Darmowy fragment publikacji:
Kacper Pobłocki
Demokracja ludowa
i miasta bez historii
inwestycje
codzienność
partycypacja
Jednym ze stałych elementów moich powrotów do rodzinnej Bydgoszczy
jest odwiedzenie Wyspy Młyńskiej. Ten obszar między rzeką Brdą a jedną
z jej odnóg, w samym centrum miasta, zawsze był z boku, nieuczęszcza-
ny i zapuszczony. Dla nas, młodzieży, stanowiło to atut: to tam chodziło
się na wagary pić tanie wino. Gdy po długiej nieobecności znalazłem się
tam w pewne sierpniowe popołudnie, przeżyłem autentyczny szok: wy-
spa z miejsca dla „wtajemniczonych” zamieniła się w przestrzeń publiczną
z prawdziwego zdarzenia.
To, o czym piszą i o co walczą aktywiści miejscy z całej Polski, w Byd-
goszczy „stało się ciałem”.
Familiada na Wyspie Młyńskiej
Pierwszy szok to przede wszystkim liczba osób, jaka się tam znajduje: nali-
czyłem kilkaset w różnych grupkach, więc pewnie przez cały dzień przewija
się tam dobre kilka tysięcy. Drugi szok to to, kto tam przebywa. Zatrzyma-
łem się w jednym punkcie i zacząłem rozglądać się wokoło. Facet dwadzie-
ścia parę lat, cały na czarno, wytatuowany od ramion po nadgarstki, który
siedzi sobie sam z melancholijnym wyrazem twarzy i moczy nogi w fontan-
nie; dziewczyna, też dwadzieścia parę, czytająca książkę na ławce; tata lat
214
Kacper Pobłocki
trzydzieści plus uczy córeczkę jeździć na rolkach; grupka nastoletnich rowe-
rzystów, którzy wypróbowują różnego rodzaju tricki pośród spacerowiczów;
para emerytów z wózkiem; dwóch starszych panów prowadzących na ławce
żywą rozmowę; para młodych motocyklistów na przechadzce; trzy kobie-
ty pięćdziesiąt parę, zapewne koleżanki, spacerujące i rozmawiające; dzia-
dek, który jeździ po całym parku na hulajnodze „ukradzionej” wnuczkowi
(tak mniemam, bo wnuka nie widać, tak bardzo hulajnoga zawładnęła
dziadkiem). Para licealistów wyleguje się romantycznie nad wodą. Inna
para, zapewne już małżeństwo z kilkuletnim stażem, zatrzymała się na
chwilę na środku chodnika i zaczęła się całować. Młoda rodzina, ewi-
dentnie zarabiająca grubo poniżej średniej krajowej (tata ma spore braki
w uzębieniu), ubrana z niedzielną elegancją, chodzi po wyspie i je lody.
Praktycznie każda grupka, którą można zauważyć na wyspie, to inna kon-
stelacja społeczna. Dopiero gdy rejestruję tę różnorodność, uświadamiam
so bie, że trudno w Polsce znaleźć podobne miejsce, w którym w tym
samym czasie przebywają tak odmienni ludzie – wiekowo, subkulturowo
czy społecznie.
Na Wyspie Młyńskiej szokuje fakt, że przychodzą tutaj przedstawiciele
bardzo różnych klas społecznych i żadna z nich nie czuje, iż nie jest to miej-
sce dla nich. Pierre Bourdieu, francuski socjolog, pisał, że różnica klasowa
pojawia się nie wtedy, gdy nie wolno komuś gdzieś wejść, ale gdy czujesz
się w określonym miejscu nieswojo. Wystarczy porównać to, kogo widać na
Wyspie Młyńskiej, z tym, co się dzieje na przykład w centrach handlowych,
na rynkach dużych miast czy chociażby w łódzkiej Manufakturze – o której
tak wiele i tak dobrze pisano. W tych pseudopublicznych przestrzeniach do-
brze mogą się czuć tylko ludzie, dla których pieniądze nie stanowią bariery
i dla których komercjalizacja tych przestrzeni jest niewidoczna (no chyba
że oszpeca miejski krajobraz). Na Wyspie Młyńskiej nikt nie podejdzie do
ciebie i nie rzuci pytania: „Czy mogę w czymś pomóc?”, sugerując w ten
sposób: „Nie należysz tutaj, zjeżdżaj!”. Największym magnesem i jednocześ-
nie centrum wyspy jest ogromny, nowoczesny plac zabaw. Dzieci są tutaj
wszędzie i to one nadają ten niespotykany, swobodny ton. Dzięki temu
nie jest to przestrzeń dla zatomizowanych, konsumujących jednostek, ale
miejsce, gdzie ma szansę zaistnieć życie społeczne, czyli publiczne. Choć
„sekret” Wyspy Młyńskiej to nie tylko dzieci, ale też i „ukryta” historia
kultury miejskiej takich ośrodków, jak Bydgoszcz.
Doniosłość transformacji, jaką przeszła Wyspa Młyńska, dotarła do mnie
w chwili, gdy zdałem sobie sprawę, że w tym samym czasie, jak tam stoję,
w telewizji leci „Familiada”. Przez większość lat dziewięćdziesiątych niedzie-
la dla większości bydgoszczan to był właśnie spacer albo do kościoła, albo
Demokracja ludowa i miasta bez historii 215
do supermarketu (czasami i do jednego, i drugiego), potem obiad, a potem
„Familiada” i już do wieczora przed telewizorem. Do supermarketu nie cho-
dziło się po zakupy, tylko raczej zakup był pretekstem, żeby wyjść z domu.
Do kościoła też nie do końca się chodziło, bo tam, gdzie się wychowałem,
spora część osób wcale nie wchodziła do środka, tylko stała przed kościo-
łem w tzw. lasku i swobodnie rozmawiała w trakcie mszy, którą słychać
było jedynie w tle, a czasami w ogóle. Teraz jest gdzie wyjść i nie trzeba
szukać pretekstu. I przychodzą na wyspę nawet ludzie z odległego Fordo-
nu – dzielnicy leżącej niemal 10 kilometrów od centrum, która przez długi
czas przez drakońskie ceny biletów komunikacji miejskiej została sztucznie
oddzielona od tzw. miasta, czyli reszty Bydgoszczy. Fenomen Wyspy Młyń-
skiej polega na tym, że obudziła ona pokłady bardzo specyficznej kultury
miejskiej, pewne dziedzictwo kulturowe, które przez ostatnie 20 lat było
jakby uśpione. Kultury, która jest niezwykle cenna, ale która z perspektywy
wielkomiejskiej (dominującej w dyskursie miejskim w Polsce) z reguły nie
jest ani zauważana, ani doceniana.
Dzieje miast bez historii
Najważniejszym faktem z historii Bydgoszczy (o którym jednakże nie
przeczytamy w broszurach dla turystów) jest to, że była i jest ona mia-
stem robotniczym. Tutaj zawsze żyło się skromnie. Pamiętam, gdy w la-
tach osiemdziesiątych jeździliśmy w odwiedziny do rodziny w Trójmieście
– dwie i pół godziny pociągiem i byliśmy w innym świecie, zdominowanym
przez portowy handel, zagraniczne produkty i szał gdyńskiej hali targo-
wej. Do Bydgoszczy wszystko to przyszło później i w okrojonej formie.
We wczesnych latach dziewięćdziesiątych po mieście krążył przepis na „sok
pomarańczowy”. Dwie pomarańcze należało przez kilka godzin gotować
w wodzie razem z kilkoma marchewkami, a następnie wszystko to zmikso-
wać. Skórki pomarańczowe dawały smak, marchewki kolor i „robiły obję-
tość”. W tani sposób otrzymywano coś w rodzaju „Kubusia” (którego nie
było jeszcze na rynku) o smaku pomarańczopodobnym. Te tanie imitacje
egzotycznego soku były hitem niejednych bydgoskich chrzcin czy komunii.
Takie „patenty” ukazują niezmierną innowację kulturową, która drzemie
w miastach pokroju Bydgoszczy. Jednak jest to innowacja zwykłych ludzi,
za którą nikt nie przyzna nagrody Nike czy tytułu Europejskiej Stolicy Kul-
tury.
Bydgoszcz jest (podobnie jak większość polskich miast z wyjątkiem War-
szawy, Krakowa, Gdańska i kilku innych największych ośrodków), używając
216
Kacper Pobłocki
pojęcia antropologa Erica Wolfa1, klasycznym „miastem bez historii”. Moim
ulubionym przykładem tej idei jest Muzeum Miasta Łodzi – zdominowane
przez pamiątki po „wybitnych osobach”, które były (przez chwilę) z mia-
stem związane i którym udało się zaistnieć w wielkim świecie. Są to m.in.
kombinezon narciarski Jerzego Kosińskiego, ordery Artura Rubinsteina czy
kubek z napisem „Carpe Diem”, z którego pił kiedyś Jan Karski. O Łodzi
nie mówią one zupełnie nic. Ale ilustrują świetnie przekonanie, że łodzia-
nin staje się istotą historyczną dopiero wtedy, gdy opuści miasto i włączy
się w nurt „wielkich” wydarzeń o charakterze ogólnonarodowym czy glo-
balnym. Warszawiak czy nowojorczyk w tym sensie ma łatwiej: nie musi
wyjeżdżać, gdyż historia narodowa czy globalna dzieje mu się za oknem.
Jednakże pod cienką warstwą oficjalnej historii z podręczników do szko-
ły średniej istnieje całe dziedzictwo, które jest przekazywane przede wszyst-
kim ustnie, z pokolenia na pokolenie. W ten sposób można zrekonstruować
dzieje polskich miast bez historii i zrozumieć fenomen polskiej kultury miej-
skiej, która nie jest kulturą wielkomiejską lub kształtowaną głównie przez
inteligencję i jej postszlachecką tradycję. Dzięki temu, że Bydgoszcz nigdy
nie była miastem inteligenckim, nie ma tutaj tego arcypolskiego zadęcia,
które punktował z lubością Gombrowicz, lub, mówiąc językiem bardziej
akademickim, próżno szukać tutaj tego, co historyk Błażej Brzostek na-
zwał niedawno „solennością” polskiej przestrzeni miejskiej. Brzostek na-
zwał w ten sposób w swojej świetnej książce Za progiem2 (o gomułkowskiej
Warszawie) proces przenoszenia na grunt miejski pewnych hierarchicznych
zachowań społecznych, wykształconych w czasach, gdy Polska była krajem
rolniczym, a dwie grupy społeczne, które można było nazwać Polakami,
to byli chłopi i szlachta. Brzostek cytuje przede wszystkim uwagi „dobrze
wychowanych” mieszczuchów na temat „niegrzecznego” zachowania nowo -
--miejskiej „hołoty”. Efekt był taki, że, jak zauważył już w okresie między-
wojennym przybysz z Chorwacji, w Warszawie „nie śpiewa się i nie gwiżdże
na ulicy, w tramwaju ludzie nie gadają […] nikt się nie śmieje, nikt w tym
mieście nie krzyczy […] nawet dziwki po ulicach chodzą poważne jak ma-
trony”. Oczywiście jest to obraz przerysowany, tym niemniej w miastach,
takich jak Bydgoszcz czy Łódź (jedyne duże polskie miasto, gdzie wciąż
widać kulturę spędzania czasu wolnego na ulicy), w których ton nadawa-
li robotnicy, a nie inteligencja, takiej warszawskiej „solenności” zachowań
publicznych było zdecydowanie mniej.
1
2
E. Wolf, Europe and the People Without History, University of California Press, Berkeley 1982.
B. Brzostek, Za progiem. Życie codzienne w przestrzeni publicznej Warszawy lat 1955–1970,
Wydawnictwo Trio, Warszawa 2007.
Demokracja ludowa i miasta bez historii 217
Bydgoszcz wyrosła na kanale, który połączył Odrę z Wisłą, i zbudowała
się na drobnym handlu. Do tej drobnomieszczańskiej tradycji i ludności po
1945 roku dołączyła spora rzesza uchodźców zza Buga, głównie biedoty
miejsko-wiejskiej, która po wojnie zaczęła przekształcać się w klasę robotni-
czą. Te dwa czynniki, połączone z dość dobrze prosperującym i zróżnicowa-
nym przemysłem (brak monokultury, takiej jak na Śląsku czy w Łodzi) oraz
brakiem uniwersytetu i tradycji inteligenckich, wytworzyły silną kulturę
miejską, zdominowaną przez wykwalifikowanych robotników. To odróżnia
Bydgoszcz na przykład od Wrocławia, do którego po 1945 roku przyjechali
podobni ludzie, ale który musiał zmierzyć się z „wielkomiejskością” Breslau
czy Lwowa (choć większość „lwowiaków” przybyłych do Wrocławia pocho-
dziła ze wsi, a nie z miasta – z okolic Lwowa lub z Kieleckiego).
„Robotniczość” Bydgoszczy widać w bodajże najciekawszym produkcie
kulturowym przemysłowych miast zachodniej Polski – żużlu. Już w latach
pięćdziesiątych był to, obok boksu, najpopularniejszy sport bydgoskich ro-
botników – na który przychodziły całe rodziny (mój dziadek na przykład
zabierał na mecze żużlowe moją kilkuletnią mamę). O ile na przykład wśród
górników boks cieszył się niesłabnącą popularnością (wielu z pierwszych
bokserów rekrutowało się z zawodów, które wymagały dużej tężyzny fizycz-
nej, takich jak kowalstwo czy właśnie górnictwo), tak w miastach przemy-
słowych Polski Zachodniej żużel stopniowo wyparł boks, przede wszystkim
dlatego, że jako sport opierał się na umiejętności pracy z maszynami.
Demokracja nie-wielkomiejska
Żużel jest industrialnym rodeo, gdyż chodzi w nim o sztukę ujarzmienia
maszyny – zawodnicy ścigają się na motorach bez sprzęgieł i bez hamulców,
dosyć szybko osiągając maksymalną prędkość. Sukces w tym sporcie zależy
z jednej strony od kunsztu „dostrojenia” maszyny przez mechaników,
a z drugiej od umiejętności ułożenia ciała zawodnika w taki sposób, aby
w odpowiednim momencie uzyskać minimalną przewagą nad przeciwnika-
mi. I oczywiście od brawury: praktycznie każdy liczący się żużlowiec zaliczył
w swojej karierze niebezpieczny wypadek, a widmo kraksy wisi nad zawoda-
mi i podnosi temperaturę na stadionie. Absolutnym geniuszem żużla i osobą
odpowiedzialną w dużej mierze za pojawienie się pojęcia „pojechać po ban-
dzie” jest Tomasz Gollob – nieśmiały i jąkający się chłopak, który na moto-
rze stawał się groźnym zawodnikiem. Gollob jeździł bardzo ostro i czasem
niebezpiecznie do tego stopnia, że w 1995 roku Craig Boyce po tym, jak na
skutek ostrej jazdy Golloba zaliczył upadek, podszedł do niego po wyścigu
i uderzył go pięścią w twarz – a spora część środowiska żużlowego potem
218
Kacper Pobłocki
dorzuciła się do kary, którą Boyce musiał za to ponieść. Mimo że żużel jest
jedynym sportem, w którym najważniejsza liga świata znajduje się w Polsce,
pokazując, że peryferia mogą o własnych siłach przeistoczyć się w centrum,
gdyż wystarczy do tego nieco pomysłowości, to w porównaniu do piłki
nożnej czy skoków narciarskich przez ostatnie 20 lat był traktowany przez
ogólnopolskie media po macoszemu, jako zjawisko podobnie jak „disco
polo” wstydliwe, bo kłócące się z wielkomiejskimi gustami.
Złośliwi twierdzą, że przez ostatnie dziesięć lat Bydgoszcz straciła swoją
szansę na doścignięcie polskich miast-liderów. Jak twierdzi jedna z osób
pracujących w magistracie, inwestycje powinny były być nieco „przeska-
lowane”, dzięki czemu Bydgoszcz zaczęłaby wyglądać bardziej jak Kraków
czy Wrocław. W tej chwili, gdy spaceruje się po centrum Bydgoszczy, trud-
no jest powiedzieć, czy to miasto liczy kilkadziesiąt, czy kilkaset tysięcy
mieszkańców. Jednakże może właśnie dzięki brakowi tego rozmachu Byd-
goszcz uniknęła gigantomanii, która dominowała w bardziej „ambitnych”
miastach. I tak po latach dwutysięcznych w Poznaniu pozostanie stadion
Lecha, w który wpompowano blisko miliard złotych, a w Bydgoszczy za
25 milionów stworzono prawdziwą przestrzeń publiczną. Jakiś czas temu
poznański magistrat urządził akcję propagandową, mającą udowodnić, że
stadion był dobrą inwestycją i że również mieszkańcy mogą z niego korzy-
stać: pewna para wylosowała możliwość zjedzenia romantycznej kolacji na
płycie boiska, w świetle jupiterów. Na Wyspie Młyńskiej można takie chwile
spędzić w dowolnym momencie i nie trzeba być szczęściarzem wylosowa-
nym w trybie konkursu. Może jednak jest się czego nauczyć od naszych
miast „małomiejskich”.
Nie wydaje mi się przypadkowe, że prawdziwa, bo demokratyczna, prze-
strzeń publiczna pojawiła się w mieście takim jak Bydgoszcz, a nie w Krako-
wie czy Poznaniu. Przekonanie, iż każdy człowiek jest równy bez względu
na wykształcenie, wyniosłem właśnie z bydgoskiego podwórka, na którym
bawiły się dzieci z bardzo różnych domów. Bydgoski demokratyzm nie jest
antyinteligencki, ale a-inteligencki. Odnalazłem go później w krótkiej pio-
sence zespołu Dezerter pt. Bzdury: „głupi ludzie wierzą w głupie bzdury,
mądrzy ludzie wierzą w mądre bzdury”. Wbrew pozorom nie ma i nie było
w Polsce ośrodka politycznego czy intelektualnego, który hołubiłby tak
właś nie rozumiany demokratyzm; każdy, od prawa do lewa, buduje swój
autorytet na (różnie pojętym) poczuciu wyższości, misji czy wiedzy eksperc-
kiej. Przykładów na strach polskich elit przed tzw. zwykłym człowiekiem
jest mnóstwo. W Polsce wciąż niespełniony pozostaje postulat, wedle któ-
rego głupi i mądrzy, młodzi i starzy, ładni i brzydcy mają takie same prawa
do korzystania i współtworzenia dobra wspólnego.
Demokracja ludowa i miasta bez historii 219
Jak świetnie pokazuje Paul Mason w książce Live Working or Die
Fighting3, przekonanie, że klasa robotnicza odeszła do lamusa, jest złudne:
z perspektywy długiego trwania najważniejszym faktem ostatnich trzydzie-
stu lat jest pojawianie się nowych dwóch miliardów robotników. Problemy
robotników w dzisiejszych Chinach, Indiach, Nigerii czy Argentynie są nie-
zwykle podobne do tego, z czym borykali się robotnicy w industrializującej
się Europie i Stanach jakieś 150 lat temu – i dlatego warto przypomnieć te
zapomniane już historie. Są one, twierdzi Mason, bardziej adekwatne do
współczesnego świata niż doświadczenie lat 1945–1989. Z tej perspektywy
to miasta, takie jak Bydgoszcz czy Brzeziny, którym, swoją drogą, Mason
poświęca cały rozdział (gdyż tam właśnie odnalazł „najlepszy bodaj przy-
kład na to, jak robotnicy stworzyli własną, kulturowo autonomiczną wspól-
notę”), są bardziej w centrum globalnej historii niż polskie „metropolie”.
Również dlatego, że to tam wciąż tli się duch demokratyzmu – rodzący się
nie z książek i teoretycznych dysput czy importowany z rzekomo „dobrych
praktyk” na Zachodzie, ale z doświadczenia codzienności i tego, co Mason
nazywa „robotniczym republikanizmem” – którego filarami były (i pozosta-
ją) idea egalitaryzmu, kulturowa autonomia oraz projekt samodoskonalenia
się. Jednakże w kraju, w którym zdecydowana większość (której nie stano-
wią potomkowie Lubomirskich czy Potockich) wciąż pozostaje „ludem bez
historii”4, demokracja pozostanie paternalistyczna i będzie się opierać na
hegemonii mniejszości.
Prawdziwa demokracja – aż boję się użyć tego słowa – to demokracja lu-
dowa. Ale może dlatego, że została skompromitowana w latach 1945–1989
(kiedy to, mimo że Polska z kraju rolniczego stała się krajem zurbanizowa-
nym, słowo „lud” wciąż oznaczało mieszkańców wsi) i dziś z trudem prze-
chodzi przez gardło, idea demokracji ludowej jest postulatem, o który warto
powalczyć. Właśnie dlatego, że demokracja miejska, aby nie przerodziła się
w swoją karykaturę, czyli w demokrację wielkomiejską, musi być również,
a może przede wszystkim, demokracją ludową.
Kacper Pobłocki – adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej
Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Absolwent University Col-
3
4
P. Mason, Live Working or Die Fighting: How The Working Class Went Global, Harvill Sacer,
London 2007.
Zob. L. Mergler, K. Pobłocki, Nadchodząca rewolucja miejska, http://www.my-poznaniacy.
org/index.php/nasze-idee/demokracja-miejska/466.
220
Kacper Pobłocki
lege Utrecht, Central European University w Budapeszcie oraz Center for
Place, Culture and Politics przy Uniwersytecie Miejskim (CUNY) w Nowym
Jorku. Publikował m.in. w „Critique of Anthropology”, „Focaal” i „Polish
Sociological Review”. Jego praca doktorska pt. The Cunning of Class: Urba-
nization of Inequality in Post-War Poland została wyróżniona w 2011 roku
nagrodą Prezesa Rady Ministrów. Członek redakcji „Res Publiki Nowej”.
Pobierz darmowy fragment (pdf)