Darmowy fragment publikacji:
©Copyright by Aleksander Sowa 2018
Okładka: Aleksander Sowa
Zdjęcia: Aleksander Sowa
Skład: Aleksander Sowa
Redakcja i korekta: Łukasz Mackiewicz
– eKorekta24.pl
ISBN: 978-83-945444-5-4
--
Aleksander Sowa|Self-Publishing
www.wydawca.net
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub
całości bez zgody wydawcy zabronione.
Opole, marzec 2018 r.
I.
Tamtego dnia wszyscy uświadomili sobie, że nie
znali Leona Windisza, który latał nad Tatrami
drewnianym szybowcem. Od czasu, kiedy owład-
nęło nim pewne wielkie pragnienie, wzbudzał
wśród innych pilotów śmiech, politowanie i kpi-
ny.
– Jest z nim coś nie w porządku – oświadczył
ojciec chłopca. – Nie lataj z nim.
– Dlaczego?
– Nie chcę, żebyś z nim latał.
– Mówiłeś, że to dobry pilot.
– Na starość coś mu się w głowie poplątało –
odparł ojciec, kończąc dyskusję.
Chłopiec latał z różnymi pilotami, lecz loty
z żadnym nie były takie jak te ze starym Windi-
szem. Mały ani razu nie wymiotował, nawet przy
akrobacjach, a z innymi nieraz czuł mdłości. Nikt
też tak miękko jak Leon nie potrafił posadzić
Bociana.
Pewnego razu, w czasach, kiedy mogli latać
razem, chłopiec usnął w locie. Stary krążył pod
podstawami chmur, wlatywał w nie i latał pomię-
dzy nimi, niczym w dolinach gigantycznych
wzgórz. Wznieśli się niemal trzy kilometry nad
lotnisko i Stary nie chciał rezygnować z takich
warunków. Człowiek ten ponad wszystko kochał
latanie. Rozrzedzone powietrze i kołysanie szy-
bowca znużyły chłopca, aż usnął. Stary pilot,
widząc w owiewce odbicie jego śpiącej twarzy
i opadającą głowę, pilotował najdelikatniej, jak
umiał. I mimo intensywnie pracującej tego dnia
termiki nie obudził go przyziemieniem. Mały
otworzył oczy dopiero wtedy, kiedy szybowiec
zatrzymał się i opuścił skrzydło.
– Chciałbym wykręcić się wyżej niż ktokol-
wiek inny – zwierzył się Stary.
– Chcesz pobić rekord?
– Tak – odparł Leon, a w jego oczach coś za-
błysło. – Chcę i zrobię to. Zobaczysz.
– To jak wysoko musisz wzlecieć?
Stary zastanowił się chwilę. Zapalił śmier-
dzącego papierosa, zaciągnął się i jak zwykle
zakaszlał. Chłopiec nie lubił, kiedy jego siwy
przyjaciel palił, ale go kochał, więc milczał.
– Najlepiej byłoby – odparł Windisz – na po-
nad dziesięć kilometrów.
– Nad lotniskiem?
– Myślałem raczej o wysokości od wycze-
pienia – uściślił pilot. – Nad lotniskiem to jedena-
ście.
– To byłby rekord Polski?
– Tak. – Szybownik pokiwał głową. – I świa-
ta – dodał, patrząc badawczo błękitnymi oczyma.
– Ale chcę tego dokonać. I dokonam – mruknął,
zaciskając usta.
Wszystko w Windiszu było stare. Był chudy,
żylasty, a twarz miał pomarszczoną i poprzecina-
ną bruzdami. Skóra na jego twarzy i rękach była
ciemna, opalona, pełna plam od przebywania na
słońcu; kontrastowała z gęstą czupryną, w której
każdy włos był tego samego, niemal białego ko-
loru. Windisz przypominał jedno z tych powygi-
nanych drzew rosnących przed bramą na lotnisko.
Suchy, poskręcany, lecz twardy i sprężysty jak
wiąz. I mimo że był już starym człowiekiem,
prawą rękę miał nadal silną, niczym imadło w
kuźni.
– To od latania – powiedział kiedyś. – Od
młodości tą ręką ściskałem drążek. A latałem nie
tylko szybowcami.
I w tej chwili jego oczy, oczy w kolorze nie-
ba, zdały się jaśniejsze. Chłopiec widział je takie
same, kiedy wsiadali do szybowca i zaraz po lo-
cie, a także wtedy, kiedy Stary zdradził marzenie,
by pobić rekord. Dobrze znał to spojrzenie. Po-
tem widział, jak blask w oczach Leona gasł,
a oczy wracały do zwykłego, niebieskiego koloru,
choć zawsze pozostawały niezłomne, wesołe
i bystre.
– Zrobię to – mruknął. – Zobaczysz. Wzniosę
się tak wysoko jak nikt.
– Będę trzymał kciuki.
Zakaz wydany przez ojca smucił chłopca.
Smuciło go również to, że inni piloci patrzą na
siwego lotnika z wyższością. Smuciło go, że w
hangarze, na starcie i w pomieszczeniach aero-
klubu się z niego wyśmiewają.
Chłopiec – tak często, jak mógł – pomagał
Staremu hangarować szybowiec po locie, myć go,
a potem zakładać połatane pokrowce na skrzydła.
Stary pozwalał chłopcu wyjmować z szybowca
akumulator, później zaś przykrywać kabinę spe-
cjalnie rozciętym jutowym workiem. Pilot nie-
zmiennie zwijał sobie tylko znanym sposobem
ten kawałek szmaty niczym sztandar. Wszyscy
jednak wiedzieli, że to sztandar klęski.
– Dziś znów mi się nie udało – rzekł, gdy zo-
baczył chłopca kilka dni później.
– Nie martw się, pobijesz go.
– Nie o to chodzi – mruknął lotnik. – Nawet
się nie załapałem. Wylądowałem po piętnastu
minutach.
Chłopiec zamilkł, wpatrzony w przyjaciela.
Ten siedział na ławce – zgarbiony, przyglądający
się zaczerwienionemu od zachodzącego słońca
niebu. Siedział sam, tyłem do pozostałych, na
uboczu, niebaczny na to, że inni pokpiwali z nie-
go.
– Daj mu spokój – odezwał się ktoś. – Dziś
znów atakował rekord.
Chłopiec zdenerwował się, lecz był za słaby
i jeszcze za młody, aby mieć cokolwiek do po-
wiedzenia.
– Niech mówią – szepnął Stary. – Nie gnie-
waj się na nich.
– Co, znów ci się nie udało? – drwił ktoś in-
ny, szczęśliwy, że przychylny los pozwolił mu się
cieszyć czasem spędzonym w kabinie szybowca.
Nie wszyscy dokuczali Staremu. Dawni ko-
ledzy Windisza milczeli, kryjąc smutek za maską
uśmiechu. Rozprawiali uprzejmie o lotach, wie-
trze oraz niesprzyjającej i trudnej pogodzie, lecz
w głębi lotniczych serc nie mieli odwagi spojrzeć
w błękitne oczy Starego. Brakowało im siły, wie-
dzieli, że również w ich życiu przyjdzie taki dzień
jak ten, który właśnie przeżywa Stary. I że nie
będą umieli pogodzić się z tym, że ich czas
w powietrzu dobiegł końca. Starość nadchodzi,
zabierając prawo do trzymania steru. A wielu nie
umie się z tym pogodzić. Podobnie jak on.
– Odprowadzę cię – rzekł chłopiec, gdy Stary
wstał z ławki i przerzucił worek z ubraniami
przez ramię.
– Nie. Pójdę sam.
I poszedł. Chłopiec, wpatrzony w przygar-
bioną sylwetkę przyjaciela wolno kroczącego
chwiejnym krokiem na tle lasu, postanowił, że
nazajutrz powie Staremu to, co powinno być po-
wiedziane.
– Chciałbym móc z tobą latać – usłyszał
Windisz rankiem, wypychając szybowiec przed
hangar, gdzie czekała już lina od samolotu.
– Wiem.
– Mógłbym się nie przyznawać ojcu. Byłoby
ci raźniej w locie.
– Nie. Tak nie wolno. Skoro ojciec ci zabro-
nił, musisz to uszanować.
Wtedy chłopiec zamilkł i spuścił wzrok.
Wiedział, że Leon nie zgodzi się wziąć go do
szybowca, dopóki ojciec nie cofnie zakazu, lecz
mimo to zdobył się na wypowiedzenie tych bez-
nadziejnych słów. Ponieważ czasem należy po-
wiedzieć to, co powinno być powiedziane, nieza-
leżnie od konsekwencji.
– Pamiętasz tamten dzień w maju – rzekł
chłopiec i się uśmiechnął – kiedy udało nam się
zaczepić na termice już w pierwszym starcie,
a oni wszyscy – ruchem głowy wskazał na pilo-
tów – próbowali po trzy razy i nikomu się nie
udało?
– Pamiętam – odparł Stary, wiedząc, że chło-
pak mówi to, ponieważ chce zapomnieć o zaka-
zie.
– Wiesz, że w ciebie nie zwątpiłem, prawda?
– Tak.
– To powiedz: jak zamierzasz tego dokonać?
Chłopiec kochał Starego. Nie kochał go jak
dziadka, lecz jak starszego – dużo starszego –
przyjaciela. Stary nauczył chłopca latać, choć to
była ich tajemnica. Najpierw wysoko nad ziemią
pokazał chłopcu, jak utrzymywać prędkość i pro-
sty tor lotu. Potem, gdy mały pojął, jak skręcać,
przyspieszać i zwalniać, pozwolił mu lądować.
Na koniec nauczył małego startów. I nikt na lot-
nisku nie miał pojęcia, że pewnego dnia to chło-
piec, a nie Stary pilotował szybowiec.
– Jeszcze na to za wcześnie – wyjaśnił szy-
bownik. – Muszę poczekać.
– Jak to?
– Kiedy nadejdzie fala, pobiję ten rekord –
odparł, wdychając uchwytne tylko dla siebie za-
pachy, które niósł wiatr od Tatr. – Zobaczysz, już
niedługo.
Chłopiec spojrzał na pomarszczoną twarz.
Potem usiadł na trawie obok szybowca. Było
przyjemnie i słonecznie. W powietrzu czuło się
zimę, ale promienie słońca pozwalały odsunąć tę
myśl.
– Leon?
– No? – odezwał się tamten, wpatrzony
w góry.
– Jutro coś ci przyniosę.
– Nie musisz.
– Chcę to przynieść.
– No dobrze, co to? – zapytał pilot, wędrując
myślami daleko, na inne lotnisko, do czasów,
kiedy jego twarz nie miała zmarszczek, a siła nie
uciekała z każdym rokiem.
– Wariometr. Elektroniczny. Nowoczesny –
odparł chłopiec z dumą. – Dostałem od ojca na
dwunaste urodziny. Powiedział, że kiedy urosnę,
przyda mi się do latania. Tyle że teraz będę mu-
siał poczekać, nim zacznę latać, więc pomyśla-
łem, że tobie bardziej się przyda.
– Lepiej nie.
– Dlaczego?
– Dobry z ciebie dzieciak, ale nie potrzebuję
go. Gdyby oni – Stary wskazał szydercze twarze
w porcie – zobaczyli, że przyczepiam sobie coś
takiego do uda, dopiero mieliby rozrywkę.
– Wiem – odparł mały. – Ale bardzo bym
chciał ci pomóc. Skoro nie mogę z tobą latać,
chciałbym się na coś przydać. Rozumiesz?
– Pomagasz mi przy szybowcu. To wystar-
czy.
– Chciałbym być taki jak ty.
– To znaczy jaki?
– Być dobrym pilotem.
– Jesteś dobrym pilotem. Wiem, bo z tobą la-
tałem. Zrobiłeś już niejeden krąg. Jesteś mężczy-
zną.
– Tak, ale byłeś ze mną.
– A co to zmienia?
– To nie to samo co lot samodzielny.
– Już zawsze będę z tobą. Nawet tego dnia,
kiedy polecisz w pojedynkę, też będziemy razem.
I nawet kiedy umrę, będziesz czuł moją obecność.
Tak już zostanie.
– Dlaczego?
– Ten, który daje pierwsze skrzydła, już nig-
dy nie wysiada z kabiny. – Stary spojrzał w mło-
de oczy chłopaka, który uważnie słuchał. –
Pierwszy instruktor zostaje tutaj – Windisz wska-
zał krzywym paluchem skroń – i tutaj. – Położył
otwartą dłoń na piersi.
– Ile miałeś lat, kiedy zacząłeś?
– Czternaście.
– A kiedy pierwszy raz poleciałeś?
– Rok później. O mało się nie zabiłem.
– Opowiedz.
– To były inne czasy. Zupełnie. Inne szy-
bowce. – Windisz się zadumał. – Trochę płótna,
kilka deseczek, kilka linek. I to wszystko. Cieszy-
liśmy się z dwuminutowego lotu. Wystartowałem
z lin, poleciałem w dół, wykonałem zakręt, a po-
tem mnie podniosło. – Lotnik uśmiechnął się do
wspomnień.
– Co było potem?
– Zrobiłem drugi zakręt. Wtedy na tamtym
lotnisku nie latało się jak teraz. Zlatywało się w
dół zbocza, robiło zakręt o sto osiemdziesiąt
stopni i lądowało z prostej na pasie niżej. Potem
końmi taszczyliśmy patyk na górne lotnisko.
– Górne? – zapytał chłopiec, marszcząc czo-
ło.
– Na górze było startowisko. Pod nim, na do-
le, lądowisko – wyjaśnił szybownik, pokazując
dłońmi, ułożonymi jedna nad drugiej, pasy tam-
tego lotniska, o różnych elewacjach. – Już rozu-
miesz?
– I co się stało?
– Wystartowałem. Miałem zlecieć, wykonać
zakręt i wylądować na dolnym pasie, ale wylą-
dowałem na górze.
– Dlaczego?
– Tyrpnęło – Stary wzruszył ramionami –
i złapałem komin. – Uśmiechnął się.
– Aha.
– Na górnym pasie był stary piec. Wcześniej
wypalano w nim wapień. Zatrzymałem się pół
metra od niego.
– Aż tak blisko?
– Miał wyrzeźbionego Ikara z rozpostartymi
skrzydłami. Pamiętam, jak rósł mi w oczach. Nic
nie robiłem, oczarowany samodzielnym, a do
tego tak długim lotem.
– Nic ci się nie stało?
– Nic.
– A patyk?
– Przyziemiłem za szybko – odparł Stary,
drapiąc się za uchem. – I połamałem płozę.
Chłopiec zobaczył siebie w starym szybow-
cu, lecącego nad tajemniczym lotniskiem, gdzieś
na samotnej górze, przed wojną, daleko od No-
wego Targu, kiedy Stary był jeszcze chłopcem.
Ten zaś popatrzył na chłopca oczyma wyblakłymi
od słońca i życia, lecz ufnymi i kochającymi,
i zapytał:
– Nie opowiadałem ci tego już kiedyś?
– Opowiadałeś, ale uwielbiam tę historię.
Zamilkli na chwilę. Chmury przesuwały się
wolno, obaj wiedzieli, że pcha je wiatr, dużo
mocniejszy tam w górze. Ten wiatr śnił się Sta-
remu ostatniej nocy. Pilot śnił, że przybiera na
sile wystarczająco, aby wznieść go w szybowcu
ze sklejki na wysokość, której nikt jeszcze nie
zdołał pokonać.
II.
Następnego dnia chłopiec nie mógł pójść na lot-
nisko. Pomagał ojcu w porządkach wokół domu,
a potem w ogrodzie. Zajęty paleniem liści, ob-
serwował zza dymu, snującego się przy ziemi
niczym gigantyczny wąż, jak pomarańczowy
szybowiec, holowany przez warkotliwy samolot,
wznosi się nad las. Potem zwiesił wzrok na zie-
lonkawej sylwetce wytracającej wysokość ze
zdławionym silnikiem. Nim minęło pół godziny,
zobaczył schodzący do lądowania szybowiec Sta-
rego. Ogarnął go smutek. „Więc znów się nie
udało” – myślał. Jego ojcu zaś zdawało się, że
dostrzegł smutek w spojrzeniu syna, lecz w na-
stępnej chwili już niczego takiego w oczach
chłopca nie widział.
– Jutro powinien być dobry dzień – powie-
dział kilka dni później w hangarze Windisz. –
Halny się zbliża.
– Polecisz?
– Polecę.
– Spróbuję namówić tatę, żeby pozwolił mi
lecieć.
– Nie możesz. – Stary pokręcił głową. –
Przyjdź. Jeśli chcesz, pomożesz mi przy szybow-
cu. Przydasz się, ale i tak nie mógłbym cię zabrać
ze sobą.
– Dlaczego?
– Nie pozwalają mi już latać Bocianem – od-
parł cicho. – Mam tylko Muchę – mruknął, czu-
łym gestem gładząc skrzydło w kolorze pomarań-
czy.
Młodzieńcze serce przeszył sztylet. Chłopiec
objął wzrokiem szybowiec i spojrzał na przyja-
ciela. Ten zaś nie odpowiedział na spojrzenie, nie
uniósł wzroku, dalej przygotowując się do lotu.
– Nie miej im tego za złe. Ja nie mam.
Znali szybowce w hangarze. Wiedzieli, że
Bocian jest dwumiejscowy. To Bocianem latali.
Stary lubił zabierać chłopca, bo z dodatkowym
ciężarem w przedniej kabinie szybowcem łatwiej
się sterowało, a i korkociągi lepiej się kręciło.
Chłopiec wiedział, że Bocian jest cenny dla aero-
klubu, bo szkoliło się na nim pilotów. Muchą
mogą latać już wyszkoleni, tych zaś jest mniej.
Leonowi odebrano Bociana w obawie, aby go nie
uszkodził.
– Dokąd zamierzasz polecieć?
– Nad Zakopane, a potem dalej – szepnął pi-
lot, przyglądając się lotkom – zobaczymy, co
znajdę. Czuję, że gdzieś tam, na wschód od mia-
sta, będzie rotor. Obserwuję te góry, odkąd tutaj
zamieszkałem, a to już ładnych parę lat. Mam
przeczucie, że wkrótce tam – wskazał góry wzro-
kiem – znajdę największy rotor, jaki kiedykol-
wiek tu powstał. Zobaczysz. Jeśli jego wierzcho-
łek będzie miał dwa trzysta wysokości, zaatakuję.
Wiem, że fala nad Tatrami sięga aż do stratosfe-
ry.
– Stratosfery? – Oczy chłopca zalśniły. – To
naprawdę możliwe?
– Zobaczymy. Spróbuję to udowodnić.
– Hej, Stary! Widzisz niebo? – wrzasnął ktoś
od portu.
Odwrócili głowy.
– Nad Tatrami wiszą soczewki! – krzyknął
jeden pilot z dłońmi przyłożonymi do policzków.
– Dlaczego dzisiaj nie atakujesz rekordu? Brakuje
ci paliwa w Bocianie?
I pod werandą rozbrzmiał gromki śmiech
z kilku gardeł. Stary bez słowa spojrzał na chłop-
ca. Nawet się nie rozzłościł.
– Dranie – powiedział chłopiec, zaciskając
pięści.
– Daj spokój, nie warto się denerwować –
odparł lotnik, wracając do przeglądu szybowca.
W tej samej chwili do hangaru wpadł ptak.
Stary z dobrodusznym uśmiechem śledził jego
lot. Czarne piórka połyskiwały w wąskich pro-
mieniach zachodzącego słońca, a ptak zwinnie
przemykał między potężnymi belkami. Jego
skrzydła i drobiny kurzu, które wirowały w nie-
ruchomym powietrzu, błyszczały w słońcu.
– My – powiedział Leon, odprowadzając
ptaka wzrokiem – nigdy nie będziemy tak latać.
– Oni nie, ale ty latasz prawie jak on.
– Dobry z ciebie chłopak.
– Nie słuchaj ich.
– Sądzisz, że się mylą?
– Nie ustanowią nigdy żadnego rekordu.
– Dlaczego tak myślisz?
– Nie potrafią latać jak ty. Nie potrafią latać
nad Tatrami. Widziałem nie raz, boją się szczy-
tów. Latają tylko tam, gdzie mają szansę bez-
piecznie posadzić patyk. Krążą wokół lotniska jak
gawrony nad wysypiskiem w obawie, że nie wró-
cą na ziemię.
– Przesadne ryzyko nie jest dobre.
– Ale bez niego nie da się niczego osiągnąć,
sam tak mówiłeś.
– Bo to prawda.
– Więc mam rację. Posłuchaj – powiedział
chłopiec – przecież gdybyś nie zaryzykował, nig-
dy nie nauczyłbym się latać, prawda?
– Tak. – Stary pokiwał głową, po czym rzekł:
– To dziwne.
– Co?
– Jesteś jeszcze młody, ale Bóg, jak widzę,
nie pożałował ci oleju w głowie. To dobrze. Cie-
szę się, że mogliśmy razem latać.
– Ja też.
– Wiesz, chłopcze, mam wątpliwości, czy
wystarczy mi sił.
– Wystarczy. Na pewno – stwierdził chło-
piec. – Nie przejmuj się nimi. Pamiętasz, jak po-
kazywałeś mi kołujące orły?
– Tak.
– Albo jak wiatr nosi źdźbła nad turniami?
– Tak.
– Albo świstaki i kozice?
– Pamiętam.
– Oni nigdy o tym nie opowiadają.
– Mają aż tak kiepskie oczy?
– Nie chodzi o oczy – odparł chłopiec. – Ale
o to, czego brak im w sercu.
– Co chcesz powiedzieć?
– Oni bardziej kochają siebie niż latanie. Ty
kochasz je naprawdę.
– Dziwne – rzekł Stary.
– Dlaczego?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem –
powiedział, kończąc przegląd Muchy. – Ale kto
wie, czy nie masz racji.
Zamknął kabinę i starannie przykrył szybo-
wiec. Chłopiec pomógł założyć rękawy na skrzy-
dła oraz koc na owiewkę kabiny z pleksi. Uśmie-
chał się do Leona, choć w jego sercu tkwiła tępa
drzazga. Bał się o Starego. Smutkiem napełniało
go to, jak traktowali go inni piloci, jednak wie-
rzył, że jego przyjaciel dokona tego, o czym ma-
rzył.
– Latałeś tylko tutaj? – zapytał Leona w dro-
dze do domu.
– Latałem w różnych miejscach.
– Opowiesz mi o nich kiedyś?
– Tak, ale nie dzisiaj. Jestem już zmęczony.
Następnego dnia chłopiec zjawił się, tak jak
obiecał. Leon wziął z magazynu spadochron,
a mały wpisał go do książki, pozostawiając puste
miejsce w krateczce na podpis pilota. Stary
sprawdził zapis z numerem rejestracyjnym na
pokrowcu i złożył zamaszystą parafkę.
– Sprawdziłeś plombę?
– Tak – odpowiedział chłopiec. – Jest ważna.
– Załóż gumki – polecił Stary chłopcu, a ten
zaczepił haczyk na wyłogach pokrowca o prze-
znaczone do tego zaczepy.
– Po co się to robi?
– W razie potrzeby to przyśpieszy otwarcie.
– A po co się je odczepia po lotach? – zapy-
tał mały o gumki.
– W magazynie nie muszą być zaczepione –
rzeczowo wyjaśnił sprawę szybownik. – Mają
zadziałać w razie potrzeby. One są jak mięśnie
człowieka. Nie mogą być stale napięte, bo stracą
siłę, lecz kiedy wypoczną, będą potrafiły zrobić
to, czego się od nich wymaga.
– Skakałeś kiedyś?
– Skakałem.
– Z szybowca? – Chłopiec rozszerzył oczy
w oczekiwaniu na jeszcze jedną pełną przygód
historię spośród tych, którymi czasem raczył go
jego starszy przyjaciel.
– Z samolotu.
– Po co?
– W życiu niektórych pilotów przychodzi
chwila, kiedy trzeba to zrobić. Żeby zdobyć li-
cencję na patyki, trzeba oddać skok z samolotu.
Po to, żeby oswoić się z działaniem spadochronu.
Bo wiesz, mały – Windisz na chwilę zamilkł –
trzeba być na to przygotowanym. Szczególnie
wtedy, kiedy wybór jest prosty. Skok lub śmierć.
– Chyba zrobiłbym w portki.
– Ja prawie zrobiłem – odpowiedział lotnik,
wypisując pokładowy dziennik techniczny. – Ale
nie było wyboru. Nie ma co o tym ciągle myśleć.
Rozumiesz?
– Uhm.
– Musimy wziąć akumulator.
Gdy go wzięli, ruszyli z portu i przeszli przez
wyasfaltowany plac do hangaru. Stary niósł na
ramieniu pocerowany worek z żaglowego płótna
z ubraniami na lot. Na drugim ramieniu zawiesił
spadochron. Chłopiec, drepcząc przy nim, dźwi-
gał niewielki akumulator do zasilania radiostacji
i oświetlania szybowca.
– Mogliśmy przygotować Muchę do tego lo-
tu wczoraj.
– Niedobrze jest zostawiać akumulator na
noc w szybowcu – odpowiedział Windisz. – Tak
samo spadochron. Wprawdzie przez noc nic nie
powinno im się stać w kabinie szybowca, ale to
nie jest miejsce na przechowywanie.
Stanęli przed okutymi żelazem, ciężkimi
drzwiami do hangaru. Chłopiec je znał. Wiedział,
ile siły trzeba użyć, aby je prawidłowo otworzyć.
Nie można pchać zbyt mocno, bo rozpędzone
drzwi odsuną się za daleko. Nie można też użyć
za mało siły, bo zablokują się w połowie. Kiedy
je rozsunęli, ich oczom ukazał się szybowiec. Był
tam. Stary ostrożnie zdjął pokrowiec z kabiny,
otworzył owiewkę i położył spadochron na sie-
dzeniu. Chłopiec postawił akumulator na podło-
dze. Beton był zimny, przyjemny i równy. Zdjęli
pokrowce ze skrzydeł, a potem pilot schował je
za siedzeniem. Razem zamontowali akumulator,
sprawdzili, czy działa radio, i Windisz pozwolił
małemu powtórzyć przegląd, który wczoraj wy-
konał. Chłopiec z poważną miną sprawdził dzia-
łanie sterów
i hamulców aerodynamicznych,
a także ruchome elementy, takie jak lotki oraz
ster kierunku i wysokości. Następnie skontrolo-
wał działanie zaczepów i dokręcenie gałek w ka-
binie pilota, zgodnie ze wskazówkami, które kie-
dyś otrzymał.
– Szybowiec jest gotów.
– W takim razie idź do skrzydła. – Stary po-
kiwał głową.
Windisz wiedział, że Mucha jest sprawna, ale
pozwolił chłopcu sprawdzić to raz jeszcze. Niech
malec się uczy – postanowił kiedyś – bo to, czym
teraz nasiąknie, kiedyś, daj Boże, może uratować
mu życie. Chłopiec był dumny z tego, że stary
pilot pozwolił mu zająć najbardziej odpowie-
dzialne przy wyprowadzaniu szybowca miejsce.
Jednocześnie strach ściskał mu serce. Przecież
wystarczy jeden błąd, sekunda nieuwagi i nie
dość, że lot się nie odbędzie, to jeszcze szybo-
wiec będzie musiał przejść remont. Do remontu
jednak nie doszło i po niecałej minucie oparli
Muszkę skrzydłem o trawę.
– Powodzenia.
– Przytrzymasz skrzydło? – poprosił chłopa-
ka Stary, zakładając spadochron.
– Pewnie. Pewnie, że tak!
III.
Silnik zielonego dwupłatu terkotał na wolnych
obrotach. Żółte końce dwułopatowego śmigła
kreśliły idealny okrąg przed nosem maszyny.
Chłopiec, trzymając krawędź spływu skrzydeł
Muchy, w której siedział Stary, podczepionej
linką do CSS-13, patrzył na jego pomarszczoną
twarz. Halny od Tatr smagał mu policzki, wył na
zastrzałach samolotu i zmuszał chłopca do moc-
niejszego trzymania skrzydła, strugi ciepłego
powietrza zaś osuszały jego łzy.
Stary uniósł rękę, uśmiechnął się do chłopca
i przykładając otwartą dłoń do brwi, zasalutował
młodemu przyjacielowi. Twarz chłopaka rozpro-
mienił uśmiech, wyraźnie zobaczył on bowiem
jasne, szczęśliwe oczy Starego. Nikt z patrzących
na tę scenę nie wiedział, że dla tego pilota to ma
być ostatni start.
Spokojne terkotanie silnika holówki nabiera-
ło tempa, przypominając orzący traktor. Źdźbła
kładły się pod naporem pchanego przez śmigło
powietrza. Czarne opony kukuruźnika rozgniatały
wysuszoną trawę. Samolot machał na prawo
i lewo sterem kierunku z wymalowaną szachow-
nicą, niczym ogromna ryba ogonem, po czym się
zatrzymał. Lina z nieregularnej krzywej zamieni-
ła się w prostą, łączącą ogon samolotu z dziobem
szybowca jak pępowina.
– Naprężona – zatrzeszczał w słuchawkach
pilota starczy głos. – Startuj.
Terkot silnika narastał, a szybowiec ruszył za
samolotem. Chłopiec po trzech krokach puścił
skrzydło. Samolot niemal natychmiast uniósł
ogon i podskoczył, sunąc po wyschniętej jesien-
nej trawie, która nagięta podmuchem, zdawała się
płynąć jeszcze kilkadziesiąt metrów za samolo-
tem, nabierającym prędkości z każdą sekundą.
Stary oderwał Muchę. Szybowiec niechętnie,
jakby nieśmiało, uniósł się pół metra nad ziemię.
– Spójrzcie – powiedział przyglądający się
tej scenie młody pilot – nigdy nie widziałem tak
precyzyjnego pilotażu.
– To Stary – odpowiedział dyrektor aeroklu-
bu i zawiesił wzrok na sylwetce szybowca.
Ten zaś niósł się za samolotem coraz chęt-
niej. Wzburzone śmigłem powietrze zdawało się
nie przeszkadzać Staremu. Dla niego strugi za-
śmigłowe były sprężyste, wyraźne, namacalne.
– Tym razem – mruknął dyrektor – przeszedł
sam siebie. – Uśmiechnął się, wpatrzony w prze-
piękny start.
Obserwatorzy wiedzieli, że każdy z nich
mógłby się uczyć od Starego. Żaden nigdy tak
pięknie nie wystartował i nie prowadził szybowca
tak precyzyjnie. Tymczasem samolot wspinał się
nad pole wzlotów, stając się w oczach chłopca,
dyrektora i kilku zgromadzonych przy porcie
pilotów coraz mniejszy. Ciemniejąca za lotni-
skiem ściana lasu odbijała echem terkotanie, któ-
re zagłuszane wyciem halnego, cichło z każdą
sekundą, było coraz słabsze i słabsze, aż znikło
zupełnie. Chłopiec stał z dłonią nad brwiami,
niczym z daszkiem osłaniającym młode oczy od
słońca; wpatrzony przed siebie, nie spuszczał
wzroku z rozpływających się w dali pozornie
nieruchomych sylwetek. Kopki na niebie unosiły
się w stronę szarych tatrzańskich szczytów.
Wreszcie, gdy obie sylwetki znikły, chłopiec od-
wrócił się, sprawdził dłonią, czy aby na policz-
kach nie zostały mu łzy, i poczłapał ku portowi.
Tam jego oczom ukazał się niespodziewany wi-
dok.
– Co tutaj robisz?
– Przyszedłem się rozejrzeć – odparł ojciec
chłopaka. – Podobno twój Stary chce pobić re-
kord.
– Mój Stary?
– No, Windisz.
– Już z nim nie latam – szepnął chłopak – je-
śli o to ci chodzi, ojcze. Tak jak kazałeś – powie-
dział, odwracając głowę ku panoramie gór.
– Nie przyszedłem cię kontrolować.
– To po co przyszedłeś?
Mężczyzna się uśmiechnął, lecz w tym na-
głym przypływie ojcowskich uczuć był smutek.
Właśnie pojął, że nie umie już niczego więcej
wyczytać z młodzieńczej twarzy własnego dziec-
ka. Zrozumiał, że w jego synu coraz mniej jest
chłopca, bo oto staje się on mężczyzną. Nie po-
winien był zabraniać mu latania ze Starym.
– Myślisz, że mu się uda?
– Na pewno – odpowiedział mały i ruszył
z powrotem na pole wzlotów. – Teraz mnie zo-
staw.
Między nimi, między synem a ojcem, już
nigdy nie będzie tak jak dawniej. Bezmyślnie
zabrał ukochanemu dziecku coś, co wznosi go
gdzieś tam, ku niebu. „Nie wiem – myślał męż-
czyzna wpatrzony w plecy syna – czy to stary
przyjaciel chłopca zabiera mi dziecko w świat
dorosłych czy miłość do latania, ale widocznie się
pomyliłem”. Postanowił, że wieczorem, gdy tylko
Stary wróci, oznajmi synowi, że znów mogą ra-
zem latać. I nieważne, że Stary nie pobije żadne-
go rekordu. Nieważne, że dziwak z niego. „Nie-
ważne, że wolałbym – myślał – aby chłopak latał
ze mną. Ja nie mam czasu, a mały rwie się w po-
wietrze. Nie będę go powstrzymywał”.
IV.
Tymczasem Stary, wpatrzony w koła samolotu,
nie myślał już o niczym innym, tylko o locie.
Skupiał uwagę na jego precyzji. Muszka leci do-
kładnie tak, jak tego wymaga pilot. Nie ma w tym
ani krztyny przypadku, bo na przypadek w lotnic-
twie nie ma miejsca. Każdy ruch to trajektoria:
przewidziana, obliczona, zamierzona. Jest tu
miejsce tylko na walkę z powietrzem, które nie-
ustannie niweczy balistykę lotu.
Szum opływających kabinę i skrzydła strug
uspokajał Starego, czyniąc go szczęśliwym. Oto
człowiek jest tam, gdzie chce być, i robi to, czego
pragnie. Wyraźniej rysowały się ostre rysy skał
wynurzających się z ciemnozielonego dywanu
regla. Jednak to chmury najbardziej cieszyły ser-
ce Starego. Tak, chmury! Tylko one były jeszcze
potrzebne do ostatecznego spełnienia. I Stary
wiedział, że to nie są zwykłe chmury. Stosy uło-
żonych jeden na drugim gigantycznych talerzy
z pary wodnej cieszyły starcze oczy, bo soczewki
– jak nazywał je w myślach – świadczyły o tym,
że może się udać. Może uda się pokonać siebie.
– To Altocumulus lenticularis. – Pilot przy-
pomniał sobie rozmowę z chłopcem.
– Skąd one się biorą?
– Cyklony wokół Arktyki wzburzają fale na
Atlantyku. Polarny prąd strumieniowy przesuwa
się nad Europę. Ogromne masy powietrza prze-
suwają się wokół kuli ziemskiej, a przecież jej
powierzchnia nie jest równa, prawda?
– Są jeszcze góry?
– Właśnie. I kiedy przesuwające się powie-
trze natrafia na taką przeszkodę jak dla przykładu
Tatry, jego ogromne masy piętrzą się od strony
nawietrznej i się unoszą.
– Na to czekasz?
– Tak, to właśnie fala.
– A skąd ta nazwa?
– Po drugiej stronie masywu powietrze nie
spływa gładko, ale faluje.
– Jak to?
– Przypomnij sobie, co dzieje się z wodą,
kiedy wrzucisz kamień do stawu.
– Tworzą się kółka?
– Kręgi. – Stary pokiwał głową. – I tak samo
jest z powietrzem, kiedy przesunie się nad łańcu-
chem górskim. Od strony zawietrznej tworzą się
gigantyczne rotory, zawirowania; powietrze sza-
leje, wzbudzone, wytrącone z równowagi, unosi
się i opada, odbija od ziemi, unosi i opada. Potem
znów wędruje w górę, coraz słabsze i słabsze, aż
kilkadziesiąt kilometrów dalej uspokaja się
i znów przesuwa się równolegle do ziemi.
– Dlaczego tak się dzieje?
– Powietrze pędzi z ogromną prędkością.
– Jak szybko?
– Dwieście, trzysta kilometrów na godzinę.
– Czy to jest halny?
– Tak. To jest halny, chłopcze, ale tak nazy-
wamy go tutaj, na Podhalu. Czesi w Sudetach
mówią o tym wietrze Polák, w Alpach ten wiatr
nazywają Föhn, w Rumunii wieje austral,
a w Ameryce Południowej jest puelche – niezdar-
nie wymówił obco brzmiącą nazwę Stary. – Ame-
rykanie mają chinooka w Górach Skalistych i
diabelski wiatr w Karolinie, ale to ten sam wiatr.
Zawsze rozpoznaje się go tak samo. To dzięki
tym chmurom siła tego strasznego żywiołu jest
widoczna.
– Dziwne.
– Co?
– Kiedy wieje, jest raczej zimno i nieprzy-
jemnie, a ten wiatr jest ciepły.
– U nas to jeszcze nic. W Ameryce taki wiatr
czasem podnosi temperaturę o nawet dwadzieścia
stopni.
– Czyli wiosna w środku jesieni?
– Nawet lato – sprostował Stary. – Pod ko-
niec wojny spotkałem pewnego Amerykanina.
Był jak ja pilotem. Pochodził z… – Windisz my-
ślał, próbując sobie przypomnieć nazwę – mam!
Ze Spearfish – wypowiedział anglojęzyczną na-
zwę miasteczka z zadziwiającą łatwością. – To
jest gdzieś w Dakocie Południowej. Ten pilot
opowiadał, że w jego mieścinie chinook w ciągu
dwóch minut podniósł temperaturę aż o dwadzie-
ścia siedem stopni.
– Czy to niebezpieczny wiatr?
– Zrywa dachy i linie energetyczne, łamie
drzewa, a kiedy wieje, ludzie mają gorsze samo-
poczucie, ale nie ja. Ja się nim cieszę. Czekam na
niego, bo kusi mnie stratosfera. Tam, pod so-
czewkami, jest najwyższe miejsce fali, rozu-
miesz?
– Nie bardzo.
– Jeśli powietrze unosi się i opada, to pod so-
czewką powietrze się unosi. I daje wspaniałe no-
szenie. Kilka metrów w górę. Pokażę ci kiedyś. –
Ostatnie zdanie wytrąciło Starego z zamyślenia.
„Niepotrzebnie to chłopcu obiecałem. Do
diabła, stary durniu! Nie czas na to teraz” – po-
myślał. Lecieli już prawie kwadrans. Ziemia się
oddaliła, a góry stały się bliższe. Szczyty otulał
biały puch chmur. Pilot łagodnie skręcił na za-
chód i ustawił się na prawo od Tatr. Czuł nosze-
nie. Zerknął na tablicę przyrządów. W wysoko-
ściomierzu odbijało się słońce: kilometr i dwie-
ście pięćdziesiąt metrów nad poziomem lotniska.
Wariometr: wznoszenie cztery metry. Pomarań-
czowy słupek pomiędzy nimi wskazywał, że tem-
peratura zbliżała się do zera. Samolot machał
skrzydłami, Stary delikatnie pochylił nos Muszki
i z wyczuciem pociągnął za uchwyt zwalniający
zaczep. Lina oddzieliła się od szybowca.
– No, Stary, zaczęło się – powiedział pilot
i przez chwilę leciał prosto. W dole pod sobą wi-
dział Zakopane. Prześwitujące pomiędzy chmu-
rami nad szybowcem słońce ogrzewało mu lewy
policzek. Promienie głaskały drewniany kadłub,
odbijając się od lakieru. Poszarpane powietrze
kołysało Muszką jak łodzią. Pilot wcisnął pedał
lewą stopą i pochylił drążek w tę samą stronę,
a Mucha posłusznie położyła się na lewe skrzy-
dło. Przed oczami lotnika przesuwały się Tatry.
Kulka chyłomierza ani na chwilę nie zmieniła
położenia i tkwiła pośrodku – pewna, wyraźna
i dokładna. Stary wyprostował lot i zawrócił. Wa-
riometr ustawił wskazówkę pionowo, jak gdyby
chciał pokazać godzinę dwunastą, lecz zamiast
tego pokazał wznoszenie trzy i pół metra na se-
kundę. Noszenie było przyjemne, stałe, niezbyt
silne. Windisz szukał niewidzialnego oparcia,
a płynne powietrze pod ruchami jego sterów nie
tylko przyjęło postać stałą, ale było coraz bardziej
sprężyste. Człowiek w ciasnej kabince piął się po
nim.
– Więc jesteś gdzie indziej – mruknął pilot. –
Dużo wyżej.
Nozdrza zarejestrowały wilgoć w powietrzu,
człowiek przenosił wzrok wzdłuż skrzydła i wi-
dział w dole szybującego orła. Zwierzę prze-
krzywiło głowę i z ciekawością przyglądało się
intruzowi naruszającemu zarezerwowane dla nie-
go terytorium.
– Aquila chrysaetos – mruknął Stary do sie-
bie, wpatrując się w ptaka jak urzeczony. Dra-
pieżca krążył prawie z tą samą prędkością co
Mucha. W chwili kiedy sylwetka orła znikła
w słońcu, pilot uświadomił sobie, że zwierzę
wznosiło się szybciej niż on. „Skieruję Muchę –
pomyślał – kilka stopni w stronę miejsca, gdzie
jeszcze przed minutą szybował Szponiasty”.
– Trafne przezwisko. Ciekawe, czy przypa-
dłoby ci do gustu – powiedziawszy to, pilot po-
czuł uderzenie masy powietrza w skrzydła. –
O cholera!
Było ono niczym podmuch szkwału w żagiel.
Drążek uciekał w bok, lecz mięśnie pilota były
jak stal. Wskazówka wariometru błyskawicznie
przeskoczyła w prawo i już nic nie pokazywała.
Stary zerknął na drugi zegar wyskalowany do
trzydziestu metrów na sekundę. Uśmiechnął się.
Wskazówka przekroczyła skalę, a krew z głowy
Starego odpłynęła. To dobrze, bo w tej jednej
chwili przytępiony dodatnim przeciążeniem słuch
nie rejestrował trzeszczenia drewnianych elemen-
tów Muchy. Tymczasem chmury były już prawie
na wyciągnięcie ręki. Szybowiec unosił się, od-
pychany od ziemi z ogromną siłą. Ziemia ucieka-
ła, malała, aż znikła gdzieś z tyłu. Błękit nieba
stał się wyraźniejszy, w szybowcu było głośniej,
lecz Staremu to ani trochę nie przeszkadzało.
Przeciwnie, starcze serce wypełniło się szczę-
ściem. Szumy, gwizdy, zawodzenia i jęki ozna-
czają, że leci. I z każdą sekundą jest bliżej celu.
– Tu jesteś, draniu. – Stary na jedenastej
znów zobaczył Szponiastego.
Brązowy zabójca szybował z nieruchomymi
skrzydłami. Tylko sześć lotek pierwszego rzędu
ruszało się na wietrze, niczym ogromne palce.
Ptak rozcapierzył swoją gigantyczną dłoń z piór
i obmacał powietrze, szukając najlepszego nosze-
nia. Stary był w stanie dostrzec jaśniejsze pióra w
środku skrzydła oraz na szyi ptaka. Orzeł leciał
bez jednego zbędnego ruchu, bez niepotrzebnego
drgnięcia, zbliżał się i oddalał. Nagle odwrócił
głowę, zdziwiony obecnością wielkiego ptaka
w kolorze skórki pomarańczowej. Pilot dokładnie
widział idealnie złożone pod ogonem ptaka żółte
nogi, niczym schowane podwozie samolotu, i na
myśl przyszedł mu jego Supermarine Spitfire.
– Leć, sukinsynu – powiedział, widząc za-
krzywiony, czarny dziób orła – to twoje króle-
stwo.
Stary przez chwilę obawiał się, że ptak złoży
skrzydła, zapikuje i w szaleńczym ataku zderzy
się z Muchą. Szponiasty jednak odleciał, a Win-
disz, mrużąc oczy w słońcu, rzucił spojrzenie na
wysokościomierz. Tysiąc osiemset metrów.
Chmury tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki. A więc
podstawa dzisiaj to mniej więcej dwa kilometry.
„Tyle że przy takiej windzie dwieście metrów
w górę trwa zaledwie moment” – pomyślał pilot
i rzeczywiście już leciał pomiędzy górami chmur.
Musiał jednak być czujny, bo one dotykały praw-
dziwych szczytów. Na szczęście stary dziwak
doskonale znał każdy centymetr nieba nad Ta-
trami i wiedział, gdzie może sobie pozwolić na
lot bez widoczności, z zegarami w roli oczu.
Szczególnie że teraz, kiedy był już ponad dwa
kilometry nad lotniskiem, nie miało to już naj-
mniejszego znaczenia. Najwyższy szczyt Tatr ma
ponad dwa kilometry sześćset metrów, a za pra-
wym skrzydłem Muchy są Tatry Zachodnie, nie
zaś Tatry Wysokie. Do Gerlacha, Łomnicy, Lo-
dowego Szczytu i Rysów jeszcze daleko. Skalo-
wał wysokościomierz na lotnisku, które leżało na
siedmiuset metrach. Nawet gdyby znalazł się te-
raz nieopodal Starorobociańskiego Wierchu, był-
by bez mała czterysta metrów nad wierzchołkami.
– Ale nie jestem – powiedział sam do siebie,
wzbijając się o kolejne metry. Z tej perspektywy
widział, że pomiędzy nimi prześwitują Białka
i szosa z Nowego Targu do Jurgowa. Zawrócił
o dwieście siedemdziesiąt stopni, szybowiec po-
słusznie wykonał polecenie i skierował się na
zachód. Stary przyglądał się busoli. Tu, wyżej,
wiało wprost od Tatr. Noszenie się ustabilizowa-
ło. Osiem metrów na sekundę. Wreszcie szybo-
wiec wyszedł z rozpadających się już chmur.
– Jesteś – mruknął do siebie. – Ac lent!
Przed oczyma otoczonymi promienistymi
zmarszczkami ukazało się to, na co czekał.
„Ogromna soczewka, zdradzająca bardzo wyso-
kie noszenia” – myślał. Kontrolował wysokość:
trzy kilometry. Skręcił. Rotor na wprost. Jego
dolna podstawa była dwieście metrów nad zie-
mią, górna – diabli wiedzą, gdzie dokładnie, ale
nie niżej niż trzy i pół kilometra nad ziemią. „Su-
kinsyn będzie miał z pięć kilometrów” – prze-
mknęło pilotowi przez myśl. I w tej właśnie chwi-
li Stary poczuł drżenie na drążku. Spojrzał na
wariometr – duszenie. Popatrzył na wysokościo-
mierz – duża wskazówka z każdą sekundą prze-
suwała się w lewo!
– Co do diabła?
Odwrócił głowę i jego oczy rozszerzyły się
z przerażenia. Szybowiec drżał, przygnieciony
ogromną masą powietrza. „Boże – pomyślał – to
przez tego sukinsyna! Jak mogłem popełnić tak
szkolny błąd?”.
V.
Na lotnisku panował senny spokój. Drzewa gubi-
ły ostatnie liście, w porcie zamiast wiosenno-
letniego gwaru pilotów, instruktorów i uczniów
panoszyła się jesień. Późnojesienna pogoda roz-
pieszczała ciepłem i promieniami słońca, choć na
horyzoncie rysowały się niepokojące chmury.
I ten wiatr. Nie pozwalał przez chwilę poczuć się
jak przed sezonem. Mężczyźni prowadzili roz-
mowę przed hangarem, ale zmęczyło ich prze-
krzykiwanie halnego, więc skryli się w świetlicy.
Chłopiec usiadł przy kominku i słuchał, wpatrzo-
ny w ogień.
– Nie wraca – mruknął dyrektor aeroklubu,
zerkając za okno. – Cholera jasna.
– Widać złapał warun.
– Myślisz? – Dyrektor uniósł brwi. – Prze-
cież cały czas miał pecha.
– Nie cały czas, ale od dwóch sezonów. –
Prezes się skrzywił. – Pamiętam, jak trzy lata
temu całą jesień wisiał w powietrzu. I zimą też
wisiał. To, że w tym roku nie załapał się jeszcze
ani razu, nic nie znaczy. Każdy może mieć pecha.
– Pecha tak, ale ta sprawa z rekordem świad-
czy o tym, że w jego głowie chyba dzieje się coś
niedobrego.
– Niedobrego od razu. Zwyczajnie staruch
dziwaczeje z wiekiem.
– Jeszcze nam kłopotu narobi.
– Może przynajmniej dzisiaj – wtrącił się oj-
ciec chłopca – biedak sobie polata nad górami.
– Mnie jest go żal – ciągnął prezes. – Wiem,
że macie inne zdanie, ale on jest nieszkodliwy.
Widzieliście, jak wystartował, co?
– Uhm.
– No właśnie. A że na starość mu trochę od-
bija… Cóż w tym złego, że marzy o rekordzie?
A co ma innego? Jest na emeryturze, to lata, a jak
lata, to mu się wydaje, że może i rekord pobije.
A właśnie, wiedzieliście, że latał na rurach?
– Co?
– Po powrocie z Anglii – zwrócił się prezes
wprost do dyrektora – załapał się najpierw do
Poznania, a potem Modlina.
– Co ty mówisz?
– Jak Boga kocham! W Poznaniu latał na
MiG-u-15. Nawet raz podobno mu silnik przy
starcie ucięło. I wylądował. Myśleli, że już po
nim. A on, sukinsyn, wylądował odrzutowcem
bez silnika, jakby to był szybowiec.
– Bzdury jakieś! Stary na ruchach? Nonsens.
Chłopiec się uśmiechnął, bo wierzył w tę hi-
storię. Wierzył w nią tak samo, jak nigdy nie
zwątpił w Starego.
– Panowie – odezwał się ojciec chłopca – nie
wiem, czy to prawda, ale ja też o tym słyszałem.
Silnik ucięło mu zaraz po oderwaniu, przy przej-
ściu na strome wznoszenie. A on jeszcze podcią-
gnął samolot w górę, żeby mieć wysokość, oddał
drążek i zawrócił o sto osiemdziesiąt. Później
posadził maszynę z prostej, z wiatrem, bez
szwanku. Na wieży myśleli, że to koniec, bo
z silnika poszedł czarny dym.
– Cholera – mruknął prezes. – Może źle go
potraktowaliśmy?
– A ty co? – Krzaczaste brwi dyrektora się
uniosły. – Zmieniłeś zdanie? Aeroklub nie jest
ani mój, ani twój, ani jego. Istniejemy, aby szko-
lić. Jak nam dureń rozbije Bociana, to co zrobi-
my? Koniec z nami. Nie mieliśmy wyjścia. – Ton
dyrektora złagodniał. – I tak zrobiliśmy więcej,
niż należało. Jest przecież w powietrzu. Zresztą –
dyrektor machnął ręką – w przyszłym roku i tak
lekarz uziemi go na dobre. Będziemy mieli pro-
blem z głowy.
– Tak – powiedział prezes w zamyśleniu. –
I to z czystym sumieniem.
VI.
Szponiasty latał na czole burzy. „Skurwiel. Za-
uroczony ptakiem, zlekceważyłem to, co działo
się za plecami. Wpadłem w duszenie – myślał,
odpychając drążek – czyli gdzieś za mną musi
być winda w górę, lecz co to? Prędkość gwałtow-
nie rośnie!”. Stary otworzył hamulce na skrzy-
dłach, podmuchy rzucały Muchę na prawo i lewo,
turbulencja wywróciła skorupkę z drewna i sklej-
ki na plecy.
– Za późno. Już nie ucieknę – mamrotał pi-
lot. – Czas walczyć.
Uderzenie żywiołu jest niczym cios gigan-
tycznym młotem lub razy w beznadziejnym star-
ciu pięciolatka z ważącym sto pięćdziesiąt kilo-
gramów dorosłym zapaśnikiem. Mimo to Mucha
bohatersko uchyliła się od niszczycielskich po-
dmuchów dzięki umiejętnym ruchom pilota. Szy-
bowiec cudem uniknął uszkodzeń, jak gdyby ów
pięcioletni brzdąc zwinnymi ruchami uchylał się
od morderczych ciosów, wciąż nie dając się osa-
czyć silniejszemu. Chmura była silna, chciwa
krwi i drzazg. Zasysała nieostrożnego pilota
z ogromną siłą. Człowiek w kabince podjął wal-
kę. Ślizgał się na obrzeżu chmury, starał się
uspokoić lot i usiłował uciec w dół. Zawrócił
szybowiec, dźwigary złowieszczo trzeszczały od
niszczycielskich podmuchów. Pędzące z olbrzy-
mią szybkością powietrze nadal pchało go ku
ziemi, świat za pleksiglasową owiewką stawał się
z każdą sekundą ciemniejszy, bardziej ponury,
złowrogi i obcy. „A więc pochłaniał mnie” –
przebijał się do świadomości Leona gorączkowy
komunikat.
Żywioł ukazywał bezlitosne oblicze. Windisz
schował hamulce. Zawrócił, uważnie wpatrzony
w busolę. Stery zareagowały z opóźnieniem, nie-
chętne zakrętom. Teraz najważniejsze zadanie to
nie tracić głowy. Nie zgubić się, nie stracić poło-
żenia na ciemniejącym od zawieruchy niebie.
Wreszcie udało się zawrócić Muchę, lecz wiatr
od czoła był tak silny, że kropka na niebie wisiała
w powietrzu, zaczepiona niczym latawiec, nie
posuwając się ani o metr. Huragan może nawet
spychał ich w tył. Stary zerknął na prędkościo-
mierz i wskazanie wysokości. Kątem oka reje-
strując ziemię gdzieś niedaleko, uświadomił so-
bie, że zostało kilkadziesiąt sekund na walkę
z naturą. Jeśli za chwilę nie wyprowadzi szybow-
ca z duszenia, pozostanie tylko szukać miejsca do
lądowania w terenie przygodnym.
– Niech to szlag! – zaklął pod nosem. – Ratuj
się, stary głupku!
W tej samej chwili wszystko, co widział,
znikło. W kabinie zapadła noc. Do owiewki przy-
kleiły się płatki śniegu. „A więc to chmura śnie-
gowa” – krzyczało w głowie pilota, choć przecież
rozpoznał wcześniejsze znaki. „Do diabła! Do
diabła z nią! Nie z takimi walczyłem! Zwyciężę
i tym razem!”
– Tysiąc metrów! – Windisz niemal słyszał
wysokościomierz, choć nie odrywał wzroku od
busoli i zakrętomierza.
Do ziemi mniej, może z osiemset, a diabeł
nadał chmurę śniegową. Tyle że ziemi nie widać.
Niczego nie widać. Stary wiedział, że śnieg za
chwilę oblepi skrzydła i stery. I tak dokona się
koniec. Zacisnął usta, z których krew dawno
uciekła do mózgu, tam bowiem była teraz najbar-
dziej potrzebna. Jedyne, co Windisz może prze-
ciwstawić burzy, to doświadczenie, wytrzyma-
łość, wola oraz myślenie. Choć nie czas na nie.
Trzeba działać bezzwłocznie.
– Nie zrzucisz mnie! – krzyknął w kierunku
wirujących płatków śniegu. – Słyszysz, ty suko!
Nie spadnę!
Odepchnął drążek. Znów pełne hamulce.
Szum powietrza wzrósł, bo oto Mucha ustawiła
się niemal pionowo w dół. Pęd w nurkowaniu
przeszedł w drażniący uszy huk. Wskazówka
prędkościomierza, zamiast powędrować w stronę
stu czterdziestu, stu sześćdziesięciu i dwustu,
nagle opadła, zdając się rezygnować. „A więc
dajnik ciśnienia zatkany” – dotarła do pilota go-
rączkowa myśl. „Jak szybko mogę lecieć?” –
zaatakowała go następna. „Byle nie oberwać ste-
rów albo skrzydeł. Byle nie rozpędzić się za bar-
dzo”. I w chwili, kiedy wskazówka wysokościo-
mierza zbliżyła się do wielkiej szóstki, Stary po-
czuł, że stery zaczynają wpadać w drgania.
– Równaj! – krzyknął, delikatnie ściągając
drążek. – Równaj, na Boga! – Ale szybowiec był
głuchy i nie reagował. Zamiast przejść do pozio-
mego lotu i na pełnej prędkości wypaść z chmury,
pochylił nos bardziej i spadał, bezładnie, bezna-
dziejnie, bez kontroli, niczym kamień, wciąż
przyspieszając. Ułamek sekundy później jasność
rozbłysła jak wybuch. Pojawiła się ona. Ziemia.
Wybuchła kolorami i światłem. A zatem wypadł
z chmury! Dobrze, choć był ledwie pięćset me-
trów od lasu. Za mniej niż dziesięć sekund uderzy
w świerczyny, tak boleśnie kłujące go teraz
w oczy. Chyba że… Sięgnął ręką do czerwonej
gałki awaryjnego zrzutu kabinki, ale ramię ciąży-
ło, jak gdyby zawisły na nim trzy wiadra wypeł-
nione mokrym piaskiem. Na skok było za późno!
Jedyne, co było jeszcze możliwe, to zniszczenie
płatowca. Beznadziejnym ruchem zaciągnął drą-
żek; wiedział, że albo zaraz odejdą z trzaskiem
skrzydła, lotki lub cały ogon, albo wyrówna lot.
Oba scenariusze dałyby szansę. Pierwszy – na
skok ratowniczy, drugi – na dalszą walkę.
Nos Muchy się podniósł. Las pod nimi prze-
suwał się w tył, uciekał, a ogromna siła wgniotła
Starego w siedzisko, krew napłynęła do głowy
Windisza. Pilot oparł ją o zagłówek i walczył
z przeciążeniem. Zacisnął dłoń na drążku, aż po-
jawił się ból. „Dobrze, że jest” – myślał. „Dobrze,
że jesteś, bólu” – kołatało mu się w głowie. Lewą
ręką uniósł piach w zawieszonych na niej wia-
drach, walcząc z gałką hamulców aerodynamicz-
nych, i poczuł, że przegrywa. Siła się kończyła.
– Pieprzona suko – krzyknął niewyraźnie, bo
przyciąganie ziemi zniekształcało twarz – zawsze
byłaś zdradliwa.
„Wytrzymaj” – dotarło do jego umysłu.
rozkaz! Wytrzymaj, nim
lot
„Wytrzymaj! To
wszystko zgaśnie”. Szybowiec wyrównał
i zwolnił. Uspokoił się. Powietrze tutaj, pod śnie-
życą, było spokojnie, wietrzne. Po dwóch, trzech
sekundach, kiedy krew wróciła do mózgu Stare-
go, a wraz z nią pojawiła się świadomość, mruk-
nął, zamykając hamulce.
– Jest dobrze. Prędkość: sto. Wysokość: nie-
całe czterysta – mówił do siebie, lecz jedno spoj-
rzenie w prawo, wzdłuż skrzydła, zdemaskowało
kłamstwo wysokościomierza. Brzuch Muchy
zdawał się niemal muskać świerki pod nim. Stary
działał instynktownie. Nie miał czasu, by się za-
stanawiać. Stopa do końca i drążek na udo. Szy-
bowiec natychmiast odszedł w kierunku doliny,
zyskując nieco odległości od ziemi.
– Było blisko – mruknął Stary, stuknąwszy
paznokciem w szybkę wysokościomierza. – Na-
wet bardzo – dodał, rejestrując wskazówkę spada-
jącą nagle w kierunku cyfry trzy, i otarł zimny
pot z czoła.
„Lotnisko ma elewację sześćset dwadzieścia
sześć, tutaj jest jakieś siedemset pięćdziesiąt, mo-
że osiemset. Ten skurwiel – myślał o wysoko-
ściomierzu – wskazywał trzysta. Czyli jestem sto
pięćdziesiąt, sto dwadzieścia metrów nad zie-
mią”.
– Szkoda, że cię tu nie ma – powiedział gło-
śno do chłopca. – Przydałbyś się teraz. Teraz,
kiedy już prawie przegrałem, ale jeszcze walczę –
mamrotał tak, jak gdyby jego mały przyjaciel
mógł go usłyszeć. – Wyszukiwałbyś pola, a ja
skupiłbym się na naszym status quo. – Zmrużone
oczy Windisza wypatrywały odpowiedniego
miejsca do posadzenia szybowca.
Las, zabudowania, zbyt strome stoki, płoty.
Z góry wszystko wydawało się uporządkowane,
ale inne niż tam w dole. Tam było pełno nieprzy-
jaznych szczegółów. Linia energetyczna. Murek
z okrągłych kamieni. Rów z wodą. Nasyp pod
drogą. Wąskie szpalery drzew, zabudowania.
Podhalański krajobraz nie sprzyjał takim sytu-
acjom. Małe poletka, duże nachylenie, głębokie
i wąskie doliny. Wreszcie Leon Windisz do-
strzegł odpowiednie pole i natychmiast skierował
się w jego stronę. Leciał pod wiatr, brakowało mu
już wysokości, aby zbudować krąg. Brakowało
wysokości, żeby się przyjrzeć, czy wybrane pole
jest aby na pewno bezpieczne. Trzeba było lądo-
wać z prostej. Nie było już czasu, by ocenić przy-
datność pola. Muszysko prawie odbiło się od
ziemi.
VII.
Przy kominku w porcie było ciepło, a jednak
w serce chłopca z wolna wkradał się niepokój.
Straciwszy z oczu widok gór z powodu opadów
śniegu, uświadomił sobie, że gdzieś tam, gdzie
poleciał Stary, pojawiła się niewiadoma. Czy
zdążył ominąć chmurę, czy zapobiegawczo wylą-
dował? A może jest już nad nią? Może już lata
gdzieś pod soczewkami, szczęśliwy, zwycięski
i wielki?
– Nikt jeszcze nie dzwonił?
– Nie – odpowiedział dyrektor aeroklubu –
cisza.
– Więc może mu się udało?
– Mam nadzieję. – Głos dyrektora nie
brzmiał jednak przekonująco. – Bo jeśli nie, to
albo jest gdzieś w dolinie przy szybowcu, albo
diabli wiedzą, co mógł nawyprawiać ten stary,
uparty osioł.
– Próbowałem wołać go przez radio – ode-
zwał się po raz pierwszy szef wyszkolenia. – Wo-
łałem ze dwadzieścia razy. I nic. Same trzaski.
– Uhm. Trzaski. Czyli burza.
– Burza.
– Niedobrze. – Dyrektor zacisnął pięść. –
Bardzo źle.
– To jeszcze o niczym nie świadczy – zapro-
testował prezes. – Wszyscy wiemy, że Stary nie
lubił zajmować eteru. Sami wiecie.
– Co innego zajmować, a co innego podać
ważny komunikat. – Dyrektor pokręcił głową.
– Może wyłączył radio? – powiedział szef. –
Oszczędza akumulator na długi lot.
– Albo coś nawyprawiał.
– A cóż mógł nawyprawiać? – zapytał pre-
zes. – Lata gdzieś, cholera wie, gdzie dokładnie.
Nie ma się czym przejmować.
Chłopca to nie uspokoiło. Wierzył, że Stary
walczył gdzieś tam, daleko, zdany jedynie na
siebie. Widział zaciętą twarz przyjaciela wciśnię-
tego w ciepłe ubranie, w baraniej czapce, przygo-
towanego do ekstremalnego lotu, niczym Robert
Falcon Scott podczas wyprawy na biegun pół-
nocny.
– Spójrzcie – powiedział dyrektor. – Przecież
to katastrofa. – Odwrócił się do szyby i usiadł,
kładąc ręce na głowie.
Dziesięcioro oczu spoglądało za okno, które
wicher obrzucał ogromnymi płatkami. W świetli-
cy zrobiło się ciemno. Szef wyszkolenia, młody,
dziarski chłopak, włączył światło. Na zewnątrz
zawierucha przybrała na sile, ale płatki śniegu
spływały po szybie. Prognoza nie przewidywała
opadów śniegu. Zachmurzenie siedem ósmych
stratocumulusami. Soczewki niewidoczne. Tem-
peratura dodatnia. Wiatr silny… Tyle że to tylko
prognoza. Komunikat meteorologiczny. Przy-
puszczenie, przewidywanie, a przecież nie można
przewidzieć natury.
Lampa przygasła, rozbłysła, znów przygasła
i zgasła na dobre. W świetlicy zapadła ciemność.
Twarz chłopca oświetlał jedynie kominek. Ojciec
pogrążył się w mroku, podobnie jak dyrektor,
prezes i szef wyszkolenia.
– Jeśli wylądował w dolinie – ostrożnie po-
wiedział szef wyszkolenia – prawdopodobnie nie
będziemy go słyszeć. Góry wszystko wyciszą. –
W jego niskim głosie nie było słychać nadziei,
tylko wahanie.
– Poczekajmy trochę. Jeśli żyje, sam się ode-
zwie – ponuro zarządził prezes. – Nie śpieszmy
się, trzeba czekać.
Niewidzialna siła, niczym mróz na Antarkty-
dzie, ścisnęła młodzieńcze serce chłopca. Wpa-
trywał się w milczeniu, jak ogień trawi pachnące
żywicą świerkowe polana. Trzask drewna nie-
przyjemnie brzmiał w uszach pilotów. Wiedzieli
oni, że łamane skrzydła brzmiały bardzo podob-
nie. Zapadło milczenie. Chłopcu przypomniało
się, że przecież Scott po zdobyciu bieguna zginął
z powodu zimna i głodu gdzieś w drodze powrot-
nej z Antarktydy do cywilizacji.
VIII.
W chwili, kiedy ta myśl zrodziła się w głowie
chłopaka, pilot przesunął trymer ku dziobowi
i sięgnął lewą ręką do hamulców aerodynamicz-
nych. Ustawił się na kursie do stromego schodze-
nia, gdy szybowiec niespodziewanie podrzuciło.
– Co do cholery? – głośno zaklął Stary. – Te-
raz chcesz kusić? – dodał w nie wiadomo czyim
kierunku.
Pojawił się zbawczy prąd od ziemi. Wysoko-
ściomierz już prawie nic nie wskazywał, za to
wskazówka wariometru wyraźnie ustawiła się na
zerze. Stary wstrzymał się z decyzją o lądowaniu,
utrzymał lot przez dwie, trzy sekundy; wskazów-
ka nadal nie spadła poniżej zera.
– Teraz? Teraz? – syczał. – Chcesz mnie za-
bić czy tylko sprawdzasz?
Wskazówka nagle podskoczyła. Pół metra.
Cały czas pół metra. Stary zwlekał. Uważnie
przyglądał się temu, co było pod nim. Na tej wy-
sokości powinien był mieć otwarte hamulce
i schodzić do lądowania. Żadnych gwałtownych
ruchów, żadnych zakrętów, krążenia, szukania
noszeń. Tego nie wolno! Bo to kończy się śmier-
cią. Tego zabraniają pisane krwią przepisy.
Z drugiej strony widzi wyraźnie: odkryte, nachy-
lone pole, zasłonięte lasem. Tam był jakiś żagie-
lek. To jedyna możliwość. A może by tak… –
kusiło szybowcową duszę starucha. Może jeszcze
nie wszystko stracone?
– Wygrywasz, dopóki walczysz – mruknął,
uważnie trzymając prędkość. – Spróbujmy, raz
śmierć staremu Windiszowi.
Mucha leciała z prędkością najmniejszego
opadania. Wariometr wskazywał noszenie po-
między zerem a pół metra na sekundę. Stary do-
leciał do końca stoku i zawrócił. Wskazówka już
nie spadała poniżej pół metra, ale coraz częściej
podskakiwała do jedynki. Pilot znów otarł zimny
pot z czoła i uważnie trzymał prędkość. Wiedział,
że jest bardzo, bardzo blisko ziemi, jednak wi-
dział też, że wznosi się z każdą minutą. „Och, jak
wspaniale – myślał – żeby to tylko utrzymać”.
Błękitne oczy przeczesywały ziemię, wpa-
trywały się w chmury, wyszukiwały miejsca, któ-
re dałoby szansę się odbić. A gdyby tak przesko-
czyć tam, na następny stok – w sercu zrodziła się
nadzieja. Przed oczyma Leona rozpościerał się
stromy stok, o mniej więcej trzysta, może pięćset
metrów wyższy niż ten, z którego teraz korzysta.
Tam musi być rotor. Gdyby tak dopaść go pod
wiatr, wytrzymać i esując, wywindować się na
szczyt tej karuzeli? „To moja jedyna szansa –
myślał Stary – tym bardziej że jestem za nisko na
lot o tej porze”.
IX.
Szef miał dwadzieścia pięć lat, licencję instrukto-
ra szybowcowego oraz wylatane sześćset pięć-
dziesiąt godzin. Skakał też ze spadochronem. Był
średniego wzrostu, miał jasne włosy i piegowatą
twarz, nie wyróżniał się niczym i nie sprawiał
wrażenia, że jest tym, kim jest.
– Ma rodzinę?
– Jest sam – odpowiedział szefowi prezes –
od wielu lat.
– Przecież każdy kogoś ma.
– On nie ma. Niemcy zabili mu żonę i córkę.
W Oświęcimiu.
– W Auschwitz – wtrącił się ojciec chłopca.
W mroku wszystkie oczy skierowały się na
niego. Śnieżyca za oknem uspokoiła się, ale nadal
nie było prądu i padał topniejący śnieg. Każdy
z nich doskonale wiedział, że z takim nazwiskiem
trudno było tam nie trafić. Teraz zresztą też nie
było łatwo mu tu żyć.
– Właśnie – powiedział dyrektor. – W Au-
schwitz.
– Matkę, brata i ojca także. Jemu się tylko
udało, bo był…
Następne słowa nie dotarły do niczyich uszu.
Trwożne spojrzenia skryła ciemność. Tylko jedno
spojrzenie było inne. To oczy najmłodszego.
Wpatrywał się nimi w ciemność, lecz ona była
tak samo nieprzenikniona jak milczenie. To mil-
czenie konieczne, wymagane i egzekwowane.
Przerwała je trzaskająca w językach ognia świer-
czyna. Podmuchy uderzały w szyby.
– Niech pan nie kończy – ostro przerwał ojcu
chłopaka prezes.
– Oczywiście.
Ktoś tutaj gra ze śmiercią w orła i reszkę. To,
że jeden z nich lubi stąpać po cienkim lodzie, nie
znaczy, że może narażać resztę. Słowa mają cza-
sem wielką siłę zniszczenia. Wiedzieli o tym, ich
myśli miały jasny kontur, ostry, niczym niezama-
zany, z wyjątkiem tych kilku niewiadomych.
Dlaczego milczał? Dlaczego nie wrócił? Co się
stało i gdzie był?
– Gdzie? – Pytające spojrzenie chłopca było
nieugięte. – Gdzie był? – W ciężkim powietrzu
zawisło niebezpieczne pytanie.
– W Anglii…
Znów trzasnął świerk, który następnie się
rozpalił, dzięki czemu krąg ognia się powiększył.
Cienie tańczyły teraz także na twarzy dyrektora.
Oświetlały najbliższe ściany świetlicy. Blask wy-
dobywał znad drzwi orła w godle, jego głowa
tonęła w mroku. Za to doskonale było widać
czarno-biały portret Władysława Gomułki. Bez
okularów
Pobierz darmowy fragment (pdf)