Darmowy fragment publikacji:
1
Mojemu Najbliższemu Mirkowi
i Tośce, Najwspanialszej Siostrze na Świecie
– dwóm Najbardziej Kocim Osobowościom
2
Spis treści
9
Czas innych miejsc
76
Czas więzów
Czas rozstajnych dróg 168
Czas tego, co będzie
226
Czas świata, czas miasta 266
3
W pierwszym tomie…
Zamek Cieni
Do Castelburga przybywa wysłannik Bractwa, młody Vir-
bio Allenmargh. Powierzono mu pewną misję – powinien
skontaktować się ze szpiegiem, Dionisiusem Grandinim,
i razem z nim zorganizować spisek mający na celu obalenie
Księcia, który kilka lat wcześniej przejął władzę nad miastem
i tajemniczym Zamkiem Cieni. Grandini, który swoje infor-
macje czerpie od zamkowej ochmistrzyni, Giulii Baldini, po-
dejrzewa, że Książę posługuje się magią, chce więc zwerbować
do pomocy czarodzieja Jardala, zamieszkującego w castelbur-
skiej wieży. Virbio dowiaduje się, że wraz z magiem mieszka
młoda kobieta, czarodziejka Mitria, znana również jako Mear
de Witten, uboga krewna książąt Cantaleny.
Mitria i Jardal zostali wygnani z Emain Avallach, siedziby
magów, kiedy odkryto, że łączy ich zakazana miłość. Rzucono
na nich czar: Jardal w nocy zmienia się w kota, a Mitria za
dnia przybiera postać sowy. Mogą przebywać ze sobą w ludz-
kiej postaci tylko dwa razy na dobę: podczas porannej i wie-
czornej Godziny Zmieszania Świateł. Chcieliby wyzwolić się
od klątwy, ale nie wiedzą, czy można w jakikolwiek sposób
wpłynąć na to, by przywódczyni magów i Mistrzyni Glinianej
Pieczęci, Evelyn von Stein, zmieniła zdanie i cofnęła zaklęcie.
Nikt oprócz Mitrii nie wie o tym, że Jardal jest Wędrowcem
Światów, kimś, kto żył wiele razy w różnych rzeczywisto-
ściach i potrafi przenieść się do Międzyświata. Oboje z Mi-
trią mają przeszłość, której nie zdradzili współtowarzyszom
4
z Emain Avallach: Jardal przybył do tego świata ściągnięty
przez ułomnego maga Mime’a, którego następnie w wyniku
tragicznego splotu okoliczności zabił, a Mitria przeżyła na-
prawdę nieprzyjemnie dzieciństwo pod opieką zimnej ciotki
i obojętnego wuja.
Rodzącą się pomiędzy Mitrią i Jardalem miłość zaczynają
obserwować Prządki Rzeczywistości. Wiedzą one, jak wielką
moc mają opowieści o miłości, próbują więc wyłuskać tę jedną
nić z kłącza możliwych zdarzeń i obdarzyć ją pełną uwagą.
Dla Prządek, które widzą wszystkie możliwe odnogi kłącza,
cały możliwy splot potencjalnych odgałęzień rzeczywistości,
jest to zadanie trudne. Muszą zrezygnować z własnej wszech-
wiedzy i dostosować swoją percepcję do śledzenia ułomnych
ludzkich działań – takie Obserwowanie czynią więc przed-
miotem Eksperymentu. Będą z uwagą śledziły, jak tworzy
się opowieść.
Zanim wygnano Mitrię i Jardala, Mistrzyni podjęła jesz-
cze jedną kontrowersyjną decyzję. Skazała na śmierć Biblio-
tekarza z Emain Avallach, Torego Harberga, człowieka na
pozór niepozornego i skromnego. Inny mag, Adelard z Tra-
divy, odkrył obciążające Torego listy, wysyłane do władców
i wywiadów wielu państw-miast. Treść listów wskazywała
na polityczną intrygę: Bibliotekarz chciał zmienić układ sił
i zakulisowo sterować mechanizmami władzy. Ingerowanie
w polityczne i historyczne przemiany, zwane w świecie ma-
gów obrotami Koła Dziejów, było surowo zabronione, Tore
poniósł więc śmierć, a nikt z Kręgu ani Kapituły nie sprze-
ciwił się tak okrutnemu wyrokowi. Magowie czuli się potem
jednak wyjątkowo parszywie, zaczęli więc stopniowo opusz-
czać Emain Avallach. Adelard z Tradivy jakiś czas później
odkrył, że sama Mistrzyni zniknęła z Emain, a w Komnacie
Pieczęci pozostał jedynie jej zausznik, Hargon z Emmendath.
Evelyn komunikuje się z nim za pomocą lustrzanego telepor-
5
tu i zmusza do posyłania tą drogą nieprawdopodobnych ilości
magicznej energii.
Tymczasem w Castelburgu Grandini próbuje zorganizo-
wać rewolucję i zamach na Księcia, jednak na każdym kroku
napotyka na opór. Jardal nie wydaje się chętny do współpra-
cy, zaangażowany w sprawę bankier Fosci wysuwa własne
roszczenia, a dawni castelburscy patrycjusze, obecnie two-
rzący Bractwo, okazują się bandą nadętych i tchórzliwych,
za to przekonanych o własnej ważności głupców. Angażują
po swojej stronie słynnego dowódcę kondotierów, Jastrzębia,
jednak nie mają konkretnego planu ataku na Zamek Cieni.
Przywykli do tego, że oni rozkazują, a inne sprawy organi-
zują się same. Kiedy więc namówiony przez Grandiniego
Jardal przybywa w końcu na spotkanie Bractwa, kończy się
ono raczej nieprzyjemnie. Powracający z tego zebrania mag
zostaje pojmany i zamknięty w lochach pod Zamkiem Cieni,
a Grandini nie ma pojęcia, kto i dlaczego zdradził.
Tymczasem Mitria odkrywa, że klątwa słabnie, kiedy znaj-
duje się daleko od Jardala. Może wtedy dobrowolnie zmieniać
się w sowę lub pozostawać we własnej postaci, zależnie od
woli i potrzeby. Udaje się do Tir Taingiri na spotkanie z inną
czarodziejką, Vereną Haage, licząc na to, że uzyska jakieś
wartościowe informacje. Razem próbują ocalić od katastrofy
przybijający do portu statek. Wśród ocalonych rozbitków
znajduje się mag Justin Fern, który przyłącza się do kompanii.
W wieży w Tir Taingiri zastaje Mitrię posłaniec z listem od
Grandiniego, informującym o aresztowaniu Jardala. Czaro-
dziejka w pośpiechu wyrusza do Castelburga, a Justin i Vere-
na postanawiają jej towarzyszyć. Od Justina czarodziejki do-
wiadują się również, że krążą pogłoski o zniknięciu Mistrzyni
Evelyn von Stein i o tym, że kryzys w Emain Avallach ma
jakiś związek z tym, co dzieje się w Castelburgu.
Za aresztowaniem Jardala stoi – o czym Grandini nie
ma pojęcia – Giulia Baldini, zamkowa ochmistrzyni, która
6
pierwotnie zadeklarowała udział w spisku przeciwko Księ-
ciu. Nikt jednak nie wie o tym, że Sirocco, groźny dowódca
książęcej Gwardii Morgh, jest w istocie kobietą o nazwisku
Lorentina Baldini, córką Giulii, a sama ochmistrzyni śmier-
telnie nienawidzi magów, ponieważ jeden z nich uwiódł ją
kiedyś, a kiedy zaszła w ciążę, zostawił.
Mitria z towarzyszami przybywa do Castelburga i próbuje
dowiedzieć się od Grandiniego, co się wydarzyło i jak uwolnić
Jardala. Okazuje się, że spiskowcy, przerażeni aresztowaniem
czarodzieja, zaniechali wszelkich działań i uciekli w popłochu,
a zirytowany takim postawieniem sprawy kondotier Jastrząb
odmówił dalszej współpracy. Mitria nie jest zainteresowa-
na obaleniem Księcia, chce jedynie za wszelką cenę uwolnić
Jardala. Z braku lepszego pomysłu postanawia posłużyć się
swoim książęcym tytułem i złożyć tyranowi oficjalną wizy-
tę. W tym celu Grandini werbuje dla niej „świtę” w postaci
trzech portowych dziwek i jednej mieszczanki. W asyście Ju-
stina Ferna i Virbia wyruszają do Zamku Cieni i ku własnemu
zdziwieniu zostają wprowadzeni do środka, a Książę udziela
im audiencji. Niewiele się jednak o nim dowiadują – widzą
tylko zbroję, z której wnętrza ktoś przemawia głuchym głosem.
Księciu towarzyszy tajemnicza kobieca postać, okryta welonem.
W czasie audiencji wydarza się coś dziwnego – wszystko
spowija mgła, a Mitria i jej towarzysze stopniowo zostają
rozdzieleni. Każdego z nich spotyka inna przygoda, każdy ma
własną wizję. Justin spotyka dawno zmarłą ukochaną, pan-
ny lekkich obyczajów ludzi, którzy je kiedyś prześladowali,
a mieszczaneczka Fionka potwornego skorpiona z ludzką
głową. Mitria trafia najpierw do lustrzanej sali, a potem do
wyobrażonej krainy umarłych, gdzie napotyka Gilgamesza,
mitycznego bohatera. Tymczasem Virbiowi zwiduje się, że
czarodziejka go uwiodła. Stopniowo Mitria odkrywa, jak
unieważnić magię luster i unicestwić wiarę w opowieści, które
przejmują władzę nad bohaterami. Gilgamesz okazuje się
jednak kimś więcej niż tylko ułudą wytworzoną przez Zamek
7
Cieni. Połączeni członkowie drużyny schodzą do zamkowych
lochów, żeby poszukać Jardala, i znajdują go, niesionego przez
dwóch pachołków i eskortowanego przez kobietę w stroju
gwardzisty. Udaje im się odbić go i wydostać z Zamku Cieni,
choć na dziedzińcu sługa Księcia, Machiavello Niccoli, zapo-
wiada im, że będą musieli powrócić i stawić czoła widmom
i cieniom podświadomości, które Zamek z nich wydobył.
Uwolniony Jardal pozostaje nieprzytomny. Został podda-
ny torturom i aby uciec od okrutnych majaków, przeniósł się
połowicznie do Międzyświata. Tylko Mitria podejrzewa, co
tak naprawdę się z nim stało, nie zdradza się jednak przed
towarzyszami, bo zdaje sobie sprawę, że Wędrowcy Światów
są przez czarodziejów postrzegani jako zagrożenie – i najczę-
ściej eliminowani. Czarodziejka obawia się gróźb Machiavella
Niccolego i decyduje, że wszyscy, którzy odwiedzili Zamek
Cieni, powinni opuścić miasto. Do wyprawy przyłączają się
Grandini i Verena Haage, którzy zostają również kochanka-
mi – ale dopiero po nocy spędzonej w wieży magów, kiedy
Verenę odrzucił Justin Fern, wierny pamięci zmarłej ukochanej.
Kiedy wędrowcy docierają do małej miejscowości zwa-
nej Verit, natrafiają na egzekucję tarrenckiego szpiega – co
szalenie oburza Justina, który jest z pochodzenia tarrenckim
arystokratą. Zwłaszcza że młodzieniec, którego poduszczeni
przez kapłana rajcy chcą powiesić, nie jest ani szpiegiem, ani
nawet Tarrentczykiem. Mimi, jedna z portowych prostytutek,
rozpoznaje w nim swojego dawnego znajomego, Janto z Ugrii.
Ocala chłopaka spod szubienicy, decydując się go poślubić.
Reszta kompanii wyrusza w dalszą podróż. Mitria ma zamiar
dotrzeć do cieszącego się wielkim szacunkiem maga Aurelia-
nusa z Xanty. Ma nadzieję, że on pomoże sprowadzić Jardala
z Międzyświata i uzdrowić go.
Tymczasem Sirocco, kapitan Gwardii Morgh, udaje nie-
przytomną w obawie przed gniewem Księcia. Zawiodła, zbyt
intensywnie torturując Jardala i pozwalając jego towarzyszom
go odbić. Matka dziewczyny, Giulia Baldini, próbuje ją chronić.
8
Czas innych miejsc
Cantia von Essen spoglądała w lustro. Z jasnej twarzyczki
o nieco trójkątnym podbródku patrzyły na nią duże, wilgotne,
sarnie oczy, na które opadały gęste ciemnokasztanowe włosy.
Biała szata luźno opinała szczupłe, gibkie ciało siedemna-
stolatki.
– Pospiesz się – powiedziała Leta Therrus. – I lepiej się
przebierz. Do podróży po gościńcu męski strój będzie lepszy
od ubioru adeptki. Masz tu kaftan, płaszcz, spodnie i buty.
I pas ze sztyletem, jeśli chcesz.
Sama Leta stała pośrodku komnaty, odziana w wełnianą
suknię i ciepłą podróżną opończę, spiętą misterną srebrną
klamrą. Nadspodziewanie wysoka i dostojna.
– Czy... jesteś pewna? – zapytała baronówna.
– Oczywiście, moje dziecko – odparła cierpko czarodziej-
ka. – Kiedy wzywa Aurelianus z Xanty, trzeba jechać. Mam
do niego bezwzględne zaufanie.
– Ale...
– Chodzi ci o to, czy w moim wieku dam radę? No cóż,
spróbuję. – Uśmiechnęła się. – Wierz mi, potrafię jeszcze
niejedno. A ze mną na gościńcu jest bezpieczniej niż w Ema-
in beze mnie.
Kiedy wyjechały za bramę krytym płótnem wozem, Cantia
obejrzała się i obrzuciła szare mury melancholijnym spojrze-
9
niem. Siedziba magów, której ciężki zarys wydobywało z mro-
ku poranne słońce, stanowiła kłębowisko zagadek, a czasem
sprawiała wrażenie gniazda jadowitych żmij. Ale dla młodej
adeptki była jej pierwszym na świecie domem. Baronówna
wysiliła spojrzenie, próbując spoza szeroko blankowanego
muru dostrzec zarys wieży z wystającym z niej balkonem
Lety.
– Nie oglądaj się – szepnęła siedząca obok na koźle wie-
kowa czarodziejka. – Nigdy nie oglądaj się wstecz.
Minęły tonące w porannych mgłach wioski Itar i Derk,
gdzie spomiędzy zabudowań dobiegało pianie kogutów i mu-
czenie krów. Dalej gościniec zagłębiał się w wilgotny las, pe-
łen mchów, paproci i rozśpiewanych ptasich głosów. Słońce
wschodziło coraz wyżej i zaczynało już przeświecać na ukos
pomiędzy pniami. Cantia wciągnęła w płuca rześkie poranne
powietrze i nagle poczuła, że dobrze jest po prostu żyć i tak
sobie podróżować w nieznane.
Baronówna bardzo szybko nauczyła się powozić i często
siedziała na koźle sama, podczas gdy starsza czarodziejka
wypoczywała we wnętrzu wozu na wygodnym posłaniu ze
skór. Ze związanymi włosami, w chłopięcym stroju i koł-
paczku z piórkiem Cantia mogła sprawiać wrażenie młode-
go pacholika, toteż w nielicznych spotkaniach z chłopskimi
i kupieckimi wozami oraz konnymi rycerzami nie wzbudzała
szczególnego zdziwienia. W razie zaś konieczności wystar-
czało, żeby ze środka wyłoniła się twarz Lety, która z kolei
aż nadto wyglądała na doświadczoną czarodziejkę. Rozpusz-
czone, ciągle jeszcze gęste srebrne włosy wieńczył diadem
z intensywnie błyszczącą na czole diamentową gwiazdą. Pod
nim świeciły prawie równym blaskiem świdrujące, przenikli-
we czarne oczy. Gdyby tego było mało, wystarczała z reguły
runa nakreślona w powietrzu piękną, choć niemłodą białą
dłonią. Nie było odważnego, który po tej demonstracji kon-
tynuowałby zaczepkę.
10
Nocowały z reguły we wsiach, korzystając, dopóki było to
możliwe, z dobrodziejstw jakiej takiej, ale zawsze cywilizacji.
Wieśniacy bardzo chętnie udzielali jadła i gościny, a w zamian
za to Leta leczyła ich choroby i wypowiadała dobroczyn-
ne zaklęcia nad dziećmi i chudobą. Niekiedy pozwalała, by
z mniej poważnymi dolegliwościami radziła sobie Cantia.
W ten sposób, gdy gościniec minął gęściej zamieszkane tereny
i skręcił z powrotem w las, miały pełen wóz jaj, serów, pod-
suszanych kiełbas i wędzonych ryb. Leta żartowała, że brak
im bodaj w inwentarzu tylko żywych kurczaków, którymi
miejscowi również bardzo chętnie by płacili. Nie sprzeciwia-
ła się gromadzeniu żywności, choć z Emain wzięły ze sobą
całkiem solidne zapasy.
Bór zgęstniał, a gościniec stopniowo zwęził się do pooranej
bruzdami kół drogi wiodącej małym wąwozem. Boczne ścież-
ki skręcały czasem w kierunku meandrującej w pobliżu rzeki.
W tych miejscach znajdowała się zwykle udeptana trawa i śla-
dy po obozowiskach przejeżdżających tamtędy podróżnych.
Wieczorami zatrzymywały się na takich polanach. Cantia
rozpalała ogień za pomocą magii, po prawdzie nie mając po-
jęcia, jak należałoby to zrobić normalną metodą, wieszała nad
nim mały kociołek i gotowała ciepłą strawę, którą Leta okre-
ślała zwykle jako warunkowo zdatną do jedzenia. Warunkiem
było to, żeby sama Leta skorygowała na koniec kulinarne
poczynania swojej młodej przyjaciółki. Kiedy ograniczyła się
do magicznego usunięcia z domniemanej zupy nadmiaru soli,
Cantia uznała, że robi zdecydowane postępy. Coraz rzadziej
czuła tkwiącą gdzieś koło serca bryłę lodu. Coraz rzadziej
budziła się w nocy zlana potem, nie pamiętając i nie chcąc
pamiętać snów. Za to wysysała krew z palców poranionych
lejcami i cięciwą łuku. Krew miała mocny, słony smak.
*
11
Verena Haage oparła nogi o jedwabny puf, pilnując, aby
spowijająca je szkarłatna aksamitna suknia odpowiednio się
udrapowała. Odrzuciła w tył kaskadę czarnych włosów i wy-
piła łyk wina z małej kryształowej czarki. Jej wzrok prześli-
znął się po wnętrzu namiotu, rejestrując brokatowe zasłony,
kosztowne wełniane kobierce, kufry z cedrowego drzewa, wy-
ścielające podłogę i siedziska skóry, mały stolik inkrustowany
bawolą kością. Mimowolnie pomyślała, że jak na potrzeby
i gusta najemnego kondotiera wnętrze namiotu urządzone
zostało ze zbyt wielkim przepychem. Widać właściciel lubił
się pokazywać. Darowała sobie jednak komentarze.
Naprzeciw Vereny siedział czarodziej w fioletowym płasz-
czu. Światło świecy lśniło w rubinowym oku pierścienia na
jego palcu. Pod płaszczem nosił czarny adamaszkowy kaftan,
ozdobiony łańcuchem z matowego złota. Wysokie, miękkie
buty z klamerkami i wąskie, doskonale skrojone spodnie do-
pełniały stroju. Tyle że wysuwająca się z rękawa kosztownej
odzieży dłoń była uwiędła i pomarszczona. Długie, założo-
ne za uszy włosy czarodzieja zdradzały ślady przerzedzenia
i siwizny. Sine worki otaczały zmęczone, przekrwione oczy.
Wyrazisty podbródek z małym wgłębieniem z pewnością nie
został tego dnia ogolony.
− Jak się masz, Lagercranz? – zapytała Verena Haage. Cza-
rodziej odkaszlnął i machnął ręką.
− Kopę lat – kontynuowała, odrzuciwszy w tył włosy. –
Ile to? Nie będę liczyła. I, jak widzę, niewiele zmądrzałeś.
Wciąż fascynują cię kosztowne tkaniny, błyszczące kamyczki
i brzęczące monety. Ciągle wkupujesz się w łaski możnych
albo takich, którzy na możnych wyglądają. I wciąż nieudolnie
próbujesz kopiować Adelarda z Tradivy.
Czarodziej posłał jej wściekłe spojrzenie.
12
− A tymczasem, jak widzę – mówiła dalej, szukając wy-
godniejszej pozycji na jedwabnych pufach – nawet zaklęcia
powstrzymujące upływ czasu ci nie wychodzą. Starzejesz się,
Lagercranz. Nieuchronnie się starzejesz.
− Idź do wszystkich demonów, Haage – odchrząknął wresz-
cie mag. – Po co tu przyjechałaś? Szydzić ze mnie?
− Oj, gniewamy się. – Czarodziejka zacmokała z udanym
zmartwieniem. − Nieładnie. Ktoś już zapomniał, jak klękał
przede mną, błagając o pukiel mych włosów jako preludium
do innych łask. Obiecując, że gotów jest zrezygnować z bycia
magiem i z życia w Emain Avallach.
− Lata temu – warknął. – Jak raczyłaś słusznie zauważyć.
Ponawiam pytanie. Po co właściwie przyjechałaś?
− Zdobyć pewne istotne informacje. – Czarodziejka od-
chyliła się i oparła o haftowane poduchy, unosząc ręce, żeby
jej biust odpowiednio zarysował się pod suknią. – Ale widzę
już, że traciłam czas. Ty ich nie masz.
− Pewnie nie mam. Nie jestem więc łupem godnym twojej
uwagi, Haage. Możesz już przestać się wystawiać na sprzedaż.
Palce czarodziejki zacisnęły się na kryształowym pucharku,
a zimne oczy zalśniły niebezpiecznie.
− Za droga jestem – syknęła. – Nie stać cię.
− W tej chwili pewnie nie. Ale za jakiś czas… kto wie. –
Lagercranz podrapał się za uchem. Na jego chuderlawych
ramionach i zapadniętej piersi adamaszkowy kaftan wisiał
jak na kołku.
− Życzę ci serdecznie takiego powodzenia, żebyś mógł za-
cząć żywić podobne złudzenie. Ale zapewniam, że nigdy, prze-
nigdy nie będzie cię stać.
− Być może. I wiesz, Haage, jakoś nie będę płakał. Jak wspo-
mniałaś, minęło wiele lat. Towar już nie ten, a i etap padania
na kolana dawno mam za sobą.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, czarodziej nazwany La-
gercranzem leżałby już z pewnością na jedwabnych podusz-
13
kach nie tylko martwy, ale i zmumifikowany. W tej chwili
jednak płachta wejściowa zakołysała się i do środka wkroczył
wysoki, szczupły mężczyzna, odziany w czarny skórzany ku-
brak naszyty srebrzonymi płytami, obcisłe czarne spodnie
i wysokie buty. Długi czarny płaszcz spięty miał klamrą wy-
sadzaną ametystami, a biodra opinał mu pas ze srebrnych
płytek, do którego przypasany był miecz ze srebrzoną głowicą,
w którą wprawiony był ogromny rubin. Verena złowiła okiem
błyski ametystów i pomyślała, że czerń, fiolet i srebro w mę-
skiej odzieży będą ją prześladowały do końca jej dni.
− Przykro mi, że muszę przerwać tę miłą pogawędkę –
kondotier oparł kostki palców o inkrustowany stolik – ale
niedługo czas nam w drogę. Musimy się pożegnać, pani ma-
giczko. Nie zabieram kobiet ze sobą.
− To się jeszcze okaże – syknęła czarodziejka. Była już roz-
złoszczona jak kotka i z trudem nad sobą panowała. Jej palce
mimowolnie zakrzywiły się lekko i posypały się między nimi
drobne iskry.
Kondotier zwrócił się w jej kierunku. Czarne, rzadkie wło-
sy lepiły mu się do czoła, a pośrodku twarzy widniał wydatny,
zakrzywiony nos, dzięki któremu zyskał miano Jastrzębia.
Oczy były szarożółte, o ostrym, przenikliwym spojrzeniu, jak
u drapieżnego ptaka. Mówiono o nim, że wyrok śmierci na
dezerterów i na tych, którzy bez jego zezwolenia zabrali się
za rabowanie podbitych grodów i gwałcenie niewiast, wydaje
samym zmrużeniem powiek. Inna sprawa, że kiedy zezwole-
nia udzielał, w zdobytych miastach nie pozostawał kamień na
kamieniu. Od tych, którzy go wynajmowali, żądał niemożli-
wie wysokiego żołdu, ale był również przerażająco skuteczny.
Verena dyskretnie rzuciła na siebie zaklęcie uspokajające.
− Dokąd tak spieszycie, panie? – zapytała słodko.
− Czy wyglądam na kogoś, kto odpowiada na pytania? –
Jastrząb uśmiechnął się samym kącikiem ust. Drapieżnie.
14
− Nie. – Czarodziejka zamieszała wino w czarce, po czym
wypiła je jednym zamaszystym łykiem. – Absolutnie na to,
panie, nie wyglądacie. Zdajecie się raczej być kimś, kto pytania
zadaje, i to nie przebierając w środkach. Tyle że zasób odpo-
wiedzi, które w ten sposób możecie uzyskać, jest ograniczony.
− Jest wystarczający. Możecie, pani, wierzyć.
− Upierać się jednak będę przy tym, że jest ograniczony. –
Verena popatrzyła prosto w żółte, drapieżne oczy kondotie-
ra. – Za pomocą tortur, zastraszania i przymusu uzyskacie
tylko tyle, że ktoś powie wam nie to, co wie, ale to, co pra-
gniecie usłyszeć. Czasami pewnie na tym właśnie wam zależy.
Ale jeśli chcecie poznać prawdziwe odpowiedzi, musicie się
nauczyć rozmawiać. Co między innymi oznacza odpowiada-
nie na pytania.
Lagercranz po drugiej stronie inkrustowanego stolika zaczął
wiercić się niespokojnie. Jastrząb wyminął go, przysunął sobie
rzeźbione karło i usiadł, wyciągając przed siebie długie nogi.
− Sugerujecie, pani czarodziejko – wpatrzył się w Verenę
swoimi oczami drapieżnego ptaka – że posiadacie pewne in-
formacje, które mogłyby mnie zainteresować. Nie wiem, skąd
czerpiecie wiedzę na temat moich zainteresowań, ale załóżmy,
że wam wierzę i gotów jestem, hmm… porozmawiać. Panie
mają pierwszeństwo.
Czarodziejka parsknęła perlistym, wymuszonym śmiechem.
Poprawiła na nadgarstku bransoletę z agatów. Nawinęła na
palec czarny lok.
− Przyjeżdżasz z Castelburga – powiedziała. – Widziałam
cię tam w tłumie na ulicy. Nosiłeś opończę z kapturem, ale
ten twój nos, panie kondotierze, poznałabym w każdym za-
ułku portowej dzielnicy. Poza tym ktoś nieostrożny wymienił
mimochodem twoje nazwisko. Czy też raczej przezwisko.
I przypuszczam, że gdziekolwiek teraz się wybierasz i do ko-
gokolwiek nająłeś się na służbę, tego kogoś rad byś odnaleźć.
15
− Ten ktoś – kondotier skrzyżował nogi – został w Castel-
burgu. To, gdzie teraz przebywa, zależy od przekonań meta-
fizycznych. Prawdopodobnie ozdabia sobą koniec łańcucha
w zamkowych lochach lub służy za pokarm rybom w kanale.
− Masz do niego wielki żal?
− Nie. Był dobrym graczem, który na koniec swojej kariery
spartaczył akcję. I trudno. Na każdego kiedyś przychodzi
koniec.
− A akcja wcale nie była prosta.
− Nie.
Umilkli na chwilę. Lagercranz wtulił głowę w ramiona
i usilnie starał się udawać, że go tu wcale nie ma. Równie
dobrze zresztą mogłoby go nie być, bo z całej tej aluzyjnej
konwersacji niczego nie rozumiał. Proporcjonalnie do tego
starał się wyglądać inteligentnie, ale równie dobrze mógłby
starać się wypuścić liście i kwiatki.
− Skoro nie masz do niego żalu – podjęła czarodziejka – to
zapewne ucieszy cię wiadomość, że on żyje. Do tego ma się
dobrze i przebywa niedaleko stąd. Jeśli więc chcesz usłyszeć
od niego, dlaczego bez czułego pożegnania wyjechał z Ca-
stelburga, twoje życzenie może się spełnić.
Jastrząb przyjrzał się jej badawczo.
− Może na takiego wyglądam – oznajmił sarkastycznie –
ale z pewnością nie jestem naiwny.
− Odwrotnością naiwności – mruknęła Verena – jest pew-
ne schorzenie zwane paranoia.
Lagercranz drgnął i przewrócił pucharek. Wino zabarwiło
czerwienią inkrustowany stolik. Twarz Jastrzębia przypomi-
nała kamienną i nieprzeniknioną maskę.
– Dionisius Grandini – czarodziejka przerwała milcze-
nie – przebywa obecnie najprawdopodobniej gdzieś pomię-
dzy Verit a Ugrią, w kompanii dwojga czarodziejów, jednego
prawie nieboszczyka, kilku dziwek, jednego tworu wyobraźni
i jednego młodego idioty. Nie jest to, wbrew pozorom, cyrk,
16
a nasz bohater chyba nie bawi się zbyt dobrze. Czy zaspoko-
iłam twoją ciekawość?
– Zaspokoisz. Jeśli dodasz do tego jeszcze jedną informa-
cję – gdzie i kiedy ich zostawiłaś?
– Domyślny jesteś. – Verena pokryła uśmiechem niepokój
i napięcie, które narastało w niej podczas tej rozmowy niczym
rzęsa na powierzchni stawu. Kondotier wzbudzał w niej irra-
cjonalny strach, podnoszący włoski na karku. Czuła, że z gry,
w którą próbowała go wciągnąć, nie wyjdzie zwycięsko, ale
nie miała innego wyjścia, jak tylko ciągnąć ją dalej. – Po-
nad półtora obrotu słońca temu, w zapyziałej karczmie na
obrzeżach Verit – odpowiedziała na pytanie. – Jak widzisz,
rozmowa całkiem nieźle ci wychodzi.
– Zapominasz, że jestem specjalistą od konwersacji. Choć
może nieco jednostronnej.
– Popracujemy nad tym. – Czarodziejka zmusiła się do
swojego zwykłego, przewrotnego uśmiechu.
Jastrząb wstał i przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy.
– Czego chcesz w zamian? – zapytał.
– Już teraz pragniesz się odwdzięczyć? Tak szybko zbada-
łeś granice mojej wiedzy?
Kondotier wyciągnął zza pasa sztylet i szybkim rzutem
wbił go w stół. Ostrze utkwiło w inkrustowanym blacie i za-
drgało o włos od dłoni Vereny.
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków – powiedział zim-
no. – Jak dotąd sprawdzałem tylko, czy warto rozmawiać
dalej. Dlatego zadałem to pytanie. A kiedy ja zadaję pytania,
oczekuję odpowiedzi, a nie kolejnych pytań. A tym bardziej
nie kobiecych gierek.
Czarodziejka wciągnęła powietrze i spojrzała na niego zza
przymrużonych powiek.
– Chcę dowiedzieć się, czy wasz castelburski spisek sięga
do Emain Avallach – wypaliła.
Kondotier parsknął.
17
– Chyba nie spodziewasz się, że ode mnie dowiesz się
czegokolwiek. Pojęcia nie mam, co wy, czarodzieje, robicie,
żeby skutecznie zniszczyć siebie nawzajem.
Lagercrantz głośno wciągnął powietrze.
– Ale dużo wiesz o sprzysiężeniu zwanym Bractwem Wol-
nych Miast i o sytuacji w Castelburgu – stwierdziła czaro-
dziejka. – W twojej wiedzy mogą być nici, które zaprowadzą
do mojego kłębka.
– Zaciekawiasz mnie. Skąd podejrzenie, że Castelburg ma
z tym cokolwiek wspólnego?
– Nie mam żadnych podejrzeń. Jedynie jakieś mętne wia-
domości od zadufanego w sobie Tarrentczyka.
Jastrząb przybliżył się, wyrwał sztylet ze stołu i prześwidro-
wał Verenę wzrokiem, nachylając się nad nią.
– Tarrentczyk?
– Jak słyszałeś – wycedziła. – Co w tym takiego niezwy-
kłego? Nie maszerujesz chyba na Tarrent z tą swoją mikro-
skopijną armią najemników?
Lagercrantz parsknął nerwowym śmiechem, który natych-
miast stłumił dłonią.
– Haage, ty naprawdę ostatnio przebywałaś na jakiejś za-
padłej prowincji – odezwał się wysokim, sztucznie brzmią-
cym głosem. – Nic nie wiesz?
– Wyobraź sobie, Lagercrantz, że nie wiem. Więc proszę,
panowie, oświećcie mnie – powiedziała zimno, znów opie-
rając nogi na jedwabnym pufie.
Czarodziej już otworzył usta, ale uprzedził go Jastrząb:
– Oficjalna wersja brzmi tak, że nad granicą Tarrentu gro-
madzą się wojska. Trzon armii cesarza grupuje się w pobliżu
przełęczy Tarn, ale kilka kompanii szykuje się do przeprawy
przez góry. To trudne, ale nie niemożliwe.
– Chcą zaatakować Południe? Wolne żarty – żachnęła
się Verena. – A jak w takim razie brzmi nieoficjalna wersja?
18
Jastrząb wparł pięści w stół i pochylił się tak, że jego wy-
datny nos prawie dotknął jej czoła.
– Nieoficjalna wersja – syknął – brzmi tak samo. Z tej
racji królowie i pomniejsi władycy stali się szczególnie czuli
na Tarrentczyków i tarrenckich szpiegów. Rad bym się więc
dowiedzieć, kim był twój Tarrentczyk i czemu ufasz jego in-
formacjom.
Verena uśmiechnęła się z zaciśniętymi zębami. Słowami
„twój Tarrentczyk” miała ochotę splunąć.
– Tego dowiesz się w swoim czasie – odpowiedziała powo-
li. – A na razie rada bym wiedzieć, jaką rolę ten twój mizerny
oddział rynsztokowych rębajłów ma do odegrania w związku
z owym rzekomym tarrenckim najazdem.
– Chyba zapominasz – wycedził zimno Jastrząb – kto tu
prowadzi przesłuchanie.
– Chyba zapominasz – odpaliła – że to nie miało być
przesłuchanie. Uczysz się rozmawiać, szanowny panie kon-
dotierze.
– Ach tak. Racja. Wybacz. Nawyki zawodowe. Wróćmy
zatem, łaskawa pani, do owego Tarrentczyka. Czy taka forma
zadowala cię?
Verena westchnęła.
– Nigdy nie rezygnujesz, prawda?
– Nie – rozciągnął usta w drapieżnym uśmiechu. – Dla-
tego zawsze osiągam dokładnie to, czego chcę. A moi moco-
dawcy nigdy nie ośmielą się zrezygnować ze mnie.
– Twoi zleceniodawcy to w tym przypadku?...
– Nie o tym mieliśmy rozmawiać – powiedział przeraża-
jąco łagodnie – tylko o Tarrentczyku.
Czarodziejka wzruszyła ramionami, bardzo się starając, by
wyglądało to na nonszalancki gest, a nie wzdrygnięcie się ze
strachu.
– Zupełnie nie ma znaczenia, że on jest Tarrentczykiem.
Właściwość akcydentalna. Ważne jest, że mówił coś o rze-
19
komym spisku, którego wszystkie nici mają prowadzić do
Castelburga. Nic konkretnego powiedzieć nie umiał. To na-
prawdę wszystko, co wiem.
– Zasmucasz mnie. – Jastrząb znów usiadł w swoim karle
i oparł się łokciami o inkrustowany stolik. – Zapewne kiedy
trochę się wysilisz, przypomnisz sobie coś jeszcze. Choćby
jego imię i nazwisko. Oraz to, gdzie on teraz przebywa.
– On nie jest – Verena przełknęła ślinę – tarrenckim
szpiegiem.
– Wzrusza mnie twoja naiwność, pani. – Jastrząb prze-
krzywił nieco głowę i wpatrzył się w nią pełnym troski spoj-
rzeniem. Mniej więcej tak, jakby wąż troszczył się o mysz.
Czarodziejka pomanipulowała palcami pod stołem. Zdjęła
pierścień, wsunęła go z powrotem na palec, zdjęła jeszcze raz.
Po chwili ścisk w gardle ustąpił.
– Być może uspokoi cię to – powiedziała swobodnie – że
on jest, o ile to możliwe, jeszcze bardziej naiwny ode mnie. To
czarodziej, a do tego oderwany od rzeczywistości, zatopiony
w swoich badaniach naukowiec. I, dodam złośliwie, ostatnia
oferma. Sam wiesz, jak niewielki z nas, magów, pożytek. –
Zatrzepotała rzęsami.
– A nazywa się?...
– Justin Fern. – Wzruszyła ramionami, jakby chciała do-
– I, jak się domyślam, znajdę go w kompanii Dionisiusa
– Domyślny jesteś. Domyślaj się dalej.
Jastrząb wstał i rozciągnął się, aż zatrzeszczały kości.
– To mi wystarczy. Zapraszam panią Haage na nocleg do
namiotu, który na tę okoliczność zwolni dla niej jeden z ofi-
cerów. Rano rozjedziemy się w zgodzie, każde w swoją stronę.
– Chwileczkę! Teraz moja część. A spiski w Castelburgu?
dać: „i co z tego?”.
Grandiniego?
20
– Spiski mogą poczekać – w żółtawych oczach Jastrzębia
zamigotał złośliwy ognik – do naszego następnego spotkania.
Życzę dobrej nocy.
– Zaczekaj. – Powieki czarodziejki zwęziły się mściwie. –
Ja jeszcze naprawdę dużo wiem. Nie masz pojęcia, jak dużo.
– Zapewne. Tylko w tej chwili mnie to zupełnie nie inte-
resuje. Żegnam panią.
Lagercrantz wstał i zajął się przestawianiem na stole pu-
charków i karafki z winem. Nie patrzył jej w oczy.
*
Nad obozowiskiem wstawał blady świt. Wschodnia strona
nieba zabarwiła się intensywnym złotem, zwiastując słonecz-
ną pogodę. Ale na razie wszystko spowijała rzadka, szarawa
mgła. Żołnierze Jastrzębia zwijali namioty i rozrzucali popio-
ły po wczorajszych ogniskach. Chrzęściły zakładane zbroje,
rżały konie. Kondotierzy poruszali się sprawnie i bez hałasu.
Z małym wyjątkiem. Żołnierz, zakuty w dyby i odarty z gór-
nej części przyodziewy, jęczał cicho. Jego plecy, posiekane
biczami, były jedną wielką raną. Na otartych nadgarstkach
powstała zaschnięta skorupa krwi. Verena starała się nie pa-
trzeć w tamtą stronę, siodłając konia.
Usłyszała kroki za plecami. Chrząknięcie, dźwięk kamyków
miażdżonych czubkiem buta. Nie odwróciła się. Udała, że poprę-
gi wymagają dodatkowego sprawdzenia i naciągnięcia od nowa.
– Zatem wyjeżdżasz. Bywaj, Haage – odezwał się.
– Zrób mi przyjemność, Lagercranz – syknęła – i wynoś
– Nie życzę ci źle – mruknął. Kopnął kamyk, który po-
się do diabła.
szybował w powietrzu i upadł nieopodal.
21
– Twoje życzenia mnie, wyobraź sobie, nie interesują –
warknęła Verena. – Jesteś sługusem żołdaka, tchórzem, który
potrafi tylko kiwać głową i milczeć.
– Milczenie to niekiedy wielka cnota i trudna sztuka, Ha-
age – powiedział. – Ty jej nie posiadłaś.
Cios był celny. Verena zamarła na moment, ale zaraz potem
wyprostowała się niczym sprężona do skoku kobra. Czarne
włosy spłynęły po plecach. Kiedy się odwróciła, jej orzechowe
oczy płonęły nienawiścią.
– Po to tu przyszedłeś? – rzuciła. – Powiedzieć mi to?
Jesteś bardziej żałosny, niż myślałam.
– Nie. – Lagercranz odwrócił głowę i zapatrzył się na
dymy z zalewanych wodą ognisk. Skrzywił się, gdy jego wzrok
napotkał zakutego w dyby, okrwawionego żołnierza, który
przestał już jęczeć i tylko zwisał bezradnie na poranionych
nadgarstkach. Czarodziej pogładził nieogolony podbródek.
Zalśnił rubin w pierścieniu na jego uwiędłym palcu. Fioletowy
płaszcz z kosztownego aksamitu spływał z ramion zgrabnymi
fałdami. Podobieństwo do kogoś innego, kto nosił taki płaszcz,
stało się dla Vereny nieznośne i męczące – tak jakby oglądała
swoją własną suknię na ciele pomarszczonej staruszki, chicho-
czącej złośliwe memento mori.
– Nie – powtórzył. Obejrzał się szybko za siebie. – Przy-
szedłem powiedzieć ci wszystko to, co mogłaś bez trudu usły-
szeć ode mnie podczas wczorajszej rozmowy. Wystarczyło
tylko grzecznie zapytać.
Verena poczuła, jak krew wypływa jej na policzki i uderza
pulsującym rytmem. Odwróciła głowę. Nieco za szybko. Nie
wiedziała, co robić, jeżeli Lagercranz będzie czekał na zachętę.
Na prośbę, której za nic w świecie nie była w stanie z siebie
wydobyć.
Ale on nie czekał.
– Nie wiem, czy Tarrent rzeczywiście stoi nad granicą
i czy cesarskie wojska próbują przekroczyć góry. Ale moim
22
zdaniem jest to tak prawdopodobne, jak to, że orły zrezy-
gnują z gniazd na skałach i osiedlą się razem z bocianami
w wieśniaczych sadybach. Za to wszędzie szuka się teraz tar-
renckich szpiegów, a kapłani sieją wśród ludu strach przed ze-
psuciem, roznoszonym niby zaraza przez owych rzekomych
wywiadowców i dywersantów.
Chciała zapytać, jaki to ma sens. Pozornie nie miało żad-
nego. Ale milczała ze wzrokiem wbitym w srebrne klamry
przy jego butach. A on mówił dalej.
– Jastrząb jest kondotierem, służy temu, kto da więcej. Z Ca-
stelburga wrócił wściekły. Bractwo Wolnych Miast obiecało
mu złote góry, po czym efektownie spaliło całą akcję, i to jesz-
cze zanim na dobre się zaczęła. Przedtem walczył w Tradivie
i byłby wygrał, gdyby nie nagłe a niespodziewane pojawienie
się tajemniczego castelburskiego Księcia. A tak – konflikt po-
został praktycznie nierozstrzygnięty. Starosta Auberich i se-
neszal Kayerl chyba się wystraszyli sił, które rozpętali i – ku
rozpaczy takich jak Jastrząb najemników – wybrali rokowania
zamiast walki do spalonej ziemi. Dogadali się.
– I cóż w tym interesującego dla mnie? – zapytała przez
ściśnięte zęby Verena.
– Słowo „ja” we wszelkich odmianach stanowczo za często
gości na twych ustach, piękna. – Lagercrantz znów omiótł
wzrokiem obóz, pełen szykujących się do wymarszu żołnierzy.
Kondotierzy zwijali ciasno płachty namiotów i pakowali je
na wozy. – Czy Jastrząb wie coś na temat twego rzekomego
castelburskiego spisku, rzec trudno. Nie wykluczam tego, ale
nie chcę spekulować. Powiem ci za to coś, co wiem na pew-
no. Nasz bohater dogadał się ze swoimi byłymi mocodaw-
cami z Tradivy i tym razem nie zamierza dać się wyrolować.
Chce wziąć sprawy w swoje ręce, a seneszal Kayerl udzielił
mu swojego cichego poparcia. Wedle mojej wiedzy nie gro-
zi nam żadne niebezpieczeństwo ze strony Tarrentu. Cesarz
siedzi sobie na szczerozłotym tronie w barchanowych gaciach,
23
a rusza się stamtąd co najwyżej do wychodka. To, że ma całe
Południe w najgłębszych częściach swych trzewi, sprawia, że
nie będzie się interesował tym, że tu u nas nadmiernie gorli-
wie łapią tarrenckich szpiegów. A tymczasem Tradiva, ustami
niezliczonych propagandowych szczurów, rozgłosi wśród ludu
swoje orędzie: „Tarrent nadchodzi! Łączcie się, bracia!”. A po-
tem rękami takich Jastrzębi i tym podobnych kreatur zacznie
proces pokojowego podboju – przepraszam – roztaczania
protektoratu nad słabszymi sąsiadami. Ofiarą padnie Emmen-
dath, Cantalena, Trevia i cholera wie, co jeszcze. Może nawet
Blenvingard, choć to bogate i silne miasto. Możliwe, że również
Enneada, bo mają tam podobno jakieś kłopoty. Pojęłaś, Haage?
Verena skinęła głową. Rumieniec wstydu i gniewu znów wy-
płynął jej na policzki. Miała ochotę uderzyć Lagercrantza, za-
nurzyć paznokcie w jego zwiędłej twarzy i przeorać ją do krwi.
– Jastrzębia nie interesuje, czy ktoś jest, czy nie jest tar-
renckim szpiegiem. Jeżeli tylko pochodzi z Tarrentu, nadaje
się. Nasz kondotier nie szuka prawdy, tylko ją z pełną pre-
medytacją tworzy. Mam nadzieję, że teraz rozumiesz. Wyda-
łaś Justina Ferna, skazałaś go na pewną śmierć. A teraz bywaj.
Odwrócił się i odszedł. Fioletowy aksamitny płaszcz za-
miótł ziemię, wzniecając kłąb szarego pyłu. Verena dosiadła
konia. Zobaczyła dziesiętnika idącego z rozkazem od strony,
w której jeszcze niedawno stał namiot Jastrzębia, teraz zwi-
nięty i spakowany. Po chwili zobaczyła również błysk miecza.
Głowa zakutego w dyby żołnierza odpadła od karku i wlokąc
za sobą fontannę krwi, potoczyła się pod korzenie pobliskie-
go drzewa.
*
Leta Therrus czesała włosy. Był to jej cowieczorny, nie-
śpieszny rytuał. Nuciła przy tym cichą, dziwną pieśń, niema-
24
jącą nic wspólnego z jakimkolwiek wyobrażeniem melodii. Jej
piękne, długie palce rozdzielały srebrne pasma i powoli prze-
suwały po nich kościanym grzebykiem. Pieśń wzbierała lub
opadała, niezależnie od ruchu dłoni. To był jedyny moment,
kiedy cienka srebrna opaska z diamentem nie znajdowała się
na głowie czarodziejki. Potem zakładała ją z powrotem i nie
zdejmowała nawet do snu.
Cantia von Essen leżała w rogu krytego płótnem wozu,
na posłaniu ze skór, i wpatrywała się w Letę. Swoje własne,
kasztanowe i sięgające za ramiona włosy traktowała grze-
bieniem krótko i brutalnie, zazwyczaj o poranku. Nie przy-
szłoby jej do głowy staranne czesanie ich wieczorem. Nie
uczono jej tego. Nikt jej wcześniej niczego nie uczył, chyba
że za naukę uznać strofowanie, upominanie, fukanie. Siedź
prosto. Nie garb się. Patrz w dół, skromnie. Milcz. Nie przy-
stoi. Dla ciotki była przezroczysta jak duch przeszłości, jak
wyrzut sumienia pozostały po zmarłej siostrze. Dla wuja…
była, czym była. Pamięć o tym przypominała lepką, smolistą
kałużę. Przylegała brudnymi drobinami, choćby nie wiem jak
starannie ją omijać. Służące w tamtym ponurym, wietrznym
dworzyszczu ignorowały ją, ledwie przynosząc dzban letniej
wody i kostkę popielnego mydła, świadome, że i tak nie spo-
tka ich żadna kara za takie lekceważenie panienki. O pachną-
cych mydełkach z wielkomiejskich perfumerii Cantia mogła
tylko pomarzyć.
Pieśń urwała się. Leta schowała grzebień do szkatułki, za-
łożyła z powrotem opaskę z diamentem, uśmiechnęła się cie-
pło do podopiecznej i zdmuchnęła świecę. W ciemności sły-
chać było, jak układa się długo i starannie na posłaniu ze skór.
Cantia obróciła się na drugi bok. Płócienne pokrycie wozu nie
tłumiło odgłosów z zewnątrz. Głęboko w lesie hukały sowy,
w pobliskich trawach grały świerszcze, drobne gałązki trza-
skały pod łapami mniej ostrożnych drapieżców. Ostre światło
księżyca wciskało się w szpary. Cantia podrapała swędzącą
25
bliznę na grzbiecie dłoni i pomyślała, że musi jutro naprawić
poluzowany popręg konia.
*
Było ich dwóch. Starszy z rzadką, siwiejącą szczeciną na
brodzie i młodszy, z pasmami tłustych ciemnych włosów opa-
dającymi na twarz. Niedopasowana odzież zdradzała pocho-
dzenie od innych właścicieli. Szpakowaty miał na sobie zbyt
obszerne spodnie, a do tego wytarty i wyplamiony myśliwski
łosiowy kaftan. Uzbrojony był w kuszę, wyszczerbiony miecz
i piękny, wysadzany klejnotami sztylet. Jego towarzysz nosił
białą jedwabną koszulę pod wystrzępionym, sztywnym od
potu i cuchnącym kaftanem, a jego broń, równie eklektyczna
jak u kompana, składała się z miecza przypiętego rycerskim
pasem, łuku i zbójeckiej pałki. Mógł być raubritterem, które-
go długie buszowanie po gościńcach całkiem zrównało z po-
spolitymi rozbójnikami. Ale nie musiał.
– Jeden wóz? – Starszy podrapał się z namysłem po cie-
mieniu. – Od reszty się odłączyli czy jak? A gdzie warty?
– Franca ich tam wie – mruknął drugi. – A może oni
sami się ostali? Może kto na tym wozie umiera od jakiej
zarazy? Kupce chciwe są, drogi przez chorego opóźniać nie
będą, a i sami zarażać się niechętni.
– A my to może chętni. – Szpakowaty splunął przez zęby.
– Ale sprawdzić trza. Taka nasza robota. – Młodszy prze-
sunął łuk na plecach. – Niewdzięczna. A poza tym – do-
dał – wtedy koni by nie zostawili. A tu konie dwa zacne niby
z rycerskiej stajni.
– Cichaj – syknął nagle pierwszy. – Patrzaj tam.
– A niech cię – westchnął raubritter. – Pacholik młody.
Cantia wychyliła głowę z wozu, sprawdzając, czy na pewno
jest już dzień. Inspekcja wypadła pomyślnie, więc ziewnęła
26
szeroko, potargała ręką włosy, nabierając przekonania, że na-
leżałoby je umyć, po czym zeskoczyła na ziemię. Zaczynała
odkrywać zalety zarówno spania w ubraniu, jak i chodzenia
w spodniach. Podeszła do wygasłego ogniska i kopnęła na
wpół spaloną głownię. Wzniósł się w górę mały obłoczek po-
piołu, ale pod spodem był jeszcze żar. Wzięła mały kociołek,
który wieczorem starannie wyszorowała, i zaczerpnęła trochę
wody z przepływającego obok strumienia. Potem zagłębiła się
w sosnowy las i zaczęła znosić suche gałązki, rzucając je obok
wczorajszego paleniska. Po czym doszła do wniosku, że chyba
potrzebuje iść siusiu.
Cantia była baronówną. Niezależnie od nauki chodzenia
w spodniach, czyszczenia koni i gotowania strawy na ogniu
pod gołym niebem, do pewnych czynności odnosiła się z opo-
rami właściwymi szlachciance. Oznaczało to, że do spraw
fizjologicznych podchodziła z zawstydzeniem zupełnie ob-
cym ludziom wychowanym na wsi. Musiała znaleźć nie tylko
krzaczek, ale miał to być krzaczek dobrze ze wszech stron
osłonięty, co oznaczało w praktyce całą gęstwinę krzaczków.
Poszukiwania gęstwiny odpowiednio szczelnej i osłoniętej
zwykle zajmowały trochę czasu.
Tym razem dość szybko wypatrzyła bujną kępę jałowca
i ściągnęła spodnie.
– Nie pacholik, a dziewczyna – usłyszała szorstki głos
i za chwilę mocne uderzenie powaliło ją na ziemię. Silna dłoń
przygięła jej twarz do leśnego mchu. Poczuła na karku smro-
dliwy oddech przetrawionego piwa, paskudnego żarcia i ciała,
które przynajmniej od dekady nie zaznało kąpieli. Ohydny,
lepki język polizał jej ucho.
– Sama nogawice ściągnęła, popatrz. – Drugi głos zab-
rzęczał trochę dalej. – Widać swędzi dziewczynkę, oj swędzi.
Już my cię podrapiemy, kruszyno. Aż zaśpiewasz.
Zrozumienie przyszło nagle. Zaczęła się wić i szarpać. Ból.
Żelazny uścisk. Zamierający krzyk.
27
– Albo lepiej nie zaśpiewasz – syknął tuż przy uchu śliski
głos – bo towarzystwa nam tutaj nie potrzeba. Aż skończymy.
A wtedy szyjkę ukręcimy zgrabnie. Nie bój się, gołąbeczko.
Nawet nie zaboli.
– A potem towarzystwa sobie poszukamy na twoim wo-
zie – zarechotał drugi. – Jeśli nadobne, takoż potańcujem
ździebko, a jeśli mniej nadobne, szyjkę utniem.
Krzyk. Bulgot. Mgła przed oczami. Proszę, wuju, nie. Już nie
będę. Uwodziłaś mnie, sama mnie uwodziłaś. No, nie wyrywaj
się już. Bądź grzeczna. Przecież też chcesz. Nie udawaj, że
nie chcesz. Hevardzie, to dziecko jest chyba niedorozwinięte.
Patrzy przed siebie jak drewniana lalka. Mgła. Ciemna mgła.
Ten pierwszy przydusza ją do ziemi, drugi przemocą roz-
suwa jej nogi. Krzyk. Krzyk stłumiony ohydną, śmierdzącą
dłonią. I jeszcze jeden krzyk.
I nagle rozbłysk. Błękitne światło, które unosi raubritte-
rów w powietrze i z rozmachem uderza nimi w pnie sosen.
Rozpięte spodnie opadają im komicznie. Leta Therrus stoi
naprzeciw, prosta, wyniosła, otoczona delikatną białą poświa-
tą emanowaną przez diament na czole. Długie siwe włosy
spływają po jej ramionach. Unosi lekko piękną dłoń.
Szpakowaty bełkocze jakieś niewyraźne przekleństwa i usi-
łuje dosięgnąć sztyletu. Młodszy pluje wybitymi zębami i gra-
moli się spod sosny, wyciągając miecz.
– Nie – mówi Leta i wykonuje mały gest dłonią. Broń rozbój-
ników wyślizguje im się z rąk i absurdalnie zawisa w powietrzu.
– O ja chędożę… – jęknął starszy. – Wiedźmaaa…
– Nie uczynicie już nikomu krzywdy. – Spokojnemu gło-
sowi Lety towarzyszy gest wzniesienia obu dłoni, a potem
pchnięcia ich do przodu. – Żadnej kobiecie… – Wiszące
w powietrzu miecze szybują ku właścicielom i szybkim ru-
chem wbijają im się w podbrzusze. Rozlega się dziki, niear-
tykułowany, podwójny wrzask bólu.
28
– …ani żadnemu mężczyźnie – kończy wiekowa czaro-
dziejka. Łuk i kusza wykonują obrót w powietrzu, a strzały, wy-
rwane niewidzialną siłą z kołczanów, same układają się w nacią-
gniętych cięciwach. Pierwsza trafia szpakowatego tuż poniżej
ramienia, przeszywając na wylot i przyszpilając do drzewa.
– Litości, pani... – jęczy młodszy, konwulsyjnie zaciskając
ręce na mieczu. Jego dłonie powoli wypełniają się krwią. Na
ustach wykwitają czerwone bąble.
– Jestem Strażniczką Bram – mówi zimno Leta. – Nie
znam litości.
Strzały wysuwają się z kołczanów jedna po drugiej. Łuk
i kusza szyją umiejętnie, trafiając raz za razem w ręce, torsy
i nogi. Starszy wyje. Młodszy konwulsyjnie drapie korę drzewa.
Potem słychać już tyko cichnący charkot. Po chwili rozbójnicy
przypominają dwa groteskowe, skrwawione jeże, przyszpilone
do pni sosen, drgające w agonii. Wtedy czarodziejka wykonuje
ostatni gest. Miecze wbijają się głębiej w ciała i tną od dołu
w górę, wylewając na ziemię parujące wnętrzności. Rzężenie
ustaje wolno, a pęcherzyki krwi na ustach przestają rozpryskiwać.
Cantia zgięła się wpół i wymiotowała długo, wstrząsana
drgawkami. Leta Therrus pochyliła się nad nią i długo gła-
dziła jej włosy.
– Chodź, moje dziecko – powiedziała cicho. – Musisz się
umyć. A potem zabiorę od ciebie obrzydzenie i strach. Ale
nienawiść zostawię.
*
– Od dawna niczego mnie nie uczysz – powiedział Berto-
glio di Nero do swojego podstarzałego preceptora, Agostino
Valli. Valla czknął i zapatrzył się przed siebie. Mimo wysiłku
nie mógł dostrzec w stojącym przed nim kuflu ani odrobiny
piwa. Nawet maleńkiej kropli na dnie.
29
– Ładna mi podróż edukacyjna – narzekał dalej Berto-
glio. – Od gospody do gospody. W sakiewce już pomału wi-
dać dno, a jak na razie oglądałem tylko kamień, który posta-
wili starożytni Eriowie. I bibliotekę w Tradivie. Z zewnątrz.
– Bzzllurp – odpowiedział Valla.
– A szacowny rodziciel po powrocie odpyta mnie ze wszyst-
kiego, wyindaguje w kwestii owych skamieniałości, które sku-
pować mieliśmy po drodze. Tudzież rękopisów. Tudzież języka
staromedyjskiego, tarrenckiego i nordyjskiego, które miałem
jakoby przyswoić – jęczał dziedzic rodu di Nero, albowiem
jego również wypite piwo wprawiło w nieco żałościwy nastrój.
Nie doczekał się reakcji.
– Zamiast opisywać starożytne ruiny, liczę tylko pchły
w przydrożnych szynkach – kontynuował litanię narzekań.
Gospoda, w której siedzieli, położona była przy ruchliwym
trakcie, wiodącym aż znad morza do Emmendath i dalej,
i o tej porze dość zatłoczona. Główną izbę zajmowali przede
wszystkim kupcy różnych maści wraz z tabunami pachołków
i cechowych uczniów, a czasem nawet bab z dziećmi. Ubożsi
handlarze wędrowali od miasta do miasta z całym dobytkiem,
a ich krzykliwe połowice i umorusane pociechy czyniły har-
mider niczym na jarmarku. Na dziedzińcu tłoczyły się tabuny
koni i stada owiec. Na płóciennych wozach darły się trzymane
w klatkach kury i gęsi. Od czasu do czasu trafiał się w zajeź-
dzie bogaty bankier, który wynajmował dla siebie oddzielną
izbę i hojnie płacił złotem, albo znacznie mniej zamożny ry-
cerz, siedzący dla odmiany w kącie i przeżuwający baraninę
z grochem z miną zdobywcy świata.
Leta Therrus i Cantia von Essen pozostawiły swój wóz na
uboczu i poszły pieszo do gospody, starannie omijając pryzmy
końskiego nawozu. Stanąwszy w drzwiach, wiekowa czaro-
dziejka rozejrzała się uważnie i uniosła brwi. Wolne miejsce
jakoś nie chciało samo się znaleźć. To nie było duże miasto,
30
gdzie magów rozpoznawano od razu i skwapliwie schodzo-
no im z drogi. Drobni kupcy i wagabundzi wszelkiej maści
popasali dalej w najlepsze, przekrzykując się znad parujących
półmisków i kufli z piwem. Cantia poczuła, że skręca ją z głodu.
Leta wzruszyła ramionami i zaczęła przepychać się do przodu.
– Czy znajdzie się tu wolne miejsce?
Bertoglio di Nero ze zdziwieniem spostrzegł, że pochyla
się nad nim kobieca postać o siwych, spływających na ramio-
na włosach, w prostej białej szacie i z dziwnym, błyszczącym
diamentem nad czołem. Zza jej ramienia wyglądała trójkątna
twarzyczka młodej dziewczyny z buntowniczo nastroszoną
grzywą brązowych włosów.
– Ttak... jak mniemam – wyjąkał i posunął się na ławie,
szturchając jednocześnie w ramię swego preceptora, zapa-
trzonego szklanym wzrokiem gdzieś w krainę poza zasięgiem
rozumu. Agostino Valla ocknął się, skoncentrował spojrzenie,
drgnął zaskoczony i również ustąpił miejsca na ławie. Usia-
dła obok niego dziewczyna. Skromnie, na samym brzeżku.
Czarodziejka za to rozsiadła się swobodnie przy di Nero,
gestem pięknej dłoni przywołała karczmarza i zamówi-
ła zupę cebulową, pieczone kurczęta ze smażonymi ziem-
niakami i sałatą, kandyzowane orzeszki oraz lekkie połu-
dniowe wino. Bertoglio przełknął ślinkę. W towarzystwie
Valli już od dawna wyczerpał finansowe rezerwy i konten-
tował się chlebem z serem, a w przypływie kulinarnej roz-
pusty baraniną z grochem. Toteż jego zachwyt nie miał
granic, gdy po przyniesieniu potraw nieznajoma kobieta
uprzejmie zaprosiła go do korzystania z dobrodziejstw stołu.
– Pozwolicie, panowie, że się przedstawię – rzekła kurtu-
azyjnie, jakby nie dostrzegała, że co najmniej jeden z jej przy-
padkowych towarzyszy znajduje się w stanie, który można
by określić jako lekką i przejściową niedyspozycję. – Jestem
31
Leta Therrus. Z Emain Avallach. A to moja podopieczna
i przyjaciółka, Cantia von Essen.
Jeśli próbowała wywołać jakiś efekt, przeliczyła się. Berto-
gliowi di Nero nazwa Emain Avallach nie mówiła zupełnie
nic. Za to w oczach Agostino Valli nagle zapaliły się światełka,
świadczące o chwilowym powrocie kontaktu z rzeczywistością.
– Czarodziejka – zachrypiał.
Leta skinęła mu głową z pełnym wdzięczności uśmiechem.
Bertoglio rozdziawił usta niczym wiejski głupek. Ciemno-
włosa dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie. Wyglądała, jakby
miała ochotę pokazać mu język.
– To piękna rzecz, być magiem – powiedział nagle Ago-
stino Valla sentencjonalnym tonem. Jego uczeń nie spodzie-
wał się, że mistrz potrafi w swoim obecnym stanie wygłosić
jedno sensowne zdanie bez jąkania się, i to niezawierające
prośby o piwo.
– Zależy, jak na to patrzeć – podjęła uprzejmie Leta Ther-
rus. – Zdaje się, panie, że jesteś mędrcem i mógłbyś uprzy-
jemnić nam czas pożyteczną konwersacją. Wybacz zatem,
jeśli ośmielę się zaproponować pewien lek na twoje… hmm,
dolegliwości.
Sięgnęła ręką do podręcznej sakiewki i wyjęła z niej mały
kamień, który następnie wrzuciła do stojącego przed uczo-
nym pucharu z winem.
– To małe remedium powinno zneutralizować... pewne
przykre skutki. Jest trochę gorzkie, ale nie sądzę, żeby sta-
nowiło to wielki problem. – Wyszukany język czarodziejki
i fakt, że traktowała Vallę, jakby miała do czynienia z uczo-
nym dotkniętym lekką, wstydliwą dolegliwością, sprawiały, że
Bertoglio zaczął się zastanawiać, czy ta istota z innego świata
na pewno zdaje sobie w pełni sprawę z tego, gdzie i w jakich
okolicznościach się znajduje.
Tymczasem jego preceptor podniósł puchar prosto do ust
i gładko wypił zawartość.
32
– Dziękuję – wyartykułował całkiem trzeźwo. Po czym, nie-
zachęcany przez nikogo, chwacko zabrał się do kurczaków i sałaty.
– Dokąd droga prowadzi? – zapytała białowłosa.
– Przed siebie – mruknął Bertoglio.
– Istotnie, przed siebie, przed siebie – przytaknął nauczy-
ciel. – Gdzie się trafi coś do zobaczenia, bo to podróż eduka-
cyjna. Pozwolicie, wielmożne panie, że ja z kolei się przedsta-
wię. Jestem emerytowanym uczonym akademii w Fiorentino.
Na starość przyszło mi zostać wychowawcą tego tu urwisa,
jedynej latorośli szlachetnego rodu di Nero. Zwą mnie Ago-
stino Valla. Zapewne musieliście, pani, o mnie słyszeć.
– Prawdę rzekliście, słyszałam. – Skinęła głową. Bertoglio
pomyślał, że chyba się przesłyszał. – Czytałam wasz traktat
filologiczny o pochodzeniu nazw roślin w języku medyjskim
i małą rozprawę astronomiczną na temat ekliptyki Słońca.
Oraz, o ile pamiętam, katalog starożytnych tabliczek glinia-
nych z napisami w różnych językach.
Valla zarumienił się po czubki uszu.
– Wyszły spod mego pióra także inne dzieła i rozprawy –
dodał.
– Ach tak. – Ton Lety sugerował, że nie wierzy, choć stara
się przekonująco udawać coś przeciwnego.
– A dokąd wy zmierzacie? – zapytał uczony. – Przyby-
wacie, jak rozumiem, z samego Emain Avallach?
– W istocie. A cel podróży to żadna tajemnica. Podróżu-
jemy do Xanty.
– Cudowne miejsce – rozpromienił się Valla. – Położone
tam, gdzie nasze południowe krainy prawie stykają się z Pu-
stą Ziemią z jednej strony, a z drugiej z Górami Solnymi, za
którymi leży już Tarrent. Przed wiekami mieściła się tam
siedziba pewnego odłamu stowarzyszenia Strażników Groty
z Evannes. Pełno tam ruin i różnych rękopisów poukrywa-
nych po jaskiniach. Czasem trafi się jakaś rzeźba czy posąg
bóstwa. A czarodzieje, którzy tam potem rezydowali, swoim
33
zwyczajem zbudowali wieżę i zgromadzili w niej podobno
całkiem pokaźny księgozbiór.
Bertoglio zdumiał się, bo tak długiego monologu na tema-
ty niezwiązane z piwem już od dawna nie słyszał od swojego
starego preceptora. Tymczasem Valla rozochocił się na dobre
i ciągnął dalej:
– Możecie podróżować głównym gościńcem aż do samego
Emmendath, stamtąd dopiero skręcając na wschód, na trakt
zwany Pustą Drogą, ponieważ prowadzi do Środka Świata, do
Pustej Ziemi. Tam nie radzę jednak się udawać, ale to już, pani
magiczko, sami wiecie najlepiej. A jeśli czasu wam starczy, po
drodze naoglądacie się prawdziwych cudów. Jest w Kemecie
cudowny posąg sfinksa, takiej ni to lwiej, ni to człowieczej,
ni to ptasiej poczwary. Cały złocony, o oczach wysadzanych
szmaragdami. Ogromny. Strzeże go we dnie i w nocy kohorta
specjalnych strażników, inaczej ludność miejscowa już dawno
by to dziwo na złote skorupy połupała i wyposażyła potom-
ków zbudowanymi za tę cenę niegustownymi budowlami. Bo
trzeba wam wiedzieć, że budują tam koszmarnie, wszystko
w kształt ściętej piramidy.
– Durnie – skomentowała pod nosem Cantia, odzywając
się po raz pierwszy od momentu przyłączenia się do tej oso-
bliwej kompanii.
– A jeszcze wcześniej – ciągnął nauczyciel, wspierając
swoje słowa coraz żywszą gestykulacją – zobaczyć możecie
świątynię bogini Antarie w Efessie, wspartą na sześćdziesię-
ciu marmurowych kolumnach. Kraj tam bogaty – ziemie ży-
zne, gaje oliwne, winnice, stada kóz i owiec, wszelkiego dobra
obfitość. W samym Efessie pałaców mnóstwo, pomniejszych
świątynek, rzeźb, malowideł i tych, którzy z nich żyją: arty-
stów, muzyków, rzeźbiarzy, malarzy, a i filozofów niemało –
zakończył, uśmiechając się znacząco.
– Niestety, nie po drodze nam owe cuda – odpowiedziała
Leta, z gracją krojąc kurczaka nożem. Di Nero gapił się na
34
to niczym owca w płot. Sam, choć dobrze urodzony, miał
szczerą chęć wziąć udko w dłoń, ograniczając się co najwyżej
do ocierania serwetą skapującego po brodzie tłuszczu. Tylko
jakoś nie wypadało. – Chcemy jak najszybciej dotrzeć do
celu – kontynuowała czarodziejka – więc edukację trzeba
będzie trochę odłożyć w czasie. Co nie znaczy, że zupełnie
zaniechać. – Uśmiechnęła się przez stół do skulonej na brze-
gu ławy i nastroszonej Cantii.
– Jeśli wam tak pilno, pani – Valla wręcz tryskał humorem
i chęcią niesienia pomocy – to jest gościniec inny, wiodący
w stronę gór, aż do Przełęczy Tarn. Tamtędy przechodzą ka-
rawany kupców, którzy krążą pomiędzy Tarrentem a Wol-
nymi Miastami na południu. Ci, którym spieszno do Verdii,
też tamtędy chodzą, jeśli nie chcą się przedzierać przez Góry
Błękitne, gdzie droga znacznie krótsza, ale trudna, skalista,
stroma, wozy ledwie przejeżdżają, a i od zbójców się roi. Prze-
prawa możliwa jest jednak dla tych, którzy nie zboże ani
oliwę wiozą, ale to, co tylko verdyjscy piraci oferować mogą:
perły, bursztyn, jedwabie, bisior, dziwne czarne drewno, heba-
nem zwane, imbir, cynamon, kardamon, goździki…
– O gościńcu kupieckim mi wiadomo – przerwała cza-
rodziejka. Bertoglio pomyślał, że w uzasadnionej obawie, czy
jego preceptor kiedykolwiek skończy. – Coś jednak wspomi-
naliście, panie, o drodze do Xanty…
– Jest taka droga – przytaknął Valla, energicznie pod-
nosząc puchar z winem i kulturalnie wypijając długi łyk. –
Prowadzi od Przełęczy Tarn wzdłuż południowego pasma
Gór Solnych, aż do Xanty, Evannes i dalej, w kierunku Pustej
Ziemi. Obecnie prawie całkiem już zapomniana, zwana była
niegdyś Drogą Mędrców, nią bowiem północni mistrzowie
wyruszali zbadać tajemnice grot, w których odbywały się
misteria. Tarrentczycy też miewali mistyczne ciągoty – wy-
szczerzył w uśmiechu rzadkie zęby – choć dziś zapewne
trudno w to uwierzyć.
35
użytku? – wyraziła wątpliwość Leta.
Szedłem nią.
i zdziwienia ciszą, która zapanowała po tym stwierdzeniu.
zapytała rzeczowo czarodziejka.
– Czy jednak aby ta droga ciągle jeszcze nadaje się do
– Jak najbardziej – Agostino Valla rozpromienił się z dumy. –
Przez chwilę stary nauczyciel napawał się pełną szacunku
– W jakim stanie jest ten gościniec? Przejedzie nim wóz? –
Agostino skinął głową.
– To starożytny trakt – wyjaśnił. – Bity, a na trudniej-
szych odcinkach układany z kamieni, które mogły co praw-
da się miejscami wykruszyć, ale nie uległy poważniejszym
zniszczeniom. Byłem tam w młodości, całe lata temu, ale
nie podejrzewam, żeby cokolwiek się zmieniło. Pewnie na-
wet gospód nie wybudowali – westchnął żałościwie. – Nikt
tamtędy nie chodzi i gdyby nie to, że trasa wiedzie przez gór-
skie pustkowie, dawno by pewnie wszystko zielskiem zarosło.
Ale, pani, przyjemniejsza jest droga prowadząca bardziej na
południe, jako rzekłem, gościńcem na Emmendath, gdzie
po drodze i świątynię ową, i złotą maszkarę można zobaczyć,
i świątynek różnych, kamieni z napisami bogactwo wielkie.
Gdybym tedy mógł ofiarować...
– Nie – przerwała stanowczo Leta. – Bardzo zależy nam
na czasie. Pojedziemy kupieckim gościńcem do Przełęczy
Tarn, a dalej Drogą Mędrców.
Bertoglio zauważył, że dziewczyna o trójkątnej twarzyczce
podniosła wzrok na swoją starszą towarzyszkę i poszukała
w jej twarzy zrozumienia. A może odpowiedzi.
*
36
Noc kota, dzień sowy: Gliniana Pieczęć
Copyright © Marta Kładź-Kocot
Copyright © Wydawnictwo Genius Creations
Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak
Copyright © for the cover art by Bernadeta Leśniowska-Gustyn
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2018 r.
druk ISBN 978-83-7995-143-7
epub ISBN 978-83-7995-144-4
mobi ISBN 978-83-7995-145-1
Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski
Redakcja: Małgorzata Maksymowicz
Korekta: dr Mirosław Gołuński
Skład, typografia i digitalizacja: proAutor.pl
Ilustracja na okładce: Bernadeta Leśniowska-Gustyn
Projekt okładki: Marcin A. Dobkowski
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani
w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mecha-
nicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie,
ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej
zgody wydawcy.
MORGANA Katarzyna Wolszczak
ul. Kormoranów 126/31
85-453 Bydgoszcz
sekretariat@geniuscreations.pl
www.geniuscreations.pl
Książka najtaniej dostępna w księgarniach
www.MadBooks.pl
www.eBook.MadBooks.pl
37
Pobierz darmowy fragment (pdf)