Darmowy fragment publikacji:
DARMOWY
ROZDZIAŁ
MIĘDZY PRAWAMI
CZĘŚĆ DRUGA
PRZEDPIEKLE
(FRAGMENT)
Copyright © by Katarzyna Woźniak
Warszawa 2017
Zdjęcie na okładce: igorstevanovic/Shutterstock
Redakcja i korekta: Andrzej Zyszczak
Format wydania: FRAGMENT PDF
Wydawnictwo HOLOGRAM
hologrampublishing@gmail.com
Strona autorska:
www.veraeikon.com.pl
Sklep:
http://veraeikon.shoplo.com
Historia dedykowana tym,
którzy odkrywają prawdę
i prawdzie służą.
„PROSZĘ O PEŁNĄ WSPÓŁPRACĘ”
– mł. insp. Olga Tyrman
Pokój przesłuchań tonął w półmroku. Siedzący w nim komisarz
Wydziału Zabójstw Centralnego Biura Śledczego Policji, Kamil
Feliński, czuł się wyjątkowo niezręcznie w roli, którą przyszło mu
teraz odgrywać. Zajął miejsce nieco oddalone od centralnego punktu
niewielkiego pomieszczenia. Bardziej w cieniu. Może dzięki temu
ukryje nerwowy tik mrugania prawym okiem i nachalne dłubanie
przy paznokciach. Nieco ulgi przynosiła mu obecność technika
siedzącego przy wariografie i młodszej inspektor Olgi Tyrman, która
zobowiązała się do przeprowadzenia przesłuchania. Tych dwoje
zachowywało pełen profesjonalizm. Zero stresu. Zero nerwowości.
Co w zaistniałej sytuacji było oczywiście godne pochwały.
Komisarz pomyślał, że zdecydowanie wolałby zajmować się teraz
jakimś niezidentyfikowanym zgniłkiem niż mieć do czynienia
z napięciem i poczuciem wstydu, swoistymi dla ludzi żywych.
Potem przypomniał sobie, że to właśnie jeden z przydzielonych mu
denatów postawił go w tej niewygodnej sytuacji. Należało odkryć
prawdę o okolicznościach zgonu. Okolicznościach morderstwa.
I zdemaskować winnego.
Przebywał w tym pokoju jeszcze ktoś, kto wydawał się
podzielać odczucia Felińskiego. Na miejscu przesłuchiwanego
siedział czterdziestoletni mężczyzna. Ubrany był w garniturowe
spodnie koloru czarnego i ciemną koszulę, której dwa górne guziki
pozostawały rozpięte. Za plecy przerzucił marynarkę i czarny
krawat. Nie ubrał się elegancko z okazji przesłuchania. Gdyby jego
dzień potoczył się zgodnie z planem, byłby teraz w zupełnie innym
miejscu. Choć, bez wątpienia, równie przytłaczającym. Jego ciało
zostało przed chwilą okablowane czujnikami wykrywacza. Kazano
mu się nie ruszać, co jeszcze zwiększało dawkę dyskomfortu, która
i tak wydawała się już zabójcza. Nigdy, przenigdy nie spodziewałby
się, że przyjdzie mu siedzieć na tym miejscu.
Stojąca naprzeciw niego inspektor Tyrman sprawnie związała
długie blond włosy w koński ogon i zajęła swoje miejsce. Z służbowej
teczki wyjęła kilka zadrukowanych kartek, po czym spojrzała na
technika.
– Możemy zaczynać? Wszystko gotowe? – Otrzymawszy
twierdzącą odpowiedź, zwróciła się do przesłuchiwanego: – Muszę
pana pouczyć, że przeprowadzamy tę rozmowę na wniosek
prokuratora, więc proszę o pełną współpracę. Zadam panu zaraz
szereg pytań. Musi pan odpowiedzieć na wszystkie. Wolno panu
odpowiadać tylko „tak” lub „nie”. Czy rozumie pan?
– Wiem, jak działa wariograf… Tak – odparł ciszej, niż
zamierzał. Odchrząknął więc, żeby odblokować ściśnięte nerwami
gardło i uwolnić swój naturalny, mocny głos.
Wykres wariografu podskoczył kopnięty dawką adrenaliny. Za
chwilę nakreśli na kartce linię prawdy i kłamstwa, zapisze specjalny
kod, będący odzwierciedleniem wewnętrznego stanu człowieka.
Człowiek zareaguje na wszystkie postawione mu pytania. Testowe
i właściwe. Niezwiązane ze sprawą i te dla niej kluczowe. Każde
wypowiedziane w tym pokoju słowo zamieni się w uczucie, zostawi
po sobie ślad i konkretną impresję.
– Czy nazywa się pan Alan Berg?
– Tak.
– Czy zamierza pan odpowiadać szczerze na wszystkie
6
postawione mu pytania?
– Tak.
– Czy ma pan stopień komisarza?
– Tak.
– Czy pracuje pan w szpitalu?
– Nie.
– Czy pracuje pan w Centralnym Biurze Śledczym Policji?
– Tak.
– Czy jest pan żonaty?
– Tak.
– Czy pańską żoną jest Angelina Jolie?
– Nie.
– Czy pańską żoną jest Ewa Berg?
– Tak.
– Czy mamy rok dwa tysiące dwunasty?
– Nie.
– Czy studiował pan w Anglii?
– Nie.
– Czy mamy rok dwa tysiące szesnasty?
– Tak.
– Czy urodził się pan w Pradze?
– Tak.
– Czy kiedykolwiek spotkał się pan z Zuzanną Ostrowską?
– Tak.
– Czy spotykał się pan z nią wielokrotnie?
– Tak.
– Czy prezydentem Polski jest Barack Obama?
– Nie.
– Czy kiedykolwiek pozostawał pan w kontaktach intymnych
z Zuzanną Ostrowską?
– Tak – odparł po chwili wahania. Wiedział, że właśnie teraz
jest oceniany.
7
Technik patrzył na wykres, coś notował. Tyrman miała wzrok
pozbawiony emocji. Feliński zerkał poniekąd współczująco.
A jednak Berg podejrzewał, czuł w powietrzu nutę osądzenia,
potępienia. A może to tylko jego własne emocje? Nerwy? Żal?
Dlaczego to zrobił? Dlaczego się nie wycofał? Wszystko mogło być
teraz inaczej.
– Czy zamordował pan Zuzannę Ostrowską?
Pytanie jakby do niego nie dotarło. Był teraz gdzieś indziej. Był
przy niej. Obejmował ją i przysięgał, że nic jej się nie stanie. Nie
dotrzymał słowa. Był winny.
Dwa tygodnie wcześniej…
Wisła płynęła spokojnie. Wyraźnie, niczym lustro, odbijała
otaczającą ją dziką przestrzeń i wiszący na nieboskłonie księżyc
błyszczący złotym sierpem. Czarny mercedes stał zaparkowany
na brzegu. Jego kierowca czekał już od pół godziny na umówione
spotkanie i zaczynał się niecierpliwić. Wokół jedynie cykały
świerszcze, a pobliskie pola przynosiły
jednostajny szum
nadciągający z autostrady. Sięgnął po trzeciego papierosa, kiedy
usłyszał nadjeżdżający szosą samochód. Światła reflektorów
przecisnęły się pomiędzy pniami drzew, rzucając na ziemię
wydłużone smugi światła. Wóz stanął obok.
– Czekam już od pół godziny! – zrugał przybysza właściciel
mercedesa.
– I co? – odparł nowo przybyły, wychodząc z wozu. Jego szerokie
ramiona okrywała czarna skórzana kurtka.
– Gówno! Piździ jak cholera.
– To nie pierdol, tylko do roboty.
Mężczyźni podeszli do bagażnika mercedesa. Gdy uniosła się
pokrywa, spojrzało na nich dwoje przerażonych oczu. Młoda, skąpo
ubrana kobieta wydawała z siebie głuche piski i chrząknięcia.
8
Usta zaklejone taśmą. Nie mogła się bronić, bo jej dłonie i stopy
skrępowano mocno zaciśniętymi więzami.
– Jezu, szkoda takiej fajnej dupy – powiedział ze szczerością
w głosie mężczyzna w skórze.
– Nie byłoby sprawy, gdyby trzymała język za zębami.
– No, po chuj ci to było? – Chwycił ją za ramię i brutalnie
wyciągnął z bagażnika. – Możesz już jechać. Zajmę się tym.
– Chcę to zobaczyć.
– Kurwa, nie ufasz mi?
Właściciel mercedesa wzruszył ramionami. Drugi przycisnął
dziewczynę ku ziemi. Uklęknęła plecami do nich. Próbowała się
obrócić, spojrzeć na nich jeszcze raz. Ostatni raz błagać o życie.
Chociażby wzrokiem. Nie interesowała ich jej panika. Mieli swoje
sprawy, swoje interesy, które musieli załatwić. Ją – wyeliminować,
a potem przedyskutować to i owo. W jej głowie milion myśli.
Wspomnienia, ludzie, błędy. Tyle błędów. Trzeba było żyć inaczej.
Prośba o wybaczenie. „Mamo, wybacz! Tato, wybacz! Boże, jeśli tam
jesteś, przepraszam…”
– Ja pierdolę! – zaklął mężczyzna w skórze. Zaczynało padać.
– Nie dość, że mam po tobie sprzątać, to jeszcze mi nie ufasz. – To
powiedziawszy, wyciągnął zza kurtki broń i oddał jeden strzał
w kierunku dziewczyny. Kula spenetrowała jej czaszkę i ciało
bezwiednie opadło na ziemię.
– Teraz mogę już jechać.
– Teraz, kurwa? Czyli dalej sprzątam sam?
– Każdy ma swoją rolę do odegrania.
– Dobra. Mam nadzieję, że dobrze odegrasz swoją rolę przy
najbliższym przetargu.
– O to się nie martw. Mamy go jak w banku – odparł
z uśmiechem. Był z siebie szczerze zadowolony. Nie musiał już
martwić się o niewygodnego świadka. Wierzył, że ciało kobiety
zniknie bez śladu. Nie ma problemu. Żadnych pytań, żadnych
podejrzeń. Można kontynuować interesy. Żyć spokojnie. Jak dobrze
9
to wszystko rozegrał! Miał wszystko. Pieniądze, wpływy, człowieka
od brudnej roboty. Czasami przypłacał to momentami stresu. Ale
dla chwil takich jak ta, kiedy wydawało mu się, że jest panem życia
i śmierci, warto było się trudzić, warto było żyć.
Towarzysz spojrzał na niego z nie mniejszą satysfakcją. Włożył
pistolet do kabury i powiedział:
– Miło się z panem robi interesy, panie pośle.
– Wzajemnie, komisarzu.
10
„BEZ BATA NAD GŁOWĄ,
TO JAKOŚ CIĘŻEJ IDZIE”
– st. asp. Kacper Chaberski (ps. Chaber)
Niedziela.
Samolot powoli obniżał pułap lotu. Pasażerowie odczuwali to dość
mocno z powodu złej pogody panującej na zewnątrz. Wiatr uderzył
o skrzydła, które lekko zadygotały. Kiedy maszyna przebiła się przez
chmury, słońce zniknęło z pola widzenia, a w zamian pojawiły się
mrok i strugi deszczu. Namalowały na oknach wydłużone smagnięcia
kropel. „Kiepski dzień na powrót do domu” – pomyślał komisarz Alan
Berg, dość intensywnie przeżywając każde kolejne wstrząśnięcie
samolotem. Nie dawał tego po sobie poznać, ale czuł się tak samo
rozdygotany, jak sama maszyna. Nie lubił latać ani w dobrych, ani
tym bardziej w niesprzyjających warunkach. Powód tego był dość
prosty – jako pasażer, nie kontrolował toczących się wokół niego
wydarzeń. Z trudem przychodziło mu powierzanie własnego losu
w ręce innych ludzi, szczególnie całkiem obcych, nieważne, jak dobrze
wyszkolonych. Pozostawało mu jedynie zaufać ich umiejętnościom,
wypić setkę whisky przed startem i rozpraszać się różnymi zajęciami
podczas lotu.
Otworzył zakupioną na lotnisku gazetę „Daily Herald” i zaczął
ją bezmyślnie kartkować. Nic nie było w stanie odwrócić jego
uwagi od turbulencji, aż w końcu natrafił na stronę czternastą,
poświęconą zagranicznym wydarzeniom, na której umieszczono
wzmiankę o skazanym Rodionie Vlacicu. Berg znał bardzo dobrze
11
wynik tej rozprawy. Ba! Znał cały jej przebieg i to ze szczegółami.
Śledził postępowanie wnikliwie, ponieważ własnoręcznie postawił
Vlacica przed sądem. Rosyjskim sądem, który, jak wierzył komisarz,
miał wyznaczyć o wiele wyższą karę, niż byłby w stanie uczynić to
sąd polski. Po wielu latach poszukiwań, po miesiącach uciążliwego
dochodzenia dorwał wreszcie tego psychopatę i mordercę. A teraz
cały świat dowiedział się o jego zbrodniach i zaplanowanej dla niego
karze. Life sentence – przeczytał Berg z satysfakcją, która jeszcze
bardziej wzrosła na widok dalszych słów – jailed on Ognenny Ostrov
island in high security prison called Pyatak. Zanim biuro CBŚP wydało
Vlacica rosyjskiej policji, komisarz upewnił się, że zawiązano z nimi
pewną niepisaną umowę, która zakładała, że jeśli zapadnie wyrok
skazujący na dożywocie (w co wszyscy szczerze wierzyli), Vlacic
zostanie osadzony w najgorszym z możliwych rosyjskich więzień.
I tak właśnie się stało.
Koła samolotu uderzyły o ziemię. Maszyna szarpnęła pasażerami
i rozpoczęła hamowanie. Z głośników popłynął głos pilota:
– Szanowni państwo, wylądowaliśmy na Lotnisku Chopina
w Warszawie. Temperatura na zewnątrz wynosi dziesięć stopni
Celsjusza. Mam nadzieję, że zaopatrzyli się państwo w parasole, bo
wita nas dość mocny jesienny deszcz. Przepraszamy za turbulencje
i życzymy miłego dnia.
Maszyna zakołowała do bramki. Komisarz opuszczał pokład
z poczuciem ulgi. Zarzucił na ramię plecak i podążył za strzałkami
po odbiór bagażu. Nie miał go za wiele. Tylko tyle, ile potrzebował
na trzymiesięczny pobyt w Holandii. Po kilku minutach doczekał się
przyjazdu na bagażowym pasku swojej granatowej sportowej torby.
Odszedł z nią na bok, w ustronne miejsce. Odpiął niewielką kłódkę
spinającą ze sobą jej dwa ekspresy i upewnił się, że umieszczony
12
w środku służbowy glock pozostał nietknięty i zabezpieczony
w skrzynce.
Dopiero kiedy wyszedł z hali przylotów na zewnątrz, dotarło
do niego, że stąpa po polskiej ziemi. Powietrze wydawało się inne,
pełniejsze od holenderskiego. Wyraziste, ostre – swoiste tylko dla
krajów, w których istnieje jeszcze prawdziwa zima. Dominował
w nim zapach nasączonej deszczem gleby.
Policjant stanął przed zadaszonym wyjściem oznaczonym
szyldem „Przyloty/Arrivals” i zapalił papierosa. Ludzie biegiem
łapali taksówki. Niedbale wrzucali torby i walizki do bagażników
i z piskiem dziecięcej radości szukali schronienia przed deszczem.
Berg cieszył się z powrotu do domu, choć wiedział, że ten „dom”
będzie nieco inny od tego, który opuszczał kilka miesięcy wcześniej.
Przed jego wyjazdem zdecydowali się z żoną na separację. Ona
uznała, że są to ku temu „sprzyjające warunki”, przyzwyczają się do
bycia osobno. On nie protestował. Wiedział, że bezowocnie próbowali
poskładać swoje małżeństwo po stracie nienarodzonego dziecka.
Przez miesiące udawali, że nic takiego nie miało miejsca, starali
się żyć normalnie. Spędzali wspólnie każdy wolny dzień. Spotykali
się z przyjaciółmi, nadal ze sobą sypiali. Jednak coś było nie tak.
Kiedy nastawała między nimi chwila ciszy, która przez czternaście
lat związku nigdy dotąd nie stanowiła problemu, nagle wywoływała
w nich ona poczucie dyskomfortu, a nawet chęć ucieczki. Przestali
umieć ze sobą rozmawiać. Owszem, dyskutowali o pracy i sprawach
praktycznych, o rzeczach do załatwienia, jednak nie potrafili
już rozmawiać o sobie nawzajem, o uczuciach, przemyśleniach
czy obawach. Z czasem zaczęła irytować ich wzajemna obecność.
Woleli być razem w towarzystwie osób trzecich niż sam na sam. Na
osobności chcieli być tylko wtedy, gdy mieli ochotę na seks. Zaraz po
13
nim ponownie następowała niewygodna cisza.
Powietrze przeciął radosny dźwięk klaksonu. Srebrne volvo V40
zaparkowało przed szklanymi drzwiami hali przylotów. Kierowca
wyszedł, aby otworzyć bagażnik, i w geście powitania uniósł do góry
rękę. Berg wyrzucił papierosa do śmieci i podszedł do samochodu.
Wyciągnął ku przybyłemu dłoń, ten jednak przyciągnął go do siebie
i obdarował przyjacielskim uściskiem.
– Proca, dobrze cię widzieć!
– Opanuj się, Chaber, bo zawrócę do samolotu – odparł komisarz
z mimowolnym uśmiechem, choć postarał się, by w jego głosie nie
zabrakło ziarna oschłości.
Wsiedli do volvo. Kilka minut na deszczu wystarczyło, by obydwaj
ociekali wodą.
– Jak Amsterdam?
– Dobrze. Niewiele do opowiedzenia. – Chaber odpalił silnik.
– Faktycznie okazało się, że Vlacic eksperymentował tam ze swoją
herą. Gotował z ekspertami, więc jak ich zgarnęliśmy, Holendrzy byli
przeszczęśliwi.
– Odpalili ci jakąś premię?
– Żartujesz? Z całym szacunkiem dla ich pracy, ale mają żydowskie
podejście do biznesu.
– No, to przynajmniej zmieniłeś scenerię na kilka miesięcy.
– A co u nas?
– Powoli. Głównie obserwowaliśmy Żoliborz…
– I tyle? Przez trzy miechy obserwowaliście Żoliborz?
– Wiesz, bez bata nad głową to jakoś trudniej idzie.
– Nie interesują mnie twoje fantazje erotyczne, Chaber.
– Proca… Dobrze, że jesteś!
Jeszcze rok temu komisarz przyłożyłby mu za takie spoufalanie
14
i zwracanie się do niego pseudonimem. Jednak kiedy czternaście
miesięcy temu zamknęli sprawę Rodiona Vlacica aka Wilka, ich
relacje uległy zmianie, znacznie się zacieśniły. Podobnie zresztą
jak relacje z innymi współpracownikami, z których składała się
dowodzona przez Berga grupa operacyjna „Szakal”. Komisarz
zdobył się na większą otwartość wobec nich i zauważył, z niemałym
nawet zdziwieniem, że czasami przynosiło to zadowalające efekty
w pracy. Na czas pobytu za granicą powierzył starszemu aspirantowi
Kacprowi Chaberskiemu swoją rolę szefa. Po cichu liczył, że podczas
jego nieobecności chłopaki pchną nieco do przodu rozpracowywanie
narkotykowej mafii żoliborskiej. Zdawał sobie jednak sprawę, że tego
typu działania mogą trwać miesiącami.
– Dzięki, że po mnie przyjechałeś.
– Nie ma sprawy.
– Próbowałem wrobić w to Młodego, ale nie mogłem się dodzwonić.
– Trudno z tym ostatnio. Nie odpowiada na telefony.
– Taki zapracowany?
– Chyba tak.
– Nie byliście w kontakcie?
– Ucichł może miesiąc temu. Ciągle wałkował tę swoją tajemniczą
sprawę.
– „Tę” sprawę?
– „Tę” sprawę! Naprawdę nie kumam, co mogło być tak fascy-
nującego w dochodzeniu CBA, żeby aż wycofał się ze współpracy
z nami. Taka szansa! Mógł pracować z elitą elit, a wybrał ich! – Chaber
nie mówił tego do końca poważnie. Uśmiechał się półgębkiem, nieco
sarkastycznie. Wśród policjantów cebosiu krążyła bowiem opinia, że
praca w antykorupcyjnym jest dobra na zakończenie kariery. Więcej
spokoju. Wyższa pensja. Dodatkowo zarówno on, jak i Berg uważali, że
15
Młody ze swoją charyzmą i duszą lidera o wiele lepiej sprawdzałby się
w grupie „Szakal” niż jako popychadło swoich przełożonych w CBA.
Berg, choć się nie odezwał, podzielał zdanie Chabra. Z ra-
dością przyjął deklarację podkomisarza Sikorskiego (Młodego)
o przeniesienie z Centralnego Biura Antykorupcyjnego do Biura
Śledczego, jednak zaraz po niej pojawiła się „ta sprawa”, o której
podkomisarz ani nie chciał, ani nie mógł z nikim rozmawiać. To
z jednej strony zrozumiałe – tajemnica zawodowa. Jednak dla Berga,
jako dla oficera policji, człowieka rozpracowującego problemy,
rozwiązującego zagadki, była to sytuacja niezmiernie niepokojąca.
Niepokojące było również to, że Młody nie odpowiadał na telefony.
„To nie w jego stylu. Jest za bardzo socjalny na takie milczenie” –
pomyślał komisarz.
Chaber zaparkował pod apartamentowcem przy ulicy Pejzażowej.
– To widzimy się jutro?
– Tak, do jutra – odparł Berg z uśmiechem i chwilę później prze-
kroczył próg mieszkania na dwunastym piętrze. Wynajmował je od
ponad trzech miesięcy, od kiedy jego żona, Ewa, zasugerowała okres
separacji.
Komisarz rzucił torbę i plecak na podłogę. Mieszkanie nie sprawia-
ło wrażenia domu. Niezagospodarowane kąty. Rzeczy w tekturowych
pudłach. Puste szafki. Niewiele przedmiotów należało tu do Berga.
Meble pozostawił po sobie właściciel. Na brzegu kuchennego
blatu stała niewielka porcelanowa miska wypełniona drobiazgami
– monety, klucze do forda taurusa, kilka karabińczyków. Berg
opróżnił kieszenie spodni. Parę eurocentów, zużyty bilet autobusowy
oraz drobny drewniany różaniec dołączyły do reszty przedmiotów
w misce. Z kuchennej szafki wydobył szklankę, wypełnił ją do połowy
whisky i wyszedł z nią na balkon. Tam rozsiadł się wygodnie, zapalił
16
papierosa i rozejrzał po rozciągającym się przed nim widokiem na
miasto. Jego miasto. Jego dom. Wydało mu się, że przez ostatnie lata
zapominał o tym. Traktował Warszawę w sposób oczywisty, jak coś,
co po prostu jest; do czego nie przywiązuje się zbyt wielkiej wagi.
Miesiące rozłąki wyleczyły go z apatii. Wrócił. I był na swój sposób
szczęśliwy.
Alkohol rozgrzał słodko jego podniebienie. Przestało padać,
a powietrze pachniało przyjemną wilgocią. Naszła go ochota
na marihuanę. Podczas pobytu w Amsterdamie oczywiście
korzystał z bezkarnego przyzwolenia na tę używkę. Palił jednak
po swojemu, niewiele – jedno zaciągnięcie wystarczyło, żeby się
odprężyć, nie tracąc przy tym jasności umysłu. Jednak teraz nie
miał dostępu do towaru. Jego ostatni polski dostarczyciel trafił za
kratki cztery miesiące temu, ponieważ złamał zawartą z komisarzem
umowę – zaczął handlować twardymi narkotykami. Berg osobiście go
zapuszkował. Rozczarowany, lecz wiedziony poczuciem obowiązku,
odwiózł delikwenta do aresztu. Wszystkie zarekwirowane narkotyki
uwzględnił w raporcie i, zabezpieczone, odstawił do policyjnego
magazynu.
Zaciągając się ponownie papierosem, pomyślał, że dobrze będzie
wrócić do swoich zadań. Nawet się ucieszył, że grupa nie zamknęła
jeszcze sprawy Żoliborza. Znał dość dobrze kwestie związane
z dochodzeniem. Orientował się również w profilach członków
mafijnej grupy. Musiał jeszcze uzupełnić niektóre informacje, ale
miał wystarczające obeznanie w temacie, żeby móc od razu wrócić do
pracy na pełnych obrotach.
Wybiła dziewiąta rano. Czarny ford taurus zjechał z ulicy
Puławskiej, skręcając ku bramie wjazdowej do CBŚP. Dyżurujący
17
w budce policjant od razu rozpoznał samochód i jego kierowcę. Nie
uniósł jednak szlabanu, lecz wyszedł na zewnątrz i podszedł do wozu.
Szyba od strony kierowcy zsunęła się. Dyżurny zajrzał do wnętrza
i z uśmiechem zagadał:
– Zachodziłem w głowę, co się z tobą stało, a chłopaki powiedzieli,
że do Amsterdamu cię wydelegowano!
– Tylko tymczasowo – odparł komisarz równie życzliwym tonem.
– Nie lepiej byłoby tam zostać? Warunki pracy pewnie lepsze?
– Może i lepsze, ale obce. A tutaj jestem u siebie.
Za taurusem stanął kolejny samochód, więc dyżurny pożegnał
się, życząc „powodzenia”, i uniósł szlaban. Berg wykręcił w kierunku
swojego ulubionego miejsca parkingowego, które w upalne dni chroniło
wóz od słońca, a w każde inne od ptasich odchodów. Rozczarowany
odkrył, że miejsce było zajęte przez bordowego hyundaia. Czemu się
dziwić? Nie było go przez trzy miesiące. To jednak dużo czasu. Może
wystarczająco, żeby stracić wyrobioną pozycję w Biurze, a na pewno
dostatecznie długo, żeby stracić ulubione miejsce parkingowe. Cóż,
będzie musiał wypracować uznanie od nowa.
Znajomy widok murów, chłód metalowej klamki i charakte-
rystyczne skrzypnięcie drzwi wprawiły go w dobry nastrój. Poczuł,
jakby po wielu tygodniach chodzenia w cudzych błyszczących
lakierkach w końcu wsunął obie stopy we własne, wygodne, biegowe
asicsy. Spokojnym krokiem przemierzył korytarz, pokonał dwa
piętra schodów i znalazł się w wydziale narkotykowym. W drodze
do swojego pokoju uścisnął kilka dłoni i wymienił parę uśmiechów.
Szyby okalające niewielkie pomieszczenie, w którym pracował,
zaślepione były żaluzjami. Nie tak je zostawił. Włożył kluczyk do
zamka, lecz ten okazał się otwarty. Wszedł do środka, gdzie czekali na
niego członkowie grupy operacyjnej „Szakal”. Oprócz Chabra, który
18
poprzedniego popołudnia odebrał go z lotniska, siedzieli tu także
Mazur (specjalizujący się w technologiach) i Impuls (wykonujący
rozkazy bez szemrania aspirant, który był najlepszym obserwatorem,
jakiego znał komisarz). Mazur podniósł się z krzesła, poprawił
zsuwające się z wąskiego nosa okulary i uścisnął komisarzowi dłoń.
Impuls z kolei przywitał go mocnym, niedźwiedzim uściskiem.
W pokoju znajdowały się dwa biurka. Jedno z nich służyło Bergowi
do pracy. Było czyste. Prawie puste. Drugie, będące niegdyś miejscem
pracy Młodego, stanowiło teraz przechowalnię dla wszystkiego, co
miało być pod ręką. Leżały na nim cztery stosy dokumentów. Akta,
profile, raporty pieczołowicie zbierane w ciągu ostatnich miesięcy
przez grupę. Wszystkie związane w mniejszym lub większym stopniu
z grupą żoliborską. Stosy przesunięto na jeden koniec biurka, aby
w drugim zrobić miejsce na niewielkie powitalne ciasto. Berg wolałby
wrócić do pracy po cichu, bez zbędnego szumu, ceregieli; przemknąć
niepostrzeżenie do swojego pokoju i zatopić się w czekającej na niego
sprawie. Jego chłopcy wybrali nieco inną drogę i komisarz, nie chcąc
robić im przykrości (w końcu pracowali ciężko przez cały czas jego
nieobecności), przystawał na wszystkie ich ceremoniały. Dostrzegli
jednak jego zmieszanie. Impuls obszedł biurko ze stosem papierów.
– Nie martw się, Proca, mamy jeszcze popitkę do tego ciasta.
– Wydobył zza stosu cztery kieliszki i pół litra wódki. Nie mieli
w zwyczaju pić o tak wczesnej porze, ale okazja wydawała się
wyjątkowa. Polał każdemu. Wznieśli toast. Gdy tylko unieśli kieliszki
do ust, ktoś zapukał do drzwi i zaraz potem je otworzył. Policjanci
szybko odstawili trunki na biurko i zasłonili je własnymi ciałami.
Do pokoju wszedł inspektor Filip Tyszka, przełożony i zarazem
przyjaciel Berga, który nigdy nie szczędził mu ojcowskich rad. Na
jego poszarpaną czasem i stresem twarz wstąpił szeroki uśmiech.
19
Inspektor uścisnął Berga i kładąc dłoń na jego ramieniu, powiedział:
– Dobrze cię widzieć, Alan! Mamy dużo do obgadania… – zawiesił
nagle głos i wciągnął więcej powietrza do płuc. – Czy ja czuję tu
alkohol?
Chłopaki posłali wzrok w podłogę, jednak Berg uśmiechnął się
lekko i zwrócił do Impulsa:
– Masz jeszcze jeden kieliszek? Polej panu inspektorowi.
– Jasne! Nie mam, ale ja nie muszę w sumie…
Wręczył inspektorowi własny kieliszek. Ponownie wzniesiono
toast powitalny i cztery szkła zostały opróżnione. Impuls odkroił
z ciasta dwa kawałki i ułożył je na papierowych talerzach. Resztę
spakował i wepchnął razem z kieliszkami oraz wódką do leżącego na
boku plecaka, po czym wszyscy aspiranci opuścili pokój, zostawiając
Berga sam na sam z inspektorem.
– Miłe powitanie – przyznał Tyszka. Berg przytaknął, rozsuwając
równomiernie stosy akt na biurku. Zdał inspektorowi dokładną
relację z pobytu za granicą, podzielił się opinią o pracy holenderskiej
policji i opowiedział o ostatecznej realizacji, którą przeprowadzono
dwa tygodnie temu.
Tamtego dnia lało jak z cebra. Typowy holenderski dzień. Deszcz
non stop. Czasem rzadszy, czasem gęstszy, ale nieustanny. O pierwszej
w nocy trzy grupy do zadań specjalnych podjęły się realizacji w trzech
różnych lokalizacjach w Amsterdamie. Jedna z nich wchodziła do
mieszkania na wschodzie miasta, na terenie arabskiej dzielnicy
Indische Buurt. Druga do znajdującej się w zachodnim Westpoorcie
agencji towarzyskiej. Trzecia, w której składzie był Berg, zobligowała
się do zatrzymania osób przebywających na trzecim piętrze
mieszkania w sercu miasta.
Samo dotarcie do mieszkania nie było łatwym zadaniem.
20
Szturmowo wyposażeni oficerowie wkroczyli do starej kamienicy i po
cichu rozpoczęli wspinaczkę na trzecie piętro budynku. „Wspinaczkę”
jest w tym przypadku określeniem dosłownym, ponieważ typowe
schody w klasycznej holenderskiej kamienicy są wąskie na szerokość
stopy i tak strome, że przywodzą na myśl raczej szczeble drabiny niż
stopnie. Każdy z oficerów stąpał ostrożnie, starając się niwelować
skrzypienie wiekowego drewna do minimum. Wprawieni, bez
problemu zachowywali równowagę, w jednej dłoni trzymając broń,
a drugą zabezpieczając się przed niekontrolowanym upadkiem. Gdy
dotarli pod drzwi, z impetem wybili je z zawiasów, rozwalając przy
tym część zabytkowej futryny. Do środka wleciał granat hukowy.
Grupa ubranych na czarno oficerów wpadła do mieszkania, rzucając
na przemian holenderskie i arabskie komendy. Wiedzieli bowiem, że
gang składał się z niderlandzkich i marokańskich członków. Wiedzieli
również, że jeden z delikwentów jest gejem. Do aresztowania go
wyznaczono więc oficera homoseksualistę, by przestępca nie miał
podstaw do posądzenia policji o dyskryminację na tle orientacji
seksualnej. Ot, poprawność polityczna. Berg trzymał się z tyłu,
pozwalając holenderskim kolegom wykonywać ich powinność.
Sam był tam bardziej uzbrojonym obserwatorem niż czynnym
pracownikiem. Później uczestniczył w kilku przesłuchaniach, lecz
zatrzymani, dowiedziawszy się, że jest Polakiem i że to on zapuszkował
Wilka (ich drogiego przyjaciela), udawali, że nie znają angielskiego,
i komunikowali się jedynie z holenderską policją. Komisarz był więc
skazany na przetłumaczone sprawozdanie po fakcie. Koniec końców
otrzymał wszystkie pożądane informacje i był ogólnie zadowolony
z zagranicznej współpracy.
Inspektor wysłuchał jego opowieści z zainteresowaniem. Zjadł
swój kawałek ciasta, po czym zostawił Berga samego. Stosy akt
21
i raportów czekały na przejrzenie. Trzeba było uzupełnić wiedzę
o mafii żoliborskiej, nadgonić zgromadzony przez „Szakala” materiał.
Nie tracąc czasu, przystąpił do pracy. Informacji było sporo. Nazwiska,
zdjęcia, adresy… Jednak brak informacji o tych znajdujących się na
najwyższych szczeblach piramidy. Brak bossa. Policjanci dowiedzieli
się, że posługuje się pseudonimem Wujek. Nie wiedzieli, kim jest ani
jak wygląda.
Grupa żoliborska trudniła się głównie sprzedażą narkotyków:
marihuany, kokainy i haszyszu. Pierwszy sprowadzano z Holandii,
dwa kolejne z Ameryki, najprawdopodobniej z Meksyku. Jeśli chodzi
o legalną stronę ich działalności, parali się rozmaitymi interesami,
na przykład prowadzili drukarnię, firmę oferującą transport przy
przeprowadzkach i, jak to zwykle bywa w narkotykowym półświatku,
bar. Przez pierwsze miesiące dochodzenia policjanci starali się przede
wszystkim zdobyć numery telefonów członków gangu. Śledząc ich
połączenia i podsłuchując rozmowy, mogliby z łatwością odtworzyć
całą przestępczą siatkę, poznać pseudonimy wszystkich członków,
dowiadywać się o planowanych przerzutach i transakcjach. Niestety
przestępcy bardzo sumiennie dostosowywali się do narzuconych im
zasad, wedle których byli zobowiązani do zakupu nowego telefonu
na kartę co dwa tygodnie. Kiedy więc „Szakal” namierzył już jakiegoś
delikwenta i zaczynał rozpracowywać połączenia wewnątrz gangu,
trop urywał się nagle i całą robotę musieli zaczynać niemalże od
nowa. Z tego względu uciekali się do innych metod operacyjnych.
Przeprowadzali długotrwałe obserwacje. Podsłuchiwali rozmowy,
używając mikrofonów kierunkowych. Wszystko wykonywali jednak
z bezpiecznej odległości. Gdyby któryś z nich został zauważony
i zdemaskowany jako policjant, byłby spalony, a jego udział w dalszych
działaniach rozpoznawczych znacznie by się ograniczył.
22
Im bardziej Berg wczytywał się w otrzymany materiał, tym bardziej
był zadowolony z pracy swojej grupy. Pracowali ciężko i żmudnie,
a przy tym cierpliwie. Obawiał się przedtem, że kiedy nie będzie go
w pobliżu, zapomną o wszelkich jego wytycznych, o wszystkim tym,
czego uczył ich przez lata. Okazało się jednak inaczej. Nie ulegli ani
presji „góry”, ani własnym ambicjom, które, jak to często bywa u
młodych ludzi, pchają do działania ślepego i narwanego.
Grupa „Szakal” zawiązała się pięć lat temu. W tamtym czasie,
na samym początku jej działalności, młodzi policjanci z trudem
znosili rozkazy narzucające czekanie, cierpliwe i długotrwałe
obserwacje. Woleli od razu wchodzić do akcji. Z chęcią aresztowaliby
każdego nowo napotkanego przestępcę, tracąc szeroki ogląd na
sprawę; tracąc perspektywę. Lata spędzone pod skrzydłami Berga
najwyraźniej utemperowały te nieco narwane charaktery. W ciągu
ostatnich miesięcy aresztowali tylko dwóch delikwentów, którzy nie
mieli nawet związku z grupą żoliborską. „Z pewnością – pomyślał
komisarz – Brocki nie jest tak zadowolony z tego powodu jak ja”.
Nadinspektor Waldemar Brocki był zastępcą szefa Biura.
Człowiek ambitny, inteligentny, ale, jak to określał Berg, za mało
elastyczny. Zdecydowanie zbyt często posługiwał się schematami, za
bardzo zapatrywał się w statystyki i przywiązywał zbyt wielką wagę
do protokołów. Słowem – był całkiem inny niż Berg. Dlatego dość
często dochodziło między nimi do spięć i krążyły w Biurze opinie,
że Proca nie stracił jeszcze roboty tylko dzięki wstawiennictwu
inspektora Tyszki.
Komisarz przetarł zmęczone ciągłym czytaniem oczy. Spojrzał na
stojące naprzeciw niego biurko, przy którym niegdyś, przez bardzo
krótki okres, pracował Młody. Gdyby tu był, z pewnością wymieniliby
teraz kilka błyskotliwych myśli, poszli na strzelnicę albo ponarzekali,
23
jak beznadziejny, bo skazany na niepowodzenie, zawód sobie wybrali.
Do tej ostatniej opinii podchodzili obaj pół żartem, pół serio. Nie
wyobrażali sobie wykonywania innego zawodu. W ich umysłach
walka z czynnym złem była jednym z najważniejszych powołań na
tej ziemi. Jednocześnie zdawali sobie sprawę z tego, że owa walka
nigdy się nie kończy. Nigdy, dopóki człowiek chodzi po ziemi swoimi
grzesznymi stopami.
Berg wyjął z plecaka telefon i zadzwonił do Młodego. Kilka
sygnałów zadźwięczało w słuchawce, po czym uruchomiła się
sekretarka. „Cześć, Młody – nagrał się komisarz. – Wróciłem wczoraj
do naszej piekielnej Warszawki. Oddzwoń. Umówimy się na piwo
czy coś… Nadgonimy ostatnie miesiące”. Miał nadzieję, że Młody
oddzwoni za chwilę i może uda się im wspólnie zjeść coś na
mieście, jednak telefon milczał. Minęła czternasta, kiedy komisarz
wreszcie wyszedł ze swojego pokoju. Zaczynał się w nim czuć
klaustrofobicznie i przestawał już przyswajać tekst raportów.
Pomyślał, że zajrzy do „Becketta” – pobliskiej restauracji, której
jedzenie uwielbiał. Proste, na polską nutę. Stęsknił się za nim po
trzech miesiącach pobytu w Holandii, gdzie żył prawie wyłącznie na
kanapkach i smażonych w głębokim tłuszczu przekąskach w typowo
tamtejszym stylu.
Przemierzał korytarz Biura, kiedy dostrzegł znajomą twarz
komisarza Kamila Felińskiego z Wydziału Zabójstw nadchodzącego
z przeciwnego kierunku. Współpracowali ze sobą w przeszłości, lecz
nieznacznie i każdy z nich dbał zazwyczaj o własne interesy oraz
wyniki własnych śledztw. Szanowali jednak wzajemnie swoją pracę
i, w przeciwieństwie do większości otaczających ich oficerów, jeden
pod drugim nie kopał dołków.
– Proca! Spadasz mi z nieba. – Feliński przywitał go z nie
24
mniejszym entuzjazmem niż najbliżsi współpracownicy. Odciągnął
go jednak szybko na bok i niemalże szeptem zapytał: – Masz kontakt
z tym swoim kolegą z korupcyjnego?
– Planuję zobaczyć się z nim dzisiaj, a co?
– Możemy pogadać? Może zjemy coś razem? Znam dobrą pizzerię
za rogiem!
I tak rozmyły się marzenia komisarza o polskim obiedzie.
Przyjdzie mu zjeść pizzę – nieco inną formę kanapki. Czekając na
zamówienie, rozpoczęli rozmowę.
– No, mów, Fela, z czym masz problem.
– Znasz sprawę, nad którą pracuję? – zapytał, lecz ton jego głosu
sprawił, że pytanie to zabrzmiało jakby retorycznie.
– Nie. Dopiero wczoraj wróciłem po trzech miesiącach współ-
pracy zagranicznej…
– Szczęściarz! – przerwał Feliński, a na jego twarzy wystąpił
grymas rozczarowania. Nie było pewne, czy wynikał on z zazdrości,
czy z faktu, że ktoś na tym świecie jeszcze nie wiedział o ważnej
sprawie wielkiego Feli. Był dobrym policjantem i człowiekiem tego
pokroju, który myśli, że wszyscy wokół żyją wyłącznie jego sprawa-
mi. Berg podziękował za otrzymaną od kelnera pizzę i odpowiedział
koledze:
– Wolę być u siebie. Na swoich śmieciach. Co to za sprawa?
– Tydzień temu wędkarze znaleźli ciało młodej dziewczyny. Pły-
wało sobie w Wiśle. Zabito ją strzałem w głowę – egzekucja. Biegły
ocenił, że musiała jakimś cudem odwiązać się od balastu. Miała zostać
na dnie – nieznaleziona. Na razie wiem, że nazywała się Izabela
Kolada i kilka miesięcy temu zwolniła się z pracy w klubie „Magnez”.
– Była prostytutką?
– Dlaczego zabijasz prostytutkę i próbujesz ukryć ciało?
25
– Za dużo wiedziała? Dała dupy nieodpowiedniej osobie? Chciała
szantażować kogoś na stołku?
– Właśnie. Cokolwiek to było, znaczy, że nadepnęła na odcisk
komuś, komu zależy na byciu czystym.
– Komuś oficjalnemu. Na służbie.
– Widzisz, Berg, dlatego lubię z tobą gadać! Rozumiemy się!
– Feliński ugryzł kawałek pizzy, pogryzł go pospiesznie, kiwając
przy tym głową, jakby miało to jeszcze przyspieszyć proces jedzenia.
– Pomyślałem o twoim znajomym, bo oni w CBA wiedzą takie rzeczy.
Może mają już oko na kogoś, kto zabawia się z kurwami. Szczerze, tak
między nami – nie wiem już, gdzie palec wsadzić, Proca. Dochodzenie
stoi w martwym punkcie, a prokuratura ciągle pyta o postępy.
– Potrafią wkurwić…
– Są jak wrzód na dupie! To co? Zagadasz z nim?
– Izabela Kolada, tak? Zapytam go, jeśli się z nim zobaczę. Ale to
chłopak z zasadami, rozumiesz? Jak sprawa będzie utajniona, to nie
puści pary z ust.
– Berg, przecież ty wiesz, jak rozwiązać każde usta!
Mimowolnie prawy kącik ust Berga uniósł się ku górze. W końcu
był u siebie. Otoczony ludźmi, którzy go znają, rozumieją i doceniają.
Nie był egocentrykiem. Nie zwracał też uwagi na awanse czy
jakiekolwiek granty za swoją pracę. Jej wyniki były najlepszą nagrodą.
Jednak po kilku miesiącach wyobcowania uświadomił sobie, jak
ważna jest dla niego niezależność i renoma. Czuł się dobrze w swojej
skórze. Feliński uśmiechnął się szeroko.
– A poza tym, co słychać? – zapytał Berg po chwili.
– Po staremu. Ciężko. Na mieście ciekawie. Wczoraj, na przykład,
kolejny trup. Ale jaki! Ktoś przywiązał mu nogi sznurem do wozu
i przejechał z nim kilometr, potem zostawili go, aż zdechł.
26
– Jakieś powiązania z dziewczynami?
– Nie, nie. To coś innego i ktoś inny to dostał. Ale wyobraź sobie,
co to za metody! Przeciągnąć człowieka kilometr asfaltem… Twarz
niemożliwa do identyfikacji!
Feliński opowiadał o tym z nieukrywaną fascynacją, czego Berg
nigdy nie potrafił zrozumieć. Widział w tym jedynie okrucieństwo
i porażkę dobra w walce o ludzką duszę. Ktokolwiek dopuścił się
czegoś takiego, miał w sercu diabła w czystej postaci. Kiedy skończyli
posiłek, Feliński zapłacił za lunch.
Dziewiętnastoletni Marcin Sobiech wyszedł ze swojego pokoju
mieszczącego się na piętrze domu, w którym mieszkał z rodzicami.
Nie snuł złudnych marzeń o opuszczeniu rodzinnego gniazda. Nie
tak został wychowany. Ojciec zawsze powtarzał mu, że rodzina jest
najważniejsza i że zawsze musi się trzymać razem. Nie był zresztą
pewien, jak poradziłby sobie w pojedynkę. Rodzice zapewniali mu
wszystko, czego potrzebował, odkąd tylko pojawił się na świecie. Nie
omieszkiwali mu o tym od czasu do czasu przypominać. Oczywiście
uwagi typu: „ojcu należy się szacunek” czy: „kochaj matkę, która
cię wykarmiła” były całkiem na miejscu i nikt nie ośmieliłby się
podważyć ich słuszności. Jednak upominanie młodego chłopaka
słowami: „beze mnie to byś na śmietnisku mieszkał” czy: „wszystko
dobre, co cię w życiu spotkało i spotka, pochodzi ode mnie” było
znacznym nadużywaniem rodzicielskiej przewagi. Wiadomo jednak,
że często powtarzane prawdy o świecie po pewnym czasie zaczynają
nabierać realności, więc w umyśle Marcina świat właśnie tak
wyglądał – podlegał jego ojcu. On sam też mu podlegał i za wszelką
cenę pragnął sprostać jego wymaganiom.
Kiedy wyszedł z pokoju, usłyszał męskie głosy dobiegające
27
z salonu na parterze. Rozpoznawał głos Jarosława Sobiecha
– swojego ojca – lecz dwa pozostałe były całkiem nowe. Schodził
powoli schodami, stopniowo zyskując widok na salon. Postanowił, że
spróbuje przemknąć obok niespostrzeżenie, lecz ojciec jakby wyczuł
w powietrzu jego obecność.
– Hej, Marcin! – zawołał, przywołując go żarliwie gestem ręki.
– Chodź tu na chwilę.
Chłopak wszedł posłusznie do salonu. Stary Sobiech siedział
w towarzystwie dwóch dobrze przypakowanych panów. Byli dość
opaleni jak na tę porę roku i nosili drogo wyglądające zegarki, co
z pewnością imponowało ojcu.
– To Marcinek, mój pierworodny – wyjaśnił dumnie stary.
– Kiedyś przejmie po mnie interesy. Jeszcze się przyucza, ale zdolny
z niego chłopak i pracowity. Studiuje! Jak to się nazywa, synek?
– Komparatystyka…
– Komparatystyka! A gdzie ty teraz wychodzisz?
– Umówiłem się z dziewczyną.
– A! No, to leć! – ponaglił go, po czym szeptem zwrócił się do
mężczyzn. – Jaki obrotny! Z dziewczyną się umówił! Tylko kup kwiaty
jakieś! – krzyknął w stronę korytarza. – Dziewczyny lubią kwiaty…
Marcin otworzył swoje czerwone bmw 4 i usadowił się
w fotelu, kiedy do środka wskoczył niespodziewany pasażer. Był
to Komplet – chłopak od wszystkiego, który pracował dla starego
Sobiecha od dwóch lat. Załatwiał telefony, sprzątaczki, alkohol na
imprezy, dziewczyny dla gości z zagranicy i wiele, wiele innych.
Bezpretensjonalnie zapiął pasy, mówiąc:
– Podwieziesz mnie pod stadion? Mam spotkanie.
– Ja też… – odparł nieśmiało Marcin. – Jestem umówiony.
– Pięć minut w tę czy w tamtą nie zrobi ci przecież różnicy! No!
28
Odpalaj, bo czas ucieka.
Chłopak westchnął głęboko i przekręcił kluczyk. Zaparkował
blisko Stadionu Narodowego, obok kwiaciarni. „Widocznie tak miało
być!” – pomyślał i idąc za radą ojca, kupił jedną czerwoną różę.
Małgorzata czekała na niego pod kinem „Arkadia”. Spóźnił
się trochę. Niewiele. I przyniósł różę! Nie mogła mieć pretensji.
Wybaczyła. Pocałowała go w polik i od razu złapała jego rękę. Marcin
kupił duży popcorn i dwie cole. Usiedli w ostatnim rzędzie niemalże
pustej sali kinowej. Film już niedługo schodził z ekranów. Wszyscy
znajomi o nim mówili, więc Gosia nalegała, żeby go obejrzeć. Marcin
widział go już wcześniej, jednak nie przyznał się do tego. Chciał,
żeby ona sądziła, że doświadczają tego razem po raz pierwszy. Jak
przystało na produkcję hollywoodzką, między wybuchem a imprezą
na ekranie doszło do sceny erotycznej. Mało błyskotliwe dialogi.
Emocjonalna muzyka. Najlepsze sceny z filmu można było zobaczyć
wcześniej w trailerze.
Dziewczyna na pierwszy rzut oka nie wyglądała na zbyt
inteligentną. Zachowywała się czasami dziwnie, gadała głupoty i żuła
gumę w dość pokazowy sposób. To wszystko stanowiło jednak swego
rodzaju autokreację mającą na celu utrzymanie pozytywnego nastroju
i przyciąganie do siebie wesołych ludzi. Małgorzata skrywała w sobie
swoistą wrażliwość i błyskotliwość. Właśnie dzięki tym cechom
zaskarbiła sobie sympatię Marcina. Pół godziny po rozpoczęciu filmu
ziewnęła ostentacyjnie i zsunęła się nieco z fotela. Położyła dłoń na
udzie chłopaka i zaczęła masować je delikatnie. Potem nieco mocniej.
Gdy chłopak się wyprężył, złapała go za krocze i ofiarowała mu kilka
minut przyjemności. Postanowił, że następnym razem zrobią to
naprawdę. W łóżku. Żeby i ona doznała nieco rozkoszy.
Po filmie odwiózł ją do domu na Ursynowie. Na zakończenie
29
spotkania dostał jeszcze namiętnego całusa, a wyszeptane przez nią:
„do zobaczenia” pozostawiło go w błogostanie wyczekiwania.
30
Pobierz darmowy fragment (pdf)