Darmowy fragment publikacji:
T R Y P T Y K
E U R O P E J S K I
Franciszek Ziejka
MOJA PORTUGALIA
ISBN 97883–242–1003–9
SpiS treści
Przedmowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
7
Część I
Mój dzienniczek portugalSki
(15 października 1979 – 19 stycznia 1980) . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Część II
z Moich podróży po portugalii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W słonecznej Évorze . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W królestwie algarve . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
niepokój w albernoa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
perła w koronie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
kochanka Mondego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Metropolia znad douro . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wyprawa w przeszłość . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W cieniu legend . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
trzy opowieści ze szlaku kamiennej kroniki . . . . . . . . . . . . . . . . . .
opowieść cystersa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
opowieść markietanki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
opowieść templariusza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Miasto na wzgórzach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W muzeach lizbony . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
11
69
71
78
89
99
109
117
127
133
142
143
147
151
155
175
Część III
tragiczne dzieje Miłości pedra i inêS . . . . . . . . . . . . .
wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
przodkowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
187
189
191
6
Spis treści
pedro . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
konstancja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
inês . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Szczęśliwe dni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wielka polityka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
tragedia w klasztorze św. klary . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Bunt . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
zemsta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
pogrzeb . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
grobowce . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
até a fim do mundo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
BiBliografia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Część IV
Moje naukoWe przygody z portugalią
„Wieczna pamiątka między krześcijany...” z dziejów legendy
Władysława Warneńczyka, ostatniego krzyżowca europy . . . . .
portugalski humanista w krakowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
portugalskie echa powstania styczniowego . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
nota edytorSka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
indekS nazWiSk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
206
216
231
241
254
272
280
291
301
308
321
329
335
355
369
385
387
Przedmowa
W dniu 20. lutego 1970 roku po raz pierwszy w życiu wyjechałem za
granicę. po złożeniu maszynopisu doktoratu promotorowi, prof. hen-
rykowi Markiewiczowi (wydałem go po kilku latach pt. W kręgu mi-
tów polskich), podjąłem starania o wyjazd na lektorat zagraniczny. Były
dwa główne powody tej mojej decyzji. W pierwszej kolejności chodziło
mi o pozyskanie środków finansowych, które pozwoliłyby mi „zdo-
być” mieszkanie spółdzielcze w krakowie, od kilku bowiem lat trwała
w moim życiu prowizorka: ja – wspólnie z kolegą, asystentem z katedry
etnografii uj – mieszkałem w dwuosobowym pokoju, w tzw. domu
Młodego naukowca uj w krakowie przy ul. kanoniczej 14 (o warun-
kach, w jakich tam mieszkaliśmy, raczej nie należy tu wspominać!),
żona zaś Maria z córką dagmarą mieszkała „kątem” u teściów, w dwu-
pokojowym mieszkaniu w Suchej Beskidzkiej. od dawna marzyliśmy
z żoną o własnym mieszkaniu, ale na to potrzebne były pieniądze, któ-
re trudno było zaoszczędzić z niewielkiej asystenckiej pensji. Był tak-
że drugi powód mojej decyzji o wyjeździe na zagraniczny lektorat: to
nieustanne, obecne w moim życiu od najwcześniejszych lat pragnienie
poznania świata. zawsze „ciągnęło” mnie gdzieś w świat, nieustająco
zadawałem sobie znane i bliskie wielu pytanie: co jest za tym lasem?
jak żyją inni?
ostatecznie spędziłem w aix-en-provence we francji siedem se-
mestrów, który to okres zaliczam do najpiękniejszych w moim życiu.
pierwsze trzy semestry przebywałem w aix sam, na kolejne cztery
sprowadziłem rodzinę. na dobrą sprawę był to prawdziwie pierwszy
8
Przedmowa
– po pięciu latach od zawarcia związku małżeńskiego – okres wspól-
nego zamieszkiwania z żoną i córką. jednym z owoców tego mojego
wyjazdu do francji był tom studiów, który wydawnictwo „ossolineum”
ogłosiło w 1977 roku pt. Studia polsko-prowansalskie.
W połowie 1973 roku powróciłem z rodziną do krakowa. na nowo
podjąłem zajęcia na uniwersytecie jagiellońskim. ponieważ w czasie
pobytu we francji utrzymywałem bliski kontakt z macierzystą uczelnią
i krakowskimi przyjaciółmi, nie miałem kłopotów z wejściem na nowo
w krwiobieg życia środowiska akademickiego krakowa. niewątpliwie,
zdobyte we francji doświadczenia naukowe i dydaktyczne znacząco
pomogły mi w prowadzeniu badań, a także w uprawianiu dydaktyki.
ale nie tylko. „zaprawiony” w samodzielnych działaniach, nie obawia-
łem się odtąd podejmować coraz trudniejsze wyzwania. jednym z nich
była moja zgoda na poprowadzenie redakcji wydawanego przez polską
akademię nauk dwumiesięcznika „ruch literacki” (formalnie – jako
sekretarz redakcji). po pewnym czasie przyszło jednak wyzwanie
znacznie większe.
Stało się to pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy kończyłem prace
redakcyjne przy mojej rozprawie habilitacyjnej. to wówczas z Minister-
stwa Szkolnictwa Wyższego i techniki otrzymałem propozycję wyjaz-
du do lizbony w celu założenia na tamtejszym uniwersytecie pierwsze-
go w dziejach portugalii lektoratu języka i kultury polskiej. głównym
powodem przedstawienia mi tej propozycji – jak mnie przekonywano
w Ministerstwie – były dobre rezultaty mojej pracy na uniwersyte-
cie prowansalskim (muszę tu wyjaśnić, że dzięki pomocy ówczesne-
go dyrektora instytutu językoznawstwa ogólnego i Slawistycznego,
prof. paula garde’a, udało mi się powołać do życia w aix-en-proven-
ce poszerzoną wersję studium polonistycznego, do dziś istniejący tzw.
Diplôme polonais). W sytuacji, gdy właściwie rozprawa habilitacyjna
była gotowa, a od wydawcy (piW) uzyskałem pisemne zaświadczenie,
że moją książkę pt. Złota legenda chłopów polskich przyjmą do dru-
ku, uznałem, że warto podjąć wyzwanie i spróbować sił w portugalii.
W ten sposób w połowie października 1979 roku dotarłem do lizbony.
od samego początku przewidywałem, że będzie to jednoroczny pobyt
i tak się stało.
Mając świadomość, że podejmuję się zadania dość niezwykłego
(w portugalii wszak nigdy wcześniej nie uczono języka polskiego na
uczelni, nie prowadzono także wykładów o historii polski i jej kultu-
Przedmowa
9
rze), postawiłem przed sobą ambitne zadanie: poznania języka portu-
galskiego, dokładnego w miarę zwiedzenia kraju, a także podjęcia ba-
dań nad stosunkami kulturalnymi i literackimi polsko-portugalskimi.
pamiętając o zaleceniach mojego opiekuna ze studiów, prof. Wac-
ława kubackiego, od pierwszych dni pobytu w lizbonie postanowiłem
prowadzić dziennik, który mógłby być dla mnie, a przede wszystkim
– dla moich najbliższych świadectwem zajęć i działań w lizbonie. tak
powstał też Mój dzienniczek portugalski, który stanowi część pierwszą
niniejszej książki. po kilku miesiącach, gdy posiadłem już znajomość
języka portugalskiego, przedsięwziąłem cykl wypraw wzdłuż i wszerz
portugalii – dla poznania tego pięknego kraju. ponieważ w krakowie
już wcześniej nawiązałem kontakt z kilkoma redakcjami czasopism
(„życie literackie”, „Wieści”), wrażenia z tych moich wypraw zaczą-
łem spisywać i drukować we wzmiankowanych pismach. dzięki temu
powstały Moje spotkania z Portugalią, które wydałem w wydawnictwie
kaW w 1984 roku i które w nieco tylko zmienionej postaci drukuję
w niniejszym tomie jako jej część drugą. W tym samym czasie zain-
teresowałem się bliżej głośną w literaturze pięknej portugalskiej i eu-
ropejskiej historią wielkiej miłości królewicza portugalskiego pedra i
sławnej z urody inês de castro. uznałem, że możliwość dotarcia do
bogatej literatury przedmiotu w Bibliotece narodowej w lizbonie daje
mi jedyną w swoim rodzaju szansę przedstawienia tej historii polskie-
mu czytelnikowi. tak zrodziła się opowieść, którą tu po raz pierwszy
podaję do druku (to część trzecia książki).
pobyt w portugalii przyniósł także skromne, ale przecież wymier-
ne żniwo historycznoliterackie. już w czasie pobytu w lizbonie za-
planowałem przygotowanie tomu studiów polsko-portugalskich, na
wzór wydanych wcześniej studiów polsko-prowansalskich. ostatecznie
ogłosiłem z tego zakresu trzy rozprawy, które przedrukowuję w części
czwartej niniejszej książki.
proponując czytelnikowi Moją Portugalię pragnę nade wszystko
pokazać, jak bardzo interesujący jest to kraj, jak bogatą posiada on
historię, jak trwałe nici wiążą jego kulturę z naszą. pragnę zarazem po-
kazać, że mój dziewięciomiesięczny pobyt w lizbonie nie poszedł na
marne. jak miałem okazję stwierdzić to wiosną 2007 roku, dziś nadal
na uniwersytecie lizbońskim działa założony przeze mnie lektorat ję-
zyka i kultury polskiej, nadal corocznie przyciąga on grupę kilkudzie-
sięciu słuchaczy pragnących poznać nasz język i naszą kulturę. pobyt
10
Przedmowa
ten pozwolił mi poznać tak dla nas egzotyczny a jakże piękny język
portugalski. co więcej – udało mi się w czasie tego pobytu nawiązać
bliższy, bezpośredni kontakt z przeszłością tego kraju, z jego boga-
tą kulturą. po latach, gdy powoli nadciąga czas oglądania się w prze-
szłość i zadawania sobie pytań, czy nie zmarnowało się swojego życia,
postanowiłem zebrać teksty, jakie powstały w czasie mojego pobytu
w lizbonie, a także po powrocie do kraju i ogłosić je drukiem wspól-
nie – jako swoisty, prywatny pamiętnik. Bo przecież bez względu na
formę podawczą (dziennik, reportaż podróżniczy, esej historyczny) jest
to w rzeczywistości pamiętnik, który powstał (z wyjątkiem trzech stu-
diów o charakterze naukowym) w czasie mojego pobytu w portugalii.
pamiętnik ten obrazuje wiernie bieg mojego życia w roku akademickim
1979/1980. Sądzę jednak zarazem, że jest on swoistym przyczynkiem
do dziejów „odkrywania” europy. dla młodszych czytelników będzie
on może wskazówką, w jaki sposób warto niekiedy przeżyć europejską
„przygodę”, jak można nawiązać bliższą znajomość z mieszkańcami in-
nego kraju.
Kraków, 21 stycznia 2008
Część pierwsza
Mój dzienniczek portugalski
(15 października 1979 – 19 stycznia 1980)
15.10.1979 (poniedziałek)
rankiem odlatuję z Warszawy samolotem pll „lot” „kościusz-
ko” (ił 62). poprosiłem o miejsce przy oknie, aby można było więcej
widzieć. przede mną – na ściance – dwie płaskorzeźby. z jednej strony
– bitwa racławicka, na drugiej – Bartosz głowacki wsparty na armacie.
jak widać, moje zainteresowania naukowe „podążają” za mną nawet
do samolotu!1 około godz. 11.00 lądujemy w genewie (ponieważ na-
leżało uzupełnić paliwo, wszyscy pasażerowie musieli opuścić samolot
na ok. 30 minut). z genewy do Madrytu lot bez historii, lecieliśmy
bowiem nad grubą powłoką chmur. dopiero na krótko przed lądowa-
niem w Madrycie zobaczyłem ziemię: brunatno-czerwoną. Bez lasów,
bez zarośli – jedna wielka, czerwona pustynia. po godzinie 13.00 lądo-
wanie w stolicy hiszpanii. zimno (11˚c), leje rzęsisty deszcz. Spośród
ponad stu sześćdziesięciu pasażerów tylko jedna rodzina i ja udajemy
się do pomieszczenia, gdzie gromadzili się pasażerowie oczekujący
na lot do lizbony. podjąłem próbę nawiązania rozmowy z tą rodziną,
skończyło się jednak na wymianie kilku zdawkowych słów2 .
1 od wielu lat problematyka kościuszkowska była mi bliska. pojawiła się m.in. w pra-
cy doktorskiej o „mitach polskich”. natomiast przed wyjazdem do portugalii zakończy-
łem pracę nad pierwszą redakcją książki Złota legenda chłopów polskich, w której zna-
lazły się teksty poświęcone literackiej legendzie tadeusza kościuszki i Bartosza gło-
wackiego.
2 dziś, tzn. w dwa dni po przylocie, kiedy rozpocząłem pisanie tego „dzienniczka”,
wiem już, że w Madrycie na lotnisku spotkałem nowego ambasadora polski w portuga-
lii, lecącego do lizbony wraz z małżonką i synem w celu objęcia placówki. pan ambasa-
dor, mimo że powiedziałem mu, iż udaję się na uniwersytet lizboński w celu założenia
tam lektoratu języka i kultury polskiej, niestety, nie przyznał się, że jest nowym ambasa-
14
Mój dzienniczek portugalski
na lotnisku w Madrycie ruch ogromny. W pewnej chwili usłysza-
łem zewsząd głosy polaków. okazało się, że byli to członkowie licznej
delegacji polskich katolików wracających do kraju z kongresu Mario-
logicznego! Wśród delegatów spotkałem p. alicję k., osobę dobrze mi
znaną z codziennych spotkań w Bibliotece jagiellońskiej. pod wieczór,
ok. 18, na pokładzie Boeinga 727 wylądowałem w lizbonie. niestety,
mimo zapewnień z Ministerstwa, że ktoś z ambasady lub z uniwersy-
tetu będzie mnie oczekiwał na lotnisku, nie było nikogo. co gorsze,
dowiedziałem się, że nie ma połączeń autobusowych z lotniska do cen-
trum miasta. jedynym środkiem komunikacji jest taxi. W biurze agen-
cji turystycznej otrzymałem wiadomość, że doba w najtańszym hotelu
(„excelsior”) kosztuje 600 escudów za dobę (czyli tyle, ile otrzymałem
w Ministerstwie „na pierwsze tygodnie pobytu”!). uprzejmy taksów-
karz (otrzymał ode mnie „na wstępie” dodatkowo dwie paczki „Marl-
boro”) zawiózł mnie na ulicę „5 outobro”, do pensjonatu „residence”,
gdzie otrzymałem nocleg za 350 escudów. po załatwieniu formalności
powróciłem na lotnisko – po walizkę, którą zostawiłem w przechowal-
ni. „przy okazji” wymieniłem na escudy część mojej dolarowej „fortu-
ny”, jaką zaszyła mi w płaszczu przezorna żona. zmęczony, zmoczony
(prawdziwie tropikalny deszcz nie ustał ani na chwilę!), padłem do
łóżka...
16.10.79 (wtorek)
ranek rozpoczął się od poszukiwania siedziby uniwersytetu. oka-
zało się, że adres, jaki otrzymałem w Ministerstwie, jest nieaktualny.
Wreszcie udało mi się dotrzeć metrem do siedziby uczelni, w której
mam podjąć pracę. jest to nowy kampus uniwersytecki, trochę przy-
pominający ten z aix-en-provence. już na początku pojawiają się spo-
re trudności, nikt bowiem z napotkanych „tubylców” nie zna języka
francuskiego. Wreszcie znajduję dziekanat Wydziału humanistyczne-
go, w którym wypełniam liczne formularze. dowiaduję się nadto, że
będę jedynym zagranicznym słowiańskim lektorem w instytucie języ-
dorem i że oczekiwać go będzie na lotnisku liczne grono polaków pracujących w amba-
sadzie, a także w Biurze radcy handlowego!
Mój dzienniczek portugalski
15
koznawstwa ogólnego (lektoraty języków rosyjskiego i czeskiego „ob-
sługiwane” są bowiem przez miejscowych lektorów). nade wszystko
jednak otrzymuję przykrą informację, że uczelnia nie przewidziała dla
mnie mieszkania. nie mam szansy nawet na pokój w domu Studen-
ckim. W tej sytuacji decyduję się na odwiedziny ambasady polskiej (na
krańcach lizbony, w algès). W Ministerstwie wszak poinformowano
mnie, że ambasada wszystko dla mnie przygotowała! tu spotykam ko-
lejne przeszkody. przede wszystkim spotykam w holu pana, z którym
zamieniłem kilka zdań na lotnisku w Madrycie, a który okazuje się...
ambasadorem! pan ambasador kieruje mnie do biura i sekretarza am-
basady, p. eugeniusza Spyry. niestety, także ten pan informuje mnie,
że ambasada nie przewidziała możliwości zakwaterowania mnie w jed-
nym z licznych mieszkań pozostających w jej dyspozycji. odsyła mnie
do pani celii Barroes w portugalskim Ministerstwie kultury, która
podobno ma możliwości znalezienia mi mieszkania. Wracam więc do
centrum miasta, do gmachu Ministerstwa kultury przy avenida da li-
berdade. W biurze p. Barroes spotykam dwoje innych lektorów języ-
ków obcych na miejscowym uniwersytecie, równie jak ja zagubionych:
austriaczkę polskiego pochodzenia (nie zna polskiego) oraz duńczy-
ka. Mnie „ratuje” z opresji zastępczyni p. Barroes, p. louisa fonse-
ca, biegle władająca językiem francuskim. proponuje mi mieszkanie
u swojej matki, p. ireny pereira gonçalves, przy ul. heliodoro Salgado
nr 55 (czynsz: 4 tysiące escudów miesięcznie!).
17.10.79 (środa)
rankiem wychodzę „na miasto” w celu „rozpoznania” terenu. jest
to wyprawa długa, męcząca, ale zarazem bardzo pouczająca. uderza
mnie wielkość miasta, różnice poziomów, na których jest zbudowane,
ale i swoisty jego folklor: gromady psów włóczących się po ulicach.
centrum lizbony zbudowane zostało przez markiza pombala w dru-
giej połowie XViii wieku (po tragicznym trzęsieniu ziemi w dniu 1 li-
stopada 1755 r.). Wyznaczają je szerokie arterie-ulice oraz pomniki:
pedra iV, joão ii oraz markiza pombala. Myślę, że każdemu musi za-
imponować rozmach nowego Miasta. znakomicie zostały rozwiązane
problemy komunikacji. Mimo to nadal tworzą się na ulicach wielkie
korki. kilka godzin spędzam w parku henryka Vii. usiłuję uczyć się
16
Mój dzienniczek portugalski
języka. W bistro zamawiam jedną kawę, jedną wodę mineralną, jeden
sok i jedną kanapkę. robię także pierwsze zakupy (dżem, kawa-nesca,
bułki, jabłka, szynka). około godziny 17:00 wracam do domu. pokój
wysprzątany. Wieczorem odwiedza mnie wnuk gospodyni (8 lat). po-
maga mi trochę w nauce języka (w zamian za pomoc w matematyce).
powoli coś zaczynam chwytać – bardzo, bardzo mało! nie tracę jed-
nak nadziei; może będzie lepiej. W księgarni widziałem album o ja-
nie pawle ii (za 250 escudów) – tłumaczenie z belgijskiego wydania.
także książkę janusza korczaka (Jak kochać dziecko?), wydaną z okazji
czczonego tu powszechnie „roku dziecka”.
18.10.79 (czwartek)
trzeci dzień pobytu w lizbonie (poniedziałku nie liczę). jestem
w znacznie lepszym nastroju. rankiem z desperacją wybieram się na
zakupy: po bułki, cukier, wędlinę. przynoszę 6 bułeczek, 1 kg cukru.
gospodyni – wzorem dnia wczorajszego – podaje mi wrzącą wodę
w filiżance (duża!). pierwsze „normalne” śniadanie: kawa, trzy bułki
z masłem i dżemem. jadę na uczelnię – metrem. za radą gospodyni
kupuję 10 biletów – za 62,50 escudy (jeden „normalny” bilet kosztuje
7,50 esc.). na uczelni dowiaduję się, że mogę wykupić bony na obia-
dy w stołówce pracowniczej Biblioteki narodowej (tuż obok fakultetu
humanistycznego!). pojawiają się pewne kłopoty z kierowniczką sto-
łówki. pokonuję je jednak. otrzymuję szansę na wyżywienie w sto-
łówce pracowniczej, z wyjątkiem sobót i niedziel (po 42,50 escudy za
obiad). Bardzo tanio. W kolejce do stołówki poznaję zwyczaje (tylko
śmiałość pomaga mi w odnalezieniu się w tym prawdziwym lesie: za-
czepiam niemal wszystkich z prośbą o pomoc!). do wyboru są: mięso
z frytkami, ryby albo dieta. decyduję się na „carne”, czyli mięso woło-
we. obiad obfity, nie pamiętam kiedy taki jadłem. W polsce byłaby to
porcja befsztyku na 4 osoby! do tego zupa (chyba grochowa?), bułka,
deser (jabłko) i woda. za dopłatą można wziąć wino lub sok... jestem
w dużo lepszym nastroju.
po obiedzie siadam na ławce, pod drzewem. przez dwie godziny
usiłuję głośno czytać Historię Portugalii, opracowanie popularne. coś
niecoś zaczynam rozumieć. zgodnie z zapowiedzią idę do prof. cintry
– dziekana Wydziału humanistycznego. nie ma go o 3-ej, pojawia się
Mój dzienniczek portugalski
17
o 4-tej. ponieważ w harmonogramie dnia ma konferencję – rozmawiamy
krótko. jest miły i uprzejmy. informuje mnie o statusie lektoratu języka
i kultury polskiej: „libre” – dla wszystkich chętnych. zebranie pracowników
ma się odbyć w dniu 31 października, o godzinie 15-tej, w sali „arabskiej”.
Wracam do domu, w poprzek miasta. powoli zaczynam się z nim oswajać.
ogromne odległości! jest rozłożone na wzgórzach. W domu zasiadam do
lekcji języka portugalskiego, do listów, do lektury, do dziennika...
19.10.79 (piątek)
dzisiaj ogromna wyprawa – piesza – do polskiej ambasady! około
15 km. Wstałem o siódmej; w piekarni kupiłem sześć bułek. śniadanie.
około ósmej wychodzę. idę na drugi koniec miasta, które zaczyna dopie-
ro się budzić (lizbona podobno idzie spać o pierwszej po północy).
z wyprawy tej oprócz obolałych nóg wyniosłem dwa mocne wra-
żenia. pierwsze – z hali targowej w porcie. to żywioł! Szczególnie
porywający jest „oddział” rybny. ryby niezwykłe, tropikalne, zupełnie
mi nieznane, o przedziwnych kształtach. Wrzask przekupniów tak ok-
ropny, że właściwie nic nie słychać. po wtóre – parada wojskowa – na
koniach. W śródmieściu miasta, koło „parku odkrywców”, kompania
kolorowych jeźdźców na białych rumakach. uderza strój i uzbroje-
nie kawalerzystów (hełmy pamiętają chyba czasy kolonizacji, lśniące
w słońcu szable, dziwne pióropusze na czapach...).
duże wrażenie zrobił na mnie monumentalny pomnik wystawiony
w 1860 roku henrykowi żeglarzowi. Swoistym arcydziełem jest jed-
nak bez wątpienia Wieża Belém. co za misterna robota kamieniar-
ska! trzeba tu wrócić. podobnie wielkie wrażenie wywiera na mnie
opactwo jerónimos (hieronimitów). W ambasadzie nie zastałem ni-
kogo, kto chciałby ze mną rozmawiać. Wracam więc na uniwersytet.
W południe – w stołówce i na fakultecie. czytam ogłoszenia, próbuję
rozeznać się w tym świecie.
20.10.79 (sobota)
Biblioteka i uniwersytet – zamknięte. rankiem siedzę przy biurku
(od dziewiątej). usiłuję nauczyć się czegoś z tego języka. idzie opornie,
18
Mój dzienniczek portugalski
ale powoli posuwa się. Szczególnie w lekturze: już jestem na 106-ej
stronie História de Portugal. i najważniejsze, zaczynam coraz więcej ro-
zumieć. oby starczyło tylko sił, a może będzie dobrze. W południe
wychodzę, bo gospodynię ciekawi, co będę jadł na obiad. robię zaku-
py: 20 dkg szynki, 25 dkg sera, tyleż masła, 2 kg jabłek, 1 kg gruszek
(owoce najtańsze w porcie!) – wszystko za około 250 escudów. przy
okazji usiłuję naprawić torbę (odpadł zamek: proszę przypadkowego
rzemieślnika o pomoc – pomógł). od trzeciej do piątej w domu. pracu-
ję z podręcznikiem języka portugalskiego. o piątej wychodzę, bo go-
spodyni sprząta w mieszkaniu. W centrum miasta – koło portu – pożar.
oglądam akcję (właściwie jej koniec). jak przystało na południowców
prowadzona jest w tempie eskimosów! Bez pośpiechu. za to gapiów
– kilkaset. Wszyscy dyskutują. W porcie chwila zadumy. ruch statków
ogromny. Myśli lecą gdzieś daleko, do swoich... W drodze powrotnej
wstępuję do kościoła. ksiądz odprawia mszę świętą. z kazania nic
nie rozumiem. ksiądz bardzo mocno gestykuluje. Sama msza – jakże
różna od naszych. W kościele sami starsi. dużo mężczyzn. Credo od-
mówiono tak, że mury się zatrzęsły. na słowa „przekażcie sobie znak
pokoju” ludzie wzajemnie ściskają sobie ręce – w całym kościele. Mnie
uścisnęło kilkoro. Wzruszyłem się. komunię rozdaje obok kapłana
– świecki wierny. on też oraz jedna niewiasta spożywają hostię z księ-
dzem i piją wino.
W drodze do domu przekonuję się, że mieszkam niedaleko „dziel-
nicy miłości”. przechodzę obok – ale żadnego wrażenia: to daleko od-
biega od francji. dziewczęta brzydkie, źle ubrane, biedne... dużo star-
szych, „krakowskich” pań. Wreszcie kolacja i pisanie listów. przedtem
jeszcze – taśma z nagraniem rozmów rodzinnych! oj, życie, życie ...
21.10.79 (niedziela)
dziś święto. pierwsza niedziela na obczyźnie. Samotnie. ponieważ
wczoraj położyłem się spać po jedenastej, trochę dłużej zostaję w łóż-
ku – do w pół do dziewiątej. W ogóle – śpię teraz dłużej, niż w kraju.
chyba daje o sobie znać już pewne zmęczenie nieustanną uwagą: co
to jest, co to znaczy, jak się to nazywa? noc ostatnia była nadzwyczaj
miła: po raz pierwszy śniła się mi Mama. Może dlatego, że wczoraj
dużo o niej myślałem (przed tygodniem odbył się jej pogrzeb). śniło
Mój dzienniczek portugalski
19
mi się, że Mama nie zmarła, a tylko spała. rozmawiałem z nią, była
– jak dawniej – pełna troski o innych. uśmiechała się, była zadowolo-
na. Mój Boże, już jej więcej nie zobaczę.
o jedenastej, po lekcji portugalskiego, ruszam „w miasto”. najpierw
– do kościoła. nabożeństwo w kościele „na skale”. Sympatyczny ksiądz.
Mówił sporo o jubileuszu miejscowego księdza (25 lat kapłaństwa). coś
niecoś zrozumiałem. niewiele, niestety, z modlitw. to inny język. po mszy
świętej – ponieważ nie mam obiadu – wybieram się do fundacji gul-
benkiana, na drugi koniec miasta. ale warto było. to duże muzeum. ale
także – centrum kultury (biblioteka, kino). ponieważ wstęp do muzeum
w niedzielę wolny – zwiedzam. zbiory niezbyt bogate, ale jakże cenne.
największe wrażenie zrobił na mnie bez wątpienia rembrandt (Portret
starca). obok inny obraz – Atena. Są obrazy rubensa, corota, Moneta,
renoira... dla mnie ważne były jednak obok rembrandta: Maneta Chło-
piec z wiśniami i Burne-jonesa Wenus (grupa dziewcząt nad sadzawką!).
W salach wystaw czasowych – wielka ekspozycja sztuki Macau.
Sama sztuka nie zrobiła na mnie większego wrażenia. ale wrażenie
zrobiły tłumy portugalczyków. to bez przesady – kilka tysięcy ludzi.
Wszyscy chodzą po wystawie – najczęściej z rodzinami. nie tylko po
tej z Macau, także i po głównych zbiorach (z antyku – fidiasz, nadto
kapitalna porcelana chińska...). co za wspaniały obraz obcowania ze
sztuką. Wrócę tu za tydzień, sprawdzę. Może to tylko owo Macau?
(obiad zjadam w barze – u gulbenkiana). W sumie niedziela bardzo
udana. choć na koniec pobłądziłem. na szczęście miałem mapę. ale
wszystko to zmęczyło mnie.
22.10.79 (poniedziałek)
rankiem – przygotowałem projekt zajęć. jadę z tym do ambasady.
przedstawiam p. Spyrze. obiecuje na jutro przygotować tłumaczenie
i powielić w 30 egzemplarzach.
W południe obiad w stołówce pracowniczej. po obiedzie przychodzi
mi do głowy pomysł przygotowania w przyszłości książki o literaturze
polskiej dla cudzoziemców. W części pierwszej tej książki należałoby
nakreślić obraz naszej literatury (ale nie poprzez prądy, lecz ludzi). za-
tem: 1. klasycy literatury polskiej; 2. pisarze symbolizmu; 3. twórcy
współcześni. część druga obejmowałaby bibliografię wskazującą an-
20
Mój dzienniczek portugalski
tologie, podręczniki, teksty, opracowania (w obcych językach). Może
kiedyś zrobię to. na razie warto pamiętać. to wszystko.
po południu i wieczorem – intensywnie uczę się języka portugal-
skiego. przez dwie – trzy godziny pomaga mi mały tiago.
23.10.79 (wtorek)
znowu dzień wypełniony pracą. chociaż właściwie zajęć jeszcze nie
rozpocząłem. rankiem chwilę rozmawiałem z gosposią. idzie „jak po
grudzie”. ale trzeba próbować. potem jadę do Biblioteki narodowej.
chcę się rozeznać w jej działaniu. udaje się. Było trochę – jak zazwyczaj
– kłopotów z odźwiernym. W katalogu i w czytelni podglądam innych.
panują tu zupełnie inne zwyczaje, niż w krakowie. W katalogu wypełnia
się własny rewers – zbiorczy. urzędniczka rozpisuje go na pojedyncze
– magazynowe. z tym wszystkim idzie się do czytelni. tu urzędnicz-
ka daje numer (oznaczenia kombinowane – miałem 01, są B3, g10...)
i wrzuca rewersy do otworu. pocztą pneumatyczną trafiają do odpo-
wiednich magazynów. za ok. 15 min. – książki mam na stole (przyno-
si je bibliotekarka). ruch w bibliotece znikomy. księgozbiór wydaje się
ubogi. podstawowy jeszcze gorszy. czytam i robię notatki z limy (Sto-
sunki polsko-portugalskie). poloników prawie nie ma żadnych!
po obiedzie – o trzeciej – jadę do ambasady po odbiór powielo-
nych ogłoszeń o zajęciach (zamiast trzydziestu dostaję pięć). przy oka-
zji rozmawiam z i sekretarzem ambasady, p. Spyrą. proponuję mu,
aby wykorzystać w działalności kulturalnej ambasady zbiory raczyń-
skiego z poznania. „odbija piłeczkę” proponując mi, aby zaintereso-
wać tymi zbiorami fundację gulbenkiana. Muszę wykorzystać janka
M[ichalika] do sprawdzenia, co tam jest.
Wieczorem znowu nauka. ciężko. ale co zrobić. zachciało mi się.
co tam robią moi najdrożsi? dzieci pewno już śpią. Maja chyba czyta.
Musi im być ciężko. oby tylko nie chorowali. Boję się tego. Może dziś
dostali mój pierwszy list?
24.10. 79 (środa)
Wreszcie dzień normalnej pracy. rankiem – po śniadaniu i go-
dzinnej porcji nauki języka – jadę do instytutu, aby wywiesić ogłosze-
Mój dzienniczek portugalski
21
nia o lektoracie. Bez większych kłopotów dogaduję się z sekretarką.
ona wywiesi ogłoszenie koło instytutu, ja zaś przy wejściu na fakul-
tet, a także – w gmachu głównym (na tablicy rektorskiej, obok której
przechodzą studenci dla dokonania wpisu). trochę to przykre uczucie,
ale co zrobić. Mam mieć dwie grupy: z jedną zajęcia w poniedziałek
i czwartek (od dziewiętnastej do dwudziestej pierwszej), z drugą we
wtorek i czwartek (od trzynastej do piętnastej). zobaczymy ilu się wpi-
sze. oby choć kilku!
po tym „urzędowaniu” idę do Biblioteki narodowej. Siedzę tu aż
do dziewiętnastej – czytam historię literatury portugalskiej. rozumiem
coraz więcej. robię notatki. Może przydadzą się w krakowie? przy-
gotowałem przy okazji bibliografię podstawowych opracowań. Staram
się podchodzić do sprawy metodycznie. oby choć jedną rzecz zrobić
według planu.
W Bibliotece przychodzą mi do głowy coraz nowe pomysły: opraco-
wać skrypt-podręcznik z literatury portugalskiej dla polskich studen-
tów (stąd szczegółowe notatki). W ten sam sposób zebrać notatki do
zarysu literatury polskiej dla cudzoziemców. przygotować materiały do
biografii camõesa (w serii: „ludzie żywi”?). niechby był jakiś pożytek
z tego wyjazdu. co z tego wyjdzie? zobaczymy. na razie mam wielką
ochotę do pracy.
25.10.79 (czwartek)
już dziesięć dni poza domem. Wieści żadnych – bo i skąd? Może
w przyszłym tygodniu? Smutno. tym bardziej że wiem dawno, iż pobyt
tu mój potrwa jeszcze długo: ok. 230 dni (do połowy czerwca). dopie-
ro stąd widzę, jak bardzo związany jestem z rodziną. Brak mi Maji,
brak dzieci...
dziś prawie cały dzień w Bibliotece. łącznie – 9 godzin. tylko pra-
ca pomaga w przetrwaniu. pracuję od rana do późnej nocy. ale w nocy
– wracam w snach do kraju. to spotkanie z Mamą, to z dominikiem
i dagą dokuczamy Maji... przykre są przebudzenia. ale wracam do
Biblioteki. zabrałem się do literatury portugalskiej. dziś „przekopałem
się” przez wiek XVi. Sporo. przeglądnąłem starannie jeden podręcz-
nik (dla szkół średnich – bardzo dobry). Sporo notuję. Wiele rozu-
miem. pracuję ze słownikiem (przemycam go do czytelni w kieszeni
22
Mój dzienniczek portugalski
– nie wolno bowiem przynosić ze sobą książek do Biblioteki, a tutaj
brak słownika portugalsko-polskiego).
W katalogu ogarnia mnie prawdziwe przygnębienie. prócz Sien-
kiewicza (Trylogia z 1900 i Quo vadis – jeden egzemplarz!) – nic.
zupełna próżnia. Mickiewicz – 2 wyd. pol. (wojenne) Pana Tadeusza
i francuski przekład Odprawy posłów greckich. ani jednego studium
o Mickiewiczu, o Sienkiewiczu, o literaturze polskiej. czemu nasze
biblioteki nie dbają o wymianę, czemu wydawcy nie proponują swoich
książek bibliotece „narodowej”? Wydawnictwo literackie z krakowa
wydaje tzw. serię „iberyjską”, ale jego dyrektor w liście do ambasa-
dy ani słowem nie wspomina o propozycjach dla portugalii. ile tu do
zrobienia! zaczynać trzeba właściwie od zera. Boję się w tej sytuacji
o zgłoszenia na lektorat. tym bardziej, że sekretarka skrzętnie ukryła
ogłoszenie (na samym dole tablicy ogłoszeń, tuż nad ziemią). trzeba
przepisać na maszynie i rozlepić gdzie popadnie. inaczej nic z tego nie
wyjdzie.
W Bibliotece powoli krystalizują się kolejne pomysły. a zatem: trze-
ba przygotować dla serii Biblioteki narodowej Luzjady camõesa. to nie
będzie wymagać głębokich studiów. Wystarczy dobre krytyczne wyda-
nie portugalskie i książka o camõesu. Luzjady nie były wydawane od
czasów trzeszczkowskiej. poza tym – przydałby się skrypt o literaturze
portugalskiej. no, i oczywiście – o literaturze polskiej. W poniedziałek
muszę pójść do „Ministerstwa kultury”. Mają tygodniowe programy
życia kulturalnego w portugalii. świetna rzecz. znajduję ogłoszenie, że
w dniach od 9 do 11 listopada będzie w lizbonie ionesco. Może uda
mi się odnaleźć miejsce jego spotkań?
26.10.79 (piątek)
prawdę powiedział kiedyś einstein, że czas jest względny. o jakże
względny! przecież upłynęło ledwie jedenaście dni od czasu mojego
wyjazdu z krakowa, a wydaje mi się, że to już kilka miesięcy! ile w cią-
gu tych dni wydarzyło się spraw. takiego okresu w życiu jeszcze nie
przechodziłem. Bo to przecież – cały wrzesień siedziałem przy biurku
nad pracą [habilitacyjną] (ponad 500 stron!). równocześnie przygoto-
wywałem się do wyjazdu. odbyło się zebranie „ruchu literackiego”
połączone z przekazaniem redakcji. później – śmierć Mamy i pogrzeb.
Mój dzienniczek portugalski
23
zaraz potem wyjazd. a tu: codziennie tyle nowych spraw, że dziw bie-
rze, iż temu można podołać. ale zostawmy to...
dziś normalny dzień pracy. W Bibliotece rankiem małe nieporozu-
mienie (urzędniczka źle wypełniła rewersy, dali mi inne książki. zdener-
wowałem się. już miałem wyjść, ale w końcu pomogła jakaś pani znająca
francuski). Boże, kiedy będę wreszcie ich rozumiał? czy nastąpi to kiedyś?
nie wiem. czytać chyba się nauczę. ale mówić chyba nigdy?
W budynku fakultetu humanistycznego (także u prawników) za-
wiesiłem ogłoszenia o lektoracie (rankiem napisałem je na maszynie).
przykre to uczucie. trochę przypomina pracę agitatora politycznego
(są tacy przy stacji metra). ale muszę walczyć. oby było choć czterech
studentów! zrobiłem wszystko co można. teraz zobaczę – za około
dwa tygodnie. W Bibliotece przerobiłem dwa wieki literatury portu-
galskiej: XVii i XViii. twórczość portugalczyków z tego okresu zdaje
się przypominać literaturę polską. Można tu wskazać i naszego Sępa
Szarzyńskiego, i twardowskiego...
W przerwie przeglądnąłem potężne (bodaj 15 tomów) wydawni-
ctwo francuskie pt. „humanité”: o dorobku kulturalnym, artystycznym
i naukowym ludzkości. Smutno mi się zrobiło. nazwiska polskiego tu
nie uświadczysz. gorzej: popatrzyłem na dział astronomii: kopernik.
króciutka wzmianka! charakterystyczne, że została przygotowana na
„nie”. a zatem – nie było rewolucji kopernikańskiej, Kopernik nie do-
wiódł, Kopernik nie wywarł wpływu... nie ma reprodukcji wizerunku
kopernika. ale za to jest cała masa portretów trzecio- i czwartorzęd-
nych uczonych niemieckich czy francuskich.
Wieczorem kolacja. gosposia to bardzo przyzwoita niewiasta. ko-
lejny raz podaje mi miskę gorącej zupy. Sympatyczna. Wczoraj rozma-
wiałem z jej synem – dobrze mówi po francusku (urzędnik). uczciwi
ludzie. cieszę się, że tu trafiłem. Mogło być przecież gorzej.
27.10.79 (sobota)
nie zawsze pięciodniowy tydzień pracy jest dobry. dla mnie na
przykład jest to marnowanie czasu. Biblioteki zamknięte, uczelnia też.
trzeba siedzieć w domu. ale dziś nie siedziałem. Wczoraj zadzwoniła
do mnie polka, która mieszka w aglès pod lizboną. jest stypendyst-
ką z Wrocławia. chciała się spotkać (mieszka u córki mojej gosposi).
24
Mój dzienniczek portugalski
o jedenastej spotkaliśmy się na pl. pombala. przegadaliśmy prawie
cztery godziny. dziewczyna nieco zagubiona. dostała stypendium, ale
żadnego programu – prócz nakazu uczęszczania na kurs języka por-
tugalskiego (uczelnia opłaca ten kurs!). podsunąłem jej pomysł, aby
zajęła się recepcją Sienkiewicza, a potem edwardem porębowiczem.
ja i tak chyba nie będę miał czasu na porębowicza. a człowiek ten
zasługuje na monografię. przyjechała w tydzień po mnie. na lotnisku
czekał na nią samochód z ambasady. zawieźli ją wprost do mieszkania.
Widać, że moja rozmowa z p. Spyrą – iż nikt z ambasady nie czekał na
mnie na lotnisku – nie poszła na marne...
dziś sporo godzin nauki języka. idzie coraz lepiej. W mieście czuć
coraz bardziej wybory. to odrębna sprawa. życie polityczne bardzo tu
ożywione. ludzie nagminnie czytają gazety. dziś na pl. pombala odbył
się wielki wiec aliance de direita – ugrupowania prawicy i centrum.
podobno mogą przejąć władzę. dość cicho w radio o socjalistach i ko-
munistach. podobnie w prasie. Walka trwa. żywe są tu nadal sympa-
tie Salazarowskie i kolonialne (w ubiegłą niedzielę – wielka wystawa
z Macau, teraz odbyła się wizyta prezydenta Wysp św. tomasza i gwi-
nei-Bissau, o której szeroko piszą w dziennikach!).
28.10.79 (niedziela)
dziś najgorszy dzień tygodnia. no bo co można robić w niedzie-
lę? jest to wszak dzień rodzinny. a tu samotność wyłazi z każdego
kąta. na ulicach pełno rodzin. jak widzę uśmiechnięte dzieci i rodzi-
ców mam ochotę rzucić to wszystko i jechać do swoich. Boże, jakże
ja się przywiązałem do rodziny! nie widzę życia poza nią. dopiero
teraz sobie to uświadamiam. tam nie było czasu. tam nigdy nie ma
czasu. a przecież trzeba znaleźć czas. trzeba go dać więcej i żonie,
i dzieciom. jednak nie można być takim egoistą. po powrocie niedziele
i święta muszę koniecznie wyłączyć z pracy i w całości poświęcić je dla
rodziny. teraz to widzę jasno. nie pomogą tu wyrzuty sumienia. trze-
ba po prostu zmienić styl życia po powrocie. to będzie przynajmniej
jeden pożytek z tego wyjazdu.
przez pięć godzin włóczyłem się po mieście. zrobiłem trochę zdjęć
(„doszedłem” do pomnika ofiar i wojny!). zwiedziłem kilka kościo-
łów. Smutne i swoiste zarazem to pomniki niegdysiejszej potęgi. na
Mój dzienniczek portugalski
25
zewnątrz – niczym nie różnią się od klasycznych domów. Wewnątrz
– wręcz kapią od złota. Barok tutejszy robi przygnębiające wrażenie.
Wyraźnie odbiega od naszego, nasz dużo lżejszy. Byłem w kościele-mu-
zeum trynidade. to pierwszy kościół jezuicki w portugalii (wybudowa-
ny w 1596). zdaje się być kwintesencją jezuityzmu: marmury, alabastry,
złoto, srebro... relikwie świętych, święci jezuiccy w ołtarzu głównym.
a przy tym jakaś oschłość, ziąb. to nie jest kościół do modlitwy. to jest
miejsce wystawy potęgi i mocy zakonu.
Wielkie wrażenie zrobiły na mnie ruiny carême – gotyckiej świą-
tyni. to piękno może urzec. gotyk południowy. jasny, kamienny. tę
świątynię ludzie budowali nie dla siebie, ale dla Boga.
W cichych zakątkach miasta kina z filmami porno. pełno ludzi. te-
atry nieczynne. przynajmniej nie znalazłem jeszcze takiego. W budyn-
kach teatralnych – kina z repertuarem pornograficznym. na pierwszy
rzut oka dość powierzchowna to kultura. ale to może tylko pierwsze
wrażenie?
29.10.79 (poniedziałek)
Wreszcie normalny dzień pracy. rankiem wysłałem list do Maji
(znalazłem dziś urząd pocztowy niedaleko domu, nie będę musiał cho-
dzić aż na praça do comerçio). później jadę do Biblioteki. tu uśmiech-
nęło się do mnie szczęście. Wreszcie coś! okazuje się, że w Bibliotece
są trzy tłumaczenia Luzjad camõesa: z 1790, 1880 i 1890. nadto – jest
rękopis tłumaczenia niewydanego (z 1880 roku). rzeczy te są w czytel-
ni rękopisów. na razie cieszę się z faktu znalezienia informacji. zrobię
sobie ksero z trzeszczkowskiej (1890) i będę mógł tutaj pisać nie tylko
wstęp, ale i komentarz do wydania dla Bn! ponieważ żelazo trzeba kuć
póki gorące, natychmiast napisałem listy: pierwszy – do prof. Stanisła-
wa grzeszczuka, dyrektora Biblioteki jagiellońskiej, z prośbą o ksero
artykułu Strzałkowej o recepcji camõesa w polsce, a także o ksero
fragmentów rozprawy gumowskiego o zbiorach raczyńskiego (to dla
fundacji gulbenkiana). nadto o rozważenie możliwości nawiązania
współpracy Biblioteki jagiellońskiej z tutejszą Biblioteką narodową.
drugi list wysłałem do dyrektora krakowskiego oddziału ossolineum,
augustyna Bialica – z propozycją przygotowania Luzjad dla serii wy-
dawniczej „Biblioteka narodowa”. Bardzo bym chciał, żeby się udało.
26
Mój dzienniczek portugalski
Mógłbym w ten sposób do wakacji wygotować całą rzecz! radość była
tak duża, że ostatecznie niewiele zrobiłem. zresztą trzeba było wyjść
z Biblioteki o wpół do szóstej, bo zrobiło się zimno, a sweter zostawi-
łem w domu. poza tym trzeba było zrobić zakupy. kupiłem – serek,
masło, mleko, 25 dkg kiełbasy i proszek oMo (wydałem 180 escu-
dów). W domu gosposia pyta, co z praniem. odpowiadam, że będę
prał w niedzielę. nie mam pieniędzy, żeby jej płacić dodatkowo!
30.10.79 (wtorek)
dzień bez historii. rankiem wysłałem trzy listy: do prof. grzeszczu-
ka, do dyrektora Bialica i do polonicum w Warszawie (prośba o pod-
ręczniki). następnie pojechałem do Biblioteki. tutaj – do dwudziestej.
czytałem Historię literatury portugalskiej – epoka romantyzmu: dość
uboga! dopiero w tzw. ii okresie romantyzmu (1875–1900) pojawiają
się ciekawi twórcy. W pierwszym rzędzie Quental! innymi zajmę się
jutro.
trochę otuchy: z dnia na dzień widzę, że coraz lepiej idzie mi lek-
tura. Są fragmenty do pół strony, kiedy nie muszę sięgać po słownik!
jeszcze tak kilka tygodni i powinno być dobrze?! gdyby tak szło, to
może z wiosną podjąłbym się wykładów po portugalsku? zobaczy-
my. jutro zebranie instytutu. Boję się trochę. ciągle nie mam wieści
z domu. a już list powinien nadejść. Może jutro?
31.10.79 (środa)
cały dzień upływa mi na sprawach związanych z organizacją lekto-
ratu. rankiem jadę na uniwersytet, żeby się dowiedzieć, czy zgłosili
się już jacyś studenci na lektorat. ogłoszeń nikt nie zerwał! Sekretar-
ka uspokaja mnie, że wpisy na zajęcia rozpoczną się dopiero drugiego
listopada, a właściwie – piątego. do końca października były wpisy
ogólne – w rektoracie (to dwa stopnie wpisu!).
po trzech godzinach pracy w Bibliotece, w południe przyszła Bar-
bara z Wrocławia. załatwiłem jej na ten tydzień możliwość stołowania
się w Bibliotece narodowej (kosztowało ją to paczkę „Marlboro” – dla
wpuszczającego). po obiedzie ucięliśmy sobie pogawędkę. Ma 10-mie-
Mój dzienniczek portugalski
27
sięczną córkę, męża lekarza. ale zdecydowała się jechać do lizbony,
mając przed sobą perspektywę objęcia funkcji lektorki języka portu-
galskiego na uniwersytecie Wrocławskim. Sytuacja tam podobna do
tej na uj. chcą otworzyć lektorat portugalski.
o trzeciej po południu (a właściwie o 14:30) – na fakultecie zostało
zwołane zebranie instytutu! Boję się. zebranie zaczyna się z 40-mi-
nutowym opóźnieniem. pomaga mi trochę sekretarka. poznaję jedną
z pracownic. ta przyprowadza koleżankę. chwila rozmowy (po francu-
sku) – sympatycznie. przedstawiam się dwóm młodym panom. jeden,
owszem, sympatyczny (brodacz). drugi mniej. przed rozpoczęciem
zebrania podchodzę do pani profesor Mateus. przedstawiam się. i to
wszystko. ni słowa więcej. Siadam i siedzę trzy i pół godziny. dopiero
po pół godzinie przyszedł prof. cintra – podszedł do mnie, powiedział,
że nie muszę siedzieć, ale ja postanowiłem zostać. dyskusje pachną
średniowieczem! dysputy to, a nie dyskusje. ustalają harmonogram
zajęć naukowych, trochę mówią o harmonogramie dydaktycznym.
najwięcej o sposobach postępowania ze studentami (dyscyplina zajęć,
formy egzekwowania wiadomości, testy...). około dziewiętnastej wy-
chodzę. żegnam się z kilkoma osobami (zamieniam kilka słów z prof.
cintrą).
W domu – kolacja. nie ma listu! jutro święto zmarłych. Myślę
o Mamie, o domu. Smutno.
1.11.79 (czwartek)
dzień Wszystkich świętych. Szczególny to dzień. Wracamy pamię-
cią do tych, którzy byli z nami: dawniej, niedawno, wczoraj jeszcze...
Byli. dziś odwiedzamy ich groby, czcimy ich pamięć. i w geście tym
jest z pewnością trochę zadośćuczynienia tym, którzy żyli, którzy dali
nam życie, którzy nas wychowali, dali nam wiedzę... ale jest też i swo-
ista próba zmierzenia się z tym, co stanowi odwieczną i główną ta-
jemnicę istnienia: ze śmiercią. pragniemy podtrzymać życie tamtych,
którzy odeszli. jest w tym wszystkim zapewne i łut nadziei – na to, że
kiedyś na nasz grób przyjdzie ktoś nam bliski i wspomni nas...
piszę te słowa ze szczególnym spokojem, choć dzień nie był wcale
spokojny. powracała wciąż myśl o Mamie; o tej kobiecie, która w życiu
swym nade wszystko ukochała pracę i troskę o innych. pracowała za-
28
Mój dzienniczek portugalski
wsze. nie tylko wtedy, gdy była zdrowa. także i wtedy, gdy chorowała.
jak długo pamiętam jej postać, zawsze widzę ją przy pracy. przy kuchni,
w ogrodzie, przy kopaniu ziemniaków, przy noszeniu w płachcie karmy
dla krów... W późniejszym wieku zawsze była obarczona gromadą wnu-
ków. ale ta pracowita – w tym najlepszym znaczeniu tego słowa! – kobie-
ta miała czas na zajęcie się innymi. troszczyła się o dzieci, o wnuki. po-
wtarzała nam: pieniędzy wam nie dam, weźcie na drogę życia szacunek
do pracy i mądrość życia. o, bo to była mądra Matka. Wiedziała, jak
wychowywać. Wiedziała też, że dzieci potrzebują ciepła. toteż można jej
było powiedzieć wszystko. na wszystko znalazła radę.
ostatnia moja szczera i długa rozmowa z Mamą odbyła się w czerw-
cu. powiedziała mi wtedy: dziecko, bądź wiernym sobie i swoim. Masz
dobrą żonę, udane dzieci. Bądź dla nich dobry.
ostatnie spotkanie odbyło się na dziesięć dni przed jej śmiercią.
żegnaliśmy się długo. ja wierzyłem, że jeszcze ją zobaczę. ale ona
wiedziała, że było to nasze ostatnie spotkanie. uścisnęła mnie mocniej
jak kiedy indziej ...
chciałem dziś uczcić jej pamięć na cmentarzu tutejszym. poszed-
łem na cmentarz św. jana. długo nie mogłem ochłonąć z przerażenia.
Boże, to jest cmentarz?! uliczki białych kapliczek. zza bramy każdej
z nich widnieje stos przykrytych kapami trumien. przychodzą krewni
– robią porządki! czyszczą owe kapy, zamiatają, dają kwiaty... W dal-
szych partiach cmentarza – groby z lat ostatnich – ziemne. numery,
numery, numery ... tu i ówdzie kwiaty. Wszędzie zapadające się dziury
– to ziemia zabiera swoją daninę. Wreszcie trzecie miejsce: ogromne
aleje murów. Wielopiętrowych. W murach tych maleńkie dziury, zamy-
kane na klucz. a w tych wnękach – prochy zmarłych w urnach. tysiące
tych ściennych grobów. ale największe wrażenie zrobiły na mnie nawet
nie owe uliczne kaplice i ścienne groby, ile... ludzie. zachowują się na
cmentarzu jak na placu targowym. głośno rozmawiają, śmieją się, palą
papierosy. przekupnie chodzą po alejach i sprzedają świece. ludzie
zajęci są przede wszystkim porządkami. na dobrą sprawę nie widać
nigdzie smutku (tylko jedna starsza kobieta głośno opłakiwała syna).
Wszędzie na pomnikach widnieją napisy: Niech odpoczywa w pokoju .
ale ci, co tu przyszli, nie dają tym zmarłym spokoju w dniu ich święta.
Wygląda na to, że wizytę na cmentarzu traktują jak obowiązek. dużo
ludzi nie wie, gdzie są groby ich bliskich. z karteczkami w ręku (z ad-
ministracji!) szukają numeru grobu...
Mój dzienniczek portugalski
29
po czarnych, dla nas – żałobnych strojach, których pełno na ulicy,
sądziłem, że ci ludzie głęboko przeżywają tajemnicę śmierci. ale nie.
W centrum cmentarza wznieśli potężne krematorium. jest nieczynne.
W przebudowie. ponieważ szły tam tłumy, poszedłem i ja. Straszne.
rodzice prowadzą tu swoje dzieci i pokazują to straszne miejsce jako
ciekawostkę... czyżby nie myśleli? Może nie chcą. Spieszą się. żyją
dniem dzisiejszym. i tylko dniem dzisiejszym. a może myślą, ale ina-
czej. na swój sposób. Bardziej prosty, naturalny. kiedy widziałem ko-
biety z przejęciem zabierające się do sprzątania kapliczek czy obcina-
nia kap, miałem wrażenie, że trumny, o które się ocierają, są dla nich
sprzętem podobnym do łoża, stołu... Może w tym tkwi tajemnica ich
rozumienia śmierci?
rozgwar, pełne życie weszło dziś na portugalskie cmentarze. nie
znalazłem tu miejsca dla siebie. nie mogłem się skupić. poszedłem
przed siebie. trafiłem do głośnej dzielnicy alfama. Wszedłem tu na
chwilę – życie toczyło się normalnie. na wąziutkich uliczkach przewie-
szone sznury, a na nich pranie (wszędzie kapie). dookoła bary, restau-
racyjki, kawiarnie. nagle zobaczyłem potężny barokowy kościół. to
– jak się z mapy okazało – kościół św. ignacego. zamknięty. ale widać,
że jeden z wielu świadków niegdysiejszej chwały – stoi dziś jeśli nie
w ruinie, to w cichym zapomnieniu. na mapie odnajduję kościół Matki
Bożej. podchodzę. okazuje się, że jest to muzeum. kościół i konwent
na zewnątrz bardzo ubogie, wewnątrz kapią od złota. nie mogłem. Wy-
szedłem. Może wrócę. Wreszcie widzę jakiś otwarty kościół. nie – to
nie kościół. to monumentalny panteon narodowy. Wchodzę. pierwszy
grobowiec – Vasco da gamy. dalej – henryka żeglarza, camõesa.
a zatem znalazłem! W bocznej sali – poetów – grobowiec almeidy gar-
retta, największego bez wątpienia dramaturga i poety portugalskiego
epoki romantyzmu. pojawia się nagle przewodnik, który wiezie mnie
na szczyt mauzoleum. Widok niezbyt ciekawy. W jednej z dolnych sal
przewodnik pokazuje mi kryptę, w której wieczny spoczynek znaleźli
prezydenci portugalii. odnajduję tu nagrobek teofila Bragi, prezyden-
ta portugalii, a zarazem – wybitnego historyka literatury portugalskiej!
jak powiada przewodnik, Salazar pochowany został w coimbrze. daję
mu 10 escudów i wracam do krypty odkrywców. dziwne. dziś święto
zmarłych. a tu, w panteonie, na grobach największych portugalczy-
ków, ani jednego kwiatka, ani jednej świeczki. tylko chłód muzeum.
i cisza przerywana ściszonymi rozmowami nielicznych turystów.
30
Mój dzienniczek portugalski
po wyjściu z panteonu błądzę po nadbrzeżnej dzielnicy. docieram
do katedry. Wreszcie świątynia przypominająca europę. Wchodzę. ja-
kiś gotyk południowy, z elementami stylu orientalnego. cisza, mrok.
Mury. krzyżowe sklepienia. jest i jeden witraż (bodaj pierwszy, jaki
zauważyłem w kościołach lizbony!). odpoczywam. nabieram sił.
a jednak ludzie ci zbudowali kiedyś coś pięknego! powoli wracam do
śródmieścia. na praça do comerçio – jak zawsze tłumy przekupniów
i żebraków (choć dziś przede wszystkim poszli oni w okolice cmenta-
rzy), spotkania zakochanych, tłumy spacerowiczów... po prostu nor-
malny dzień. dla nich tak. ale dla mnie? to dzień święty! dzień pa-
mięci ... jak wiele nas różni. historio – Matko coś uczyniła z nami,
europejczykami?!!
2.11.79 (piątek)
ciągle nie mam listu z domu. a byłem prawie pewien, że dziś bę-
dzie już na pewno. przecież to już blisko trzy tygodnie od mojego tu
przyjazdu. i do tego – poczta lotnicza! nie wiem, co się dzieje. dziś
nie spałem od czwartej nad ranem (to już druga noc taka – z rzędu).
przychodzą najgorsze myśli – że się coś stało, że chorują dzieci... o,
jak ciężkie są te godziny! dziś wstałem o siódmej (co tu jest bardzo
wcześnie!). Wziąłem z kuchni dwie stare bułki (gospodyni wyszła do
sklepu po świeże pieczywo), zostawiłem 5 escudów, zjadłem śniadanie
i wyniosłem się. nie mogę siedzieć w domu. W tłumie łatwiej zapo-
mnieć. tu wszystko mi przypomina dom, Maję, dzieci. i ta skarbonka
– globusik (Boże, jaki to świetny był pomysł moich dzieci: dagmary
i dominika!), a także zdjęcia (dwa, rodzinne, stoją na szafie).
od dziewiątej w Bibliotece. zgodnie z planem zabrałem się do pi-
sania „Wstępu” [do Złotej legendy chłopów polskich]. z Biblioteki wy-
szedłem o dwudziestej trzydzieści. napisałem dziewięć stron. Wydaje
mi się, że dobrze. ale jestem bardzo zmęczony. zjadłem dwie bułki
z serem, popiłem herbatą i siadłem do biurka, żeby popracować nad
językiem. ale na dobrą sprawę nie mam ani siły, ani ochoty. puściłem
sobie taśmę z „czerwonymi gitarami” (pierwszy raz od przyjazdu).
zapachniało mi domem. i jak tu myśleć o portugalskim!
gosposia oświadczyła mi, że dzwoniła na uniwersytet w sprawie
moich poborów (ta dba o swoje!). Mam dostać w poniedziałek. a we
Mój dzienniczek portugalski
31
środę mówili, że dopiero dwudziestego czwartego listopada. pojadę
w poniedziałek. zobaczymy.
3.11.79 (sobota)
dziś od rana zabrałem się za siebie. najpierw w czasie nieobecności
gosposi: kąpiel. po jej przyjściu – „wielkie” pranie. to sprawa tylko
na pozór prosta. Szczególnie, gdy się robi to po raz pierwszy u kogoś,
nie u siebie w domu. ale trzeba było zabrać się do roboty. prałem
blisko godzinę: cztery koszule i bieliznę osobistą. jakoś poszło. nawet
niezgorzej. gosposia kilkakrotnie „podpowiadała” mi: a to przewrócić
skarpety, a to przewrócić koszulę... ale w końcu udało się.
po praniu i jednej godzinie pracy własnej idę na zakupy: kilogram
jabłek, kilogram pomarańczy, trzy piwa. zjadam obiad (dwie bułki
z szynką i piwo) i wybieram się na miasto. robię zdjęcia pomników.
ale przede wszystkim patrzę na ludzi. ile tu jeszcze nędzy. na każdej
ulicy, przy każdym rogu – żebracy. jedni po prostu wyciągają rękę, inni
mają coś w rodzaju skarbonek. dużo ludzi nieszczęśliwych. kaleki:
bez nóg, po chorobie heine Medina, nieszczęśnicy z jakimiś guzami...
Wszyscy starają się pokazać jak najbardziej swoje nieszczęście, odkryć
je. najwięcej jednak niewidomych, z białymi laskami. Są starzy, w wie-
ku dojrzałym, ale i dzieci. to już nie folklor wielkomiejski, to poważny
problem społeczny.
niedaleko od żebraków stoją czyściciele butów (całe gromady,
głównie w centrum, w tym dzieci!), sprzedawcy pieczonych kasztanów,
handlarze starzyzną. handluje się tu wszystkim! kilka starych książek,
parę rupieci... Byle przeżyć. przechodnie dają niewiele. najwięcej ci,
co sami doświadczyli nieszczęścia.
4.11.79 (niedziela)
dziś urodziny dagusi. Ma dwanaście lat! już dwanaście! prawie
cały dzień upływa mi wokół spraw rodziny. Wszak to trzecia niedziela
w lizbonie. po kawie (zapomniałem kupić bułek, prosiłem gosposię,
dałem jej nawet pieniądze, ale ona też tego nie zrobiła!) idę do koś-
cioła. dziś modlę się u „aniołów”. kościółek XViii-wieczny. Mały.
32
Mój dzienniczek portugalski
ale za to bogato zdobiony wewnątrz. ludzi dużo. ksiądz mówi przede
wszystkim o narkotykach i wyborach (przeciw partiom ateistycznym!).
Bardzo ładnie śpiewa pieśni młoda dziewczyna (chłopak przygrywał jej
na gitarze). później spieszę do alfamy i na górujący nad całą lizboną
zamek św. jerzego. to dzielnica niezwykła: wąziutkie uliczki, wszę-
dzie bary i restauracyjki. życie toczy się na ulicy. chyba nie wybrałbym
się tu wieczorem. zamek – to ruiny. a w nich – minizwierzyniec (ptaki
w klatkach).
W małej restauracyjce w alfamie zjadłem obiad – przecież na dobrą
sprawę bez obiadu jestem od środy (w piątek byłem w stołówce – ale
była obrzydliwa peixe’a). zamówiłem sobie zupę (caldo verde) i cosindo
portuquese. do tego lampka wina. porcja jedzenia ogromna: było tu
wszystko: ziemniaki, ryż, gotowana kapusta, kawałki wieprzowiny (go-
lonko), kawałki kiełbasy, jakaś czarna kiszka... za te smakołyki zapła-
ciłem prawie 150 escudów. niby dużo, ale właściwie to nie (w polsce
byłoby to – proporcjonalnie do moich zarobków – 50 zł!!). W czasie tej
wyprawy podjąłem decyzję, że jadę do domu na święta Bożego na-
rodzenia. na całe trzy tygodnie. inaczej nie można. na Wielkanoc
przyjechałaby Maja. tylko tak można sprawę załatwić. piszę zaraz do
Maji. Może jutro będzie wreszcie jakiś list?!
5.11.79 (poniedziałek)
dziś od rana spodziewałem się listu. Właściwie to zaczęło się
wcześniej. przebudziłem się nocą, o wpół do drugiej i nie zasnąłem aż
dopiero gdzieś koło wpół do siódmej (spałem do ósmej). zbyt wielkie
wrażenie wywarła na mnie decyzja wyjazdu na święta (list do Maji!).
niestety, listu się nie doczekałem. nie pomógł nawet pająk, którego
odkryłem w Bibliotece (pierwszy raz myślałem o tym, że sprawdzi
się powiedzenie Maji o pająku!). z rana poszedłem do instytutu i do
p. fatimy – po pieniądze. nici z tego. dostanę dopiero dwudzieste-
go czwartego listopada. Wcześniej, dziewiętnastego, mam jeszcze coś
podpisać. ale wizyta była bardzo owocna. okazuje się, że mam dostać
podwójną pensję za grudzień! to opłata mojego przejazdu do domu!
jestem szczęśliwy. nadto – pieniądze te mam dostać przed dwudzie-
stym grudnia. czyli będę mógł je wziąć ze sobą.
Mój dzienniczek portugalski
33
W instytucie nic nowego. Wpisy dopiero we czwartek. zajęcia mam
rozpocząć dopiero piętnastego. prosiłem sekretarkę o wywieszenie
ogłoszenia. zobaczę jutro. podobno kilka osób pytało o lektorat.
W Bibliotece niedługo. Strasznie opornie idzie mi ten „Wstęp” do
Legendy. ale może jutro skończę pierwszą wersję?
Wysłałem list do domu – znaczki wybierałem dla dominika. Może
się mu spodobają. Wracając z poczty odkryłem uliczkę [ze sklepami]
upominków i zabawek dla dzieci. pójdę tam, gdy będę miał forsę. po
dwudziestym czwartym.
Wieczorem – przygotowałem dwie lekcje języka polskiego (do po-
wielenia), napisałem podanie do ambasadora o 7 tys. esc. pożyczki
i przepisałem podanie o dofinansowanie. zobaczymy, jaki będzie sku-
tek. Może chwyci?!
6.11.79 (wtorek)
rano w ambasadzie. złożyłem pismo w sprawie dofinansowania.
także podanie do ambasadora o 7 tys. pożyczki (komorne). Wreszcie
– dwie pierwsze lekcje do powielenia. rozmawiałem z p. Spyrą w spra-
wie książek dla prof. Widłaka [dyrektora instytutu filologii romań-
skiej na uj]: rzecz można załatwić poprzez instytut kultury portugal-
skiej (prześlą ok. 400–500 książek – potrzebne pismo!).
W ambasadzie zostaje mi podrzucony młody człowiek. przedstawia
się jako jerzy p. – ksiądz zakonny – werbista. przyjechał do portuga-
lii uczyć się języka. następnie ma udać się do angoli. postawił kawę
i lampkę brandy. dziwny trochę ksiądz. zobaczymy. po popołudniu
w Bibliotece. do wpół do dziewiątej. zbliżam się do końca „Wstępu”.
zdaje się, że coś z tego będzie.
W nocy koszmar – nie śpię od wpół do drugiej do wpół do siód-
mej. Bezustannie myślę o domu i dzieciach. listu nie ma. chodzę cały
dzień rozdrażniony.
7.11.79 (środa)
dzień niezwykły. chyba więcej się nie powtórzy. Bogaty. a jakże.
najpierw noc: znowu nie spałem co najmniej dwie godziny. później
34
Mój dzienniczek portugalski
śniły mi się jakieś koszmary, trupy (to obsesja od czasu święta zmar-
łych!)... ale wszystko się sprawdza.
jadę do ambasady – po obiecane pieniądze (pożyczkę!). i co? zo-
staje mi odmówiona! tak. pan ambasador nie zgadza się! owszem, go-
towi są interweniować poprzez Ministerstwo Spraw zagranicznych, ale
pożyczki nie dają. pan Spyra uprzejmy, ale stanowczy. trudno. Szok to
dla mnie tak duży, że jadę do stołówki prawie nieprzytomny. Spotkana
u p. Spyry Basia hlibowicka próbuje mi wytłumaczyć sprawę w różny
sposób. nie idzie. Są na świecie rzeczy niewytłumaczalne. a jednak...
po południu, i kilkugodzinnym pobycie w Bibliotece, o siedemna-
stej spotkanie z księdzem jerzym! zaprasza nas [tzn. mnie i Basię]
na kolację. długo błądzimy, wreszcie siadamy w restauracyjce prz
Pobierz darmowy fragment (pdf)