Darmowy fragment publikacji:
Miastu mojego dzieciństwa i młodości,
pamięci przyjaciół ze Starego Miasta, Królówki
i Klasztornego Placu, dedykuję.
Henryk Cyprian Konkol
MIASTO
NA
SOLI
W R O C Ł A W
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo ASTRUM Sp. z o.o.
© Copyright by author Henryk Cyprian Konkol
Wszelkie prawa zastrzeżone
Opracowanie redakcyjne
Jolanta Tkaczyk
Redakcja techniczna
Zespół wydawnictwa
Projekt okładki
Jerzy Michalski
Wydanie I
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana,
w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób,
włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu
innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy
(art. 116, 117 Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych
z dn. 4.02.1994 r.)
Zamówienia na książki można składać na kartach pocztowych
lub przez Internetową Księgarnię Wysyłkową
www.wydawnictwo-astrum.pl
Zapraszamy do zakupu naszych książek, multimediów,
słuchowisk, poezji śpiewanej w formie e-booków i e-audiobooków
na platformach cyfrowych, m.in. www.virtualo.pl
Nasz adres
Wydawnictwo ASTRUM Sp. z o.o.
50-374 Wrocław, ul. Norwida 19/6
e-mail: handlowy@astrum.wroc.pl
tel. 530 773 420
ISBN 978-83-7277-699-0
Spacer przez miasto
Miasto, schowane w zieleni parków i ogrodów, wychodziło naprze-
ciw przybysza wieżami licznych kościołów, wysokimi kominami
czynnych jeszcze fabryk, huty szkła gospodarczego, warzelni soli
i cukrowni czynnej tylko w okresie zbioru buraków, zakładów sodo-
wych oraz pękatą sylwetką wieży ciśnień, zwanej pieszczotliwie Gru-
bą Kaśką. Miasto było kolorowe, pełne kwiatów i słońca, cieszyło
oczy, tętniło gwarem życia. Ulicami przemieszczały się tłumy spie-
szących przechodniów, po wykoślawionych szynach telepały się wy-
służone czerwone tramwaje łączące miejski rynek z dworcem i z pod-
miejską dzielnicą Błonie, gdzie znajdował się olbrzymi zielono-szary
kompleks koszarów jednostki wojskowej wraz z niewielkim lotni-
skiem dla bojowych helikopterów, popularnych trzepaczek. Tramwa-
je, zwane przez mieszkańców pieszczotliwie bimbami, łomotały uli-
cami miasta, sypały wiązkami iskier z prowadnic pantografów, pod -
skakiwały na wykoślawionych torach, jakby za chwilę miały polecieć
inną, niż wytyczona torami, trasą, zgrzytały przeraźliwie i piszczały
na łukach, jakby miały koła pogubić i rozsypać na kawałki. Poznaczo-
ne metrami spawów ukrytych pod warstwami czerwonej, wyblakłej
miejscami farby, pomimo starczego wieku były jare i pełne wigoru.
Monstra nie tramwaje, z których usług korzystały codziennie tysiące
spieszących do pracy i szkół.
Wczorajszy komunikat meteo zapowiadał słońce w dzień, oraz
ciepły wieczór oświetlony wiszącą na niebie srebrną latarnią księży-
ca. Lecz wstający dzień był szarobury i bardziej podobny do jesieni,
5
aniżeli do pełni lata, wieczór natomiast był zgodny z komunikatem,
za to lało jak z cebra. Miasto roztopiło się w bryzgach deszczu, nagle
stało się nijakie i pomimo kolorowych reklam i ulicznych świateł,
rozmazało się w szarości. Ulicami snuły się różnokolorowe parasole
wyglądające jak ociekające wodą meduzy niesione ponad głowami
ludzi. Było parno i wiatru ani na lekarstwo, co zapowiadało w tych
stronach krótką lecz gwałtowną burzę. Nadeszła późną nocą w świe-
tle kolorowych błyskawic i zraszając ziemię zaledwie kilkoma kro-
plami deszczu, odleciała na skrzydłach wiatru. Poranek następnego
dnia wstał w słońcu.
Dawno minęło południe, wszechobecny gorąc kleił się do asfal-
tu, rozgrzane powietrze drgało nad spękanymi płytami deptaków
wisząc rozpięte pomiędzy fasadami domów ciągnących się po oby-
dwu stronach martwej, całkowicie pozbawionej drzew ulicy. Szeroko
otwarte okna i rozwarte na oścież drzwi balkonów łykały ciągnący
górą ciepły, nieprzynoszący ulgi powiew wiatru. Mężczyżni porusza-
li się w rozpiętych nonajronowych koszulach, dziewczęta w perkali-
kowych, powiewnych, bajecznie kolorowych sukienkach. Na ulicach
dominował wszechobecny perkal i nylon, masówka prosto z geesów,
wokoło jasne szorty i białe bawełniane koszulki bez rękawów. Grupa
wyrostków w granatowych spodenkach i białych gumowych pepe-
gach, seryjnie produkowanych w Grudziądzkim „Stomilu”, zwartym
pierścieniem otaczała wózek z lodami i wodą sodową, popularnie
zwaną gruźlicówką. Dewizą lata tego roku było: jak najmniej szmat
i więcej golizny. Boso i w sandałach. Jakiś wepchnięty w garnitur
i dławiony modnym krawatem przechodzień łykał gorące powietrze
jak wyciągnięta na piasek ryba, szukając cienia pod ścianami do-
mów. W zdrojowym parku noszącym imię swego założyciela, dokto-
ra Wilkońskiego, oraz przy placu Roosevelta wyłączono fontanny,
aby zaoszczędzić wodę , której w mieście nie było zbyt wiele – w po-
bliżu miasta żadnych jezior i rzeki.
6
Dwa razy w tygodniu, we wtorek i piątek, zamykano dla ruchu
kołowego dojazdowe ulice Kościuszki, Farną, św. Ducha i św. Miko-
łaja łączące rynek z centrum miasta, pozostawiając swobodny prze-
jazd miejskim tramwajom mającym na rynku mijankę. Innej drogi
dla tramwajów nie było. W tych dniach, wielki rynek spełniający
wielofunkcyjną rolę, przecięty długą szeroką wysepką rozdzielającą
dwie pary tramwajowych torów, zapełniały nieliczne kramy rzemieśl-
ników, stoiska przekupek i kolorowe stragany badylarzy z okolicznych
wiosek: Jacewa, Marulew, Jaksic i Orłowa. Olbrzymi plac zamieniał
się w kolorowe i gwarne targowisko. Rynek – bez nazwy – otaczały,
ściana w ścianę, trzypiętrowe kamienice, pomiędzy którymi wciś-
nięto chyba przez niedopatrzenie, parterowy budynek mieszczący
niewielki, wypełniony zawsze po ostatni stolik, bar mleczny „Kubek
mleka” oraz kiosk Ruchu. Na targowisku można było kupić – spod
lady – prawie wszystko czego dusza zapragnie, nawet skrzętnie scho-
wany przed okiem milicji, w skrzynce pomiędzy warzywem, kawał
chabaniny z nielegalnego uboju. Targowiska odbywały się przez cały
rok z krótkimi przerwami, gdy plac należało udostępnić dla innych,
bardziej szczytnych celów, aniżeli sprzedaż szczypiorku i marchwi.
Wczesną jesienią przyjeżdżał z Szymborza stary Perlikowski i przy-
woził do olejarni kilka wozów, wypełnionych po brzegi zastawek,
zwalonymi na stertę wielkimi, płaskimi twarzami słoneczników. Do-
rodne, o grubych ziarnach, przerabiano w małej rodzinnej olejarni
przy Staszica – niedaleko szkoły podstawowej o tym samym imieniu.
Gorsze, z których sypało się wysuszone ziarno, sprzedawał na rynku
za grosze, rozdawał wałęsającym się dzieciom albo łuskając w wiel-
kich dłoniach, sypał wiecznie głodnym wszędobylskim trznadlom
i bezdomnym gołębiom. Wielki plac, potocznie zwany Rynkiem,
spełniał różnorakie funkcje: handlowe, społeczno-kulturalne i poli-
tyczne. Tutaj odbywały się polityczne wiece, tutaj dwa razy w roku roz-
bijały swoje namioty objazdowe cyrki – Arena i Cyrk Wielki z wielo-
7
ma atrakcjami. Tutaj także brał początek pierwszomajowy pochód
ruszający zwartą, kolorową masą robotniczego proletariatu niosące-
go powiewające na wietrze biało-czerwone szturmówki i czerwone
chorągwie. Nad pochodem kołysały się w takt marszu wielkie, wy-
retuszowane zdjęcia partyjnych przywódców, szamoczące się na
uwięzi setki czerwonych balonów i plakaty z gołąbkiem Picassa trzy-
mającym w dziobku gałązkę pokoju. Słychać było nieśmiertelną Mię -
dzynarodówkę, piosenki o odbudowującej się z powojennych gru-
zów Warszawie, o dzielnych robotnikach nad Wisłą, o hutnikach wy-
tapiających więcej stali, bo się dom zawali i żołnierzach, co nie śpią
na granicach, aby inni mogli spokojnie zasnąć. Okrzyki: niech nam
żyje; niech nam żyją; niech żyje wieczna przyjaźń ze Związkiem Ra-
dzieckim i krajami demokracji; precz z wojną i takie tam różne, dzi-
siaj bezwartościowe duperele, za które nie warto dać funta kłaków.
Nad tłumem powiewały czerwone sztandary, słychać było skando-
wane, wymieszane z rewolucyjną pieśnią, patriotyczne wiwaty.
W pierwszomajowe święto w mieście było głośno i bardzo we-
soło. Wzdłuż trasy pochodu stali powiewający papierowymi chorą-
giewkami, zadowoleni z wolnego dnia pracy, mieszkańcy miasta i nie-
widoczni, wmieszani w tłum ubecy oraz miejscowa żulia. Pochód
ciągnął od Rynku główną ulicą miasta, defilował przed bezstylowym
budynkiem magistratu z przystrojoną kwiatami trybuną, na której
było ciasno od prezentujących się przedstawicieli władz partii i mia-
sta, ubranych w jednolite, granatowe garnitury z elany. Z wiszących
nad ulicą portretów uśmiechali się zadowoleni, polityczni przywód-
cy demokratycznych państw. Przed trybuną prezentowały się wiwa-
tujące kolumny sportowców: bokserów kolejowego klubu mogącego
się pochwalić dwoma mistrzami kraju, za nimi sprężystym krokiem
szły kolumny lekkoatletów i piłkarzy, oraz nieregularne czworoboki
rozśpiewanych uczniów szkół – od podstawowych poczynając, na
średnich kończąc. Dalej przesuwały się regularne czworoboki miej-
8
skiego proletariatu, pracowników zakładów pracy, pomiędzy który-
mi wyróżniały się śnieżnobiałe kitle służby zdrowia i granatowe uni-
formy służb miejskich: kierowców autobusów, tramwajarzy i służb
komunalnych. Zwartą, regularną kolumną maszerowali kolejarze
w paradnych mundurach z własną orkiestrą oraz nieśmiertelni stra-
żacy na bojowych wozach z drabinami przystrojonymi zielenią ga-
łęzi i czerwienią szturmówek. W kolorowy tłum wmieszani byli też
żołnierze miejskiego garnizonu w myśl hasła: żołnierz z ludem, lud
z wojskiem. Majowy pochód przetaczał się przez centrum, wciskał
w wąskie ulice, aby po chwili zająć całą szerokość miejskiej prome-
nady prowadzącej w stronę uzdrowiska i stadionu, gdzie następowa-
ło jego rozwiązanie. Pochód kończył się tradycyjnie w przystrojonej
niecce miejskiego stadionu, gdzie na jego uczestników oraz miesz-
kańców miasta oczekiwały dziesiątki atrakcji. Kolumny rozczłonko-
wywały się na drobne, zmęczona szkolna dziatwa zaraz podłączała
się do kranów, lodów i lemoniady, dorośli do piwa, bigosu i przynie-
sionych z sobą butelek wyborowej. Później były kiełbaski i grochówa
z wojskowej garkuchni, a na zakończenie majowego festynu – mecze
piłki nożnej, zawody lekkoatletyczne i wieczorem zabawa z atrakcja-
mi w postaci mordobicia. Nie było wejściówek. Następny dzień zno-
wu wstawał szarością i beznadzieją.
* * *
Wokół miasta znajdowały się zasobne i mniej zasobne wioski, w któ-
rych żyli rozkułaczeni rolnicy i kilku badylarzy z pozwoleniem na
produkcje kwiatów i warzyw – czyli popularne badylarstwo oraz nie-
legalna, chałupnicza produkcja bimbru z kartofli albo żyta. Na pery-
feriach, za ostatnimi, obłażącymi liszajami brudnego tynku domami
miasta, wyrastały prywatne, w większości nielegalne interesy. Kryte
falistą blachą solidne szopy sklecone z desek i kolejowych podkła-
9
dów, kryły w swym wnętrzu wielofunkcyjne warsztaty: mechanicz-
ne, stolarskie, ślusarskie i tylko Bóg raczył wiedzieć, jakie jeszcze
spełniały użytkowe funkcje. Przeważnie schowane były w cieniu wy-
sokich krzewów, otoczone koślawymi płotami, za którymi snuły się
wychudzone psy mające pilnować nie zawsze czystych interesów
swoich żywicieli. Tutaj kwitł pokątny handel wszystkim, czego dusza
zapragnie i na co można było sobie pozwolić. Wymiana z ręki do
ręki, coś za coś, jak za dawnych Piastów. Tutaj można było kupić:
amerykańskie twarde, ruskie złote świnki z dwugłowym carskim
orłem lub angielskie funty. Tutaj trafiał kaustyczny ług z zakładów
sodowych i kradzione kupony sukna modnej elany i marengo, oraz
wprost z kolejowych transportów, eksportowy węgiel i worki port-
landzkiego cementu. Popyt był na wszystko. Za kilka zielonych moż-
na było wytargować spluwę, albo znaleziony w lesie niemiecki mau-
zer z obciętą lufą. Wszystko dla swoich, obcych jak na lekarstwo, nie
licząc węszących wtyk ubecji, których tutaj wszyscy znali pokazując
paluchami, oraz przekupnego fiskusa i sanepidu walczącego z bru-
dem, jak Don Kichot z wiatrakami. Wszędzie pełno też było dzie-
ciarni, której nie należało się obawiać. Sami swoi. Dzieciaki biegały
pomiędzy blaszakami sobie tylko znanymi skrótami, przechodziły
dziurawe ogrodzenia, przemykały pomiędzy grobami katolickiego
cmentarza na Marulewach, aby znaleźć się na zalanych wodą wyro-
biskach glinianek, skąd kiedyś wydobywano ciężką glinę i piasek po-
trzebny do odbudowy miasta, a później powstających, jak grzyby
po deszczu prywatnych domków. Po jakimś czasie głębokie doły wy-
pełniły się zieloną, podskórną wodą i rybim drobiazgiem. Nikt nie
miał pojęcia jak się tam znalazły! Były i już. Ryby rozmnażały się
przez kolejne lata, a była ich taka mnogość, że łowiono je kaszczorka-
mi, a nawet wiadrami. Woda w gliniankach stawała się z roku na rok
cieplejsza, zaczęła kwitnąć, pozbawione tlenu ryby dotknęła zaraza
i zaczęły snąć. Wodę w gliniankach porosła błotna knieć, której wiel-
10
kie, podobne do skóry liście zabierały słońce i tlen. Nad wodą tań-
czyły tęczowe ważki jednodniówki i żarłoczne żagnice, a od pobli-
skich łąk niosło gorzkim zapachem zżętych traw. W części wyrobisk,
z których dawno wybrano ostatni pokład gliny i żwiru, brzegi spada-
ły stromizną do samego dna, skąd nie było wyjścia. Teren glinianek
okalał kiedyś wysoki płot z siatki zwieńczonej dwoma rzędami kol-
czastego drutu i wiszącymi na nim tablicami z napisem ostrzegającym
o czyhającym niebezpieczeństwie i zabraniającym kąpieli. Dzisiaj płot
był w wielu miejscach rozerwany i zwalony pomiędzy wszędobylski
mlecz i kolczaste osty, perz i rosnącą dziko gorczycę. Na teren wyro-
bisk wchodził każdy kto chciał i miał ochotę popływać. Latem ukwie-
cone łąki okupowały tłumy mieszkańców miasta spragnionych słoń-
ca i wody. Szczególnie dzieci. Jedyny w mieście basen, o olimpijskich
wymiarach, z dziesięciometrową wieżą i ośmioma torami, od kilku
lat był nieczynny. Zawsze coś stawało w poprzek. Najpierw przecie-
kało dno, innym razem jakieś problemy z filtrami, a tego lata zabra-
kło wody. W Grubej Kaśce, olbrzymiej wieży ciśnień, filtrowali tylko
tyle, że ledwo wystarczało dla połowy miasta i to tylko do pierwszego
piętra. Ludzie byli zmuszeni korzystać z, nielicznych w mieście, ręcz-
nych pomp.
* * *
Szeroka, wybrukowana szarą bazaltową kostką ulica – zimą utrapie-
nie kierowców, woźniców i dorożkarzy – wchodziła od strony Ryn -
ku w samo centrum miasta skróconą perspektywą kilkupiętrowych,
czynszowych kamienic bez wyrazu, których okres świetności przy-
padał na początkowe lata XIX wieku. Wielkie, przeważnie czteropię-
trowe kamienice przytulały się do siebie wykuszami ścian, oddziela ły
szerokimi gzymsami wysokich okien, łączyły wzniosłymi, jednospa-
dowymi dachami, które były zwieńczone szerokimi, okopconymi ko -
11
minami. W większości wysokie kamienice – wraz z jedynym, dwu-
piętrowym domem, z wiszącym nad ulicą wielkim, podpartym dwo-
ma kolumnami balkonem – tworzyły urozmaicony kolorystycznie
szpaler po obydwu stronach szerokiej, pozbawionej drzew ulicy. A jej
oś tworzyły wprasowane w bazaltową kostkę, matowo błyszczące szy-
ny z turkoczącymi po nich czerwonymi tramwajami, reliktami mi-
nionych czasów.
* * *
Od dłuższego czasu czekaliśmy w szerokim, osłoniętym ze wszyst-
kich stron wykuszu kamienicy, zamkniętym solidnymi drzwiami
wprowadzającymi w wysoki, jasny korytarz oraz w głąb oficyny
i ciemnej studni podwórza, gdzie nigdy nie zaglądało słońce, oto-
czonego z czterech stron wysokimi ścianami domów. W oficynie,
pomimo dwóch jeszcze wolnych mieszkań, mieszkały tylko dwie ro-
dziny. Na pierwszym piętrze kamienicy pokrytej plamami odpadają-
cego tynku, w małym, ciemnym dwupokojowym mieszkaniu, miesz-
kał Klipa wraz z zapracowaną matką, ojczymem alkoholikiem oraz
młodszą o kilka lat siostrą. Piętro wyżej, w identycznym mieszkaniu,
mieszkał z rodzicami Marian, którego z powodu bujnego, ciemno-
złotego zarostu oraz tysiąca i jednego piegów przezywano Rudy. Oj-
ciec Rudego w odróżnieniu od ojczyma Klipy nie był alkoholikiem,
stronił od wszystkiego, co zalatywało zapachem alkoholu i tytoniu,
był miłym, spokojnym mężczyzną szanującym swoją, jak ją nazywał
Afrodytę, której Klipa – w największej tajemnicy znanej tylko nie-
licznym, nie wyłączając Mariana – juniora, przylepił fraszkę-łatkę:
wygląda jak Afrodyta tylko troszkę przytyta. Szczęściem dla Klipy,
treść fraszki nie była jeszcze znana seniorowi. Ojciec Rudego nie
schodził nikomu z drogi, ponieważ był znanym i czynnym bokserem
w miejscowym klubie ,,Goplania” i pomimo przekroczenia pułapu wie-
12
ku wykluczającego zawodowe uprawianie sportu, był jeszcze czyn-
nym ruchowo sportowcem, bokserem wagi średniej z rozbitą szczęką
oraz chodzie i ruchach epileptyka. Rudy miał także młodszą siostrę,
Alicję, z którą były same kłopoty.
Podwórze tej olbrzymiej kamienicy było jeszcze do niedawna
przechodnie i wychodziło szerokim, brukowanym kocimi łbami
przejazdem na Plac Klasztorny, na którym w XVII w. wznosiła się
szara bryła klasztoru Franciszkanów. Przejazd umożliwiał transport
i sprawną komunikację z innymi ulicami, oraz wygodne połączenie
z wielofunkcyjnym Rynkiem. Był praktyczny, szczególnie w czasie
dowozu węgla do opalania pieców w mieszkaniach oraz przeprowa-
dzek. Pewnego dnia, szerokie przejście, przez które dotychczas za-
glądało słońce oraz przelatywały solidne przewiewy wentylując po-
dwórze, zamknęły płytkie wykopy pod fundamenty, hałdy piasku
i żwiru, worki wapna, cementu, cegieł i drewna. Praca przy budowie
piętrowego domu, budowli z drewna, trzciny i wapna trwała kilka
tygodni i w miejscu wyjazdowej bramy rozparł się parterowy budy-
nek z nadbudowanym piętrem. Przejście przestało istnieć, a studnię
podwórza objął półmrok. Po kilku dniach w cokoły ściany wstawio-
no dwa szerokie okna osłonięte grubymi kratami i solidne drzwi
z blachy zabezpieczone potężną sztabą. Stasiak, właściciel kamienicy
i księgarni, postanowił urzeczywistnić młodzieńcze marzenia i zo-
stać drukarzem. Marzenia stały się faktem, drukarnia zaczęła tętnić
życiem, czyli łomotać litograficznymi maszynami, śmierdzieć dru-
karską farbą i ulotnym zapachem denaturatu.
W nadbudowanym piętrze znalazło się miejsce na małe, dwu-
pokojowe mieszkanie z wychodkiem i niewielką kuchnią, nad któ-
rym mieścił się strych z dwoma maleńkimi oknami oraz niewielkie,
lecz jakże potrzebne, pomieszczenie pralni z dużym kotłem do goto-
wania wody wpuszczonym na stałe w ramy kaflowego pieca. Drew-
niany strop posmołowano i pokryto kilkoma warstwami starej papy.
13
Po jakimś czasie Kazik od Michalaków zbudował na strychu gołęb-
nik i hodował rasowe gołębie: szare pocztowe o garbatych dziobach,
brunatno-białe i pospolite bawarskie zwane polowymi oraz śnież-
nobiałe mewki o niebieskich koralikach oczu i rozłożystych, postrzę-
pionych ogonach. Po zamknięciu wjazdu na podwórze, jedyne wyj-
ście prowadziło przez szerokie drzwi pomalowane brunatną farbą
i zamykane automatycznie ściągającą je sprężyną. Długi korytarz
przedzielały następne wahadłowe drzwi przeszklone kolorową mo-
zaiką, za którymi wznosił się wysoki strop i ściany pokryte alegorycz-
nymi malowidłami. Ciężkie, pilnujące wejścia dębowe drzwi ozdo-
biono kolorowym witrażem, wizerunkiem kąpiącej się Venus, który
przed uszkodzeniem zabezpieczono kunsztownie kutą kratą. Kory-
tarz, rozświetlony promieniami słońca wpadającego przez kolorowy
witraż, dzielił kamienicę na dwie umowne części – na frontową: tę
lepszą część czteropiętrowej kamienicy z mieszkalnym poddaszem,
którą zamieszkiwało czternaście wielodzietnych rodzin, oraz tę gor-
szą – oficynę. Najładniejsze, pięciopokojowe słoneczne mieszkanie
na pierwszym pietrze, z oknami wychodzącymi zarówno na główną
ulicę, jak i ciemne podwórze, zajmowała rodzina właściciela kamie-
nicy i drukarni, Stasiaka – mieszkającego wraz z żoną, starą matką,
dorosłym synem Antonim i kaleką córką potrzebującą stałej opieki.
Z mieszkaniem Stasiaków, poprzez niezbyt solidną działową ścianę,
sąsiadowało mieszkanie wieloosobowej rodziny Michalaków, co do-
prowadzało do częstych nieporozumień. Stasiakowie uskarżali się na
dochodzące zza ściany dziecięce wrzaski, oraz sobotnie pijane liba-
cje, ponieważ jednak Józef Michalak – głowa licznej rodziny, praco-
wał w sodowni jako kierownik warsztatów i regularnie płacił komor-
ne, Stasiak spokojnie znosił niewygodnego i hałaśliwego lokatora.
Stefan, najstarszy z dwojga synów Józefa, przezwany Kulasem z po-
wodu źle zrośniętej po samochodowym wypadku goleni lewej nogi,
pracował w zakładach sodowych jako brygadzista. Dwaj jego młodsi
14
Pobierz darmowy fragment (pdf)