Darmowy fragment publikacji:
O królewnach, pastuszkach i smokach
Andrzej Sarwa
O królewnach,
O królewnach,
pastuszkach i smokach
pastuszkach i smokach
baśnie polskie
Armoryka
Sandomierz 2010
Tekst: Andrzej Sarwa
Redaktor: Władysław Kot
Projekt okładki: Juliusz Susak
Na okładce: Sophie Gengembre Anderson (1823–1903), Shepherd Piper (1881), (licencja: public domaine),
źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Anderson_Sophie_Shepherd_Piper_1881.jpg
Copyright © 2010 by Wydawnictwo „Armoryka”
Wydawnictwo ARMORYKA
ul. Krucza 16
27–600 Sandomierz
tel 15 833 21 41
e–mail: wydawnictwo.armoryka@interia.pl
http://www.armoryka.strefa.pl/
ISBN 978–83–62173–53–2
Bajka o chłopie, smoku, lisicy i kurach
Dzionek był piękny. Pozłocista słoneczna kula leniwie wspinała
się ku zenitowi firmamentu, który błękitnym baldachimem, nie
splamionym nawet jedną chmurką rozpinał się nad ziemią.
Po polnej, wyboistej drodze, wzniecając obłoczki kurzu, sunęła
z turkotem drewnianych, okutych żelaznymi obręczami kół, fura
ciągniona przez starą, kościstą kobyłę.
Na furze zaś siedział, rozparty na snopku żytniej słomy przy-
krytym połataną derką, niestary jeszcze chłop. Nucił coś pod no-
sem i uśmiechał się z zadowoleniem sam do siebie, od czasu do
czasu zagadując do kobyły:
- No i cóż stara? Pięknie się dziś sprawiliśmy. Jeszcze się jar-
mark na dobre nie zaczął, a my jużeśmy pozbyli się wszystkiego,
co było do sprzedania i kupili wszystkiego, co było do kupienia.
Z lubością zważył w dłoni spore zawiniątko groszaków, pobrzę-
kując z cicha monetami.
Kobyła nie zwracała nań wcale uwagi i nisko opuszczając wiel-
ki łeb ciągnęła furę z mozołem.
- Pewnie na południe wrócimy do chałupy. A to się stara zadzi-
wi! No i pewnikiem pochwali za to, żem taki obrotny. A może i nie
pożałuje omasty?... - rozmarzył się w głos.
- Wiesz co? - zagadnął kobyłę. - Jeśli dzisiaj baba okrasi mi ka-
szę skwarkami to dam ci pięć garści owsa. Niech stracę!
Kobyła obróciła na te słowa swój kanciasty łeb ku mówiącemu
i - już, już otwierała pysk, jakby mu chciała za ową obietnicę po-
dziękować, ale nie zdążyła, bo chłop się zmitygował i rzekł:
- No, pięć garści to może nazbyt wiele, ale na dwie garstki, mo-
żesz liczyć.
Po obu stronach krętej, wąskiej dróżki ciągnęły się od horyzon-
tu po horyzont pola bezkresne. Łany żyta, kłoniąc kłosy pod cięża-
rem dojrzewającego ziarna, w podmuchach łagodnego wietrzyku
falowały niczym powierzchnia morskiej toni. Od zagonów koniczy-
ny smużył się słodkawy zapach kwiecia, a uszu dobiegało miłe
brzęczenie pszczół pracowicie spijających nektar.
Minął kęs czasu i pola ustąpić musiały przed zwartą ścianą
boru, pośród którego, wychylając się wysoko ponad wierzchoł-
ki najroślejszych nawet sosen, tkwiło skaliste wzgórze. Ze
wzgórza tego tryskało źródło krystalicznej wody, przelewającej
się między oślizgłymi i chłodnymi głazami, zbiegającej po po-
chyłości w dół, a później cienkim strumyczkiem wijącej się
pomiędzy drzewami i ginącej kędyś hen, w zielonkawym pół-
mroku gęstwiny.
Ucichł turkot kół na wybojach, gdy furka wtoczyła się na leśną
drogę, grubo wysłaną opadłymi, zrudziałymi igłami sosen.
Chłop nie lubił lasu. Półmrok, cisza i powaga boru onieśmielały
go. Ujął więc krzepciej lejce i już, już zamierzał się batem, aby po-
naglić kobyłę do szybszego marszu, gdy jego uszu dobiegł jakiś
dziwny odgłos. Zrazu zdało mu się, iż to skrzypienie starego stu-
dziennego żurawia, lecz rychło skrzypienie przerodziło się w ryk
potężny i rozpaczliwy.
Splunął chłop po trzykroć, aby odegnać nieszczęście i mruknął
sam do siebie:
- A cóż to za licho?
Im bardziej zbliżał się ku skalistemu wzgórzu, ryk ów narastał,
potężniał, odbijał się echem od kolumnady pni.
- A cóż to za licho? - ponownie wyszeptał chłop.
Nie miał jednak czasu, by dłużej zastanawiać się nad tym, bo-
wiem kobyła wyminąwszy zakręt, wyjechała na prosty odcinek le-
śnej drogi, biegnący u stóp skalistego zbocza. I wtedy chłop zna-
lazł się oko w oko ze... smokiem.
Gad był potężny, przypominał wyglądem ogromną jaszczurkę.
Okrywała go szarozielona łuska. Na łbie miał narośl w kształcie
rogu, a u łap potężne pazury, zdolne rozerwać wołu.
Smok miotał się wściekle, aż zrył i stratował znaczną połać
dróżki, poobdzierał korę z sosen rosnących w pobliżu, połamał
krzewy i ryczał. Przeraźliwie ryczał, a gdy zmęczył się, stękał cięż-
ko, bądź wydawał odgłos przypominający skrzypienie studzienne-
go żurawia.
Ściągnął chłop lejce i kobyła posłusznie stanęła, a później po-
czął z zaciekawieniem przyglądać się bestii. Wnet wypatrzył, iż
wielki kawał skały oberwawszy się, spadł z wysokości i przygniótł
ogon przechodzącego akurat tamtędy smoka.
Chociaż w pierwszym odruchu - na widok potwora - pomyślał
o ucieczce, zoczywszy, iż ów jest uwięziony, zaniechał tego zamia-
ru i został.
Smok na widok chłopa ucichł i znieruchomiał. Wpatrywał się
weń swoimi wyłupiastymi oczyma dość długo, a później przemó-
wił ludzkim głosem:
- Ach, co za szczęście, żeś tędy przejeżdżał, chłopie! Wielkie
szczęście! Nie uciekłeś na mój widok, a to znaczy, iż odważne
masz serce. Barczysty jesteś, ręce masz krzepkie, pewnie zdołasz
dźwignąć kamień, który spadł na mój biedny ogon? Myślę, że to
dla ciebie fraszka?
- A pewnie! - odparł chłop, którego próżność smok połaskotał mile.
- Ach, więc uczyń to, mój przyjacielu, uczyń! Uwolnij starego,
biednego smoka, a zobaczysz co ja uczynię w zamian! W tobie je-
dyna moja nadzieja na wybawienie! Nie odmawiaj mój miły przy-
jacielu! Nie odmawiaj! Bardzo, bardzo proszę!
Chłop litościwe miał serce i nie dał się długo błagać. Zeskoczył
z furki odprzęgnął kobyłę i wziąwszy dyszel, podważył nim skałę,
aby smoka uwolnić.
Ale niełatwa to była sprawa. Kamień był bardzo ciężki. Napinał
chłop mięśnie ze wszystkich sił, tak iż zdawało się, że lada chwila
popękają. Pot lał mu się z czoła, a przed oczyma - z wielkiego wy-
siłku - przelatywały ciemne płaty.
Sporo czasu minęło, nim trochę siłą, a trochę sprytem, podźwi-
gnął kamień na tyle, iż smoczysko mogło wyszarpnąć spod niego
swój ogon.
Chłop i smok przysiedli naprzeciw siebie po dwu stronach dro-
gi. Smok dmuchał na ogon i chłodził go wodą wypływającą ze ska-
ły, chłop znowu obcierał pot połą koszuli i ciężko łapał powietrze.
Tylko kobyła obojętna na wszystko co się działo, spokojnie obgry-
zała gałązki jakiegoś krzewu.
Gdy odpoczęli obaj, gad ozwał się do chłopa w te słowa:
- Ach, mój przyjacielu, to jeszcze nie koniec wszystkich moich
zmartwień. Od jednego mnie uwolniłeś, podważając skałę. Lecz
jeszcze drugie doskwiera.
- A jakież to zmartwienie, paskudo?
- Nie mów tak do mnie - smok skrzywił się szpetnie. - Nie lu-
bię, gdy ktoś brzydko mnie nazywa. Pytałeś o me drugie zmartwie-
nie? Cóż - westchnął ciężko - cóż, głodny jestem. Od wczorajszego
wieczora kęsa strawy nie miałem w paszczy, a oto już południe się
zbliża.
- Daruj, panie smoku - odpowiedział chłop na to - ale nie będę
ci mógł pomóc. Co mogłem, tom dla ciebie uczynił. Teraz jednak,
sam będziesz musiał zatroszczyć się o swój brzuch. Miałem skibkę
chleba, co to mi ją baba rano naszykowała, alem ją zjadł na jarmar-
ku.
- Chleb! - smok skrzywił się z pogardą. - Chlebem można co
najwyżej pozaklejać dziury w zębach, a mnie - tu się oblizał szyb-
ko - mięsa trzeba.
- A skądże ja ci wezmę mięsa?! - zakrzyknął chłop.
Gad skończył już z udawaniem grzecznego, szpetnie zazgrzytał,
zionął ogniem i z gniewem zakrzyknął:
- Słuchaj, durny chłopie! Głodny jestem, a zatem dać mi musisz
swoją kobyłę co wóz ciągnie, bym ją pożarł. Jeżeli odmówisz, to
i tak ją zeżrę, ale ciebie najpierw Jeśli zaś mi nie odmówisz,
wpierw zjem kobyłę, a dopiero potem ciebie.
- Ej, smoku - okrutniku - odpowiedział na to chłop. - Takaż
to twoja wdzięczność za moje litościwe serce? Jużeś zapo-
mniał, iż obiecywałeś, co też mi uczynisz w zamian jeśli cię
uwolnię?
- No właśnie - odparł smok. - Mówiłem: „zobaczysz co ci uczy-
nię, skoro mnie uwolnisz”, a zatem chcę dotrzymać słowa, bom
miał wtedy na myśli to, że cię zjem.
Załamał chłop ręce, schwycił się za głowę, a później zwrócił się
do kobyły:
- Ty żeś to szkapo była jedynym świadkiem ilem owemu gadowi
wyświadczył dobrego. Osądź zatem, czy godzi mu się zżerać cie-
bie i mnie, czy też raczej winien puścić nas wolno?
A zwracając się do smoka ciągnął:
- A ty, panie smoku, miej honoru na tyle, byś nie krzywdził nas
biedaków bez sprawiedliwego wyroku.
- Może i masz rację. Tedy zgoda. Co się odwlecze, to nie ucie-
cze! Sądź nas kobyło.
Lecz kobyła była głupia, bo zamiast mądrym wyrokiem wyrato-
wać i chłopa i siebie, rzekła tylko:
- Nie masz wdzięczności na tym świecie! Oj nie masz!
Skoro smok owo usłyszał, z zadowoleniem zionął ogniem z py-
ska i już, już miał się do zjedzenia szkapy zabrać, gdy naraz z jamy
znajdującej się pod korzeniami prastarej sosny wysunęła się lisica
i powiedziała:
- Cóż czynicie?! Nikt nie może być sędzią we własnej sprawie!
Pozwólcie raczej, iż to ja was osądzę.
Chłop i kobyła ucieszyli się, że mogą zyskać kilka chwil życia
jeszcze, bo smok zgodził się na propozycję lisicy.
Ona zaś powiedziała:
- Ponieważ nie widziałam wszystkiego dobrze od samego po-
czątku, niech smok pozwoli przywalić się głazem, a chłop niech go
ratuje, abym sprawiedliwie orzec mogła, czy istotnie go uratował.
Smok więc wsadził ogon do dziury, a chłop podważywszy dysz-
lem kamień, stoczył go tam po pochyłości. Ryknął gad przeraźli-
wie, gdy poczuł ból i dalejże miotać się na wszystkie strony, woła-
jąc:
- Ratuj mnie chłopie czym prędzej! Ratuj, bo nie wytrzymam
bólu tak wielkiego! Och! Ulituj się nade mną przyjacielu!
Już brał się chłop do dyszla, gdy lisica zakrzyknęła:
- Czy cię całkiem z rozumu obrało, durny chłopie? Ocaliłam -
dzięki podstępowi - życie tobie i twojej starej kobyle. Uciekajmyż
czym prędzej z tego miejsca, bo gdyby udało się smokowi wolność
odzyskać, to krucho byłoby z nami wszystkimi!
Zaprzągł więc chłop szkapinę do furki, rozparł się na snopku
przykrytym połataną derką, lisica przysiadła obok niego i odjecha-
li.
Gdy oddalili się spory szmat drogi i bór został już daleko za
nimi, lisica ozwała się do chłopa:
- A nie zapomniałeś jeszcze, że ocaliłam ci życie?
- Niech mnie ręka boska broni, abym miał zapomnieć! Będę ci
wdzięczny do grobowej deski.
- E tam! - skrzywiła się lisica. - Nikt się jeszcze nie napasł
wdzięcznością. Myślę, że należy mi się jakaś inna podzięka z two-
jej strony, chłopie.
- A cóż byś chciała, lisico?
- Pewnie masz kury u siebie w chałupie?
- Ano mam.
- A ile?
- Dwanaście.
- Więc daj mi je do zjedzenia. Każdego dzionka po jednej.
Tak też się stało. Chłop spełnił ową prośbę i lisica co dnia zja-
dała po jednej kurze, lecz gdy schrupała ich już jedenaście i pozo-
stała tylko jedna, żona chłopa nie mogąc ścierpieć poniesionej stra-
ty, schwyciwszy tęgiego sękacza, pobiła lisicę dotkliwie i przepę-
dziła precz.
A teraz osądźcie sami: Czyż kobyła nie miała racji, mówiąc, iż
nie było i nie ma wdzięczności na tym świecie?
O uczniu czarnoksiężnika
Przed wielu, wielu laty, tak dawno, iż nikt już nie pamięta
kiedy się to działo, w niewielkiej wioszczynie zagubionej śród
bezkresnych pól, żył pewien świniopas. Mieszkał wraz z mat-
ką, która dla zarobku najmowała się bogatym gospodarzom do
roboty w polu.
Świniopas oczywiście nie zajmował się własnymi zwierzętami,
jakże bowiem byłoby go na nie stać, skoro cały jego majątek stano-
wiły zgrzebne portki i takaż koszula. Strzegł stada nierogacizny,
którego sztuki należały do rozmaitych właścicieli, a najwięcej do
opasłego młynarza.
Pewnego czerwcowego ranka, gdy słońce ledwie wychyliło
skrawek swojej tarczy spoza widnokręgu, a wróble gnieżdżące się
pod strzechą rozpoczynały kłótnie, nasz pastuch zamiast zwlec się
z posłania i ruszyć do roboty, jak to nieodmiennie czynił co dnia,
czy był to piątek czy świątek, tym razem obrócił się tylko na drugi
bok i na powrót pogrążył we śnie.
- Wojtuś! Wojtuś! - matka delikatnie potrząsnęła go za ramię. -
Wojtuś! Czyś chory? Powiedz mi syneczku. Boli cię co? Hę? Może
ci zaparzyć mięty, albo dziurawca?
- Dajcie mi spokój matko. Nic mi nie jest.
- O la boga, la boga! - zajęczała kobieta. - To czemu nie wsta-
jesz?! Dyć stracisz robotę przy świniach, coś ją z takim trudem
zdobył.
Próbował Wojtek spać dalej, ale biadolenie matki nie pozwoliło
mu na to. Wreszcie, zgniewały go owe jęki, usiadł na posłaniu
i rzekł z irytacją:
- A to stracę! I cóż, że stracę! Ale mi też szczęście! Cięgiem
tego chrząkającego świństwa pilnować! Otóż oświadczam wam
matko, że mam dość i więcej wieprzów pasać nie będę!
- Cóż więc syneczku będziemy jedli? Teraz nam obojgu często
burczy w brzuchach, a co dopiero, kiedy nie przyniesiesz swojej
zapłaty?! O la boga! la boga! - zajęczała znowu.
- Nie turbujcie się matko. Dajcie mi trochę czasu, a ja przecie
coś mądrego wymyślę.
- O jej, jej! Jeszcze nikt się myśleniem nie najadł! Za robotę się
weź, za uczciwą, a nie za myślenie! Och! Po cóż cię ksiądz jego-
mość liter na książce wyuczył?! Przez ową książkę to wszystko
i przez owe litery!
- A żebyście wiedzieli, matko, że przez owe litery to wszystko.
Mądry człowiek prędzej do majątku przyjść może, niż ciemny.
I nie oplatajcie bodaj czego, że myśleniem nikt się nie najadł, bo
jest akurat przeciwnie.
Więcej się już Wojtek nie odezwał, chociaż matka nie ustawała
w biadoleniu. Dziwił się tylko w duchu, iż ma na to tyle sił i cier-
pliwości.
Odtąd włóczył się chłopak każdego dnia, nie bacząc na to czy
pogoda piękna, czy pochmurno i deszcz. Włóczył się śród pól, za-
puszczał do lasu, szumiącego konarami stuletnimi z pół wiorsty za
wsią.
Tak minęło kilka niedziel. Aż tu naraz któregoś ranka, zanim
jeszcze koguty przestały piać budząc się ze snu, a szary brzask led-
wo rozświetlał nieboskłon, porwał się Wojtek z posłania, czym prę-
dzej przyodział, obmył dłonie i twarz w konwi z wodą, zjadł parę
łyżek wystygłej kaszy, której zostało z poprzedniego dnia i jął szar-
pać matkę:
- Wstawajcie, matuś, wstawajcie!
- Cóż ci to się stało synku, że mnie budzisz tak wcześnie?
- Zaraz mi się musiało coś stać? Wy o jednym tylko myślicie!
Wstawać trzeba, bo daleka droga przed nami, a im prędzej wyj-
dziemy z chałupy, tym wcześniej dotrzemy do celu.
- Jaka droga?! O czym ty pleciesz? Dokąd mamy iść? Niceś
wczoraj nie mówił!
- Bom wczoraj nie był całkiem pewien, iż winienem to uczynić,
com wymyślił.
- A dzisiaj jesteś?
- A dzisiaj tak!
- Więc mi powiedz, czegoś to taki pewny?
- A zatem posłuchajcie. Pomyślałem sobie, iż najlepiej będzie, jeśli
wyuczę się na czarnoksiężnika. Taki to ma słodkie życie! Wypowie za-
klęcie i już przed nim stół pełen jadła i napitków! Wypowie inne, a złote
pieniądze sypią się z sufitu! Musicie matko, zaprowadzić mnie do czar-
noksiężnika i poprosić, aby wziął mnie w termin.
- Oj synku, syneczku! A czyż nie wiesz, że czary uprawiać do
grzech ciężki?
- Ej, matuś! Czary czarom nierówne! Ja nie myślę ludziom
szkodzić, cudzą krzywdą się tuczyć.
- To teraz tak mówisz, a cóż będzie później? Pamiętaj co mą-
drzy ludzie powiadają: „Kto przez błoto przechodzi, choćby i naj-
ostrożniej, zawsze buty pobrudzi”. Toż samo i z tobą będzie!
Długo chłopak tłumaczył, a przekonywał, zanim nakłonił mat-
kę, aby go jednak do czarnoksiężnika zawiodła. Wszakże, ruszając
w drogę, rzekła mu, iż czyni owo tylko dla świętego spokoju. Wę-
drowali i wędrowali. Dzień przechodził za dniem, a noc za nocą.
Próżno pytali ludzi w mijanych wsiach, którędy najbliżej będzie do
czarnoksiężnika. Nikt nie wiedział.
Dawno już matce i synowi skończyły się skromne zapasy jakie
zabrali ze sobą, więc musieli prosić, aby ich kto nakarmił, co nie
zawsze się udawało, dlatego też po wielokroć w owej podróży bur-
czało im z głodu w brzuchach.
Matka niejeden raz mówiła:
- Wróćmy się, Wojtuś, do chałupy. Sam widzisz, że się pewnie
nie uda do czarnoksiężnika trafić.
Ale chłopak kręcił głową i nieodmiennie odpowiadał:
- Jeszcze dzień. Jeszcze chociaż dzień.
Nareszcie któregoś wieczora, gdy znaleźli się na zupełnym
pustkowiu i widząc, iż żadną miarą nie zdążą do pobliskiej wsi
przed zmrokiem, jęli rozglądać się, gdzie by tu można głowę skło-
nić a odpocząć, i przypadkiem natknęli się na szałas owczarza.
- Dokąd to wędrujecie? - zapytał ich staruch.
A gdy mu wszystko opowiedzieli, swój zamiar wyłuszczyli,
ozwał się w te słowa:
- Macie szczęście, żeście mnie spotkali bo ja znam drogę do sie-
dliska czarnoksiężnika.
- Dalekoż to stąd? - zainteresował się Wojtek.
- Jużeście są nader blisko. Dzień, no może półtora, dnia drogi,
a będziecie na miejscu.
- A jakiż ten czarnoksiężnik? Srogi?
- E tam! Czarnoksiężnik, jak czarnoksiężnik. Zwyczajny. A sro-
gi to jest tylko wtedy, gdy mu kto za paznokcie zalezie.
- A zechce mnie wyuczyć swej sztuki? - z zaciekawieniem spy-
tał Wojtek.
- Może zechce, a może nie. Wszystko zależy od tego, czy bę-
dzie miał humor, czy mu się spodobasz i czy będziecie umieli pro-
sić. Ale teraz chodźmy już spać, bośmy wszyscy utrudzeni srodze.
* * *
Noc minęła szybko, jak to z letnimi nocami bywa. Rankiem zaś
babina wraz z Wojtkiem ruszyli w dalszą drogę. Wędrowali przez
dziką okolicę, pełną ugorów zarosłych chaszczami, zagajników
i bagien.
Wreszcie dotarli do starego dębowego lasu, który porastał stro-
me zbocza dość wysokiego wzgórza, na szczycie którego wznosił
się zamek czarnoksiężnika.
Zastukali do bramy i oto sama, zupełnie bezszelestnie, otworzy-
ła się na całą szerokość. Pośrodku dziedzińca stał niepozorny czło-
wieczek. Trudno orzec - karzeł czy też bardzo niski. Długie włosy,
smoliście czarne niczym skrzydło kruka, opadały mu na plecy i ra-
miona, zaś broda tej samej barwy skrywała pierś.
Mężczyzna odziany był w obszerny płaszcz z cienkiej czarnej
materii całej zahaftowanej w srebrzyste i złociste gwiazdy, księżyce
oraz jakoweś tajemnicze symbole i znaki. Na głowie miał czapkę
spiczastą krwistoczerwonego koloru, a w upierścienionej dłoni
dzierżył krótką laseczkę dziwacznie jakoś poskręcaną.
- Czego tu szukacie?! - zapytał niskim, chrapliwym głosem.
Babina, którą na widok czarownika ogarnął lęk tak srogi, że po-
częły drżeć jej łydki, włosy podniosły się na głowie, a rozszalałe
serce omal nie wyskoczyło z piersi, padła na kolana, wyciągnęła
ręce w błagalnym geście i płaczliwym głosem zawołała:
- O! Miłościwy panie czarnoksiężniku! Przyszłam cię uniżenie
prosić, żebyś wziął mojego Wojtusia do siebie na naukę. Żebyś go
swojego fachu wyuczył.
Zaśmiał się czarownik dziwnie jakoś niemiło i rzekł:
- Śmiałości ci nie brak, babo! A czy wiesz, że gdybym chciał, to
mógłbym was oboje zakląć w przedmioty albo li też w zwierzęta?
- A cóż by ci z tego przyszło, panie?! - ozwał się milczący dotąd
Wojtek.
- Mądre pytanie! - pochwalił go czarownik. - Ponieważ nic by
mi z tego nie przyszło, więc was nie zaczaruje. Widzę, że bystry je-
steś, chłopcze. Może i warto byłoby cię mojej sztuki wyuczyć?
- O! Tak! Pewnie, że warto! - podchwyciła baba.
- A zatem obstajesz przy tym, żebym twego Wojtka wziął do
siebie w termin?
- Weźcie go, weźcie, miłościwy czarodzieju.
- Ba! Ale ile mi za naukę zapłacisz?!
Ani Wojtek, ani jego matka na taki obrót sprawy nie byli przy-
gotowani, toteż posłyszawszy owe słowa, spojrzeli po sobie, a póź-
niej ze wstydem opuścili głowy.
- Nie mamy ani pół grosika - wyszeptała baba. - Pójdźmyż Woj-
tuś nazad do domu. Widzisz, że nie pisane ci było wyuczyć się za-
klęć?
Chłopak błagalnie spojrzał na czarownika. Ów zaś chrząknął
i tak powiedział:
- Hm, cóż. Widzę, że bardzo pragniesz zostać moim uczniem. Mogę
wziąć, cię na rok, pod warunkiem, że po tym terminie matka da mi
osiem złotych dukatów, albo zgodzi się, bym ją poddał pewnej próbie.
- A jakaż to próba! Będziesz tylko musiała pośród wszystkich
stworzeń, jakie wówczas znajdą się w moim zamku, rozpoznać pod
postacią którego kryje się twój syn.
Chciała baba odmówić, ale Wojtek począł ją całować po rękach,
prosząc:
- Zgódźcie się matuś! Zgódźcie! Toż to jedyna nadzieja dla
mnie, a i dla was też. Jak się nauczę czarować, to już nigdy biedy
nie zaznamy.
- A jak cię na zawsze utracę, synku?
- E tam! Wy cięgiem tylko o najgorszym myślicie! Czemuż to
zaraz mielibyście mnie stracić, no czemu?
- Boję się!
- To się przestańcie bać!
I został Wojtek w zamku, matka zaś wróciła do rodzinnej wsi.
* * *
Odtąd dni upływały chłopakowi na wytężonej pracy. Uczył się,
i uczył, i uczył. Od świtu, aż po zmierzch. A jeśli coś z zadanych
lekcji nie weszło mu do głowy, czarownik prał go bez miłosierdzia
grubym powrozem namoczonym w occie.
W miarę jak przemijały tygodnie i miesiące, Wojtek stawał się
coraz mądrzejszy, umiał już gadać, czytać i pisać po łacinie i grec-
ku, po hebrajsku i arabsku. Znał drogi gwiazd i planet, właściwości
ognia, wody i powietrza, metali, soli i kwasów. Znał się na truci-
znach i znał się na lekach. Słowem zrobił się zeń całkiem dobry
czarnoksiężnik.
Nie wiadomo wszakże czy byłby to wszystko wytrzymał, bo na-
uka była bardzo trudna, nie zawsze wchodziła do głowy tak szybko
jak mistrz oczekiwał, a zatem powróz nie próżnował, znacząc plecy
krwawymi pręgami.
Sił do wytrzymania dodawała Wojtkowi... śliczna dziewczyna,
córka nauczyciela. Na imię miała Niezapominajka i była zupełnym
przeciwieństwem swego ojca: Włosy miała złote, a oczy błękitne
niczym chabry rosnące śród pszenicy. Usta koralowe, szyję smukłą
i delikatne dłonie.
Pokochał ją chłopak całym sercem, a ona pokochała jego.
Nieraz gdy czarnoksiężnik opuszczał zamek, udając się - w so-
bie tylko wiadomych sprawach - między ludzi, młodzi lubili prze-
chadzać się po pięknym dębowym lesie, porastającym całe wzgó-
rze.
Lubili snuć plany na przyszłość i oddawać się słodkim roje-
niom, jak to też będzie im ze sobą dobrze, gdy w przyszłości się
pobiorą.
Ojciec dziewczęcia nader niechętnym okiem patrzył na przyjaźń
młodych, częstokroć mawiając do Wojtka:
- Wybij sobie z głowy ożenek z moją córką! Nie dla psa kiełba-
sa, nie dla kota szperka. Nazbyt wysoko sięgasz. Czy myślisz, ze
nie stać mnie na lepszego męża dla Niezapominajki?
- Kogo macie na myśli, panie? - pytał chłopak.
- A choćby mistrza Dalmasa! Ma co prawda sto dwadzieścia lat,
a moja córka dopiero szesnaście, ale za to jest bogaty! Och, jaki
bogaty! A na czarach zna się lepiej niż ja i ty i wszyscy czarownicy
w tym kraju razem wzięci. Podobno uczył się był w swej młodości
w Arabii, Indiach i Tybecie. Powiadają, iż zawadził również o Chi-
ny, ale osobiście w to nie wierzę.
- A jeśli wasza córka mnie kocha?
- To i cóż? Kocha, kocha i przestanie. A przy Dalmasie będzie
jej lepiej niż przy tobie. Zresztą o sobie samym teraz pomyśl. Oto
ledwie kilka dni, a minie rok, odkąd przybyłeś na naukę. Niedługo
przybędzie tu twoja matka. Jeśli nie ma dukatów, to musi rozpo-
znać cię pod zmienioną postacią. Jeśli zaś jej się to nie powiedzie,
już do końca życia nie przywrócę ci ludzkich kształtów! Ha! Ha!
Ha!
Słysząc to Wojtek przeraził się ogromnie. Począł ze strachu
drżeć na całym ciele, a zimny pot uperlił mu czoło. Popatrzył nań
czarnoksiężnik z ironią i rzucił na odchodnym:
- A trzęś się, trzęś. Nic ci trzęsienie nie pomoże.
I od tej pory, aż do chwili w której miała zjawić się matka, chło-
piec nie zaznał spokoju. We dnie nie mógł sobie znaleźć miejsca
w bezsenne noce rzucał się z boku na bok w wielkim łożu na pu-
chowej pościeli, próżno próbując pogrążyć się w otchłań niepamię-
ci i choćby przez kilka godzin nie myśleć o tym co go czeka.
Świtało. Ptaki dopiero budziły się, rozpoczynając swe poranne
pacierze w konarach drzew dębowego lasu. Mgła smużyła się
u stóp wzgórza, rozpełzając się po całej okolicy.
Gdy bardziej pojaśniało i słońce wychyliło się spoza widnokrę-
gu, barwiąc nieboskłon purpurą i złotem, stara kobieta z podróż-
nym kosturem w dłoni, zastukała do bramy zamczyska, a gdy owa
uchyliła się z przeraźliwym skrzypieniem, nieśmiało weszła na roz-
legły dziedziniec. I wówczas jej uszu doleciał szept:
- Nie oglądajcie się kobieto. Pilnie słuchajcie co wam rzeknę.
Jestem Niezapominajka, córka Czarnoksiężnika i chcę wam po-
móc, bo bez tego nigdy nie rozpoznacie swego syna. Pamiętajcie
o jednym. Co byście nie ujrzeli, wasz syn kryje się pod postacią
wielkiego koguta. Niech was nic nie zmyli. Pamiętajcie! Kogut!...
Szept ucichł. Babina stała niezdecydowana czas jakiś, nie bar-
dzo wiedząc co ma dalej począć, aż oto wyszedł z zamku sam cza-
rownik.
- A witaj mi, witaj! - zawołał. - Przyszłaś po swego Wojtka?
- Ano przyszłam - odparła baba.
- A dukaty masz?
- Niestety, nie mam złota.
- Cóż?! - czarownik uśmiechnął się złośliwie. - Zatem musisz
rozpoznać syna wśród stworzeń, które na ten czas znajdują się
w moim zamku. A pamiętaj, że tylko jeden raz wolno ci zgadywać!
Tylko raz!
Skończywszy mówić, klasnął w dłonie i natychmiast z rozma-
itych zakamarków jęły wychodzić: sowa, kot, tłuste wieprze, kacz-
ki, indory, dwa węże, jeden żółw i okazały kogut-karmazyn. Na
końcu pokazała się śliczna dziewczyna o błękitnych oczach i zło-
tych włosach oraz... Wojtek.
Chłopak spostrzegłszy stojącą podle bramy przybyłą, rozwarł
szeroko ramiona i zawołał:
- Oj, nareszcie, matuś, nareszcie! Oj, gnębił mnie czarownik,
gnębił. Zabierzcie mnie do domu i to jak najprędzej.
- Poznajesz swego syna? - zapytał czarnoksiężnik.
Już, już miała kobiecina bez zastanowienia pokazać palcem na
mówiącego do niej chłopaka, już, już otwierała usta aby rzec: „Oto
mój syn”, gdy naraz wspomniała na ów tajemniczy szept, który po-
słyszała wchodząc na dziedziniec zamkowy: „- Niech was nic nie
zmyli. Pamiętajcie! Kogut!”
Pokręciła zatem głową przecząco i rzekła:
- Choć podobny jak dwie krople wody do mojego Wojtka, prze-
cie to nie on!
W tejże samej chwili - ledwo dokończyła tych słów - postać
chłopaka skurczyła się, sczerniała, porosła sierścią i... przemieniła
w rosłego psa.
- Cóż, na razie ci się udało - ozwał się czarownik. - Lecz pozo-
stało jeszcze najważniejsze - rozpoznaj swego syna!
Patrzyła kobiecina i patrzyła na wszystkie stworzenia, które bie-
gały i pełzały po dziedzińcu i chociaż dobrze pamiętała słowa Nie-
zapominajki, jakoś nie mogła się zdecydować. Czas upływał, czar-
noksiężnik zaczynał się złościć.
- Prędzej, babo! Prędzej! Jak długo jeszcze mam czekać?!
Wyciągnęła drżącą rękę przed siebie i pokazując koguta, łamią-
cym się głosem rzekła:
- To on. To mój Wojtuś.
Zazgrzytał czarownik z wściekłości zębami. Zaklął szpetnie
i powiedział:
- Udało ci się. Nie wiem jakim sposobem, ale ci się udało!
A kogut począł się natychmiast rozrastać i wydłużać, aż w koń-
cu wrócił do swej poprzedniej, ludzkiej postaci. Wtedy podbiegł do
matki i ze łzami w oczach zakrzyknął:
- O! Jakże się bałem! Jak bałem! Maluczko starczyło żebyście
się pomylili matuś - a już do śmierci pozostałbym kogutem.
Później zaś przypadł czarnoksiężnikowi do nóg, objął je, z sza-
cunkiem ucałował i powiedział:
- Dzięki wam mistrzu stokrotne za wszelką wiedzę, jaką dzięki
wam posiadłem.
- Od tej pory, jako prawdziwy czarownik, nie będziesz się już nazywał
Wojtkiem, lecz Adalbertusem - odparł mistrz. - Nie ukrywam - ciągnął da-
lej - że z bólem serca cię wypuszczam z mego zamku. Wolałbym cię mieć
pod postacią koguta. Ale cóż, słowo się rzekło, a słowo rzecz święta i nie
godzi się go łamać. Idź więc z matką w swoje strony.
- Czy pozwolisz mi, panie pożegnać się z Niezapominajką?
- A żegnaj się, byle szybko!
- Pamiętaj, któregoś dnia przyjdę po ciebie - wyszeptał Wojtek
dziewczynie do ucha.
- Będę na ciebie czekała - również szeptem odpowiedziała mu
dziewczyna i w jej oczach zaszkliły się łzy.
Pobierz darmowy fragment (pdf)