Darmowy fragment publikacji:
ISBN 97883–242–1002–2
SpiS treści
Przedmowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
7
Część I
dziennik Paryski
(12 listopada 1984–9 listopada 1985) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
paryż młodopolSki
Część II
Stolica śWiata . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
polSka W paryżU . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
lUdZie poGraNicZa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
prZyJaciele FraNcUZi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
oGNiSka polSkicH artyStÓW i Pisarzy . . . . . . . . . . . . . . . . .
towarzystwo Filharmoniczne polskie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
koło polskie artystyczno-literackie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
towarzystwo polskie artystyczno-literackie . . . . . . . . . . . . . . .
towarzystwo artystów polskich . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
o mieJSce dla polSki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
agence polonaise de presse . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
akcja Sienkiewicza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
komitet Francusko-polski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Batalia o paska i polską literaturę . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
patroNat WieSZcZÓW . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
droga adama na plac d’alma . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
przy grobie Juliusza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
13
97
111
139
154
182
189
191
197
202
208
208
219
232
244
264
265
282
6
Spis treści
295
BeStSeller i JeGo pokłoSie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
308
młoda polSka U Bram eUropy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
318
paryskie sukcesy i porażki Stanisława Wyspiańskiego . . . . . . . .
Jana augusta kisielewskiego nieudana wyprawa po złote runo . .
330
podbój paryża przez Józefa Weyssenhoffa i jego „podfilipskiego” 343
349
paryskie nadzieje i rozczarowania Stefana żeromskiego . . . . . .
Władysława S. reymonta droga na paryski parnas . . . . . . . . . .
374
BiBlioGraFia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
407
Nie tylko o paryżU
Część III
Nowożytny Babilon. obraz paryża w literaturze polskiej
lat 1890–1930 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
kolonia paryska polskich malarzy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Stanisław przybyszewski i Francuzi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Bizancjum modernistów. „W mrokach Złotego pałacu czyli
Bazilissa teofanu” tadeusza micińskiego w kontekście literatury
europejskiej o tematyce bizantyjskiej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Francja i rosja. karta z dziejów stosunków literackich w europie
na przełomie XiX–XX wieku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nieznani, zapomniani... o dawnych tłumaczach literatury polskiej
we Francji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
krótka opowieść o emigracyjnym skarbie i niektórych jego
strażnikach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
paryska przygoda „Halki” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
tadeusza Boya-żeleńskiego kłopoty paryskie . . . . . . . . . . . . . . . . .
Głos wolny, wolność ubezpieczający... Nadsekwańskie echa
413
431
451
470
494
509
534
549
557
Wielkiego Strajku chłopskiego z 1937 roku . . . . . . . . . . . . . . .
562
SpiS ilUStracJi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
nota edytorska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
indeks nazwisk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
583
585
587
Przedmowa
od najdawniejszych czasów paryż podbijał serca polaków. rzesze
naszych rodaków wędrowały w czasach narodowej niewoli do paryża
w poszukiwaniu schronienia i szansy swobodnego działania na rzecz
zniewolonej ojczyzny. od wieków podążali i nadal podążają do paryża
poeci i pisarze, a także artyści. W dwudziestoleciu międzywojennym
pojawiła się w tym mieście wielotysięczna gromada naszych rodaków
szukających pracy i zarobku. klęska wrześniowa w 1939 roku sprawiła,
że w murach stolicy Francji znaleźli schronienie niedawni żołnierze
ponownie wymazanej z mapy europy naszej ojczyzny. Niemała gro-
mada polaków osiedliła się w paryżu po ii wojnie światowej. Byli to nie
tylko żołnierze, ale także politycy, którzy odmówili powrotu do kraju,
w którym zainstalowany został przez Sowietów reżim komunistyczny.
w ciągu ostatnich blisko dwudziestu lat, po odzyskaniu przez polskę
wolności, zjawiła się w paryżu kolejna fala polaków. przyjeżdżają tu
w poszukiwaniu pracy „bracia” słynnego w całej Francji „polskiego hy-
draulika”, ale także inżynierowie, architekci, lekarze.
Bez względu na okoliczności, do paryża zawsze podążali studenci
i profesorowie. drogę przecierali im tacy ludzie, jak mistrz Wincenty
zw. kadłubkiem, który na paryskiej Sorbonie zdobywał wiedzę, aby
po latach móc się nią pochwalić na kartach swojej Kroniki, czy bracia
Jan i marek Sobiescy, którzy właśnie w stolicy Francji przygotowywali
się do podjęcia ważnych obowiązków w ojczyźnie. Na początku lat
siedemdziesiątych XX wieku także i ja dotarłem do paryża. po raz
pierwszy zobaczyłem to miasto w lutym 1970 roku. Zatrzymałem się
8
Przedmowa
w nim trzy dni, w drodze do aix-en-provence, dokąd zostałem wysła-
ny przez ministerstwo Szkolnictwa Wyższego i Nauki w celu objęcia
posady lektora języka i kultury polskiej na tamtejszym uniwersytecie.
w czasie siedmiu semestrów, które spędziłem w aix-en-provence, nie-
jeden raz byłem w paryżu. korzystałem z każdej nieledwie okazji, aby
– gdy tylko pojawiła się sprzyjająca okoliczność (np. wywołana kolej-
ną falą strajków studenckich przerwa w zajęciach dydaktycznych czy
okres świąteczny) – pojechać do stolicy Francji (kiedyś obliczyłem, że
było takich wypraw trzynaście!). moje pobyty w paryżu trwały wów-
czas zazwyczaj kilka dni. Zanurzałem się w tym czasie w jego niezwy-
kłej atmosferze, odwiedzałem muzea, a nade wszystko dwie biblioteki:
Bibliotekę polską przy quai d’orléans oraz Bibliothèque Nationale.
miałem wówczas w paryżu nawet „swój” hotelik, w którym z zasady
się zatrzymywałem (na Wyspie św. ludwika, przy ul. św. ludwika pod
numerem 45, w hotelu noszącym imię tego świętego króla Francji).
z chwilą gdy latem 1973 roku powróciłem do kraju, urwały się także
i moje wyprawy do stolicy Francji. ale los uśmiechnął się do mnie po
raz drugi: wczesną wiosną 1984 roku! przypadkowe spotkanie w kra-
kowie z prof. marią delaperrière, moją niegdysiejszą koleżanką ze stu-
diów na UJ, która właśnie objęła obowiązki kierownika katedry polo-
nistyki w Narodowym instytucie Języków i cywilizacji Wschodnich
w paryżu (institut National des langues et civilisations orientales)
sprawiło, że jesienią tego roku stawiłem się w stolicy Francji do pracy
w iNalco. objąłem w instytucie etat lektora, choć z góry wiedzia-
łem, że będę prowadził, oprócz lektoratu, także wykłady z literatury
i kultury polskiej. Uznałem jednak, że skoro dla króla Henryka iV pa-
ryż „wart był mszy”, to i ja otrzymywałem od opatrzności niezwykłą,
a na owe czasy właściwie niepowtarzalną szansę spędzenia kilku lat
w tym czarodziejskim mieście.
mój pobyt w paryżu trwał osiem semestrów akademickich (od jesie-
ni 1984 do lata 1988). ponieważ wyjechałem do paryża sam, bez rodzi-
ny (żona z dziećmi raz w roku przyjeżdżała do mnie na okres dwóch
– trzech tygodni), mogłem bez większego trudu zanurzyć się w życie
tego miasta. oczywiście, bardzo wiele czasu zajmowało mi przygoto-
wywanie się do zajęć (szczególnie do trzech różnych wykładów, w tym
dwóch – prowadzonych w języku francuskim). ale, przyzwyczajony do
dobrego gospodarowania czasem, nie omieszkałem korzystać z jakże
bogatej oferty kulturalnej nadsekwańskiej metropolii (wystawy, teatry,
Przedmowa
9
kina). Nade wszystko jednak z podjęcia pracy w miejscowych bibliote-
kach i archiwach. moją aktywność z pierwszego okresu pobytu w sto-
licy Francji dobrze dokumentuje drukowany tu jako część pierwsza
książki Dziennik paryski .
Wiosną 1985 roku w czasie pracy w Bibliotece polskiej natkną-
łem się na nikomu nieznane i nieopracowane bogate archiwum Jó-
zefa Gałęzowskiego, wieloletniego dyrektora muzeum Narodowego
polskiego w rapperswilu. Za zgodą pracowników Biblioteki zająłem
się porządkowaniem bardzo bogatej korespondencji Gałęzowskiego.
w czasie tej pracy pojawił się pomysł przygotowania w oparciu o od-
nalezione materiały pracy, którą roboczo zatytułowałem Ludzie Rap-
perswilu, a która mogłaby stać się ważnym przyczynkiem do dziejów
tej jakże zasłużonej instytucji polskiej na Wychodźstwie, której zbiory,
przewiezione do kraju na mocy decyzji Sejmu rp, spalili w 1944 roku
Niemcy po stłumieniu powstania warszawskiego. pracowałem nad ar-
chiwum Gałęzowskiego blisko rok, zebrałem też rzeczywiście bogate
materiały. książki jednak do dzisiaj nie napisałem, choć wciąż żywię
nadzieję, że nadejdzie pora na skorzystanie z poczynionych w paryżu
wypisów z korespondencji tej miary ludzi, co Władysław plater – zało-
życiel muzeum, Henryk Bukowski, teodor tomasz Jeż, agaton Giller,
karol lewakowski, Stefan żeromski czy Zygmunt Wasilewski. książki
o „ludziach rapperswilu” nie napisałem, wciągnęło mnie bowiem bez
reszty nowe biblioteczne „odkrycie”: niezwykle bogate archiwum ka-
zimierza Woźnickiego, człowieka, który na przełomie XiX–XX wieku
był niewątpliwie najważniejszym organizatorem życia kulturalnego i ar-
tystycznego polskich pisarzy, poetów czy malarzy, którzy na dłużej czy
krócej osiedlili się w stolicy Francji. Wkrótce dotarłem do archiwów
innych „paryskich” polaków, co w konsekwencji pozwoliło mi przygo-
tować monografię pt. Paryż młodopolski, wydaną w 1993 roku, a tutaj
przedrukowywaną jako część druga niniejszej książki.
Na tym jednak nie poprzestałem. prowadzone w bibliotekach pa-
ryskich poszukiwania pozwoliły mi zebrać materiały, które wykorzy-
stałem już po powrocie do kraju do napisania drukowanych tu w czę-
ści trzeciej książki dziesięciu rozpraw i szkiców. Nie wszystkie ściśle
dotyczą spraw związanych z paryżem, do wszystkich jednak zebrałem
materiały w czasie pobytu w stolicy Francji.
Jak widać, także i ten tom „tryptyku europejskiego” jest swoistym
moim pamiętnikiem z czterech lat spędzonych w stolicy Francji. pa-
10
Przedmowa
miętnik to nietypowy, złożony bowiem z różnorodnej materii. daje
on jednak wyobrażenie o moich zatrudnieniach naukowych w czasie
pobytu w paryżu. mam też nadzieję, że jego lektura przyniesie czytel-
nikom nieco radości, że dowiedzą się o sprawach szerzej nieznanych,
które potwierdzają siłę związków kulturalnych i literackich polsko-
francuskich. tego im i sobie w każdym razie życzę.
Kraków, 13 kwietnia 2008
Część pierwsza
Dziennik paryski
(12 listopada 1984–9 listopada 1985)
12 listopada 1984
pełen niepokoju, ale i nadziei, ląduję na lotnisku orly-Sud. pierw-
sze wrażenie onieśmiela. przed kilkunastu laty lądowałem na le Bour-
get. Było to lotnisko bardziej swojskie, trochę prowincjonalne. tu, na
orly, z każdego kąta przemawia do przybysza rozmach, nowoczesność,
potęga. Już tutaj podróżny zdaje się tracić resztki swojej osobowości
– którą tak wysoko cenił jeszcze przed chwilą, w powietrzu. Staje się
ziarenkiem piasku w przesypującej się machinie czasu. obsługa pasa-
żerów odbywa się taśmowo, szybko, sprawnie. po odbiór bagaży trzeba
przejść kilkaset metrów. Nikt ich oczywiście nie sprawdza, nikogo nie
obchodzą...
ale paryż to miasto niespodzianek. oto, zaledwie odetchnąłem
jego powietrzem – jeszcze tutaj świeżym, bo to wszak około 40 km
od centrum miasta – a już spotykam przyjaciółkę mojej rodziny od lat
kilkunastu. to cilick, czyli pani cécile Santamaria, która w ostatniej
chwili (na kilka godzin przed moim przyjazdem), odebrawszy wiado-
mość o moim przyjeździe, stawiła się na powitanie. radość obopólna.
Upłynęło ponad 12 lat od naszego ostatniego spotkania, a wydaje się,
że było to zaledwie wczoraj, może – przedwczoraj. dzięki pomocy ci-
lick (to jej pseudonim literacki, który wszedł jednak w użycie także
w środowisku domowym i znajomych) szybko docieram do paryża.
w stacji paN-u, przy ulicy lamandé, zarezerwowałem sobie pokój.
mam więc gdzie się zatrzymać! ale nie tylko to. oto w bramie wejścio-
wej do tak bliskiego sercu setek polskich uczonych, stypendystów, pro-
fesorów budynku przy lamandé spotykam przyjaciela z dawnych lat,
prof. tadeusza Bujnickiego. od miesiąca mieszka tutaj, jako stypen-
dysta francuskiego mSZ-etu. przyjaciel wita mnie po polsku – sercem
i... butelką côte-du-rhône! czyż może być cieplejsze przyjęcie? Nic
zatem dziwnego, że gdy około północy zasypiam na trochę twardym
łóżku, błogosławię los za opiekę.
14
Dziennik paryski
13 listopada 1984
to dzień mojej „instalacji” na Uniwersytecie. Z dalekiego chartres
przyjeżdża moja nowa szefowa z institut National des langues et civili-
sations orientales, prof. maria delaperrière. o dziesiątej stajemy u bram
cité Universitaire. początki są dobre. okazuje się, że prośba szefowej
została uwzględniona i otrzymuję przydział do pokoju 325 w collège
Néerlandais. pokój zwyczajny, z umywalką. łazienka wspólna na pię-
trze. Jest za to Regulamin, w którym wypisano, ilu to rzeczy zabrania się
lokatorowi (prania, gotowania, używania dodatkowego oświetlenia...).
Na szczęście podobno regulaminy wymyślono po to, by istniały, nie zaś
po to, by ich przestrzegano! mam zatem miejsce w akademiku!
drugi próg do przeskoczenia jest o wiele trudniejszy: to „instala-
cja” na uczelni. panie z administracji są wprawdzie bardzo miłe, ale
żądają wypełnienia kilkunastu dokumentów, przedstawienia kilku in-
nych... Na szczęście i ta barykada zostaje zdobyta. przy okazji poznaję
miejsce pracy: pałac przy rue de lille 2. Budynek „sympatyczny”, choć
niewiele wydaje się mieć wspólnego z nowoczesnością. Salki wykła-
dowe rozrzucone są po okolicznych budynkach (na szczęście niezbyt
daleko). W institut National des langues et civilisations orientales
(iNalco) naukę pobiera wcale spora grupa młodzieży, naucza się
tu bowiem grubo ponad 80 języków. Nie widać jednak ruchu, życia
uczelni. Zwraca uwagę kameralny, swojski nastrój. taki nastrój panuje
także w czasie mojej rozmowy z wiceprezydentem iNalco, prof. la-
Bridle’em, odpowiedzialnym za sprawy słowiańskie. przed rokiem był
on gościem UJ, teraz ma okazję do rewanżu. przynajmniej w słowach.
Załatwienie spraw administracyjnych zajmuje mi cały dzień. ani
się spostrzegłem, gdy nadszedł wczesny listopadowy wieczór. o prze-
prowadzce dziś nie ma co marzyć. po prostu sił nie staje... Zmęczony
przeżyciami dnia padam na łóżko w hotelu przy lamandé. Nie mam
czasu nawet na uporządkowanie myśli, zebranie pierwszych wrażeń.
Jutro wszak na 8.30 muszę dotrzeć na uczelnię i podjąć zajęcia. życie
nie rozpieszcza, stawia ostre wymogi.
14 listopada 1984
dziś inauguracja moich zajęć. Wszystko zaczyna się pod dobrym
znakiem. do kilkorga słuchaczy mówię o literaturze polski najdawniej-
Dziennik paryski
15
szych wieków. mówię po francusku, z polskim językiem mają bowiem
jeszcze spore kłopoty. Zainteresowanie spore. może to dobry znak?
Na kolejnych zajęciach (mam ich w tym dniu 5 godzin) stawia się
kilkanaście osób. Nawiązuję pierwsze znajomości. Studenci – jak za-
zwyczaj – o bardzo powikłanych biografiach. tylko dwie osoby pocho-
dzą z polski (podobno w dawnej Sorbonie, czyli w dzisiejszym paris iV,
polacy dominują). reszta to Francuzi, ale są także słuchacze z afryki,
ze Stanów Zjednoczonych i inni.
Skład mojej grupy ćwiczeniowej w pewnym sensie odbija charakter
dzisiejszego paryża, miasta coraz mniej francuskiego, coraz bardziej
kosmopolitycznego. moje wspomnienia sprzed lat dwunastu – trzyna-
stu zostają teraz wystawione na ciężką próbę. miasto bowiem nie tylko
zmieniło się zewnętrznie. pojawiły się nowe dzielnice, nowe osiedla.
Zmienił się nade wszystko jego charakter. przynajmniej w niektórych
dzielnicach. W okolicach lamandé, placu clichy, ale także w wielu
innych dominują zdecydowanie afrykanie i arabowie. Na niektórych
liniach metra to oni właśnie panują bez reszty. Biały paryżanin staje się
tu rzadkością...
ogromny napływ afrykanów i arabów z dawnych kolonii francu-
skich zmienia oblicze paryża. Stolica Francji nabiera charakteru orien-
talnego, południowego. czy proces ten zostanie zahamowany, o co wo-
łać zaczynają coraz głośniej niektórzy politycy, należy wątpić. życie ma
swoje prawa. imigracja z afryki do Francji trwa. paryż coraz bardziej
staje się metropolią kolorowych. i nikt chyba nic na to nie poradzi.
15 listopada 1984
dziś spędziłem pierwszą noc w cité Universitaire. Wieczorem,
przy znaczącej pomocy przyjaciela tadeusza, przeprowadziłem się do
„własnego” pokoju w collège Néerlandais! pokój duży, jasny. ma jed-
nak swoje niewygody. przede wszystkim jest zimny! W nocy porządnie
zmarzłem. trzeba było wstawać, narzucać na łóżko kurtki i płaszcze,
zimno bowiem dało się mi mocno we znaki. Niewesołe perspektywy...
w tej sytuacji rozgrzewa mnie tylko wiadomość z domu. Właśnie
wczoraj wieczorem udało mi się dodzwonić do krakowa. co za radość
usłyszeć głosy bliskich, powiedzieć im, że wszystko toczy się dobrze,
że nie ma się o co niepokoić! to pozwala przetrwać nawet najgorsze.
16
Dziennik paryski
w tym kontekście łatwiej mi przełknąć gorzką pigułkę, jaką zgotowa-
no mi w czasie wizyty w ambasadzie.
Wybraliśmy się do ambasady z przyjacielem tadeuszem. Zgodnie
bowiem z instrukcją, jaką otrzymaliśmy przed wyjazdem, jest to nasz
obowiązek. przyjaciel miał jeszcze złudzenia, że porozmawiamy tam
z kimś, że ktoś się zainteresuje naszym losem. Ja, pamiętając o swoich
dawniejszych przygodach, byłem ostrożniejszy. i oczywiście miałem ra-
cję (choć doprawdy nie chciałbym mieć tej właśnie satysfakcji!). W am-
basadzie „załatwiono” nas na stojąco – kazano wypełnić obszerne an-
kiety i możliwie szybko ruszyć w świat. Jedna jedyna panienka, która
raczyła zjawić się w poczekalni, oświadczyła nam, że dziś wszyscy mają
bardzo dużo zajęć, a ona szczególnie. Zrozumieliśmy w lot. po kilku
minutach byliśmy już na ulicy. Wolni, spokojni, ze świadomością speł-
nionego „obowiązku”. tylko gdzieś tam głęboko raz po raz odzywała
się niespokojna myśl – czy też i oni mają podobną świadomość. czy
świadomość taką posiada także ten jakże arogancki odźwierny, które-
go nie stać było nawet na zwykłe „dzień dobry”. czy posiada ją także
i owa panienka, i owi mityczni „panowie”, wszyscy tak bardzo zajęci!?
Na szczęście dzisiejszy dzień przynosi także i radośniejsze chwile.
przede wszystkim okazuje się, że mam prawo korzystać ze stołówki stu-
denckiej w cité Universitaire. Wprawdzie płacę pełną taryfę za obiad
(17,70 franków), jest to przecież wieść bardzo pocieszająca. Skoro mam
gdzie spać i co jeść, na bok muszą ustąpić wszelkie inne kłopoty.
16 listopada 1984
dziś w programie oprócz wielu innych zajęć miałem dwie wizyty.
pierwsza na prefekturze policji. trzeba wszak podjąć starania o kar-
tę pobytu (carte de séjour). Niestety, wizyta zakończyła się niepowo-
dzeniem. tłum cudzoziemców, przede wszystkim studentów z cité,
szczelnie wypełniał pomieszczenie. Godzinne oczekiwanie w kolejce
przekonało mnie, że trzeba spróbować kiedy indziej, dużo wcześniej.
tym bardziej że czas biegnie, a w południe mam spotkanie z dyrekto-
rem instytutu polskiego. Na szczęście przynajmniej ta wizyta przebiega
pomyślnie. pan klimkiewicz sprawuje urzędową opiekę nad polakami
pracującymi w uczelniach francuskich w ramach umowy kulturalnej
polsko–francuskiej. orientuje się dość dobrze w sytuacji poszczegól-
Dziennik paryski
17
nych ludzi, choć niektóre sprawy widzi w wyostrzonym świetle, zbyt
jaskrawo. cóż, ostatnie, wcale niełatwe lata kazały mu widocznie dmu-
chać na zimne...
czy współpraca nasza się ułoży? obaj mamy taką nadzieję. życie
odpowie samo. Zobaczymy. W każdym razie chęci nie brakuje. tym
bardziej że wszystko wskazuje na to, iż będę musiał szukać pomocy
w bibliotece instytutu. Zajęć mam w uczelni sporo (14 godzin tygo-
dniowo!), nieodzowna musi być więc pomoc bibliotekarska.
w czasie chwilowej zadumy stwierdzam, że właściwie od kilku dni
żyję prawie wyłącznie w paryżu podziemnym! masa spraw, jakie mu-
szę załatwić w coraz to innym miejscu miasta, sprawia, że bez przerwy
jeżdżę metrem. czuję się też tutaj zupełnie dobrze, swojsko. Bez pudła
wybieram właściwy kierunek, zmieniam linie, wędruję podziemnymi
korytarzami... ani się spostrzegłem, że w ten sposób stałem się oby-
watelem miasta, które przed półtora wiekiem tak barwnie opisał był
Wiktor Hugo.
Wędrówka paryskim metrem to prawdziwa przygoda. Właściwie
każda linia ma swój własny charakter. Jedne przypominają jako żywo
paryż przedwojenny: jeżdżą po nich wysłużone stare zestawy – pociągi
(po 5 wagonów w każdym zestawie, środkowy wagon kl. i). inne – cen-
tralne – tchną nowoczesnością, elegancją. to już metro przyszłości (np.
linia pospieszna rer). odrębna sprawa to stacje. Jest ich chyba kilka-
set. każda z nich ma swój własny wystrój. do jednych zawitała nowo-
czesność wraz z ruchomymi schodami, trasami szybkiego ruchu (np.
montparnasse-Bienvenue), w innych wciąż jeszcze stare windy wywożą
pasażerów na powierzchnię ziemi. Wszystkie – zgodnie ze starym pa-
ryskim zwyczajem – przyjęły funkcję głównego centrum reklamowego.
Na szczęście reklamy te są stosunkowo spokojne, nie atakują prze-
chodnia. Zginęła dawna ich agresywność. tak, jak wycofana została ze
stacji metra rozpowszechniona niegdyś sprzedaż w automatach gumy
do żucia. dziś to już przeszłość. kto był sprawcą tej odmiany, nie po-
trafię odpowiedzieć. dość, że zaginęła ta tradycja. Nie tylko ona.
17 listopada 1984
Spisywanie tego dziennika zaczyna stawać się interesującym przed-
sięwzięciem. czy starczy mi sił i ochoty na zapełnianie tych stronic,
18
Dziennik paryski
na odnotowywanie tego, co jest tego godne? przecież nie sposób opi-
sać wszystkiego. czy zapisywać tylko wrażenia o świecie? a może dać
więcej miejsca zwierzeniom własnym? pytania te mnożą się nie bez
kozery. Wczoraj spędziłem kilka wieczornych godzin przy biurku.
przygotowując wykłady, wypadło mi sięgnąć do Dziejów kultury pol-
skiej aleksandra Brücknera. do dzieła niezwykłego, pełnego fajerwer-
ków i niespodzianek, monumentalnego, a przy tym bardzo osobistego!
Jakże daleko odbiega ono od obowiązującej dziś zasady tzw. obiekty-
wizmu! Brückner wydaje sądy bez najmniejszych skrupułów. Jednych
kreuje na bohaterów, innym odmawia prawa do pamięci. a wszystko
to znajduje wsparcie w jego jakże znakomicie pojemnej pamięci! to
umysł doprawdy na miarę renesansu!
czytając Dzieje kultury polskiej nie sposób nie postawić pytania: co
ważniejsze – człowiek czy świat, myśl czy czyn? Brücknera interesowali
przede wszystkim ludzie. a mnie? Na razie pytanie to niech pozosta-
nie bez odpowiedzi.
dziś sobota. Na dworze leje, zimno, wieje wiatr. Nie chce się na-
wet wychylić nosa z domu. od ranka siedzę przy biurku i pracuję. po
obiedzie nie sposób jednak wysiedzieć. Wraz z tadeuszem ruszamy
do serca paryża, na plac Zgody (place de la concorde). W listopa-
dowym deszczu zlewają się kontury stojącej nieopodal wieży eiffla.
Nad placem zaś – niby okrzyk rozpaczy – wznosi się ku górze obelisk
z luksoru. Wyrwali go kiedyś przodkowie dzisiejszych mieszkańców
paryża z dalekiego egiptu, przewieźli tutaj i postawili na znak swej
potęgi. dziś luksorski monument zdaje się głosić zmęczonemu bez-
ustanną gonitwą światu jedną jedyną prawdę: o upływie czasu, o sile
materii i nietrwałości pamięci człowieka. przed dziesiątkami wieków,
w starodawnym egipcie, artyści mozolili się nad wykuciem w twardym
kamieniu prawd o ich własnym świecie. dziś pamięć o nich przepadła.
odeszły także w niepamięć prawdy, które zaklęli w tym kamieniu. Na
placu Zgody stoi dziś głuchy na świat, na jego bolesne wstrząsy i kon-
wulsje, pomnik-wyzwanie, pomnik-przestroga. czy go zauważają pa-
ryżanie? może go widzą z okien swych wspaniałych samochodów. ale
nie potrafią już, niestety, czytać wyrytych na nim znaków. Niestety, nie
wiedzą, dlaczego go odkuto w kamieniu...
przyjechaliśmy na plac Zgody przede wszystkim w nadziei odwie-
dzenia pałacu Jeu de paume – wspaniałego muzeum impresjonistów.
przyjechaliśmy mimo najgorszej listopadowej pogody. czy zostaniemy
Dziennik paryski
19
nagrodzeni? kłębiący się w wejściu do muzeum różnojęzyczny, prze-
moknięty tłum nie zachęca. Będzie tłok! Nie ma jednak wyboru. de-
gas, renoir, manet, monet, cézanne, Van Gogh... są tuż obok! Jakże
im nie złożyć choćby krótkiej wizyty? Jakże im się nie pokłonić? tak,
pokłonić. Bo na zawarcie bliższej znajomości z tymi płótnami przyj-
dzie pewnie czas. dziś, w tym tłumie, przy boku przyjaciela nie ma
możliwości zaznajomienia się z nimi. do muzeów najlepiej chodzić
samotnie w czasie, gdy inni zajęci są swoimi sprawami... cóż więc da
mi dzisiejsza wizyta? dużo i mało. daje przede wszystkim możliwość
ogarnięcia ogromu dorobku impresjonistów. to bogactwo, od którego
dostaje się zawrotu głowy. Jakże dziwny, inny świat wydał tych arty-
stów! Jakże inni byli oni sami! każdy z nich był osobowością, każ-
dy szukał swojej własnej drogi. a przecież nie sposób nie wskazać na
wspólne ich korzenie. Na pozór niewiele jest wspólnego między mo-
netem a Van Goghiem, cézanne’em a Gauguinem. każdy z nich wi-
dział otaczający świat inaczej, próbował go odtworzyć – bądź stworzyć
– przy użyciu swej własnej techniki. a przecież łączy ich nie tylko epo-
ka, która ich wydała. Nie tylko koncepcja światła na płótnie, nie tylko
podobny rodowód. łączy ich nade wszystko chyba umiłowanie życia.
z setek zawieszonych w pałacu Jeu de paume obrazów ponad wszyst-
ko woła prawda o pięknie świata, o radości życia. Zarówno baletnice
degasa, jak żniwiarze Van Gogha, tahitańskie dziewczęta Gauguina
i damy moneta, goście prowansalskiej oberży cézanne’a i panienki
paryskiego półświatka toulouse-lautreca – wszyscy oni zdają się ce-
nić życie, radować się nim. czy cenili je modele artystów – nie wiem.
Wiem jednak, że cenili je sami artyści. toteż malowali swoje obrazy
z radością, a może i z przekleństwem na ustach. Nie mieli jednak wy-
boru. życie ich zmuszało do tego. musieli się mu poddać, stać się jego
apostołami...
Niestety, nie są apostołami życia bywalcy baru „Hôtel-ellen” z rue
Ferdinand duval w iV dzielnicy paryża. postanowiłem odwiedzić ten
bar, mam bowiem wiele do niego sentymentu. przed kilkunastu laty to
tutaj właśnie poznałem rodaka z mojego radłowa, człowieka, którego
los jeszcze w latach dwudziestych wyrzucił na paryski bruk. Nie dziw
więc, że, skoro tadeusz zaproponował „postimpresjonistyczną” kawę,
skierowaliśmy się właśnie tutaj.
Bar „ellen” właściwie w niczym się nie zmienił. życie dookoła bie-
gnie naprzód, ale on wciąż istnieje. Wciąż też można w nim spotkać
20
Dziennik paryski
– chociaż coraz rzadziej – polskich rozbitków z lat międzywojennych.
Wypędzeni z rodzinnych domów przez kryzys lat trzydziestych, inni
przez wojnę, znaleźli w barze „ellen” swoisty azyl. tu się schodzą, tu
dyskutują, tu się kłócą i radują. Właściciel baru, pan Jakub, zna wszyst-
kich. Wie, kto lubi piwo, kto wino czerwone, kto zaś może pozwolić
sobie na pastisse lub pernod. Niestety, dzisiejsza nasza wizyta w barze
„ellen” przebiegła w nastroju melancholii. mój rodak zmarł przed ro-
kiem. Nikt nie wie, gdzie go pochowano. owszem, dobrze pamiętają
go . Palił zawsze cygara, był bardzo honorowy – powiada pan Janek. inny
gość dorzuca – spierał się zawsze ze Staszkiem z Warszawy, z tym kape-
lusznikiem. dziś nie ma już ani pawła, ani Staszka. odeszli na zawsze.
ich dawni koledzy przy „balonie” czerwonego wina chcą zapomnieć
o swej starości i samotności. czekają na chwilę, gdy przyjdzie ona –
wybawicielka i zamknie im oczy na zawsze. a wtedy nie odwiedzą już
baru „ellen”. Wprowadzą się do niego pewnie nowi lokatorzy, koledzy
i kompani owego ryśka, który porzucił był właśnie studia w krako-
wie i przyjechał tu, do paryża, na zarobek. Na razie pracuje od czasu
do czasu jako pomocnik tapeciarza, wieczorami zaś zmywa naczynia
u wujka w barze „ellen”. może za miesiąc, może za rok „stanie na
nogi”. dostanie wówczas „papiery”, zacznie zarabiać, żyć... po to, by
po latach znów przychodzić do jakiegoś baru „ellen” w poszukiwa-
niu wspomnień o rodzinnym, dalekim kraju, by topić te wspomnienia
w lampce czerwonego cienkusza...
18 listopada 1984
dziś niedziela, dzień świąteczny. Najpierw odwiedzam serce pary-
ża, czyli katedrę Notre-dame. Nabożeństwo o godzinie 10.00 ma cha-
rakter uroczysty. środkową, potężną nawę wypełniają wierni. Boczne
nawy, odgrodzone wysoką drewnianą zaporą, służą setkom turystów
za miejsce – stosunkowo wygodne – do zwiedzenia świątyni, a także
przyglądnięcia się trwającemu właśnie nabożeństwu.
Samo nabożeństwo przebiega w nastroju powagi i podniosłości. ka-
płan wygłaszający naukę mówi pięknie i przekonująco. Nawołuje wier-
nych do przestrzegania podstawowych kanonów moralności chrześci-
jańskiej, zarówno w życiu osobistym, jak i społecznym. pięknie brzmi
w starych murach katedry głos chóru – szczególnie w momencie gdy
Dziennik paryski
21
śpiewa po łacinie Credo. mimo prób trudno przecież skupić się w cza-
sie nabożeństwa. Z jednej strony ogrom tej budowli, z drugiej tłumy
przechodzących obok turystów, bezustannie błyskających elektronicz-
nymi lampami aparatów fotograficznych, z trzeciej zaś świadomość
jakże długiej i bogatej historii tej świątyni – wszystko to sprawia, że
nie sposób oderwać się od otaczającego świata i zastanawiać się nad
pięknymi i mądrymi prawdami, o jakich mówi kapłan od ołtarza.
to dziwne, ale Notre-dame de paris, pełniąc dziś tak różnorod-
ne funkcje – świątyni, zabytku historycznego, centrum ewangelizacji
dorosłych etc. – przykuwa do siebie uwagę nade wszystko chyba swą
niepowtarzalną urodą. Nawet dzisiaj, w dzień deszczowy, fascynu-
je swą koronkową, niepowtarzalną, pełną najbardziej zaskakujących
rozwiązań architekturą. średniowieczni artyści zaiste musieli w czasie
przygotowań do tej pracy być w prawdziwym natchnieniu twórczym.
pozostawili nam bowiem arcydzieło architektury, które zachwyca, ale
którego nie sposób zrozumieć, wyjaśnić, zgłębić.
Urzeczony urodą architektury i atmosferą wspaniałej świątyni
z tym większą radością spieszę na spotkanie z przyjaciółmi, z którymi
rozstałem się przed dwunastu laty. José i cilick w dawnych, prowan-
salskich latach należeli do najbliższego kręgu moich znajomych. Z ra-
dością spieszę teraz do nich. Jak się dowiaduję, właśnie się przepro-
wadzili. mieszkają obecnie w jednym z kilkudziesięciu podparyskich
osiedli-satelitów. Zajmują cztery pokoje, kuchnię. miejsca sporo, choć
niegdyś wydawało się, że było go więcej. to sprawa dzieci, które w tych
latach dorosły, zaczęły się usamodzielniać. pablo, ten bodaj najbardziej
ulubiony przez rodziców syn, od roku pracuje w tunezji, odrabiając
w ten sposób służbę wojskową. mała niegdyś ewa, piękna czarnooka
pół-polka, pół-Hiszpanka, a właściwie Francuzka, od pewnego czasu
mieszka wraz z davidem. Właśnie jutro mają przenosić się do nowe-
go trzypokojowego mieszkania. Zakupiła je dla nich matka dawida...
a miguel? ten nieznośny niegdyś chłopaczek? Właśnie dziś obchodzi
swe dwudzieste urodziny! ach, ten czas...
może najmniej zmian zaszło w José i cilick. przyprószyła ich moc-
no – to prawda – jesienna siwizna. ale wygląda na to, że się nie zmieni-
li. chociaż to niezupełnie tak. Zmiany zaszły także w nich, i to spore.
cilick – jak dawniej wprawdzie z upodobaniem zajmuje się poezją,
sprawami zaświatowymi, astrologią, tajemniczymi promieniami, robi
to jednak z daleko większą rezerwą. Jakby dobrze sobie zdawała spra-
22
Dziennik paryski
wę z tego, że trzeba chronić ten azyl przed rozpadem, ale – że jest to
tylko azyl. José także wyraźnie przekroczył pewną granicę. Niegdyś był
zawołanym zwolennikiem prawicy, dziś z przekonaniem broni polityki
socjalizującego rządu. ale nie tylko w polityce zmienił on swe wybo-
ry. także w życiu codziennym stał się mniej dziarski (to daje o sobie
znać pięćdziesiątka!), mniej miękki w stosunku do cilick... Jakby życie
dało mu więcej zgryzot niż radości, zmusiło go do większego wysiłku,
pracy.
w domu José i cilick spotykam sporo gości. przy stole, przy lampce
beaujolais (Beaujolais est arrivé! – wołają wszędzie napisy), przy kolej-
nych potrawach, płynie rozmowa dosyć wartko. oczywiście, nie spo-
sób pominąć spraw polskich. daje się zauważyć, jak właściwie opinie
wszystkich są ogromnie uproszczone. prawdy, które wygłaszają, są tyl-
ko bladymi kalkami rzuconych przez dziennikarzy i polityków haseł.
ale na dobrą sprawę trudno się im dziwić. kto im ma dać ową pełną
wiedzę o tym, co się u nas dzieje? Nie dziw więc, że w czasie rozmowy
raz po raz padają okrzyki zdziwienia: ależ to niemożliwe, my o tym nie
wiemy, to zupełnie inaczej wygląda z naszej perspektywy...
każda, nawet najlepsza wizyta musi mieć swój koniec. ma swój ko-
niec – a nawet i epilog – i ta. oto bowiem, kiedy około 19:00 opusz-
czamy gościnny dom cilick i José, aby powrócić do paryża, pojawia
się nieoczekiwany kłopot: golf davida nie chce zapalić! trzeba go po-
pchnąć. odkładam na bok torbę z notatnikami i kocem – wypożyczo-
nym od cilick, bo w cité zimno – i pomagam, ile mogę. auto w koń-
cu udało się uruchomić. Niestety, nie udało się odzyskać mojej torby!
przepadła na zawsze! Wystarczyło kilka minut, by znikła. komuś się
przydała! cóż, takie jest życie. od pierwszego dnia pobytu w paryżu
przestrzegano mnie przed złodziejami. Nie ustrzegłem się i trzeba było
opłacić chwilę nieuwagi! Na szczęście dokumenty i pieniądze zostały.
Na szczęście...
19 listopada 1984
początek drugiego tygodnia pobytu w paryżu. dzień zaczynam
pod dobrym znakiem. oto w drodze na zajęcia wstępuję do przepięk-
nego starego kościoła Saint-Germain-des-prés. mam przystanek metra
tuż przy tej świątyni. Nie sposób jej ominąć. Już drugiego dnia poby-
Dziennik paryski
23
tu zaglądnąłem tu na chwilę. dziś mam więcej czasu. podziwiam też
wspaniałe romańskie mury, znakomitą robotę kamieniarską dawnych
mistrzów, pochłaniam atmosferę ciszy i spokoju, tak niezwykłą w tej
okolicy. przecież o kilkanaście kroków stąd płynie wartkim strumie-
niem bulwaru St. Germain fala samochodów, po drugiej stronie pla-
cyku, tuż naprzeciw wejścia do kościoła, znajduje się sławna w dzie-
jach literatury europejskiej i światowej kawiarnia „aux deux magots”
(to tu w okresie powojennym zwykła się zbierać śmietanka literatów,
tu wydawano sądy o literaturze, tu ferowano wyroki literackie, które
obiegały cały świat!), a tymczasem w tej świątyni, pośród tych murów
– azyl ciszy i spokoju. przechadzam się powoli wzdłuż bocznej lewej
nawy i nagle... tak, to tu! to właśnie tu, w kościele St. Germain-des-
prés znajduje się grobowiec naszego króla Jana kazimierza. Wszak to
tutaj nasz król był opatem w ciągu ostatnich czterech lat życia, tu go
pochowano w 1672 roku (dopiero po latach przewieziono jego prochy
do wawelskiej katedry). Grobowiec królewski wygląda pięknie. Spo-
glądając nań jakoś nie mogę się opędzić przed refleksją. Jakież wyro-
ki zawiodły cię, Janie kazimierzu, aż tu, do miasta rozciągającego się
nad brzegami Sekwany? ty, królu, któremu wypadło przejść w życiu
tyle nieszczęść, który z uporem walczyłeś o wolność kraju, którego
zdradzali tchórzliwi senatorowie i kanclerze, radziejowscy, radziwił-
łowie i dziesiątki innych, który przysięgałeś w katedrze lwowskiej, że
otoczysz opieką chłopów polskich, ty, królu, nie zdzierżyłeś. Złożyłeś
koronę i dobrowolnie udałeś się do Francji, aby tu oczekiwać śmierci.
Byłeś tragicznie wielkim w tym geście, niepowtarzalnym w naszych
dziejach. miałeś prawo nosić tę koronę do śmierci. a jednak zrzekłeś
się jej, czułeś bowiem, że to wysiłek ponad twoje siły! trzeba było
mieć, zaiste, wiele wewnętrznej siły, by podjąć taką decyzję. ty ją pod-
jąłeś. choć zdawałeś sobie sprawę, że nie przysporzysz sobie tym sławy
u swoich poddanych. podjąłeś ją, choć musiałeś przeczuwać, że nie
będzie już dla ciebie powrotu do rodzinnego kraju. Stałeś się też do-
browolnym wygnańcem-tułaczem na całą wieczność. Nie przychodzą
do twego grobu szkolne wycieczki, by uczyć się narodowej historii.
Nie odwiedzają cię tysięczne tłumy turystów. tylko od czasu do cza-
su przyjdzie tu do ciebie jakiś polak, jak ty – tułacz, i pomyśli, że
nie jest sam, bo przecież kilka wieków wcześniej tułaczy szlak z ziemi
polskiej do francuskiej przebył sam król. to niewiele! a jakże dużo
zarazem...
24
Dziennik paryski
20 listopada 1984
Na dworze wichura. Zimno i deszczowo. aż strach wyjść. a tu nie
sposób zostać w domu. Na rue de lille czekają studenci. dziś rozpo-
czynam wykłady z literatury polskiej XX wieku. Na sali dwadzieścia
osób. Sporo. cieszę się, bo to znaczy, że chyba spełnią się moje ocze-
kiwania, że chyba uda mi się znaleźć także tu entuzjastów chcących
poznać naszą literaturę. może nie wszystkich, może tylko niektórych.
a jednak... Nie zrażam się tym, że w czasie wykładu jeden z młodzień-
ców – z i roku, chyba Niemiec albo Holender – bezustannie pragnie
dać znać o sobie. przerywa, zadaje dodatkowe pytania, wreszcie – wy-
chodzi. prawdopodobnie przyszedł w innym celu. Nie po to, żeby słu-
chać wykładu. trudno, trzeba być przygotowanym na wszystko. to nie
kraków.
Wieczorem w towarzystwie niezastąpionej cilick (przywiozła mi
nową kołdrę!) odwiedzam przepiękny kościół Saint-Séverin. Jest wie-
czór. W łacińskiej dzielnicy (Quartier latin) życie zdaje się docho-
dzić do swego normalnego o tej porze natężenia. Wąziutkimi uliczka-
mi, przy których setki kafejek i małych restauracyjek zachwalają swe
wyroby – greckie (jest ich chyba najwięcej!), arabskie, tureckie... i Bóg
wie jakie, sunie tłum turystów, studentów, gapiów... W oczekiwaniu na
miguela i my wędrujemy pośród tych tłumów. W pewnej chwili cilick
proponuje odwiedziny stojącej obok świątyni. to słynny Saint-Séve-
rin. prawdziwe cudo francuskiego gotyku. świątynia niezbyt wysoka,
wspaniale wkomponowana w otoczenie. mimo że zdaje się zapraszać
wszystkich przechodniów, odwiedzają ją tylko nieliczni. a przecież
właśnie teraz, wieczorem, sprawia ona bodaj najwięcej radości. panuje
w niej półmrok. Z półmroku tego wychylają się dziesiątki przepięknych
kolumn dźwigających sklepienie rozciągające się nad pięcioma nawami.
podziwiam pajęczynę kolumn (każda z nich to odrębne dzieło sztuki,
każda posiada swój własny wystrój), urodę kolorowych witraży, przez
które przebija teraz światło lamp zewnętrznych, słucham delikatnej
muzyki organów (widocznie jakiś artysta przygotowuje się do sobot-
niego koncertu). Wszystko to stwarza niepowtarzalny nastrój. dla mnie
wizyta ta ma jeszcze jeden wymiar. oto bowiem odnajduję tu, w Saint-
Séverin, słynną, wykonaną przez Walentego Wańkowicza kopię obrazu
matki Boskiej ostrobramskiej z Wilna. Według legendy, przywiózł ją
był do paryża w roku 1841 andrzej towiański. przywiózł na prostym
Dziennik paryski
25
chłopskim wozie. Najpierw znajdowała się w jednej z kaplic za głów-
nym ołtarzem. tam zbierali się przy niej polscy tułacze, członkowie
koła Sprawy Bożej, które założył brat andrzej. W latach czterdziestych
XiX wieku stała się ta matka Boska ostrobramska opiekunką tych
tułaczy, którzy zamierzali wypracować nowy model człowieka, prze-
kształcić zwykłych zjadaczy chleba w aniołów. modlili się przed tym
obrazem mickiewicz i Słowacki, Goszczyński i kajsiewicz, Zaleski i...
dziesiątki, a może setki innych. Szukali u tej pani, która w Ostrej świeci
Bramie, sił na dalszy żywot. a także nadziei na lepszy los ojczyzny. od
1866 roku obraz ten znajduje się w bocznej, lewej nawie kościoła. Nie
ma już tabliczek wotywnych, jakie umieszczano na nim przez dziesię-
ciolecia. Zachował się jednak wzruszający napis: O Pani, ku ratunkowi
naszemu pośpiesz się... dziś przed obrazem tym pusto. rzadko, niestety,
przychodzą tu polacy. ale może kiedyś przyjdą. może przyjdzie czas,
gdy uświadomią sobie, że przed tym obrazem znajdą pociechę i wiarę
w lepsze jutro...
21 listopada 1984
Zmęczenie – oto jedyne odczucie dzisiejszego dnia. Sześć godzin
zajęć wyczerpało mnie zupełnie. przy tym podła pogoda. od rana czu-
ję się źle. Wygląda na to, że będzie choroba. W każdym razie zaczyna
się źle. ale nie wolno się poddawać. Siadam do biurka, by napisać listy
do rodziny. to pomaga. to wyzwala energię. powoli wracam do siebie.
Zaczynam rozmyślać. przede wszystkim nad swoim położeniem. czy
ma sens cała ta moja wyprawa do paryża? W końcu w krakowie mam
spokojną pracę, mam liczne grono przyjaciół. Nade wszystko mam ro-
dzinę: żonę, dzieci. a tu? Sam jeden, w zimnym pokoju, skazany na
samotność. czy jest sens w tym przedsięwzięciu? pozornie nie. a prze-
cież sam zdecydowałem, zdecydowali też najbliżsi. i chyba dobrze się
stało. chcąc coś osiągnąć, do czegoś dojść, trzeba wysiłku i poświęceń.
przecież nigdy nie stać by mnie było na wyprawę paryską. tym bar-
dziej nie byłoby mnie stać na sprowadzenie tu rodziny. a tak – będzie
to możliwe. to raduje. Bardzo to zmienia monotonię, która zabija ży-
cie. mamy jedno życie i chciałoby się je przeżyć godnie i ciekawie.
Niemożliwe to bez starań i poświęceń.
26
Dziennik paryski
22 listopada 1984
dzień dzisiejszy przeznaczyłem na załatwienie formalności zwią-
zanych z planowaną na Boże Narodzenie podróżą do kraju. trzeba
przede wszystkim uzyskać wizę aller-retour . w prefekturze policji
oświadczono mi, że wizy takiej nie mogę uzyskać aż do czasu, gdy będę
miał carte de séjour. Wiadomo tymczasem, że na tę kartę czekać trze-
ba do trzech miesięcy! W tej sytuacji pozostaje tylko ambasada. tym
razem zostaję przyjęty ciepło i – co najważniejsze – po ludzku. Urzęd-
nik w stosunkowo szybkim tempie przygotował odpowiednią notę do
francuskiego mSZ-etu. Z notą tą kieruję się do gmachu, w którym
rządzi obecnie minister chesson. Uprzejmy urzędnik przyjmuje notę
oraz paszport i oświadcza, że za 24 godziny będę miał żądaną wizę
(jak się okazuje, dostaję wizę wielokrotną, z ważnością na pół roku!).
Uszczęśliwiony takim obrotem spraw po obiedzie wybieram się do Bi-
blioteki polskiej przy quai d’orléans 6. Bywałem tu częstym gościem
przed kilkunastu laty, pora więc najwyższa odnowić związki. ku swe-
mu zdumieniu zastaję czytelnię pełną. oczywiście, są także znajomi
z krakowa. Nie ma jednak czasu na pogawędki. każdy usiłuje sko-
rzystać z okazji i dotrzeć do upatrzonych materiałów. osobiście wiążę
pewne nadzieje z możliwością podjęcia na nowo pracy nad monografią
Gaszyńskiego. dział rękopisów jednak zawodzi; poza znanymi mi już
listami do Słowaczyńskiego (wydano je przed laty), brak czegoś inte-
resującego. pozostaje zająć się jakąś inną sprawą. odnotowuję z kata-
logu rękopisów sporo numerów. Zaczynam od biografii tadeusza Z.
chamskiego. Niestety, spotyka mnie zawód. rzecz niezbyt interesu-
jąca. dopiero kolejna paczka przynosi oczekiwaną niespodziankę. Są
nią listy Stanisława krzemińskiego do adama asnyka. Zarówno autor,
jak i adresat byli w 1863 roku członkami rządu Narodowego, blisko
współpracowali z trauguttem. potem losy jednego rzuciły do krakowa,
drugi zaś ostał się w Warszawie... asnyk urósł na sztandarowego po-
etę pozytywizmu (a raczej parnasizmu) polskiego, krzemiński stał się
ostoją dziennikarstwa warszawskiego, żywym symbolem nieugiętości
ducha polskiego wobec zaborcy. Jak widzę, trafiłem na ciekawy ślad.
chyba podążę za nim...
Dziennik paryski
27
23 listopada 1984
dzisiejszy dzień upłynął mi pod znakiem Napoleona. Wyruszając
do archiwum znajdującego się w gmachu ministerstwa Spraw Zagra-
nicznych (przy wielkiej esplanadzie inwalidów), zdecydowałem się
złożyć wizytę cesarzowi. to prawda, że wizytę tę trzeba było opłacić
trzynastoma frankami – co w obecnej mojej sytuacji stanowi poważny
wydatek – nie sposób jednak zrezygnować z tego zamiaru. Byłem u ce-
sarza przed kilkunastu laty, pora odświeżyć wspomnienia.
Niestety, spotyka mnie zawód. przez lata całe przeczytałem niejed-
no dzieło o „małym kapralu”, oglądnąłem niejeden album poświęcony
jego wojennej epopei, pisałem o wielkich panoramach Wojciecha kos-
saka (Pod piramidami, Somosierra) . z chwilą wkroczenia w mury kościo-
ła św. ludwika wszystkie te wątki giną, oddalają się. pozostaje tylko
zimny granit grobowca i straszne w swych kształtach jego otoczenie. ta
narzucająca się widzowi grandilokwencja, to uporczywe wydobywanie
zasług cesarza, ta rzymska jego poza na rozlicznych płaskorzeźbach...
Wszystko to każe myśleć o nicości czynów ludzkich, o przemijalności
potęgi. kiedyś, przed kilkunastu laty, zwiedzałem dom rodzinny ce-
sarza Napoleona w jego korsykańskim ajaccio. Zwykły, mieszczański
dom, ze zwykłym mieszczańskim wystrojem. muszę przyznać, że tam-
ta wizyta wzruszyła mnie o wiele bardziej niż dzisiejsze odwiedziny
jego grobu. tam było wiele autentyzmu, były ślady człowieka, mimo że
dom jest pusty. tu, mimo wspaniałego jego grobowca, mimo setek na-
pisów, rzeźb, i tablic, tu właśnie Napoleona nie ma. Są ślady jego idei,
a przede wszystkim dokumenty działalności jego małych następców.
Jego samego tu jednak nie ma. a szkoda. może przydałby się dzisiaj
Francuzom?
24 listopada 1984
Spośród dzisiejszych rozlicznych wydarzeń odnotować muszę prze-
de wszystkim wizytę na „pchlim targu” (Marché aux puces). Wybrałem
się w okolice porte de clignancourt z tadeuszem. Na szczęście nie
pada, można więc spokojnie zwiedzić tę zachwalaną we wszystkich
przewodnikach atrakcję paryża.
28
Dziennik paryski
Jak wszystko, co otoczone zostało turystyczną legendą, także i „pchli
targ” – co widać już na pierwszy rzut oka – zatracił swój autentyzm.
miejsce zbieraczy-entuzjastów, kolekcjonerów-dziwaków zajął tu dość
lukratywny handel. Zniknęły sławne niegdyś budy, prowizoryczne sto-
iska, na których wszystko można kupić . w ich miejscu pojawiły się skle-
py wyspecjalizowane w określonej branży, swoiste salony. tylko gdzieś
jeszcze na obrzeżach „pchlego targu” można pooddychać atmosferą
na poły odpustową, z nieodłącznym targiem. W jego centrum kwitnie
handel znakomicie zorganizowany, nieomal hurtowy. Wyspecjalizowa-
ni ajenci „zapędzają” do stoiska przechodniów, wcale nie zamierzając
następnie łatwo wypuścić upolowanej zwierzyny z potrzasku. oczy-
wiście, główne transakcje prowadzą tu z amerykanami. pod ich też
gust (lub raczej – brak gustu) zaopatrują swe stoiska, ich oczekiwania
przenoszą ponad wszystko. W ślad za tym idą ceny – wysokie, niekiedy
wręcz horrendalne (przynajmniej dla, jak ja, normalnego śmiertelnika).
dochodzi powoli do przedziwnego zjawiska: ceny na „pchlim targu”,
przyciągające kiedyś tłumy paryżan i tysiące turystów oraz studentów,
obecnie często znacznie przewyższają te, jakie spotkać można choćby
w sieci sklepów słynnego „tati”. Ów „tati”, zarabiający najprawdopo-
dobniej miliony na hurtowym handlu (a właściwie detalicznym, któ-
ry przyjmuje charakter hurtowy!), stał się potężnym konkurentem dla
Marché aux puces. tam, do porte de clignancourt, jadą dziś przede
wszystkim turyści zagraniczni na spotkanie z jeszcze jedną atrakcją
paryża. do „tatiego” podąża przede wszystkim biedny paryż, aby za-
opatrzyć się we wszystko, co potrzebne do życia, a co niezbyt drogie.
„tati” zrozumiał, na czym polega dzisiaj istota handlu. toteż każdy
towar sprzedaje taniej niż najbliższy jego konkurent. ale towar ten nig-
dy nie leży na półce, jest w ciągłym ruchu. Bo handlować to przede
wszystkim znaczy sprzedawać. i „tati” sprzedaje...
25 listopada 1984
dziś niedziela, dzień odpoczynku, skupienia. oczywiście, nie dla
wszystkich. Są jednak miejsca, gdzie można choć na chwilę oderwać
się od spraw codziennych, zagłębić się w sobie. dla jednych miejscem
tym jest świątynia, dla drugich muzeum, dla jeszcze innych sala kon-
certowa, teatr, kino... mnie dziś spotkała przyjemna niespodzianka
Dziennik paryski
29
w kościele. to wspaniała w swej koncepcji i wyrazie wystawa rzeźby re-
ligijnej Józefa pyrza w kościele Saint-Germain-des-prés! przyjechałem
do tego prastarego kościoła (ufundowanego jeszcze w Vi wieku!) na
niedzielną mszę. Jakież było jednak moje zdumienie, gdy usłyszałem
w pewnej chwili komunikat księdza, że wystawione w bocznych na-
wach piękne rzeźby w drewnie są dziełem polskiego twórcy! Nie dziw
więc, że znalazłem się pośród tych wiernych, którzy po mszy św. zgru-
powali się wokół artysty, by wysłuchać jego objaśnień. pyrz – człowiek
uroczy, z wyglądu przypominający nieco toulouse-lautreca, mówi po
francusku z obcym akcentem, ale mówi płynnie i ciekawie. opowia-
da o procesie tworzenia, wyjaśnia przesłanie ideowe poszczególnych
rzeźb, kreśli obraz swej pracy. Słuchając go, oglądając niepowtarzalne
w swym uroku rzeźby (przede wszystkim Zwiastowanie, ale także Da-
wid i Goliat, Ave Maria, Adam i Ewa, Jakubowa drabina, Kain i Abel
czy wreszcie Autoportret) zapomina się o świecie i jego troskach, o jego
grzechach i zbrodniach. dzięki pracy rąk tego rodaka spod Bochni,
który od sześciu lat mieszka w paryżu, mam chwilę autentycznej ra-
dości. Nie potrafię wyjaśnić, w czym tkwi tajemnica rzeźb pyrza – to
prawda. ale muszę oddać sprawiedliwość jego pracy, która – jak widać
– nie jest ani łatwa, ani prosta, ale która nade wszystko niesie pociechę.
oglądając pełne ruchu i lekkości dzieła tego artysty przypomina się
tylko Van Gogh. tamten zastosował własną, niepowtarzalną technikę
w malarstwie. pyrz zdaje się iść właśnie jego śladem: rzeźbi podob-
ną „grubą kreską”. tamten tworzył pejzaże, martwe natury, portrety
o niepowtarzalnym uroku i kolorystyce, ten, parając się dłutem, na-
daje potężnym pniom drzewnym niecodzienne kształty, pełne ruchu
i powietrza. tamtego znają miliony. ten, syn drwala z Niepołomickiej
puszczy, szuka widzów wśród wiernych, wśród tych, którzy również
zwykli się przynajmniej od czasu do czasu zatrzymać chwilę w biegu
życia i zadawać pytanie – dokąd biegnę?
26 listopada 1984
Wczorajsza, niedzielna, pierwsza z zaplanowanych wielu wypraw do
luwru wciąż nie daje mi spokoju. Spędziłem w salach tego niezwy-
kłego muzeum kilka godzin. Byłem tu nie po raz pierwszy; przed laty
nieraz wpadałem tu, by „pooddychać” sztuką, by nabrać ochoty do
30
Dziennik paryski
życia, do pracy. Wczorajszą wyprawę – jak wszystkie bodaj poprzednie
– rozpocząłem od niepowtarzalnej w swym wdzięku, wielkiej w swym
kalectwie Nike Zwycięskiej. Jej wspaniała postać nie tylko świadczy
o geniuszu artystów greckich; zdaje się nade wszystko symbolizować
zwycięstwo sztuki nad barbarzyństwem zniszczenia, które tak dotkli-
wie ją okaleczyło, ale nie potrafiło odebrać jej wielkości i piękna.
przyszła potem kolej na sale z malarstwem europejskim, przede
wszystkim francuskim. Wędrując przez te sale nie potrafiłem się prze-
cież ani wzruszyć, ani zachwycić. Bezustannie powracała mi na myśl
niedawna wizyta u impresjonistów, bezustannie dokonywałem też po-
równań. trudno ukryć, ale szkoła francuska z luwru w zestawieniu
z tamtym malarstwem wypada bardzo blado. Nawet tak bardzo wiel-
biony przez Francuzów david z „nieśmiertelną” marianną na bary-
kadach nie potrafi się obronić. Nic zatem dziwnego, że przyspieszam
kroku chcąc dotrzeć do skarbów Wielkiej Galerii, do dzieł tycjana,
rafaela i leonarda. przed Giocondą, chronioną specjalną szafą i kulo-
odporną szybą – tłum obcokrajowców, przede wszystkim Japończyków.
cisną się, robią zdjęcia... a tuż obok tyle wspaniałości! Wydaje się,
że wyrządzono dziełu leonarda mimo wszystko szkodę okrzykując je
największym arcydziełem malarstwa światowego. Nawet gdyby się jej
należało to miejsce, nie trzeba było robić tego w taki sposób. Na dobrą
sprawę dziś mało kto ogląda Giocondę jako dzieło mistrza leonarda.
każdy pragnie stanąć przy arcydziele, upamiętnić tę chwilę... Szkoda
Giocondy, tym bardziej że nie zasłużyła na ten los...
pociechę znajduję jednak tuż obok, w spokoju rozkoszując się inny-
mi dziełami leonarda, w tym przede wszystkim jego Piękną Florentyn-
ką. Nie mniej radości przynosi mi spotkanie z rafaelem, z tycjanem
i tyloma innymi mistrzami włoskiego renesansu! Nie kryję jednak, że
w sposób szczególny zabiło mi serce, gdy w galerii luwru stanąłem
nagle przed trzema obrazami domenica Ghirlandaia. to on przed kil-
ku laty zachęcił mnie do licznych powrotów do lizbońskiego muzeum
Gulbenkiana. to on namalował ów niepowtarzalny w swej urodzie
Portret dziewczyny, którego kopia zdobi moje krakowskie mieszkanie.
on, nauczyciel wielkiego michała anioła, trafił także do luwru. Nie
potrafię powiedzieć, dlaczego polubiłem jego dzieła. może dlatego, że
przecierał dopiero ścieżki wielkim twórcom renesansu, że, wyrastając
z tradycji gotyku, musiał może w sposób szczególny walczyć z trady-
cją, z regułami, by stworzyć nowy świat? Nie wiem. Wiem jednak, że
Dziennik paryski
31
czuję dlań ogromnie dużo sympatii, że należy do moich ulubionych
twórców. że w tej mojej prywatnej galerii zajmuje miejsce tuż obok
uroczego Brata anielskiego (zaszczyconego w galerii luwru zaledwie
dwoma obrazami!) i wciąż niepokojącego metsysa Quentina. żaden
bodaj z nich nie osiągnął wyżyn kunsztu malarskiego, żaden nie stał
się mistrzem światowym, ale każdy z nich miał na pewno nie tylko
talent. Z całą pewnością kochał sztukę, którą zaklął w kolorach! może
właśnie dlatego stali mi się oni tacy bliscy i drodzy? arcydzieła onie-
śmielają, swą doskonałością jakże często porażają. dzieła pozostające
w cieniu arcydzieł pozwalają nawiązać bliższy kontakt z ich twórcą,
stają się bardziej ludzkie, bliższe sercu!
27 listopada 1984
Spisanie refleksji z wizyty w luwrze zajęło mi tyle miejsca, że nie
starczyło go na odnotowanie wrażeń z pierwszej w czasie tego mo-
jego pobytu w paryżu przechadzki po sławnej we wszystkich bodaj
zakątkach świata dzielnicy zepsucia – pigalle. Znalazłem się tu trochę
przypadkowo. to prawda, że nie w chwili pełnego jej życia, nie około
północy, niemniej wystarczyło tego, aby stwierdzić przynajmniej jedno:
że zatraciła ona chyba w całości swój sławny francuski wdzięk. Wpraw-
dzie nad placem Blanche nadal kręcą się skrzydła „czerwonego mły-
na”, nadal można tu kupić miłość, ale nie jest to już pigalle z legendy.
amerykańskie dolary, amerykańscy turyści sprawili, że mamy tu do
czynienia z przedziwną mieszaniną francuskiej lekkości z brutalnością
rodem zza oceanu. miejsce kafejek i maleńkich barów zajęły luksuso-
we przybytki rozpusty, restauracje, sex-shopy, kina z pornograficznym
repertuarem. pojawili się w ogromnej liczbie „naganiacze”, uprawia-
jący swą działalność w sposób nachalny, a nierzadko brutalny. W ten
sposób właściwie chyba raz na zawsze przepadła legenda o paryskim
pigalle. rodzi się nowa, obca kulturze basenu morza śródziemnego le-
genda skrojona „na gust amerykański”. ale na dobrą sprawę nie ma cze-
go opłakiwać. można tylko stwierdzić, że może właśnie w tej konkretnej
dziedzinie najwidoczniej daje o sobie znać proces podboju europy Za-
chodniej, a przede wszystkim Francji, przez amerykę. Na innych polach
Francuzi starają się jeszcze podkreślać swoją niezależność, tu skapitulo-
wali. Wyłom został wykonany, pora na opanowanie twierdzy...
32
Dziennik paryski
28 listopada 1984
dziś cały dzień w instytucie. Zajęcia od rana do wieczora. trochę
ciężko. W południe musiałem się chwilę zdrzemnąć, nie byłbym bo-
wiem w stanie poprowadzić zajęć popołudniowych. Właściwie nic się
dzisiaj nie działo. W paryżu zimno (w pokoju jeszcze bardziej!), ludzie
przemykają się w pośpiechu do pracy i z pracy. Nawet kloszardzi gdzieś
pozaszywali się w swoich norach. Nie rezygnują tylko wędrowni graj-
kowie z metra. Jedni wędrują od wagonu do wagonu i śpiewają – przy
wtórze gitary – pieśni meksykańskie, hiszpańskie ale i francuskie w na-
dziei, że dostaną parę centymów, inni tworzą małe zespoły i koncertują
na większych stacjach. dziś przypadł mi do gustu egzotyczny zespół
(chyba z ameryki południowej) koncertujący na stacji montparnasse.
w śpiewanych przez nich piosenkach tyle było młodzieńczej radości,
tyle urokliwej egzotyki, że choć na chwilę zapomniałem o zmęczeniu.
Wczoraj wieczorem byłem w instytucie polskim na wernisażu wystawy
Jana ekierta. poszedłem tam wiedziony może nie tyle chęcią zobacze-
nia samej wystawy – zresztą niezbyt w sumie ciekawej (może najlep-
sze były jeszcze pejzaże biblijne i weneckie), ile spotkania człowieka,
którego wydała kombornia! W zaproszeniu wyczytałem bowiem, że p.
ekiert urodził się w roku 1907 właśnie we wsi prof. pigonia, że miesz-
ka w paryżu od 1946 roku, że wystawiał swoje obrazy zarówno we
Francji, jak i w Stanach Zjednoczonych, izraelu, anglii itd. W gronie
kilkudziesięciu gości, którzy przybyli na wernisaż (niezbyt to doboro-
we towarzystwo!) bez trudu odnalazłem artystę. Nie ma on w sobie nic
z malarza, z pozy. rozpoznać go jednak łatwo – wszak to człowiek tak
nieprawdopodobnie podobny do pigonia! to niezwykłe! Nie byli prze-
cież krewnymi (potwierdził to p. ekiert), a ich sylwetki, ich wizerunki
są tak bliźniaczo podobne! przedziwna ta kombornia, która wypusz-
cza w świat takich ludzi!
w czasie długiej rozmowy z p. ekiertem obiecałem mu, że kiedyś
zadzwonię i odwiedzę go. pewno rzeczywiście to uczynię. tym bar-
dziej że on zdaje się być bardzo samotny (zmarła mu ostatnio żona),
szuka kontaktu z ludźmi „stamtąd”, z „jego” ziemi! Z wielką radością
słuchał mojej relacji z uroczystości, w jakiej uczestniczyłem przed trze-
ma laty, nadania szkole w komborni imienia prof. Stanisława pigonia!
pewno będzie o czym rozmawiać. Zapowiedziały u niego wizytę tak-
że cilick z córka ewą, które wraz z tadeuszem zaciągnąłem na ten
Dziennik paryski
33
wernisaż, i z którymi po uroczystości zjadłem kolację (w mieszkaniu
ewy zakupionym przez jej teściową!). tak oto zupełnie nieoczekiwanie
w paryżu zbiegły się w jednym momencie echa pięknej muzyki spod
andów i wspomnienia z komborni. może to nie przypadek? Wszak to
miasto na każdym kroku gotuje niespodzianki!
29 listopada 1984
pamiętny to dzień w naszej narodowej historii. W roku 1830 wie-
czorem, o tej mniej więcej porze, w której piszę te słowa, rozległy się
w Warszawie głośne okrzyki i nawoływania młodych podchorążych: do
broni! Jedni od lat czekali na ten okrzyk. tym zabiły radośniej serca,
napełniły się nadzieją, że jednak... że jeszcze nie umarła, że jeszcze
żyje polska! inni w przerażeniu zaczęli szczelnie zamykać okiennice
i bramy domów, aby głos ten nie mógł się wcisnąć do ich zbrukanych
sumień. dzień ten stał się dla wielu dziesiątków tysięcy polaków chwi-
lą przełomową. Nagle załamał się budowany od wielu lat ich świat,
pojawił się świat nowy, inny... Większość z nich uwierzyła w ten nowy
świat, w możliwość odbudowania niepodległej polski. pospieszyła też
młodzież oraz starsi do szeregów powstańczych. tysiące złożyło tej
wierze świadectwo
Pobierz darmowy fragment (pdf)