prawie
anielskie śpiewy chóralne, a na głównym placu ksiądz zgromadził
wokół siebie spory tłum i telewizję :) i opowiadał o wieczności.
Jak co roku, ludzie przechadzali się spacerowo, obserwując z
ciekawością kreacje przechodniów, a kiedy zaszło słońce, wszyscy
skierowali się do głównej bramy, przy której marmurowy aniołek
bocznie rozłożony na brzuszku, z głową wspartą na zaciśniętych
19
piąstkach, wpatrywał się w gasnące niebo, niczym w wielki
panoramiczny ekran.
A przecież teraz byłoby najpiękniej...
Cóż, w Rzymie o 18:00 zamyka się bramy cmentarne, bo po zachodzie
słońca nie widać już dokładnie kolorów i fasonów ubrań.
Pod wielkim krzyżem, pod którym zapaliliśmy znicze, obok kolorowych
kwiatów i migocących świeczek ktoś postawił kaktusa...
Ciekawe, czy komuś w Polsce przyszłoby do głowy uczcić pamięć
zmarłego zielonym, kłującym sukulentem.
20
Środa, 26 Stycznia 2005 12:06
Podróż z Mauriziem
Do Florencji jechałam w przedziale z chłopakiem (okazało się, że ma 45
lat) z naszej szkoły, który myślał, że ma zawał.
Biegł na ostatnią chwilę do pociągu, bo nie mógł znaleźć miejsca, żeby
zaparkować samochód, więc szukał, szukał i oddalał się coraz bardziej
od dworca...
W końcu puścił się biegiem i gdy dopadł do Termini, to rzucił się bez
tchu na pokrytą gazetami ladę dworcowego kiosku i błagał o pomoc.
Ekspedienci myśleli, że to jakiś narkoman, bo godzina była wczesna
(6:30), a koleś już nie do życia...
Pytali go, co wziął...
W końcu dali mu szklankę wody.
Maurizio wypił wodę i dalej pobiegł na peron, a potem wsiadł do
mojego wagonu i przez dwie godziny opowiadał, że już nie jest młody i
chyba mu się “coś” stało i że niby mu już lepiej, ale jakoś tak dziwnie...
21
W końcu powiedział, że nie ma siły podnieść lewej ręki...
I czy mogła bym się dowiedzieć, czy w pociągu jest lekarz.
No to się dowiedziałam.
Za chwilkę z głośników rozległ się głos konduktora i na jego wezwanie
stawiło się 3 lekarzy.
Na następnej stacji już czekała karetka z noszami i aparatem do EKG.
Zatrzymali pociąg i zrobili EKG na miejscu w przedziale, wypraszając
wcześniej na korytarz współpasażerów Maurizia.
No i stwierdzili, że koleś miał atak paniki.
Dali mu Valium na uspokojenie, spisali dane i pojechali, a Maurizio
zasnął.
Za 15 minut musieliśmy wysiadać, więc go obudziliśmy, ale do końca
wycieczki był już spokojny.
22
Czwartek, 7 Lipca 2005 20:57
Dziki powój
Joluniu!
Za każdym razem, gdy na trawniku wśród ździebełek trawy widzę
delikatnie pachnące, białe i różowe dzwoneczki dzikiego powoju, tego,
o którym zawsze opowiadałaś mi, że jest jednym z Twoich ulubionych
kwiatuszków, wzruszam się radośnie, zrywam go i wwąchuję się w
niego z całych sił, a on przysysa mi się do kinola, łaskocząc mnie
przyjemnie – czuję się wtedy, jakbym dawała Ci buziaka :)
A te kwiatuszki są międzynarodowe, takie same we Wrocławiu i w
Rzymie, więc dzięki temu jestem zawsze blisko Ciebie :)))
23
Wtorek, 13 Września 2005 15:01
Modliszka 1
Napiszcie mi wszystko, co wiecie o modliszkach!
Jedna taka przyjechała z nami z Sardynii, całą drogę łaziła mi po
brzuchu, albo właziła pod kask i sprytnie osłonięta szybką, oglądała
pędzący krajobraz.
Teraz siedzi na liściu.
Daję jej jabłka, pomidory i robale, które zalęgły mi się w ryżu.
Te tłuściochy potrafią produkować cieniutką niteczkę, z której potem
robią obleśny kokonik...
Więc tak długo męczę robala, aż zaczyna prząść tę swoją nitkę, wtedy
zawieszam go na tej nitce nad modliszką, a ona zajada go smakowicie,
przytrzymując wijące się cielsko małymi nibynóżkami, które wyrastają
jej dookoła trójkątnej, zielonej, uśmiechniętej buzi :)
Modliszka uwielbia łazić mi po ramieniu i ciągle ma ochotę mnie
uczesać :)
24
Myje się jak kot, często i dokładnie.
Najpierw liże przednie, rozmodlone odnóża, a potem czyści sobie nimi
wielkie, sprytne oczy, którymi wodzi za mną bez przerwy.
Następnie myje główkę i resztę nóg, podtrzymując wdzięcznie
przednimi tylne i środkowe.
Przednimi nóżko-rączkami zagina też czułki i trzymając je ciągle w
zielonej łapce, wkłada je do buziaka i czyści na całej długości.
Kiedy przechodzę z nią z pokoju do pokoju – obraca na wszystkie
strony zieloną główką, oglądając z zaciekawieniem nasze mieszkanie :)
I co jakiś czas zaczyna się chwiać jak dziecko z chorobą sierocą, tylko,
że ona chwieje się na boki :)
Jest fajowa.
Można ją dotykać, głaskać i oglądać ze wszystkich stron, a ona nawet
nie drgnie...
Coś podobnego.
To się w głowie nie mieści – hi, hi, hi :)
25
Środa, 28 Czerwca 2006 00:17
Pęcherze
Pojechaliśmy dzisiaj wieczorem na pogotowie, bo rano zerwała mi się
skóra z pęcherzy :((( i bolało trochę.
Skóra dookoła była zaczerwieniona, choć ciągle polewałam wszystko
wodą utlenioną...
Pani na pogotowiu, wzięła gazik, taki szorstki – zwykły gazik, polała
ranę wodą utlenioną i powiedziała, że trzeba zerwać skórę z pęcherzy...
Polewała i pocierała gazikiem, a ja dostawałam zeza z bólu.
Na koniec przykleiła mi jakąś gazę nasączoną płynem odbudowującym
naskórek.
Kazała mi jutro moczyć ranę przez 10 minut i znowu pocierać i czyścić i
tak przez miesiąc, aż skóra odrośnie.
Ale jak ma odrosnąć, skoro ciągle mam ją zrywać?
Fixum dyrdum można dostać...
26
Środa, 5 Marca 2008 17:18
Horror
Badanie się nie udało.
Przede mną było 6 kobiet.
Wchodziły zestresowane i wychodziły rozluźnione i uśmiechnięte,
mówiąc, że nic nie bolało.
A potem była moja kolej.
Najpierw lekarka wyjechała z gabinetu z aparatem do USG i wymieniła
go na inny...
Więc już był sygnał, że może nie mam robić...
A potem, kiedy robiła mi normalne USG, żeby zobaczyć pozycję
maluszka, podeszła do niej druga i mówi: wcisnęłaś zły guzik...
Leżę z rękami pod głową (tak mi kazały).
Posmarowały mi cały brzuch śmierdzącą, żółtą, odkażającą substancją, a
na głowicę USG nałożyły żel i wpakowały ją do wielkiej prezerwatywy.
Igły nie widziałam, choć bardzo się starałam.
27
Odwróciły ekran tak, że cały czas widzę obraz.
I mówią, że mogę poczuć ukłucie.
“Poczuć ukłucie”!!!
Ból był tak silny, głęboki, przenikliwy i niemożliwy do opanowania, że
podskoczyłam na leżance.
W durnej pozycji z rękami pod głową nie mogłam nawet trzymać się
łóżka, żeby unieruchomić brzuch.
Baby zaczęły wrzeszczeć, że czemu się ruszam, że nie wolno!
Że przecież nic nie boli...
Przestały widzieć igłę na monitorze, więc ją wyciągnęły, nie pobierając
oczywiście materiału do badań.
Bolało mnie jak...
Eh...
Dały mi zastrzyk rozluźniający mięśnie, ale nic nie pomógł, “może
trafiłyśmy w nerw...”.
28
Wysłały mnie na chwilę na korytarz, a po kilku minutach postanowiły
spróbować jeszcze raz.
Bolało trochę mniej, ale i tak bardzo mocno.
Tym razem malutki człowieczek rozciągnął się na całą długość, idealnie
wypełniając wolną przestrzeń, a one i tak wbiły mi tę cholerną igłę i
czekały, aż zrobi się miejsce.
Dziecko postanowiło, że się nie ruszy, a gdy cofnęło na chwilę rączkę,
jedna pyta drugiej – robimy?
Widzę niepewne miny, strach w oczach lekarek i dzidziaka bliziutko
“promienia rażenia” igły.
Ból w brzuchu i okropne wrażenie, jakby jakiś tępy szpikulec
bezskutecznie próbował przekłuć poszczególne błony i membrany.
Boli, błagam żeby przestały, łzy lecą mi po policzkach, nie wiem jak
trzymać nieruchomo miednicę i nie napinać mięśni.
Wreszcie decydują, że jest za mało miejsca i wyciągają igłę.
Ja wyję z bólu i nie mogę przestać płakać.
29
Za tydzień mam przyjść znowu.
W nocy płaczę, że jestem wyrodną matką, bo nie chcę dziecka z
zespołem Downa, ale nie wiem, jak to będzie, gdybym miała je usunąć.
Strasznie mi źle.
Leżę w łóżku i biorę lekarstwa, które mają utrzymywać w “spokoju”
macicę.
Muszę leżeć 3 dni i czekać, aż się zabliźnią ranki.
Wracam do łóżka i spróbuję nie myśleć.
30
Pobierz darmowy fragment (pdf)