Darmowy fragment publikacji:
Jacek Melchior
NIELUDZKO
PIĘKNA
JESIEŃ
OLSZTYN 2020
Redakcja
Ewa Klimek
Korekta
Anna Witkowska
Projekt okładki i skład
Włodzimierz Chołostiakow
Copyright © by Jacek Melchior 2020
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja, 2020
ISBN 978-83-958610-2-4
wydawnictwo SEQOJA
Żołnierska 11 B/20, 10-558 Olsztyn
tel. 534 834 852
e-mail: info@seqojawydawnictwo.pl
www.seqojawydawnictwo.pl
Olsztyn 2020
wydanie I
Spis treści
1. WYZWOLICIEL ........................ 5
2. SZUTNICZKA MIMI .............. 42
3. DWIE SMUGI ........................ 91
4. KROKODYLE ........................ 135
5. ALFABET ............................... 187
6. POJECHANE ......................... 205
1. WYZWOLICIEL
Bolało, ale nie tak jak sobie wyobrażał, ponieważ sobie
nie wyobrażał.
Trochę swędzi, przeczytał w internecie. Nie, nie swę-
działo. Jakbyś się poparzył. Nigdy się nie poparzył. Jakby cię
obdzierano ze skóry… Coś było na rzeczy, w pewnym sensie
właśnie poddawał się obdzieraniu, a jednak nie, nie, obdziera-
nie ze skóry kojarzyło mu się z rozbieraniem martwego zwie-
rzaka na mięso, z wielkim obdzieraniem z wielkiej skóry, jak
gdyby nigdy nie obdzierano zajęcy czy królików, tylko od razu
słonie; w dzieciństwie był pewien, że słonina to mięso słonia,
choć wcale nie myślał, że najpierw trzeba obedrzeć go ze skóry.
Nie wiedział więc także, jak boli takie obdzieranie, zwłaszcza
że przecież dotyczyło żywych. Jego, żywego, niedużego.
Boli, jakbyście się cięli! Wykrzyknik w komentarzu
był żyletką, ale przecież nie ciął się, też coś, to inni się cięli,
gdzieś daleko, daleko, przez długi czas tylko w więzieniach,
pani Pomianowska, sąsiadka z czwartego, przyszła kiedyś do
matki i płacząc, wyszeptała, że pociął się syn, w więzieniu,
całą rękę. Usłyszał ją przez drzwi dziecięcego pokoju, uchylone
dla bezpieczeństwa, choć to właśnie było niebezpieczne, bo
gdy usłyszał, wyobraził sobie rękę zamaszyście ciętą w plaster-
ki przez sprzedawczynię w spożywczaku i matkę przed ladą:
dwadzieścia deka krakowskiej parzonej poproszę. Dopiero
później, znacznie później, cięcie się odnalazł w gazetach,
w telewizji i oczywiście w sieci. Ludzie cięli się, tak jak się
pije albo łyka tabletki, nieuwięzieni w więzieniu jak syn pani
Pomianowskiej, a w sobie. Aktorka słynna nawet się cięła,
5
gwiazda, bogata, śliczna Jolie, śliczna. Śliczna. Dziwne, jakoś
dziwniejsze od cięcia się przez brzydką i biedną.
– Boli?
– Nie. Trochę. Ale nie wiem, do czego to porównać.
– Każdego boli inaczej – orzekła zza blatu.
Aforystka, pomyślał z pogardą i od razu się wycofał.
Ona to wiedziała, nie wymądrzała się jak matka, kolekcjo-
nerka Biblioteczki Aforystów, malutkich tomików pełnych
wielkich mądrości na każdą okazję, a przede wszystkim bez.
Cała historia ludzkości to cierpliwe czekanie na triumf człowieka
poniżonego. Rabindranath Tagore, chyba Hindus. Zapamiętał,
bo pamięć do lekarstw ma przecież zawodową, ćwierć wieku
pracuje w fabryce leków, a ten mądrala nazywał się jak lek.
Rabindranath Tagore. Rocuronium Kabi. Na co to było?
Chyba na zwiotczenie mięśni, tak, bo śmiał się, że jemu nie
ma co wiotczeć.
Zatem dziewczyna zza blatu nie paplała jak matka,
w końcu pracowała przy bólu. Który swędział, parzył, obdzie-
rał ze skóry, ciął, a także gryzł (jakby cię ktoś gryzł, przeczytał,
lecz nikt go nigdy nie ugryzł), szczypał (taka szczypawka,
oświadczyła internautka) albo wżerał się jak jakiś kwas. Bo
każdego boli inaczej.
– Ojej, ale nie ruszaj ręką!
Spojrzał wreszcie na tę rękę, jakby wzrokiem mógł ją
z powrotem najlepiej unieruchomić.
– Ojej.
– Podoba się?
Esy-floresy oplatały mu przedramię od dłoni po łokieć,
a taki podniecająco skręcony nie poczuł się nawet dotknięty
nową bezosobowością, która od jakiegoś czasu zgrzytała mu
w uszach: podoba s i ę ? Zadowolony? Kto? Komu? Lecz nic
już go nie pomniejszy: czyż nie przyszedł tu właśnie po oso-
bowość? Tak, podobało m u się, jasne, b y ł zadowolony.
6
I zdumiony, coraz bardziej zdumiony. Ojej!
– No to powoli kończymy. – Uznała westchnienie za
„s i ę podoba”.
Kończymy? Dopiero zaczynamy, żyć zaczynamy!
Ojej. Naprawdę przyszedł tu z własnej woli? Postanowił
znaleźć salon, wejść, wydukać, o co mu chodzi, przed jakimś
od stóp do głów kibolem w recepcji, który najspokojniej
w świecie, a nawet z uśmiechem, skierował go do poczekalni?
Naprawdę usiadł wśród tych dziwnych dziewczyn, trzech Amy
Winehouse w rysunkowe pejzaże jak trzy ściany pełne graf-
fiti, niezwracających na niego uwagi w podrygach do rytmów
z własnych słuchawek lub z palców wystukujących esemesy
w błyskawicznym tempie, w jakim teraz próbuje się istnieć?
Ojej! I naprawdę nie wstał i nie uciekł, gdy nie wiadomo
skąd pojawili się nad nim dwaj mięśniacy, całkiem jak z por-
nosów, i to w chwili, gdy doznał czegoś na kształt ulgi, że
czeka z samymi dziewczynami, kobiet bał się tylko w łóżku,
a tu nagle oni, lepsi niż z pornosów, bo przez ekran nie czuć,
a tu nagle oni i ich drobinki potu podłączające powietrze do
prądu, na ramieniu smok, na innym wilk wyjący do księżyca,
usłyszał to wycie z samego swego środka, licząc już płytki na
podłodze, nie podnosząc wzroku, skazaniec na komisariacie,
co z własnej woli przyszedł się przyznać… Ojej, przecież
przyszedł się przyznać do życia, do chęci życia! Więc podniósł
oczy, a raczej podnosił i podnosił, niezauważony przez smoka,
zlekceważony przez wilka, no po prostu niewidoczna drobinka
potu lśniąca od perfekcyjnie wycieniowanego księżyca. Czy
zawyłby w głos, gdyby nagle nie został wywołany i zabrany tu,
gdzie tkwi już chyba trzecią godzinę? Nie, wtedy jeszcze nie.
Który z was to Irek, spytała po prostu i nie zdziwiła się,
gdy wstał, mały, chuderlawy wujek, pewnie w wieku jej ojca,
w wieku ojca ich wszystkich, a najgorsze, że goły, taki goły, bez
jednego wzorku na sobie czuł się tutaj jak bez majtek, całkiem
7
jakby oni urodzili się już tacy wzorzyści, jakby żaden początek,
czysta tablica przed lekcją, nigdy nie istniał. Który z was to
Irek Szczęściarz, powinna była spytać, lecz nie mogła wiedzieć,
jakie to szczęście, że była dziewczyną, w końcu kobiet bał się
tylko w łóżku, jakie to szczęście, że nie wywołał go ktoś jak
ten kibol w recepcji lub ci ze smokiem albo z wilkiem, facet
od stóp do głów. Nie, już by nie uciekł, zabrnął za daleko, ale
poszedłby za takim jak skazaniec na komisariacie, może nawet
zapominając na chwilę, że przecież nie przyszedł przyznać się
do zbrodni, a do chęci ży…
– Tu jeszcze wydziarałabym kreskę, bo całość się chwieje.
Zobacz!
Się chwieje? Przecież się podoba, bardzo! Ręka była
piękna, nie jego, mógłby ją całować, lizać jak pies, wbić zęby,
aż swędzące, by zatopić się w rozkoszy. Raz przyłożył do tej
ręki wargi. Znaczy nie do tej, ta była j e g o , choć trudno
mu było uwierzyć. Do podobnej przyłożył, tylko oczywiście
szerszej, masywniejszej, każda była masywniejsza, i w inne,
jeszcze bardziej kunsztowne wzory.
Mandala, przypomniał sobie wtedy i teraz sobie przypo-
mniał, że westchnął w okrągłe, podkolorowane broszki pełne
ornamentów, w rozgwiazdy z rafy koralowej, lśniące, a jakże,
od pożądanego potu, i szepnął: mandala!
Nie żeby znał się na filozofii Wschodu, coś podobnego
było na okładce książki „Mandala życia”, którą kiedyś przez
kilka godzin jazdy pociągiem czytała pani naprzeciwko. Pod-
czas tamtej podróży tylko raz spojrzała na niego i niespytana
sucho wyjaśniła: tak właśnie jest, proszę pana, wszystko łączy
się ze wszystkim, zmieniając chaos w harmonię! Więc: man-
dala, szepnął wtedy z wargami w cudzej skórze, lecz właściciel
ręki nie usłyszał, uwijając się nad nim i posapując, a potem,
jak to z reguły w takich okolicznościach, nie było już żadnej
rozmowy, tamten zrobił swoje i poszedł, zabierając rękę, roz-
8
kosz, umówione sto pięćdziesiąt złotych, a może tylko sto,
wszystko, co łączy się ze wszystkim.
– No? Dajemy tę kreskę? – Jej palec nad pustym, bladym
poletkiem pod łokciem poruszał się jak samochodowa wycie-
raczka.
– Tak. – Usłyszał nie swój ćwierk, nie tenorek. Niższy,
gardłowy głos zaskoczył go, więc jeszcze dwa razy powtórzył:
– Tak. Tak.
Podobał mu się ten nowy, pewny swego ton i znów
odwrócił głowę. Przecież już wiedział, nowy głos należał do
nowej ręki, ba, pochodził z niej. Że nowa ręka należy do
niego, tego jeszcze do wiadomości ostatecznie nie przyjął. Ale
zdąży, przecież będzie ją miał, taką nową, już zawsze! Na razie
chciał jeszcze raz się usłyszeć, więc nagle się rozgadał.
– A ta skrzynka tu? Ta metalowa, z mojej prawej strony
– dodał, choć innej nie było, jakby nie wiedziała, że nie jest
drewniana i z której strony, ale tak bardzo chciał się dłużej
posłuchać. – Do czego służy ta tajemnicza skrzynka? – Ta-
jem-ni-cza wypowiadało się i wypowiadało, śmiało i dobitnie
wybrzmiewała każda z czterech sylab.
– Laser do usuwania tatuaży.
Kamień przytkał mu krtań, jakby ów nowy głos miał się
już nigdy zeń nie wydobyć.
Tego się nie spodziewał. Nie naklejał sobie kalkomanii do
zerwania nazajutrz, nie przyszedł na malowanie henną utrzy-
mujące się dwa, góra trzy tygodnie, jeśli rzadko się myjesz, nie
interesował go tatuaż tymczasowy, znikający po roku, jakby
nic się nie stało. Miało się coś stać, miało się coś wreszcie stać
na zawsze, po wsze czasy, na wieki wieków, amen! Ten tatuaż
miał istnieć do końca jego życia, a potem w ziemi, choćby cała
reszta zgniła, gdyby nie zdążył zastrzec, że chce być spalony,
a jeśliby jednak dokonano kremacji, wzór na skórze miał się
nie spopielić, miał unieść się w powietrze i trwać jak każda
9
ostateczna konsekwencja nieodwracalnej decyzji, może w po-
staci jakiejś chmury wijącej się w esy-floresy? Nie, nie, chmura
nie jest wieczna, kulą w płot, w każdym razie w postaci wiecz-
nej kuli w wieczny płot.
– To można go usunąć? Tak, by nie został żaden ślad?
– Głos nie brzmiał już tak zasadniczo, chrypa nie była tak
głęboka, najważniejsze słowo: ślad, chwiało się w intonacji,
obawiał się, że gdyby coś jeszcze powiedział, dośpiewałby znie-
nawidzonym tenorkiem.
– Można – padło wśród bzyczenia czarodziejskiej ma-
szynki, którą dorysowywała ostatnią kreskę.
– Tak, by nie został żaden ślad? – Musiał się upewnić,
choć brzmiał już niepokojąco wysoko.
Ustało bzyczenie, więc niemal automatycznie się do
niej odwrócił, spojrzała na niego jak na małego, chuderla-
wego wujka, kogoś bez znaczenia, kogoś, kto więcej ma za
niż przed, i kogoś, komu można bez żadnych konsekwencji
wyznać prawdę, jeśli to nie to samo. Bo przecież nie chodziło
o żadną komitywę.
– Szef nie pozwala o tym mówić, ale tobie powiem –
niemal wyszeptała nad wciąż niedokończonym rysunkiem.
– Zawsze zostaje ślad, jakieś minimalne zgrubienia, przebar-
wienia, skóra już nigdy nie będzie taka sama.
Odetchnął z ulgą.
Więc jednak już nigdy nie będzie taki sam, choćby
wróciły jakieś mroczne czasy i nakazano by usunąć wszyst-
kie tatuaże, jak usuwa się niewygodne fakty i ludzi. Zostanie
zgrubienie, przebarwienie… Ha, więc jednak czegoś dokonał,
ostatecznego wyboru dokonał, przewalczył zmorę, ciągłą ase-
kurację, wicie się jak piskorz, choć nigdy nie widział wijącego
się piskorza, zawierzając powiedzonku.
Nie będzie już taki sam. Nie utonie w powodzi nieustan-
nej udręki, jak przechytrzyć świat, żeby mieć ciastko i zjeść
10
www.seqojawydawnictwo.pl
Pobierz darmowy fragment (pdf)