Darmowy fragment publikacji:
K L A S Y K A M N I E J Z N A N A
Gabriela Zapolska
O CZYM
SIĘ NAWET
MYŚLEĆ
NIE CHCE
universitas
O CZYM SIĘ NAWET
MYŚLEĆ NIE CHCE
K L A S Y K A M N I E J Z N A N A
Gabriela Zapolska
O CZYM SIĘ NAWET
MYŚLEĆ NIE CHCE
Kraków
ISBN 97883-242-1490-7
I
Zanosiło się na tak zwaną „piękną noc”.
Ludzie w ogóle wracali do swych legowisk piechotą. Inni
z owych legowisk takŜe piechotą zanurzali się w jeszcze nie pode-
schnięte od błota ulice. Klapały bojkie i rozlazłe stukania pode-
szew o bruk lub asfalt. Cierpliwie oddawała je echem ulica, po
której snuły się widma, kształtem ludzi przypominające. Z daleka
brzęczały tony fortepianów i połyskały przebijające się przez story
światła prawie jaskrawe piętrowych pomieszkań. Tak – nad chod-
niki wzniesione okna te wydawały się jakby szeregiem olbrzymich
latarni, zawieszonych w powietrzu. Niektóre były uchylone, na
niektórych znaczył się rozpięty mistycznie krzyŜ ramy szybowej.
Ten szereg krzyŜów, spoza których łaskotała przestrzeń taneczna
muzyka, dziwny był i w mózg wrastający. Przytulny znak, podobny
milczącej postaci czarnego archanioła o rozsuniętych prosto, nie-
ruchomych skrzydłach, przechodził w coś boleśnie wystawionego
na bezcelowe urągowisko. Kohorta archaniołów strzegła gniazd
rechocących wieprzaków, niewidzialnych, jednak znak Ŝycia silny
i niezmoŜony o sobie dających. Archanielskie krzyŜe stały wyniosłe
na uwięzi, wprowadzone w skamieniałość tragiczną. Rozsunęły
swe skrzydła wąsko złoŜone i spływały prostą linią swych ciał an-
drogynowych na rampy okienne. I strzegły tak mimo wszystko pen-
tagramicznie rechot, słuŜący im za bolesne tło, siekące je chłostą.
Te krzyŜe, tak o nocnej porze wyrastające szeregiem i zawisłe
nad ziemią, domagały się raczej wielkiej, bezkresnej równiny wy-
srebrzonej świeŜym rŜyskiem o czerwonych, gasnących juŜ, strze-
listych resztkach ginącego w pomroce słońca.
5
To powinno być poza nimi, ten cichy czar wieczoru, niezdła-
wionego cielskiem murów, ziejących smrodem i zgnilizną spię-
trzonych ciał ludzkich. To tylko purpura słońca i drŜąca poświa-
ta tęczowa, półkolem zaznaczona i wchłaniana przez srebro
równiny.
I one, te krzyŜe rozpięte – wyniosłe, archanielskie, szeregiem
wykwitłe, jak grzęda mistycznych irysów czarnych – modlitewne
same i do modlitwy bez przymusu wzywające. Lub jeszcze choćby
spoza murów rozwalonych, opuszczonych cmentarzy, gdzie miej-
sca na nowe trumny nie ma, a noc jesienna miecie całuny złote,
szeleszczące z liści przydroŜnych lip na zapadłe mogiły...
Lub jeszcze dwie brzozy koło takiego krzyŜa pod stopy mu
ścielą delikatne swe gałęzie – kochają go miłośnie i prawie lubieŜ-
nie. Wierne mu są i cichym poszumem gałązek i rozświergotaniem
drobnych, ubogich ptaszków łagodzą jego surowość. O nocy nikną
w czerni razem z Nim – archanielskim. Wypłyną w srebrze powo-
dzi księŜyca albo w porannej zorzy świetlanej. ŚwieŜe są, pokorne
– obleśne w swej egzaltacji miłosnej.
I piękne.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Dalekie od tych uroków są krzyŜe zawisłe nad asfaltem ulicz-
nym, spoza których wysnuwa się rechot ludzkich egzystencji, splą-
tanych w brzydki kłąb świeŜo wyplutego z organizmu chorego –
robactwa. Ku tym krzyŜom, bez skargi znoszących swe pohańbie-
nie przestrzenne, biegną świecące oczki Marysieńki, podskakują-
cej drobnym, prawie dziecinnym krokiem obok Zdzicha, zaszyte-
go dostatnio w swe zimowe jeszcze palto. Uczepiła mu się swoim
zwyczajem u ramienia gestem w dobrym humorze będącej małpki.
Z dumą stawia swe wąskie, nerwowe nogi, lśniące lakierem
nowych bucików. Długi aksamitny płaszczyk czernią matową
wchłania jej postać drobną i prawie nikłą. Tylko gdzieniegdzie
zabłyszczą guziczki lub w świetle latarni przelotnie dół okrągłej
bródki z linijką zawsze otwartych jakby do krzyku ust. Jest śmiesz-
na i roześmiana. To odczuć moŜna. Wraca z teatru, gdzie grano
jakąś nudną sztukę. Mówiono duŜo o miłości na scenie. Ona przez
ten czas szczypała męŜa w udo, robiąc przy tym minę powaŜną
i zasłuchaną. On podskakiwał śmiesznie, lecz się nie gniewał. Był
takŜe w dobrym humorze. Na kolację mieli świeŜe cielęce sznycel-
6
ki, pasztet, napiją się po kieliszku koniaku. Zamiast doroŜki kupili
sobie trochę ciastek i owoców.
On niesie ciastka, ona owoce, i wywija zwycięsko małą to-
rebką. Bardzo jest przyjemnie i dobrze na świecie.
Dochodząc do ulicy CięŜarowej zwolniła kroku. Wsłuchiwała
się w rechoczące tony fortepianów. Jakaś polka ekscentryczna
wybijała się nad wszystko. Załaskotała ją. Zaczęła podskakiwać
w takt. Zdzich jednak pociągnął ją.
– Chodź, Maryś! – wyrzekł niecierpliwie.
Lecz ona zaczęła prosić:
– Chodźmy tamtędy! mój złoty!...
śachnął się, prawie ze złością.
– Powiedziałem ci, Ŝe nigdy nie będziemy tamtędy chodzić.
– Tam... bal!
– Właśnie.
– Tańczą!
– Właśnie.
Jakaś doroŜka nadjeŜdŜała. CięŜka była, cała pełna od męŜ-
czyzn. Stado ich było całe. Jeden przechylony spał, a ręka jego
zwisała, dotykając prawie koła. Inni ściągali w głąb jakiegoś mło-
kosa, który niepewnymi ruchami darł się na kozioł i wyczyniał ja-
kieś konszachty z pełnym pogardy doroŜkarzem. Minęli Zdzisia
i Marysieńkę przypartych do ściany. Wjechali w Aleję KrzyŜów.
Zaczęli krzyczeć coś niezrozumiale.
Marysieńka wyrzekła:
– To pewnie jedzie młodzieŜ na bal.
Zdzich wzruszył ramionami.
– Właśnie.
Pociągnął ją w boczną, ciemną, wąską uliczkę.
Idąc – szczebiotała:
– Bo Ŝeby się poznać z tym państwem, co tam mieszkają, to
byłoby wesoło. Co dzień tańczą... Choć Ŝeby bywać u jednych
takich... Oni pewnie teŜ kolejarze... MoŜe znają tatusia... a moŜe
ty tam bywałeś – to moglibyśmy im wizytę złoŜyć. Co?...
Jakieś dwie postacie szły naprzeciw nich. Kobiety. Ubrane
wąsko. Jedna miała kapelusz na głowie, druga była z gołą głową.
– Jakieś panie!... – zapiszczała Marysieńka – patrz, Zdzich –
jedna z gołą głową.
– Co ci do nich!...
7
– Nic – tylko Ŝe to nieprzyzwoicie. Nawet ładnie ubrane, zdaje
się. Więc nie sługi. Czemu bez kapelusza? Co? O! rozstały się.
Jedna rzeczywiście zatrzymała się pod latarnią, pochyliła się
i zaczęła coś poprawiać pod suknią. Druga przemknęła środkiem
ulicy, kierując się ku CięŜarowej. Szła brukiem, nie zwaŜając na
błoto. Zniknęła. Marysieńka obejrzała się za nią.
– To ta pani bez kapelusza. Patrz, jaką ma fajną bluzkę koron-
kową... co? Myślisz, Ŝe ja nie widzę, bo ciemno?! Ja mam dobry
wzrok.
– Cicho! nie oglądaj się!
– Poszła juŜ tamtędy, gdzie tańczą. Nie widziała...
– Chodź prędzej.
– Nie ciągnij! – E! jesteś mops!
Nagle umilkła jak zahipnotyzowana. Kobieta pod latarnią unio-
sła wysoko spódnicę i manewrowała coś koło pończochy ponad
kolanem. Poprawiała podwiązkę. Biała koronka majtek błyskała.
Marysieńka wpatrzyła się szeroko rozwartymi oczyma w tę apary-
cję. I nagle zachichotała, jak chichoczą dzieci wiejskie, uciekające
z gościńca do chałupy.
– Zdzich! ta pani ma róŜę za podwiązką!
Szarpnął nią.
– Cicho! chodź!...
Piszczała rozbawiona.
– Jak mamę kocham! róŜową róŜę z liściami...
Lecz tamta spod latarni juŜ dosłyszała i wyprostowała się nagle.
– To co? to co? – warknęła.
Niespodziewane to odezwanie się zbiło zupełnie z tropu Ma-
rysieńkę. Głos tamtej był jakiś dziwny, niesamowity. I potem cała
twarz znaczona kreskami oczu, rozpłaszczonego nosa, wąskich
ust, twarz niecodzienna, napiętnowana, jakby tylko z kości, po-
krytych trochą skóry bardzo delikatnej i białej – wgniotła się w mózg
roześmianej młódki brutalnie i niespodziewanie.
– To co? to co? – powtórzyła, równając się z idącą pośpiesznie
parą.
Marysieńka zaszyła się pod ramię męŜa, nagle strwoŜona – jak
ptak, na którego spadła bryła brudnego śniegu.
– Zdzich! czego ona? niech sobie idzie!... – wyszeptała.
Rozzłościł się naprawdę.
– Widzisz, mówiłem ci...
8
Tamta wyczuła w nich trwogę. Jak pies złośliwy, który czepi się
uciekających i zalęknionych, pokazała kły posztukowane złotymi
plombami.
– Widzicie ją!... – syczała – nie podoba się jej róŜa na podwiąz-
ce. A co ci się podoba?
Marysieńka drgnęła, jakby pod uderzeniem rozpalonej szpic-
ruty.
– Zdzich!... – wyjęczała.
– Małpa! – syczała tamta – złapała sobie draba i wlecze się
z nim, i taka dumna!...
Zdzich odwrócił się ku niej pełną twarzą.
– Proszę nas zostawić w spokoju! – krzyknął.
Lecz ta – czysto zdjęta z Ropsa tragicznych wizji – parsknęła
kocim śmiechem.
– Zdziszek... serwus, kanalio... gdzie cię niesie?
Zacisnął usta. Czuł pytający wzrok Marysieńki. Poufałość błot-
nistej zjawy zamroczyła mu na chwilę przytomność. Nie rozróŜniał
jej twarzy. Nie znał jej. A moŜe i znał. Kiedyś – bardzo dawno –
w swych młokosowskich, rozuzdanych latach. Zdawała się nie mieć
określonego wieku. Zdawała się być wieczną – ciągłą – nieusta-
jącą – niezwalczoną.
I nagle ogarnęło go nieokreślone uczucie, gdy tak szedł z tymi
dwoma kobietami przy boku. Z młodziuchną Ŝoną, uczepioną mu
u ramienia, i z tą drugą, klapiącą o krawęŜnik chodnika amerykań-
skimi, grubymi podeszwami bucików. Uczuł jakby zawrót głowy
i mdłości, porywające go nerwowo.
– A powiedz tej małpie, z którą się wleczesz! – zasyczał znów
grobowy głos z ciemnicy – Ŝeby porządnych ludzi nie zaczepiała
po ulicach, bo tak jej pyski spiorę...
Ścisnął w ręku laskę.
– Idź precz, bo zawołam policjanta – krzyknął.
– A!... patrzcie go! A wołałeś policjanta, jakeś do mnie przycho-
dził na Zakroczymską? Zapomniałeś? Na darmochę przychodzi-
łeś! Byłeś goły jak bizun... Ty morowa nacjo! policjantem będzie
straszył. Ja cię nie zapomniałam!
Teraz juŜ biegli prawie wszyscy troje. Ona wciąŜ obok nich,
utykając teraz po kamieniach, bo asfaltowy chodnik urywał się
nagle i przechodził w resztki jakiegoś wygryzionego bruku.
– Zapłać mi lepiej, coś winien od tylu lat, złodzieju!... – wychar-
czała zdyszana.
9
Wyrwał ramię Marysieńce. Laska śmignęła i opadła cięŜko na
twarz i głowę prześladującej.
I rozległ się straszny, nieludzki wrzask. Coś z hieny, obdziera-
nej Ŝywcem ze skóry, coś z gwiŜdŜącej tragicznie syreny okrętowej,
nawołującej o pomoc w piekielnym skowycie rozszalałej burzy.
Właściwy ton ów mają jedynie tylko głosy dziewek, bitych po
zaułkach ulicznych. Tajemnica tego dźwięku tkwi w ich zapa-
dłych i zmęczonych piersiach. Wyją... skomlą... drą się, jakby Ŝycie
darło się im w strzępy.
– Policja! po-li-cja!... stójkowy!... zabijają!... za-bi-ja-ją!...
Marysieńka zaczęła krzyczeć:
– Zdzich! nie bij!...
Jakaś solidarność kobieca podniosła się nagle z tej czerni wo-
bec śmigania tego kija po zmęczonej głowie, z której posypały się
pióra kapelusza i przyprawne kudły.
– Nie bij!...
Dopadli do bramy, mając ją poza sobą. Wyła – widocznie silnie
kijem ugodzona. Dzwonili rozpaczliwie – oboje uwaŜając wydosta-
nie się do wnętrza bramy jakby jakieś ocalenie się przed czymś
ohydnym. StróŜ wyjątkowo szybko się zjawił. Czas juŜ był. Tamta
pozbierała się i pędziła ku nim jak kłąb czarnego, rozwichrzonego
błota. Zionęła przekleństwem i ohydą słów. Cała rozpusta długolet-
nia była w niej. Mściwość teraz brała górę. Rzec moŜna, nie za
śmiech Marysieńki i kij dawnego kochanka, który studenckie noce
przesypiał na jej łonie – lecz za to wszystko, co tam na dnie marło
w niej na pozór, a przecieŜ gniło tylko nienawiścią i przekleństwem.
I był taki rozpęd szalony, taka moc potworna w tym pędzie,
którym się ku nim cisnęła, Ŝe wpadli do bramy jakby bezprzytomni
– i równocześnie z ust ich wycharczało do stróŜa:
– Zamykaj! zamykaj!...
JuŜ z tamtej strony biły o bramę oszalałe od furii pięście – roz-
legał się tupot nóg, walących w histerycznym szale o bruk. I bełkot
przeciągły słów gnijących – jakby szczek psa, wyrwanego z budy,
który wlokąc łańcuch, targa się nocną czernią wśród zapartych
domostw.
StróŜ pokiwał głową.
– Jakaś z CięŜarowej. Wyjdę i zdzielę przez łeb...
Lecz Marysieńka uchwyciła rękę juŜ gotową do bicia.
– Nie bić!... – zawołała cała drŜąca.
10
II
Gdy się wydostali na górę i wpadli do swego mieszkania, uczuli
się nagle tak, jak ten, który tonął w błocie i nagle poczuł grunt pod
stopami.
Ciepło domowego gniazda, świeŜość sprzętów, do których juŜ
zdąŜyli się przyzwyczaić, ich milczące powitanie bez cienia tej zło-
śliwości, którą z czasem przybierają rzeczy nieme, w długiej wysłu-
dze poniewierane – owinęła ich od razu pewną miękkością uspo-
kajającą.
Szczególniej odnosiło się to do męŜczyzny, który wraŜliwszy
był obecnie na róŜnicę Ŝyciowych odcieni. Zetknięcie się
z dziewką, która dawniej dawała mu przytułek i „miłość” w bar-
dzo niewybrednym otoczeniu i formie, kazała mu poniekąd od-
czuć duŜą róŜnicę w tym, co było, a co jest obecnie. Zdejmując
palto i wchodząc do oświetlonej jadalni, gdzie czyściuchno nakry-
ty stół pod kloszem elektrycznym świecił się bielą obrusa, porcela-
ny, migotał szkłem – winszował sobie, iŜ jest teraz tak bardzo
daleki od włóczenia się nocą po bajzlach, szantanach po to, aby
zakończyć noc tryumfalnie na przepojonym dymem tytuniowym
łonie prostytutki. Pod tymi wraŜeniami uśmiechnął się do szty-
chów zawieszonych na ścianach, do ładnego dębowego kredensi-
ku o mosięŜnych okuciach, do sofy obitej brązowym suknem. Nie
Ŝałował zaciągniętych na umeblowanie pieniędzy. Dziś bowiem
więcej niŜ kiedykolwiek odczuł ciepełko wiejące z zastawionych
kątów. Siadł do stołu i nalał sobie kieliszek koniaku. Potem przy-
sunął sardynki i zajął się nimi, oczekując na pojawienie się Ŝony
i dalszy ciąg kolacji.
W kuchni słychać było brzęk naczyń i krzątanie się słuŜącej.
I to było dopełnieniem programu domowego ogniska. Rozpalone
płonęło równo i jasno, bez dymu i komplikacji.
Przynajmniej na teraz.
Zawołał prawie wesoło:
– Maryś!
W sypialni odezwał się cichy, jakby płaczliwy głosik:
– Idę!
11
Weszła ubrana jeszcze, jak była w teatrze – w ładnej sukni
skomplikowanej, złoŜonej z gipiury, gazy i jedwabiu. Była za stroj-
na dla jej drobnej postaci. Niemniej dodawała jej jakby szyku.
Kolor lewandy, komplikacja karminu z błękitem, przewaŜał dys-
kretny i podobny do barwy jej oczu. Te oczy były jakby zapłakane,
jakby coś po nich się przesunęło – pomimo usiłowań, aby znikło.
Usiadła jeszcze po panieńsku, grzecznie, na brzeŜku krzesła, i pod-
dała pod blask lampy swą starannie uczesaną, trochę podłuŜną
głowę. Włosy jej miały odcień właściwy szatynkom, które zbyt o te
włosy dbają. Lśniły prawie sztucznie, bez rozkosznej puszystości,
przypominającej rozwichrzone dziecięce fryzurki. Doskonale, rów-
no zarośnięte, podnosiły się od karku linijką bez najmniejszego
zarzutu. To uderzało przede wszystkim w jej głowie, to, i pewna
prawie starcza pedanteria w doskonałej czystości i dokładności
stroju i całej postaci.
Nalał jej kieliszek koniaku.
– Napij się! – zapraszał.
Odczuła natychmiast, Ŝe on jest w doskonałym humorze, a przy-
najmniej usiłuje być w nim.
Zapragnęła się doń dostroić.
Uśmiechnęła się, pijąc koniak, lecz poczuła takŜe, iŜ uśmiech
ten wypada blado.
Siedziała dalej martwa i niema.
Chciała jeść. Nie mogła. Widelec jej z rąk leciał. Mimo woli
ciągle zesuwała się na ulicę. Nie widziała przytulnych, jasnych ścian
ani szkiców, które lubiła i do których przywykła juŜ uśmiechać się,
jedząc. Coś przed nią majaczyło ciemnego o liniach przeginającej
się kobiety, jakiś kapelusz spadał, wirował, toczył się po bruku.
I potem wrzask się rozlegał z oddali, i znów coś się o nią ocierało
śliskiego, i to coś bez wyrazu zasiadało przy stole na jasnym dębo-
wym krzesełku. Sama mimo woli marszczyła brew – usta jej wy-
krzywiały się. To coś, co za nimi weszło ze śmietnika ulicy, miało
w sobie promieniowanie jakichś brudnych, zastałych przeŜyć. Kur-
czyła swe wymyte czyściuchno ręce. I doznała nagle dziwnego
wraŜenia. Gdy Zdzich podał jej czarkę z masłem, ręce jego wydały
się jej jakby pokryte szarą pleśnią. Była to sekunda niewyraźna.
Znikła przecieŜ. Ale była.
On wyciągnął się na krześle, rad z kolacji, która ciągnęła się juŜ
teraz normalnym trybem.
12
– Wszędzie dobrze, w domu najlepiej! – mruknął szablonowo.
– Co, Maryś?
Nie odpowiedziała nic. Mimo woli nasłuchiwała.
– Czy nic nie słyszysz? – zapytała wreszcie.
– Jak to?
– Z ulicy! Zdaje się, ktoś krzyczy.
Porwał go gniew. Wznowił się poprzedni nastrój, zebrany
w zgniliźnie trotuaru. Zanudziło go. Odsunął talerz.
– Co z tobą? Kto ma krzyczeć?
Cichutko wyszeptała:
– Ona!
Udawał, Ŝe zapomniał, Ŝe nie rozumie.
– Jaka znów?
– Ta... coś ją uderzył.
– Ach!... TakŜe masz o kim myśleć... lepiej jedz...
Lecz ona odsunęła się nagle od stołu.
– Ona ci mówiła... ty... – wyrzekła powoli, wbijając oczy w obrus.
Wzruszył ramionami.
– Zdawało ci się!
– Nie! nie! I nazywała cię po imieniu. Ona cię zna...
Zniecierpliwiony, tym bardziej, Ŝe przyniesiono kompot, który
lubił specjalnie – odrzucił:
– No więc mnie zna.
– Ciebie?
Oczy jej otwarły się szeroko. Patrzyła na niego długą chwilę,
jakby starając się pojąć rzecz nadnaturalną. Wreszcie wyszeptała:
– Skąd?
Nadspodziewanie te jej szeroko rozwarte oczy, ta indagacja
rozbawiła go.
– Skąd? nie pamiętam! Z ulicy czy z knajpy... czy ja juŜ wiem!
– Ona mówiła, Ŝe przychodziłeś do niej na Zakroczymską ulicę.
– Nie pamiętam. JeŜeli tak, to było bardzo dawno. Z osiem,
dziesięć lat temu. MoŜe i dawniej. Byłem jeszcze smarkaczem...
PoŜarł kompot, pił śpiesznie herbatę. Ona nie jadła nic wcale.
Skurczyła się. Patrzyła spod brwi ściągniętych. Wreszcie po długiej
chwili wykrztusiła powoli:
– Po coś ty do niej chodził?
Zaczął się śmiać bardzo serdecznie i szczerze.
– Po co? po co?
13
– Tak? po co?
Nieznany jakby błysk mignął w jej oczach. Poczuła się sama
nagle silna, jakby w stal zakuta. Wyprostowała się i odsunęła. On
porwał się z krzesła i wesoło pochwycił ją wpół.
– Po to, po co my oboje pójdziemy teraz do naszego pokoju!...
Podniósł ją z krzesła, nie czując, jak mu się pręŜy w ręku na-
gle i boleśnie. Chciał ją ugryźć swoim zwyczajem w kark, lecz
wygięła się przed jego ustami jakby przed dotknięciem czegoś
nieczystego.
– Zostaw mnie! – zawołała.
Nie wyczuwał nic. Był juŜ w sypialni i tam urządzał swoje małe
nocne gospodarstwo. Ona stała ciągle na progu i patrzyła na niego
tępo. To coś, co wyczuwała obok nich przy stole, wtargnęło i tu do
sypialni. Wydało się jej, Ŝe na posadzce jest pełno błota, a meble
przysypane pyłem.
– Rozbieraj się, Maryś!...
Zaczęła powoli ściągać z siebie suknię. Przechodząc koło okna,
mimo woli przystanęła w nadsłuchujący sposób. Zwykle rozbierała
się bardzo szybko – załatwiała swą nocną tualetę za parawanika-
mi, tworzącymi rodzaj ubieralni, i juŜ była obok niego pod kołdrą
ruchem zwinnego małego kota.
– Oto jest mopsa Ŝona! – anonsowała skrzeczącym głosikiem.
Dziś tego wszystkiego nie było. On leŜał juŜ w swoim łóŜku,
śmieszny trochę, na błękicie delikatnym, przebijającym przez ba-
tyst poszewek. Palił papierosa z wielkim smakiem. Na kołdrze
leŜały dwa wieczorne dzienniki. Nie miał ochoty zabierał się do
nich. PogrąŜał się w miłym nastroju, oczekując na ciepło ciała
Maryśki, które za chwilę powinno było znaleźć się tuŜ przy nim.
Lecz dziś „Ŝona mopsa” – spóźniała się jakoś. Obejrzał się po
sypialni. Stała przy oknie. Stora była wszakŜe zapuszczona. Mary-
sieńka miała juŜ na sobie długą, ciekawą koszulę z białego batystu,
przystrojoną Ŝółtymi koronkami. Delikatna wstąŜeczka związy-
wała tę koszulę białym, dziewczęcym motylkiem. Miała Marysień-
ka w tej chwili pozór białej komuniantki, zasłuchanej w niepewny
ton organów. Nie widział jej twarzy. Przylgnęła nią do szyby. Stała
– nieruchoma.
– Co tam widzisz? na co czekasz? chodź!...
Oderwała się powoli i szła wąską ścieŜeczką, zostawioną po-
między łóŜkami. Wyczuł w niej (nawet on) obcość jakąś, chęć
14
izolowania się. Podnieciła go ta świadomość. Wyciągnął rękę. Po-
chwycił batyst.
– ChodźŜe!
Nie wsunęła się pod kołdrę. Usiadła na brzegu łóŜka. Błękit
abaŜurka lampki elektrycznej oświetlił ją mistycznie. Przyniosła
z sobą jakby pewną powagę chwili.
– Powiedz mi!... – zaczęła – powiedz! to ty... ją kochałeś?...
Teraz on otworzył szeroko oczy.
– Kogo?
– Tę, tę...
Wskazała ręką w stronę okna, jakby nie mogła juŜ przecisnąć
przez gardło bliŜszego określenia tamtej kobiety.
Zaczął śmiać się znowu.
– Ach! ty głuptasku!
Ręka jego błądziła po batystach. Usunęła ją.
– Kochałeś ją? – powtórzyła twardo.
– Jak ty się moŜesz pytać o coś podobnego.
– Mogę! mogę!... Powiedziałeś, Ŝe po to do niej chodziłeś, po
co...
Nie dokończyła. Oblały ją płomienie. Usunęła się z brzegu
łóŜka.
On aŜ podniósł się na pościeli.
– A to piła!... – wyrzekł, sięgając po papierosa.
– Odpowiedz!...
– Czyś ty oszalała? PrzecieŜ się takich kobiet nie kocha.
– Jak to? Jeśli to samo z nią... robiłeś, co ze mną?
RozłoŜył ręce bezsilnie zdumiony.
– A cóŜ ty chciałaś? Ŝebym czekał na ciebie?... PrzecieŜ musia-
łem gdzieś pójść.
– Dlaczego... m u s i a ł e ś?
Nie znalazł odpowiedzi na razie, którą mógłby skoncentrować
w jędrnym, dosadnym określeniu. Schował się jakby za skrzydła
parawanu.
– Byłem młody...
– A!...
Lecz na jej twarzy chmura wzrastała. To ją nie przekonywało.
Namyślała się. Coś kombinowała. Wreszcie uparcie wróciła do
swego.
– No to musiałeś się w niej kochać!
15
– Niby dlaczego?...
– Bo właśnie młodzi się kochają. I gdybyś tak przez miłość
poszedł do niej...
śachnął się pół zniecierpliwiony, pół roześmiany.
– Gadasz o rzeczach, o których nie masz pojęcia. Bierze się
w kieszeń trochę pieniędzy i idzie się załatwić ową miłość. Nic
więcej!
– Tak – po prostu?
– Najprościej.
– Nic więcej?
– Najzupełniej.
– I wszyscy tak?
– Wszyscy.
– Jezus Maria!...
To juŜ cichutko wyszło z jej ust, prawie niedosłyszalne. Tylko
ona odczuła ten rozpaczny wykrzyk i coś przewinęło się przez nią,
jakby Ŝywe, szarpiące ją stworzenie. Zrozumiała, Ŝe głośno nie
moŜe zademonstrować swej grozy, bo byłaby niezrozumiana. To,
co się w niej działo w tej chwili, było zupełnie obce dla tego męŜ-
czyzny. On przebył to lodowe pole, na którym włóczyły się kłęby
czarnej, cuchnącej mgły. Ona znajdowała się dopiero u bezna-
dziejnej furty i biły w nią orkany zamarzłych i duszę przenikających
pędów. Czuła, iŜ cofnąć się nie czas. Zrozumieć musi wszystko
i napoić się cała trucizną strasznych, nieprzewidzianych tajemnic.
Ciało jej marzło i pręŜyło się, zatracając swą giętkość i podatność
dziecięcą. Wpiła paznokcie w atłas kołdry.
I tak martwiała.
On patrzył w sufit poprzez delikatne chmurki papierosowego
dymu.
– Teraz sobie coś niecoś przypominam, skąd ona. Zdaje mi się,
Ŝe była wtedy w jakiejś mleczarni.
– Co tam robiła?
– Usługiwała. Potem spotkałem ją na ulicy. JuŜ się włóczyła...
A potem widocznie spadła na to, co dziś... Tak! tak! zdaje się, Ŝe
to będzie ona. Choć dobrze nie pamiętam.
Zęby mu w śmiechu błyszczały.
– Tyle ich było.
Zapadło milczenie. On grzebał we wspomnieniach, ona z tych
wspomnień budowała teraźniejszość.
16
– A dlaczego... ona... ci mówiła „ty”?... – zapytała wreszcie.
Głos jej brzmiał dziwnym, zmienionym dźwiękiem.
– JakŜe chcesz, Ŝeby mówiła inaczej po tym, co było pomiędzy
nami.
– A ty?
– Co?
– Mówiłeś jej takŜe... ty.
– JakŜe miałem mówić – „łaskawa pani” czy „droga pani”!
– I... i... całowałeś ją?
– Czy ja wiem.
– W usta?
Nie odpowiedział nic. Czuł jej oczy spod długich rzęs, wbite
w siebie niespokojnie.
– W usta... – powtórzyła – jak mnie?
Zrozumiał wreszcie, Ŝe chwila jest trochę waŜniejsza niŜ przy-
puszczał.
Zaprzeczył.
– Co ci do głowy przychodzi? Takich kobiet nie całuje się w usta.
Traktuje się je jako mus, jako konieczność. Pogardza się nimi. Jak
moŜesz nawet porównywać siebie do niej. Ty głuptasie!...
Wyciągnął rękę, aby ją przyciągnąć do siebie. Lecz spotkał się
z pewnym oporem. Pierwszy raz podatne zazwyczaj i chętne do
pieszczoty ciało Marysieńki zesztywniało w jakiejś niechęci.
Zmarszczył brwi.
– No... Maryś... co to? fe! a! fe!...
Ta nagana, wypowiedziana tonem kogoś, kto dojrzał nagle rzecz
brzydką i zdroŜną tam, gdzie była sama jasność i czystość bez-
względna, wywołała w niej wręcz przeciwny wynik.
Zachmurzyła się, zacięła jeszcze więcej.
– I... często do niej chodziłeś?
– Daj mi spokój!
Zgasił papierosa – wcisnął głowę w poduszki.
– Odpowiedz!
– I tak za duŜo mówiłem. Daj mi spać!
Nie odpowiedziała nic. Siedziała wciąŜ nieruchoma. Wreszcie
powolnie, jakby mówiąc do siebie, wyrzekła:
– A j e d n a k j ą u d e r z y ł e ś...
Czuć było, Ŝe w tym mózgu kobiecym odbył się wartko cały
proces. Nocne schadzki, wspólnie odczuwana rozkosz pieszczo-
17
ty, których treść doskonale juŜ pojmować zaczęła – mistyczny
wdzięk oddawania się i odbierania ofiary wspólnych uniesień –
wszystko to, będące niezbitym i niezłamanym faktem, rzeczywisto-
ścią stwierdzonym. I nagle ten kij wzniesiony, walący prosto
w twarz, a potem osuwający się na pierś. Przegięte ciało pod wpły-
wem bólu, skowyt hieny – i to pozostawienie jej samej w cuchnącej
wilgoci ulicznej, podczas gdy oni odgradzali się tchórzliwie od jej
mściwości deskami bramy. I nie wiedziała, co w niej jest w tej chwili.
Nienawiść do tej dziewki, tej p o p r z e d n i c z ki , która z ta-
jemniczych oparów błotnych wychylała się nagle z wyciągniętymi
pazurami i zuchwałą mordą, zbrojną w niezaprzeczone istnienie
minionych chwil! Czy moŜe jakby współczucie za tę zapłatę, jaka
tę dziewkę spotkała w formie kija... Sama nie wiedziała. Dość, Ŝe
miała w sobie pełno nienawiści, Ŝalu, buntu. SpoŜytkować ją umiała.
Obrócić w jakąś stronę.
I przeraziła się.
Zrozumiała – Ŝe jeśli nienawiści tej, która porwała się tak nagle
z jej głębin i ogarnęła ją całą, nie zuŜytkuje, odwracając ją w stro-
nę dziewki – lawina cała dławiącego ją zła spadnie ku niemu i po-
łamie jej Ŝycie na strzępy. Znienawidzi go i oderwie się na zawsze.
Spadnie na nią katastrofa, pogrąŜająca ją w bezdeń Ŝycia bez
uśmiechu.
Nienawiści nie zdoła wyplenić z duszy. Przemierzyła jej ogrom
i zrozumiała tę potęgę. Za mało miała sił, aby się z nią zrównać.
Zbudziła się w niej w ten tragiczny wieczór, zbudziła się przed-
wcześnie, bo przecieŜ z przebiegiem Ŝycia w kaŜdym nienawiść
wystąpić musi jako jedna z dominujących cech charakteru. Lecz
u niej przyszło to w zaraniu i wypadkowo. Pogodzić się z tym mu-
siała. Gorycz przelewała się po prostu brzegami jej moralnej isto-
ty...
Nienawidzić juŜ musi.
Z jakimś trwoŜliwym, szalonym gestem porwała się nagle z miej-
sca. Jak wąŜ skręcony i wypręŜony wsunęła się do łóŜka i przywarła
do ciała męŜa. Rozpaczliwie chwyciła go wpół i wtuliła się weń
cała.
On, wpółsenny, przyjął łaskawie to, co sądził wybuchem tem-
peramentu. Pogładził ją po głowie.
– Ech! ty mała wariatko!...
I wziął ją w swoje ramiona.
18
III
Stało się to w niespełna trzy tygodnie po ich ślubie. Jeszcze
w sypialni i saloniku więdły z brzydkim, grobowym zapachem resztki
bukietów, z którymi włoŜono Tońkę do wagonu – a pasztet z uczty
weselnej, skrzętnie przez starszą panią zapakowany do pudła, nie
został całkowicie spoŜyty. Marysieńka miała jeszcze zalęknione
oczy i usta rozwarte, jak małe dziecko, gdy się zanadto czegoś
przelęknie. A Zdzich kroczył jakoś tryumfująco, trochę parobko-
wato, i miał w kącikach ust pewien niesmak. Bo natura w nim była
prosta, rzec moŜna nawet prostacka, i komplikacje nocy poślub-
nych – owe rozkosze, oparte na subtelności delikatnego zdoby-
wania – wydały mu się raczej dwuznaczne. Nierad sprawiał ból
i przestrach, a tu wypadło właśnie owo zadawanie tortury musową
koniecznością pod grozą skompromitowania swej dziarskości
męskiej. Przy tym był egoistą i miał jakoby Ŝal do zepsucia mu
spodziewanej i oczekiwanej satysfakcji serią grymasów dziewczę-
cych, które brał jedynie i tylko za grymasy. Wyczuł w nich podkład
nieświadomości i ta nie zachwyciła go. Oczekiwał uświadomienia,
gdyŜ niezmącony spokój, z jakim przyjmowano w czasie narze-
czeństwa jego ryzykowne dwuznaczniki, wprowadziły go na błędną
drogę. Sądził Marysieńkę duŜo wiedzącą i winszował sobie tej
wiedzy. Lękał się niewiniątek i naiwność robiła na nim wraŜenie
niemodnej teatralności. Tymczasem zaraz w pierwszej chwili ślub-
nego sam na sam odczuł, iŜ potyka się o prowincjonalną, zakamie-
niałą nieświadomość. Poprzedni spokój w przyjmowaniu tak zwa-
nych „masnych” dowcipów opierał się właśnie na niezrozumieniu.
Przestrach go ogarnął i wzmógł jego zmieszanie. Pragnął jak naj-
szybciej być poza Rubikonem. Stał się prawie brutalnym i niezręcz-
nym. Trochę kose oczy Marysieńki – jej twarzyczka krągła z ko-
miczną podkówką drŜących, świeŜych ust – gładziuchne, grzecz-
ne włoski – ta całość na łóŜku małŜeńskim, świeŜuchno zasłanym,
ozdobionym ładną, a nawet wytworną pościelą – „peszyła” go.
– Psiakrew! – myślał – psiakrew – pragnąc, aby ta panienka
dała znak Ŝycia bardziej intensywny w połączeniu z jakąś brawu-
rową, z teorii czerpaną zmysłowością.
19
Natomiast ciche podchlipywanie, szloch ofiary, zdumienie ja-
gnięcia wprowadzonego do szlachtuza...
Czuł, Ŝe trzeba powiedzieć jakieś dobre słowo, coś murowane-
go, coś, co zostanie.
Nie znalazł nic.
Pogładził ją po głowie i zamruczał:
– No... no...
Mimo woli przypomniał sobie ciekawy moment swego Ŝycia,
gdy on znalazł się w sytuacji, w której obecnie znajdowała się Maryś.
Miał lat czternaście, a jego rolę spełniała jego stryjeczna ciotka,
niebacznie z powodu jakiejś uroczystości ulokowana przez zbyt
wierzącą matkę w jednym z nim pokoju.
Ten sam wzrok zalękniony, kto wie – moŜe te usta w podków-
kę miał on właśnie. I ten gest protekcjonalny. To poklepanie po
głowie i owo uspokajające „no! no!...” wymówiła ciocia, która
później zapaliła papierosa i patrzyła na niego z drwiącym, ironicz-
nym uśmiechem.
Pamiętał, Ŝe znienawidził i ciotkę, i akt miłosnego złączenia.
Nienawidził długo, ale powoli się przyzwyczaił. A nawet polubił.
– Phi... i Marysieńka przyzwyczai się, a nawet... polubi.
Uśmiechnął się. Sięgnął machinalnie po papierosa. Zapalił go.
Pozostało mu to ze wspomnienia po „cioci”. Zawsze p o t y m
musiał wypalić papierosa. U jego boku podchlipywanie dziecka
ustało.
– Zasnęła, dzięki Bogu – pomyślał – ale to, psiakrew, awantu-
ra! Dobrze, iŜ to tylko raz jeden w Ŝyciu. Mam tego wyŜej uszu!
Swoją drogą mogli jej byli choć o tym powiedzieć i oszczędzić mi
tej przykrości.
Utonął zaraz w kombinacjach materialnych. To było stokroć
waŜniejsze. OŜenił się bardzo poczciwie bez posagu. Przyrzekano
mu tam coś, nawet i teraz przyrzekają, ale on na to nie liczy. GwiŜdŜe
na to. Mogli nawet wyprawy nie dawać. Ale dali. I tak byłby dziew-
czynę wziął. Dlaczego? Sam nie wie. Kochać się? Gadanie austriac-
kie. Podczas wakacyjnego czasu, gdy bawił u siostry zamęŜnej za
notariuszem w jakimś mieścidle – poznał Marysieńkę. Przedstawi-
ła mu się nieźle w róŜowych kretonikach, przez które przebijały jej
dziewczęce piersi bardzo rozwinięte. Te piersi pociągały go dziw-
nie. Nisko były osadzone i kształt miały niesamowity. Coś podob-
nego widział w menaŜerii u Syngalezek. Później przyzwyczaił się
do ich widoku. Przestał się nimi interesować specjalnie. Nato-
20
miast coś pomiędzy nimi obojgiem zadzierzgnęło się, jakby sympa-
tia. Lato było cudne, czyste, pachnące.
Staw duŜy – woda przejrzysta i łódka dawała im schronienie
przytulne. Jeszcze jedna gąskowata figurka w błękitnych kreto-
nach dla przyzwoitości – piastująca któregoś śeromskiego pod
mokrą pachą. Tak we troje kołysali się po wodzie dniami całymi –
bo nawet kawiarni w mieścidle owym nie było. Zdzich nie wiedział,
gdzie umieścić swą męskość. Umieszczał ją więc wyjątkowo przy-
zwoicie tych wakacji obok róŜowych kretonów córki stacyjnego
naczelnika. AŜ się dziwił sam sobie, gdy wieczorem wracał do domu
siostry bardzo grzeczny i prawie cnotliwy. O małŜeństwie nie my-
ślał, złota wolność kawiarniana była mu drogą. Natomiast myślano
za niego. Ani się nie obejrzał, gdy go zaręczono. RóŜowe kretony
i biust Syngalezki oddawano mu wspaniałomyślnie na własność.
Przeraził się, potem wzruszył ramionami.
– No to się oŜenię! – pomyślał – wielka awantura!
Gdy wrócił zaręczony do miasta na swoje stanowisko adiunkta
kolejowego, nie zmienił systemu Ŝycia. Spacerował dalej po knaj-
pach i lokalach – za pan brat z kelnerami i dziewkami, zalegający-
mi spelunki. Nie chciał czynić sobie przykrości, odmawiając sobie
raz przyjętych i utorowanych dróŜek. Kochał siebie bardzo i czuł-
by ogromną urazę do swego charakteru, gdyby go w czymkolwiek
zgwałcił.
– Dość będzie, gdy się oŜenię! – pomyślał ze spokojem. – Zresztą
wtedy będzie mi łatwiej... będę miał Ŝonę...
Wziął bowiem za zasadę, Ŝe jak obiad i kolacja, tak samo mu-
siała być „kobiecość” w jego systemie dziennym.
– Dla zdrowia!
Marysieńka miała mu zastąpić rolę dotychczas spełnianą przez
tysiąc i jedno – bezimiennych ciał.
– Dla zdrowia!
Zagasł papieros, lampka błękitniała w kąciku sypialni. Nie-
smak nie opuszczał ust Zdzicha. Zerknął ukosem na nieruchomo
leŜącą Ŝonę ze spłaszczonym noskiem o powierzchnię zbyt świe-
Ŝego jaśka.
– Hm! wyrobi się... – pocieszał się – jakoś tam będzie!
A potem jego dobre serce wzięło górę. śal mu się zrobiło tego
czegoś, prawie zmaltretowanego i tak bezgranicznie głupiego.
– Biedaczka! – pomyślał – ale czego wyprawiała takie awantury.
Nie wiedziała... ślicznie! Ale... gdzie się to takie coś uchowało!...
21
Pobierz darmowy fragment (pdf)