Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
BIBLIOTEKA ANDRZEJA
SZLAKIEM PRZYGODY
Zane Grey
OSTATNI MIESZKANIEC
RÓWNIN
Pearl Zane Grey urodził się 31 stycznia 1872 roku w Zanesville w stanie
Ohio – w mieście, którego współzałożycielami byli jego przodkowie ze
strony matki, a zmarł w Altadena, w Kalifornii, 23 października 1939 roku.
Był jednym z najpopularniejszych i najwyżej ocenianych autorów po-
wieści o Dzikim Zachodzie, współtwórcą gatunku literackiego zwanego
dziś westernem. Jego dorobek twórczy ocenia się na około 90 książek
(głównie powieści), z których ponad dwie trzecie to westerny. Pozosta-
wił po sobie wiele książek dla młodzieży, w tym biografię młodego Jerzego
Waszyngtona, publikacje poświęcone swoim wielkim pasjom: bejsbolowi –
w który grywał w czasie studiów, a później przez pewien czas półzawodo-
wo – oraz wędkarstwu, a także liczne zbiory opowiadań.
Miłośnik dzieł J.F. Coopera i D. Defoe, a także zeszytowych powieści
przygodowych, studiował stomatologię, ale głównie po to, by uzyskać sty-
pendium sportowe. Praktykę dentystyczną porzucił potem na rzecz pisar-
stwa, podobnie imię Pearl. Debiutował wydaną w 1903 roku powieścią
historyczno-przygodową Betty Zane, otwierającą trylogię o jego przodkach
z początków Stanów Zjednoczonych. Wydał ją własnymi siłami po odrzu-
ceniu przez wydawnictwo Harper Brothers.
Przełom w jego twórczości nastąpił dopiero w 1912 roku, gdy to samo
wydawnictwo opublikowało, nie bez oporów redaktora naczelnego, Jeźdźców
krainy purpurowej bylicy. Powieść okazała się bestsellerem po dziś dzień na-
leży do najpopularniejszych dzieł Greya. Harper wydał też wcześniejsze
jego książki, w tym Ostatni mieszkaniec równin, a kariera Greya nabrała
niepohamowanego rozpędu. Dziś uchodzi za jednego z pierwszych ame-
rykańskich pisarzy milionerów. Doceniono nie tylko umiejętność snucia
fascynujących opowieści, ale i dbałość o realia, wiążącą się z jego częstymi
podróżami w poszukiwaniu inspiracji.
Jego westerny doczekały się 46 pełnometrażowych ekranizacji i 31
krótszych. Nie był to jedyny związek Zane’a Greya z filmem. W roku 1919
powołał własną wytwórnię filmową. Sprzedana jakiś czas potem, stała się
częścią podwalin wielkiego Paramountu.
W Polsce w latach międzywojennych i tuż po wojnie ukazało się
w sumie kilkanaście przekładów powieści Zane’a Greya, głównie nakładem
wydawnictwa M. Arct. W 1951 roku jego książki zostały objęte zapisem
cenzury, nakazującym także niezwłoczne wycofanie ich z bibliotek.
Powracać tam i do księgarń zaczęły dopiero w 1989 roku, w postaci publi-
kacji opartych na wydaniach przedwojennych. Dotyczyło to jednak tylko
kilku tytułów, i to niekoniecznie tych najciekawszych lub najlepszych.
Zane Grey
OSTATNI MIESZKANIEC
RÓWNIN
Przełożyła i przypisami opatrzyła Joanna Hacking
Sześćdziesiąta dziewiąta publikacja elektroniczna
Wydawnictwa JAMAKASZ
Dwudziesty ósmy tom serii:
„Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”
Tytuł oryginału angielskiego:
The Last of the Plainsmen
© Copyright for the Polish translation by Joanna Hacking, 2020
17 kolorowych ilustracji: Dariusz Kocurek
© Copyright for the cover and inside illustrations by
Dariusz Kocurek, 2020
Redaktor serii: Andrzej Zydorczak
Redakcja: Elżbieta Rogucka
Korekta: Andrzej Zydorczak
Projekt okładki: Barbara Linda
Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty
© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 20 20
Wydanie I
ISSN 2449-9137
ISBN 978-83-66268-26-5
Rozdział I
Pustynia Arizony
P
ewnego popołudnia rozbiliśmy obóz na odległym, spieczonym
od słońca pustkowiu stepu w pobliżu kępy uschniętych drzew
piniowych1. Zimny, pustynny wiatr nadciągnął wraz z nadchodzącym
szybko zmrokiem. Nawet mormoni2, którzy pomagali odnaleźć nam
szlak poprzez dryfujące piaski, o zmierzchu zapomnieli o śpiewie i mo-
dlitwie. Nasza wyczerpana i cicha grupka zgromadziła się wokół ogni-
ska. Kiedy z samotnej i melancholijnej ciemności mroku wyłoniło się
jak cienie kilku wędrujących Indian Nawaho3, powitaliśmy ich nadej-
ście z radością. Byli dobrze usposobionymi Indianami, chętnymi do
wymiany koca lub bransolety, a jeden z nich, wysoki i wychudzony
człowiek, wyglądający na wodza, znał trochę angielski.
– How4 – powiedział głębokim, piersiowym głosem.
– Hello, Noodlecoddy – powitał go Jim Emmett, mormoński prze-
wodnik.
1 Drzewo piniowe – gatunek drzewa z rodziny sosnowatych; drzewo iglaste z gęstą,
szeroką koroną, starsze okazy przybierają pokrój parasolowaty; nasiona po obraniu
z łusek, są jadalne i znane jako orzeszki piniowe.
2 Mormoni – wspólnota religijna założona w roku 1830 w USA przez Josepha Smitha;
na doktrynę mormonów składają się wątki chrześcijańskie, judaistyczne i objawienia
zawarte w Księdze Mormona; mormoni są zrzeszeni w Kościele Jezusa Chrystusa
Świętych w Dniach Ostatnich; najliczniejsi w USA (Utah), z główną świątynią w Salt
Lake City.
3 Nawahowie (Nawaho, ang. Navajo Nation, w języku navajo: Naabeehó Dine é) –
największe plemię indiańskie Ameryki Północnej liczące ponad 330 tys. osób (wg
danych statystycznych z 2010 roku). Większość z nich (ok. 173 tys.) zamieszkuje
rezerwat położony na terenie stanów: Arizona, Nowy Meksyk oraz Utah, będący za-
równo pod względem liczby mieszkańców, jak i powierzchni największym rezerwatem
Indian w USA. Podczas II wojny światowej meldunki kodowane przez szyfrantów
z plemienia Nawahów (a także Indian z kilku innych plemion) za pomocą nieznanego
Japończykom własnego języka pozwoliły Amerykanom na zachowanie tajności klu-
czowych operacji wojskowych na Pacyfiku.
4 How – indiańskie powitanie.
~ 8 ~
– Ugh!1 – mruknął Indianin.
– Wielka blada twarz – Buffalo Jones, wielki wódz – człowiek-
-bizon2 – przedstawił Jonesa Emmett.
– How – odpowiedział z godnością Nawaho, wyciągając dłoń
w przyjacielskim geście powitania.
– Jones – wielki biały wódz – chwyta bizony – wiąże je mocno –
ciągnął Emmett, wykonując ruchy ramieniem, jakby kręcił lassem.
– Nieduże… kupa małe bizony – powiedział Indianin, robiąc dło-
nią gest na wysokości kolan i uśmiechając się szeroko.
Jones podniósł się. Dobrze zbudowany, krzepki, stał w pełnym
świetle ogniska. Miał ciemną, opaloną i nieprzeniknioną twarz, surowe
usta i kwadratową szczękę, bystre oczy, półprzymknięte od wielolet-
niego przeszukiwania rozległych równin i głębokie bruzdy marsz-
czącego jego policzki. Dziwny spokój spowijał jego osobę, spokój
wypracowany długim, pełnym przygód życiem.
Podniósł obie muskularne ręce w stronę Nawaho, i rozcapierzył
palce.
– Chwytam bizony – dużo dużych bizonów – w jedno słońce.
Indianin wyprostował się, ale nadal uśmiechał się przyjacielsko.
– Ja wielki wódz – zwrócił się do Jonesa. – Ja iść daleko na północ
– Kraina Małych Patyków – Naza!3 Naza! Związywać piżmowoły4;
związywać Białego Manitou z Wielkiego Jeziora Niewolniczego5!
Naza! Naza!
1 Ugh – częściej howgh, rozpowszechnione w literaturze (np. Cooper, May) słowo
rzekomo używane przez Indian różnych plemion jako powitanie lub potwierdzenie
(„rzekłem”), opisane w tym znaczeniu przez francuskiego misjonarza św. Jana de
Brébeuf (1593-1649), działającego wśród Huronów.
2 Bizon (Bison) – rodzaj dużych ssaków wołowatych charakteryzujących się krótką,
szeroką głową, krótką szyją i wysokim kłębem; owłosienie przedniej części ciała jest
dłuższe; rodzaj obejmuje gatunki żyjące współcześnie: bizon amerykański (Bison bison),
największy obecnie ssak Ameryki Północnej oraz żubr europejski (Bison bonasus).
3 Naza – Wielki Niewolnik, Gwiazda Polarna, Duch Północy, Północny Wiatr, Zorza
Polarna, bóg Piżmowół [przyp. Z. Greya].
4 Piżmowół (wół piżmowy, Ovibos moschatus) – ssak z rodziny krętorogich; dł. do 2,5
m, wys. w kłębie ok. 1,5 m; sierść ciemna, bardzo długa; spotykany w północnej części
Kanady i na Grenlandii; mięso o zapachu piżma.
5 Manitou (także Manitu) – w wierzeniach Indian tajemnicza siła przenikająca całą
przyrodę; przejawami tej siły są konkretne zjawiska przyrody; Indianie nie wierzyli
~ 9 ~
– Naza! – odpowiedzieli Nawaho, wskazując Gwiazdę Polarną.
– Nie, nie.
– Tak, ja Blada Twarz – ja przebywać długą drogę w kierunku
zachodzącego słońca – przekraczać Wielką Wodę – przekraczać Buck-
skin1 – Siwash2 – polować na kuguary3.
Kuguar, inaczej puma, jest uznawany przez plemię Nawaho za
boga i traktują go oni z takim samym szacunkiem i bojaźnią, z jaką
Indianie znad Wielkiego Jeziora Niewolniczego otaczają woła piż-
mowego.
– Nie zabijać kuguara – kontynuował Jones, podczas gdy twarze
Indian spoważniały. – Gonić kuguara na koniu – gonić bardzo długo –
psy ścigać kuguara bardzo długo – zagonić go na drzewo! Ja wielki
wódz – ja wspinać się na drzewo – wspinać się wysoko – łapać kugua-
ra na lasso – związać kuguara mocno.
Napięte rysy twarzy Nawaho odprężyły się.
– Biały człowiek zabawny. Nie.
– Tak! – zawołał Jones, rozpościerając swoje szerokie ramiona. –
Ja silny. Ja schwytać kuguara. Ja związać kuguara. Wracać z wi-
gwam4, nie zabić kuguara.
w boga osobowego ani w duchy uosabiające „dobro” lub „zło”; nie istniał dla nich
jeden Manitou, lecz była ich nieskończona liczba; dopiero koloniści (a wśród nich
zwłaszcza chrześcijańscy misjonarze), dokonując projekcji pojęć z własnej wiary,
przyczynili się do antropomorfizacji siły Manitou do postaci Wielkiego Manitou, do-
brego lub złego ducha; Wielkie Jezioro Niewolnicze (ang. Great Slave Lake) – drugi
pod względem powierzchni zbiornik wodny znajdujący się na obszarze Terytoriów
Północno-Zachodnich w Kanadzie, oraz dziesiąty z kolei na świecie; najgłębsze jezioro
w Ameryce Północnej (maks. głęb. 614 m).
1 Buckskin (ang. The Buckskin Mountains) – łańcuch górski w zachodnio-centralnej
Arizonie, USA.
2 Siwash (j. czinuk) – dziki; od fr. słowa sauvage.
3 Kuguar (pantera florydzka, lew górski) – inne nazwy pumy (Puma concolor, Felis
concolor), zwierzęcia z rodziny kotowatych, zamieszkującego Amerykę od Kanady po
Patagonię, największego (po jaguarze) przedstawiciela kotowatych w Ameryce.
4 Wigwam – rodzaj nieprzenośnej chaty Indian Ameryki Północnej, głównie obszaru
Wielkich Jezior; budowla w formie kopuły, ewentualnie tunelu (rzadziej stożka), zbu-
dowana na szkielecie z prętów drewnianych lub ze zgiętych młodych drzew, połączo-
nych na wierzchołku, pokrywany korą (głównie brzozową), plecionymi matami trzci-
nowymi albo skórami, z pozostawionym na górze otworem dymnym; wigwam ma
~ 10 ~
– Nie! – odparł gwałtownie dziki.
– Tak – zaprotestował Jones, poważnie kiwając głową.
– Nie! – odpowiedział głośniej Nawaho, podnosząc swoją ciemną
głowę.
– Tak! – krzyknął Jones.
– WIELKIE KŁAMSTWO! – zagrzmiał Indianin.
Wybuchli śmiechem, a Jones dołączył się do ogółu. Indianin do-
sadnie wyraził ten sam sceptycyzm, z którym ja spotkałem się już
w Nowym Jorku, tylko delikatniej sugerowanym i wyjątkowo
rzadko, ale który w miarę posuwania się na zachód, gdy napotyka-
liśmy na farmerów, poszukiwaczy i kowbojów, przybierał na sile.
Jednak te kilka osób, które miałem szczęście spotkać, osób, które
naprawdę znały Jonesa, rozwiało zasiane w nim wątpliwości i zła-
godziło poczucie ośmieszenia. Przypomniałem sobie okaleczonego
starego weterana z równin, który przemawiał do mnie z właściwą na
Zachodzie bezpośredniością.
– Słuchaj młody przyjacielu, doszły mię słuchy, żeś nie mógł prze-
dostać się przez kanion z powodu śniegu na północnej krawędzi.
Szczęściarz z ciebie. Teraz wal na Nowy Jork, i nie zatrzymuj się!
Nigdy nie zmagaj się z pustynią, a już na pewno nie z mormonami.
Oni mają wodę zamiast mózgu, gorsi od tej swojej religii. Z Flag-
staff1 do farmy Jonesa będzie z dwieście pięćdziesiąt mil2, i tylko
dwa wodopoje po drodze. Znam tego faceta – Buffalo Jonesa. Po-
znałem go dawno temu, w latach siedemdziesiątych, kiedy to robił te
swoje popisy z łapaniem na lasso i przez nie stał się sławnym po-
szukiwaczem bizonów. Słyszałem o tej jego szaleńczej wyprawie
na Jałowe Ziemie3 w poszukiwaniu wołów piżmowych. Mogę się tylko
domyślać, co on będzie wyprawiał w Siwash. Będzie ganiał za
kuguarami – o pewno, że będzie – i patrzył jak skaczą. Jones zła-
zwykle jedno wejście, zakrywane skórą zwierzęcą, plecioną matą lub derką; zwykle nie
ma podłogi, na ziemi bywają rozłożone gałęzie jodłowe, skóry lub futra; na środku
znajduje się miejsce na ognisko; nazwa pochodzi z języka algonkin.
1 Flagstaff – miasto w Stanach Zjednoczonych, w północnej części stanu Arizona.
2 Mila – jednostka długości; tu: mila lądowa równa 1,609 km.
3 Jałowe Ziemie (ang. Barren Lands) – region w północnej Kanadzie; tundra.
~ 11 ~
pałby na lasso i związał samego diabła, gdyby tylko lina wytrzyma-
ła i nie spłonęła. Och! On jest piekielnie dobry w chwytaniu na lasso,
a jeszcze większe piekło zgotuje ludziom, koniom i psom.
To wszystko, co słusznie zasugerował mój przyjaciel, spowodowało
jedynie, że jeszcze bardziej chciałem wybrać Jonesa. O ile kiedyś by-
łem zainteresowany starym łowcą bizonów, to obecnie wzbudzał moją
fascynację. A teraz byłem z nim na pustyni, i widziałem go takim,
jakim był, prostym i cichym człowiekiem, który wpasowywał się
idealnie w góry, ciszę i długie dystanse podróży.
– Trudno w to wszystko uwierzyć, w te historie o Jonesie – za-
uważył Judd, jeden z ludzi Emmetta. – Jak człowiek mógłby mieć
taką siłę i nerwy? A czy to nie okrutne, żeby trzymać dzikie zwierzęta
w niewoli? Czy to nie jest przeciwko Bożemu Słowu?
Szybko, jak tylko był w stanie mówić, Jones zacytował: Potem
rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka na obraz nasz, podobnego do nas i niech
panuje nad rybami morskimi i nad ptactwem niebios, i nad bydłem,
i nad całą ziemią, i nad wszelkim płazem pełzającym po ziemi1.
– Niech panuje nad bydłem i nad całą ziemią! – powtórzył Jo-
nes, a jego donośny głos poniósł się w dal. Zacisnął swoje ogromne
pięści i szeroko rozpostarł swoje długie ramiona. – Niech panuje!
Tak mówi Słowo Boże!
Czuło się od niego moc i siłę. Nagle rozluźnił się, opuścił ramiona,
i znów ogarnął go spokój, ale przecież pokazał im blask tej wielkiej,
dziwnej i pochłaniającej jego życie pasji.
Raz opowiedział mi, jak będąc chłopcem, naraził na niebezpie-
czeństwo swoje kończyny i szyję, aby złapać wiewiórkę czarną2, jak
trzymał kurczowo to małe, złośliwe zwierzątko, choć gryzło go w rę-
kę, jak nigdy nie doświadczył zabaw wieku chłopięcego. Podczas gdy
młodzieńcy z małej wioski w Illinois3 grali i bawili się, on włóczył
1 Księga Rodzaju 1,26 – Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu; Towarzystwo
Biblijne w Polsce, Warszawa 1999.
2 Wiewiórka czarna (Sciurus niger) – największy gatunek wiewiórki nadrzewnej (40-70
cm), żyjący w Ameryce Północnej.
3 Illinois – stan w Stanach Zjednoczonych, leżący w części regionu nazywanego regio-
nem Wielkich Jezior.
~ 12 ~
się po preriach, albo po leśnych wzgórzach, albo obserwował norkę
susła. Ten ówczesny mały chłopiec był jakby ojcem tego obecnego,
dorosłego. Na sześćdziesiąt długich lat zawładnęła nim nieprzemi-
jająca pasja, aby panować nad dzikimi zwierzętami i zamieniła jego
życie w niekończącą się gonitwę.
Nasi goście, Nawahowie, opuścili nas wcześnie i zniknęli cicho
w mrokach pustyni. Tymczasem my zanurzyliśmy się ponownie
w ciszę, przerywaną jedynie cichym, monotonnym śpiewem modlą-
cego się mormona. Nagle psy gończe zjeżyły się, a stary Moze, kąśli-
wy i agresywny pies, podniósł się i zaczął szczekać na realnego lub
urojonego pustynnego włóczęgę, czy może drapieżnika. Ostra komen-
da wydana przez Jonesa spowodowała, że Moze przykucnął, a reszta
psów skupiła się razem.
– Lepiej uwiąż psy – zasugerował Jones. – Kojoty1 zbiegają się tu
ze wzgórz.
Ogary były moim oczkiem w głowie, lecz Jones odnosił się do nich
z niemałą pogardą. Nie było w tym nic dziwnego, bo ten kwintet dłu-
gouchych psów wyprowadziłyby z równowagi i świętego. Stary Moze
był psem gończym z Missouri2, którego Jones nabył w stanie budzą-
cym wiele wątpliwości, i pies zestarzał się, tropiąc szopy3. Był czarno-
-biały, posiwiały i z bliznami od walk. I jeśli kiedykolwiek jakikolwiek
pies mógłby mieć złe spojrzenie, to właśnie Moze. Machał ogonem
w taki szczególny sposób: nieokreślony, dwuznaczny, jakby zdawał
sobie sprawę ze swojej brzydoty i wiedział, że miał małe szanse na
pozyskanie przyjaciół, ale wciąż miał nadzieję i był chętny. Jeśli
o mnie chodzi, to pierwszy raz, gdy zobaczyłem ten przejaw dobrego
serca pod jego szorstką powłoką, zdobył mnie na zawsze.
1 Kojot (kojot preriowy, kujot, wilk preriowy Ameryki Północnej, Canis latrans) – ga-
tunek drapieżnego ssaka z rodziny psowatych (Canidae) o wyglądzie pośrednim mię-
dzy małym wilkiem i szakalem; ma bardziej krępą budowę, krótszą szyję i ostrzejszy
pysk niż wilk europejski; zamieszkuje obszary od Alaski do Meksyku.
2 Missouri – stan w Stanach Zjednoczonych, leżący na obszarze Wielkich Równin;
przez stan płyną dwie duże rzeki, Missisipi i Missouri.
3 Szop pracz (Procyon lotor) – drapieżny ssak z rodziny szopowatych; dł. ciała 40-65
cm, ogona 20-40 cm, masa nawet do 28 kg; ubarwienie od szarego po brązowe, z czar-
nymi pręgami biegnącymi od oczu na policzki; pożywienie przed zjedzeniem płucze
w wodzie; zamieszkuję Amerykę Północną; hodowany jako zwierzę futerkowe.
~ 13 ~
Gdyby chcieć opowiedzieć o zaniedbaniu i opuszczeniu, jakiego
doświadczył Moze aż do chwili obecnej, zajęłoby to więcej czasu,
niż historia całej wyprawy. Ale wszystkie te zdarzenia ukształtowały
jego charakter, i faktem jest, że nawet jeśli jego przodkowie nigdy nie
zdobyli żadnych nagród, to przynajmniej przekazali mu w genach
walkę. W Flagstaff przywiązaliśmy go łańcuchem na podwórzu stajni.
Następnego ranka znaleźliśmy go wiszącego po drugiej stronie
prawie ośmiostopowego płotu. Zdjęliśmy go, pewni, że będziemy
mieli przykry obowiązek pochowania go, ale Moze otrząsnął się
tylko, zamachał ogonem i rzucił się na psa stajennego. Właściwie to
walka była jego mocną stroną. Pokonał wszystkie psy w Flagstaff,
a kiedy zajadłe i żądne krwi ogary przybyły z dalekiej Kalifornii1, trzy
z nich od razu położył na łopatki, i podporządkował sobie szczenia-
ka jednym wściekłym warknięciem. Jego koronne osiągnięcie spo-
wodowało, że nawet niewzruszony zwykle Jones otworzył usta ze
zdumienia. Zabraliśmy ze sobą Moza do El Tovar2 nad Wielkim Ka-
nionem3, a ponieważ niemożliwym było przedostanie się na Pół-
nocną Krawędź4, zostawiliśmy go z jednym z ludzi Jonesa, imie-
niem Rust, który pracował na szlaku Kanionu. Rust miał odczekać
dwa tygodnie, po czym przywieźć Moza do Flagstaff. Przywiózł go
trochę przed czasem i odetchnął z ulgą, że pozbył się ciężaru. A po-
tem opowiadał różne dziwne historie, z których najbardziej uderzającą
była ta, jak Moze zerwał się z łańcucha, rzucił się do wzburzonej, roz-
szalałej rzeki Kolorado5, i próbował płynąć tuż powyżej straszliwych
1 Kalifornia (ang. California) – stan w Stanach Zjednoczonych, leżący na zachodnim
wybrzeżu USA, nad Oceanem Spokojnym.
2 El Tovar (ang. El Tovar Hotel) – hotel usytuowany dokładnie na południowej krawę-
dzi Wielkiego Kanionu w Arizonie, w USA.
3 Wielki Kanion Kolorado (ang. The Grand Canyon) – głęboki jar w środkowym biegu
rzeki Kolorado, położony na wyżynie o tej samej nazwie, w północnej części stanu
Arizona o dł. 446 km; powstał w wyniku erozji rzeki, która doprowadziła do rozcięcia
powierzchni wyżyny złożonej ze skał pamiętających jeszcze czasy mezozoiku, paleozo-
iku, a nawet prekambru.
4 Północna Krawędź (ang. The North Rim) – północna krawędź Wielkiego Kanionu
Kolorado.
5 Rzeka Kolorado – rzeka w Ameryce Północnej, płynąca przez stany: Kolorado, Utah,
Arizona, Nevada, Kalifornia oraz przez terytorium Meksyku; dł. 2330 km.
~ 14 ~
Bystrzy Sockdolager1. Rust i jego współpracownicy patrzyli, jak
pies, walcząc o życie, znika w wzburzonym wirze żółtej wody, i sły-
szeli jego skowyt w huczącym ryku wodospadów. Jedynie ryba mo-
głaby przeżyć w tych wodach; jedynie ptak mógłby wdrapać się po
tych prostopadłych, gładkich ścianach. Ale tej nocy, kiedy mężczyź-
ni dotarli kolejką linową, Moze już czekał na nich i witał merda-
niem ogona. Przepłynął rzekę i wrócił!
Co do reszty czterech podpalanych, postawnych psów gończych,
nazwałem ich: Don, Tige, Jude i Ranger. Z pomocą perswazji udało
mi się ustanowić pewien rodzaj rodzinnej relacji pomiędzy nimi a Mo-
zem. Tej nocy uwiązałem psy, ale najpierw obmyłem i posmarowałem
maścią ich poranione łapy. Moza puściłem wolno, bo stawał się ner-
wowy i drażliwy, gdy się go ograniczało.
Mormoni, ciemne postacie przykryte kocami, leżeli na piasku.
Jones wpełznął pod swój koc, a ja oddaliłem się nieznacznie od doga-
sającego ogniska, i zwróciłem się ku północy, gdzie rozciągała się pu-
stynia, tajemnicza i nieskończona. Jakże była podniosła i nieruchoma!
Wciągnąłem do płuc haust zimnego powietrza i nagle zadrżałem,
bo doznałem bliżej nieokreślonego uczucia. Coś tam było, daleko na
północy. To coś wołało do mnie z ciemności i mroku. Miałem się
z tym wkrótce spotkać.
Położyłem się spać, mając rozpościerającą się przed oczami wielką
niebiańską przestrzeń. Gwiazdy były ogromne i cudownie świeciły,
jednakże wydawały się bardziej odległe niż kiedykolwiek. Wiatr deli-
katnie przesypywał piasek. Słyszałem brzęki dzwonków na szyjach
spętanych koni. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, był stary Moze
skradający się blisko mego boku, szukający ciepła mojego ciała.
Kiedy się obudziłem, długa, blada kreska wyłaniała się z burych
chmur na wschodzie. Wolno rozciągnęła się i zabarwiła na czerwono.
W końcu poranek wstał, a śnieg na zboczach San Francisco Peaks2
1 Bystrze Sockdolager – dotyczy rzeki Kolorado w USA; bystrze – odcinek potoku czy
rzeki, w którym nurt przyspiesza, np. wskutek zwężenia lub większego spadku łożyska,
podwodnych przeszkód, mielizn.
2 San Francisco Peaks – wulkaniczny grzbiet w środkowo-północnej Arizonie; znajdu-
ją się tu cztery najwyższe szczyty Arizony.
~ 15 ~
znajdujących się za nami, nabrał różowego odcienia. Mormoni już
byli na nogach od samego świtu. To byli rośli i krzepcy mężczyźni,
raczej cisi, i sami robotnicy. Ciekawym było obserwowanie ich co-
dziennych przygotowań do wędrówki. Podróżowali z wozami i mułami,
w najbardziej prymitywny sposób z możliwych. Jones zapewniał mnie,
że dokładnie w taki sam sposób podróżowali pięćdziesiąt lat temu
ich ojcowie, przeprawiając się przez równiny do Utah1.
Czas mieliśmy dobry, ale im głębiej wchodziliśmy w pustynię,
tym powietrze stawało się cieplejsze, drzewa cedrowe coraz mniejsze,
a kępy szałwii coraz rzadsze. Odwracałem się często, żeby popatrzeć
jeszcze na szczyty San Francisco. Pokryte śniegiem wierzchołki lśniły,
wydawały się jeszcze wyższe i jawiły się wyraźnie. Ktoś kiedyś po-
wiedział, że są one widoczne z pustyni na odległość dwustu mil, że
stały się punktem orientacyjnym i budziły fascynację wszystkich tam
podróżujących.
Ile razy spoglądałem na północ, zaczynałem szybciej oddychać,
i wstrząsał mną dreszcz z zachwytu, podziwu, szacunku, i z oszoło-
mienia dla tego cudu pustyni. Ziemia nierówna, spękana i czerwonawa
zaczęła stopniowo opadać. Nagie czerwone pagórki, jak fale, odpły-
wały na północ. Czarne kopce wznosiły swoje płaskie głowy, długie
wstęgi piasku przelewały się między nimi jak strumienie, a wszystko
to chyliło się, aby zanurzyć się razem w szarym, cienistym zapomnie-
niu, w dzikiej i opustoszałej, sennej i mglistej nicości.
– Czy widzisz te białe piaszczyste wydmy tam, bardziej na le-
wo? – zapytał Emmett. – Tam płynie Małe Kolorado2. Jak myślisz,
jak to daleko stąd?
– Może ze trzydzieści mil – odpowiedziałem, dodając szacunko-
wo dziesięć mil.
– Siedemdziesiąt pięć. Dojedziemy tam pojutrze. Jeśli śnieg w gó-
rach zaczął topnieć, będziemy mieć czas na przejście.
Tego popołudnia gorący wiatr wiał mi w twarz, niósł ze sobą drob-
ny piasek, który ciął i oślepiał. Wypełniał mi gardło do tego stopnia,
1 Utah – stan w zachodniej części USA, w Wielkiej Kotlinie i Górach Skalistych.
2 Małe Kolorado (ang. The Little Colorado) – rzeka w amerykańskim stanie Arizona,
jeden z większych dopływów rzeki Kolorado.
~ 16 ~
że musiałem bez przerwy, co napełniało mnie wstydem, sięgać po
menażkę z wodą. Tej nocy, kiedy padłem wyczerpany na posłanie,
spałem jak zabity. Następnego dnia było jeszcze goręcej, wiatr wiał
silniej, piasek kłuł dotkliwiej.
Około południa konie zarżały, a muły ocknęły się ze swojego
opieszałego marszu.
– Poczuły zapach wody – powiedział Emmett. – Ja również wy-
czuwam ten zapach, pomimo upału i piasku w moich nozdrzach.
Psy, biedne czworonożne zdrożone stworzenia, dreptały na przedzie.
Kilka następnych mil gorącego piasku, żwiru i czerwonych kamieni
wokół niewysokiego płaskowyżu doprowadziło nas do Małego Ko-
lorado.
Był to szeroki strumień wartko płynącej, czerwonej i zamulonej
wody. W kanale, poprzecinanym przez powodzie, drobne strumyczki
sączyły i wiły się na wszystkie strony. Główna część rzeki przepływała
koło brzegu, na którym się znajdowaliśmy. Psy zaczęły tarzać się
w wodzie. Konie i muły chciały wbiec, ale je zatrzymaliśmy; ludzie
pili wodę i obmywali twarze. Zgodnie ze słowami mojego prze-
wodnika z Flagstaff, to było pierwsze z dwóch źródeł wody pitnej na
szlaku, dlatego też nie żałowałem sobie. Woda była pełna piachu, ale
była również przyjemnie zimna i doskonale gasiła pragnienie.
Małe Kolorado wyglądało mi na nie więcej niż płytki potok. Nie
słyszałem niczego posępnego, ponurego ani groźnego w jego melo-
dyjnym biegu.
– Nie wygląda na niebezpieczną, co? – zapytał Emmett, jakby czy-
tał w moich myślach. – Zdziwiłbyś się ilu białych, Indian, koni, owiec
i wozów jest pogrzebanych w tym grząskim gruncie.
Prawda wyszła na jaw i przestałem się już zastanawiać. Natych-
miast strumień i mokre łachy piasku przybrały inny kolor. Zdjąłem
buty i przedostałem się do małej łachy. Piasek wyglądał na ubity,
ale woda wyciekała mi wokół stóp, a kiedy uczyniłem krok, cała łacha
zaczęła trząść się jak galareta. Nacisnąłem stopą powierzchnię. Zimny,
mokry piach pochwycił mnie i próbował wciągnąć.
– Jak masz zamiar przeprawić się przez rzekę z końmi? – spyta-
łem Emmetta.
~ 17 ~
– Musimy spróbować – odpowiedział. – Uwiążemy po dwa za-
przęgi do jednego wozu i przeprawimy je przez rzekę. Robiłem to
już w gorszych warunkach. Raz zaprzęg utknął i musiałem go zosta-
wić. Innym razem stan wody był tak wysoki, że zmyło mnie w dół
rzeki.
Emmett wysłał najpierw do rzeki swego syna na mule. Jeździec
smagnął zwierzę batem, zanurzył się i rozpryskując wodę, przekroczył
rzekę w tempie zbliżonym do galopu. Powrócił w podobny sposób
i zameldował o jednym niebezpiecznym miejscu w pobliżu drugiego
brzegu.
Jones i ja wdrapaliśmy się na pierwszy wóz. Próbowaliśmy wziąć
ze sobą psy, ale nie chciały iść z nami. Emmett musiał uderzyć batem
zaprzęgnięte do wozu cztery konie, aby ruszyły. Pozostali mormoni
jechali wzdłuż wozu, krzyczeli na nie i również używali swych biczy.
Wóz wtoczył się do wody z ogromnym pluskiem. Zanim ujechali-
śmy dwadzieścia stóp1, byliśmy już kompletnie przemoczeni. Za-
nurzające się konie zniknęły w żółtym rozbryzgu. Rwący strumień
pędził pomiędzy kołami wozu, mormoni wrzeszczeli. Chciałem coś
dojrzeć, ale nie mogłem z powodu zasłony żółtej mgły. Jones wrza-
snął mi coś do ucha, ale nie mogłem nic zrozumieć. Nagle koła wozu
natrafiły na kamień czy też kłodę, prawie nas przechylając. Błotny
chlust oślepił mnie. Krzyknąłem z emocji i uderzyłem Jonesa w plecy.
W następnej chwili entuzjazm, jaki towarzyszył jeździe, ustąpił miej-
sca scenie jak z horroru. Zdawało się, że się wleczemy, że niemal
stoimy w miejscu. Ktoś ryknął: „Koń leży!”. Jedna chwila bolesnej
niepewności, podczas której wyobraźnia podsuwała obraz kolejnej
tragedii na liście tej zdradliwej rzeki – moment pełen intensywnych
uczuć, rozprysk wody na twarzy, i wrzask, i wściekłość. Nagle trzy
pozostałe konie wyciągnęły swojego towarzysza z grząskich piasków.
Wstał na nogi i rzucił się naprzód. Pobudzone strachem konie zwięk-
szyły swoje wysiłki i wśród rozbryzgów wody przegalopowały pozo-
stały dystans do przeciwległego brzegu.
1 Stopa – angielska miara długości (foot), stosowana od czasów rzymskich, wynosi
30,48 cm.
~ 18 ~
Jones wyglądał na zdegustowanego. Jak wszyscy mieszkańcy rów-
nin, nienawidził wody. Emmett i jego ludzie ze spokojem wyprzęgali
konie. Na ich opalonych na brąz twarzach nie było śladu niepokoju,
czy choćby podekscytowania.
– Wyszło nam całkiem dobrze i łatwo – zauważył Emmett.
Siadłem sobie i zacząłem się zastanawiać, co właściwie zdaniem
Jonesa i Emmetta zasługiwałoby na miano naprawdę niebezpiecznego.
Miałem coraz większe przeczucie, że niedługo się dowiem. Doświad-
czenie tego było dla mnie niejako dopiero w powijakach. Tam, daleko
na pustyni, to coś, co mnie wołało, miało objawić ciężkie, głębokie
i ryzykowne życie. Zacząłem już w sobie przygotowywać rezerwy
męstwa i wytrzymałości.
Pozostałe wozy przeprawiły się bez żadnych niespodzianek, ale
psy nie weszły na żaden z nich. Jones nawoływał je i nawoływał. Psy
wyły i wyły. W końcu przedostałem się przez wodę pomiędzy prze-
szkodami na odległość kilku setek jardów1 bliżej psów. Moze leżał na
ziemi, ale pozostałe skamlały i wyły w stanie wielkiego niepokoju.
Wołałem i wołałem. Odpowiedziały, nawet wbiegły do wody, ale nie
odważyły się przekroczyć rzeki.
– Tutaj, Moze! Tutaj, ty dzikusie! – krzyczałem, tracąc cierpli-
wość. – Przecież przepłynąłeś już Wielkie Kolorado, a to jest zale-
dwie strumyczek. No dalej!
To zdecydowanie dotknęło Moza, bo zaszczekał i rzucił się do wo-
dy. Rozbryzgał ją na wszystkie strony, a kiedy zaczął płynąć, pruł
piersią nurt z mocą i energią. Dotarł do brzegu prawie równo ze mną.
Zamerdał ogonem. Żeby nie być gorszymi i nie pozostać w tyle, Jude,
Tige i Don poszły za jego przykładem. I tak najpierw pierwszy, a po-
tem po kolei następne zaczynały płynąć niesione nurtem. Wychodziły
na ląd obok mnie. Takim to sposobem Ranger, szczeniak, został sam
na przeciwległym brzegu. Ze wszystkich żałosnych skomleń jakie
w życiu słyszałem, wydanych kiedykolwiek przez przerażone i samotne
szczenię, jego wyrażał największe osamotnienie. Raz za razem rzucał
1 Jard (ang. yard) – miara długości używana w krajach anglosaskich, równa 0,9144 m.
~ 19 ~
się w wodę, i wśród gorzkiego wycia rozpaczy zawracał na brzeg.
Nawoływałem go, aż w końcu zmieniłem taktykę. Z nadzieją, że go
zmotywuję poprzez udawaną obojętność, zacząłem się oddalać. To
złamało mu serce. Zadarł łeb do góry i zawył przeciągle, z głębokim
smutkiem, w taki sposób, że zabrzmiało to jak modlitwa i zdał się na
łaskę żółtego nurtu rzeki. Ranger pływał jak uczniak. Wyglądało to
tak, jakby bał się zamoczyć. Jego przednie łapy cały czas poruszały się
w powietrzu przed nosem. Kiedy trafił na wartki, rwący nurt, po-
szedł w dół strumienia jak błyskawica, ale wciąż radził sobie dzielnie.
Próbowałem podążać za nim wzdłuż łachy piachu, ale nie nadąża-
łem. Zachęcałem go okrzykami. Zniosło go daleko w dół strumienia,
utknął na wysepce, przeszedł przez nią i znów wskoczył do wody.
Ledwie zauważyłem go, jak dotarł do brzegu. Kiedy nareszcie dotar-
łem na suchy ląd, Ranger czekał tam na mnie mokry i rozczochrany,
ale dumny i szczęśliwy.
Po lunchu1 rozpoczęliśmy siedemdziesięciomilowy odcinek od
Małego do Wielkiego Kolorado.
W wyobraźni miałem obraz pustyni jako rozległej, piaszczystej
równiny, płaskiej i monotonnej. Rzeczywistość pokazała mi samotne,
lśniące w słońcu góry, długie linie czerwonych urwisk, białe piaski
wydm i wzgórza niebieskawej gliny, obszary równinne – a w tym
wszystkim świat o wielu odcieniach, świat bez granic, wspaniały i pięk-
ny, zatracający się w purpurowej poświacie zachodzącego słońca.
Rozrzedzone, czyste, słodkie, suche pustynne powietrze niosło ze
sobą błogość, rozmarzenie, wieści o czymś nieuchwytnym, odległym
i urzekającą obietnicę. Wszystko wydawało się unosić na tej obietnicy:
woń kwiatów, piękno i wdzięk kobiet, słodycz muzyki, tajemnica
życia. To było powietrze, którym oddychali Lotofagowie2, kiedy śnili
i marzyli, a ich wędrówka była już zakończona.
1 Lunch – szybki, lekki posiłek spożywany w godz. 10.00-13.00.
2 Lotofagowie (Zjadacze Lotosu) – w mitologii greckiej przyjaźnie usposobiony lud,
u których przebywał Odyseusz (Odyseja), żywiący się jedynie owocami lotosu oraz
rozgniecionymi kwiatami; częstowali przybyszy tą wyśmienitą potrawą, przez co
podróżny zapominał o wszystkim, chcąc jedynie pozostać w ich kraju.
~ 20 ~
Po przejściu Małego Kolorado zaczęliśmy się znów wspinać. Piach
zgęstniał, konie zmagały się, jeźdźcy zakrywali twarze. Psy zaczęły
powłóczyć łapami i pozostawać w tyle. Ranger musiał być wsadzony
na wóz, a po nim, jeden po drugim, wszystkie psy poza Mozem. Od-
mówił jazdy wozem i truchtał obok ze zwieszonym łbem.
Daleko z przodu widniały różowe urwiska, nierówne płaskowyże,
ciemne, wulkaniczne odnogi Wielkiego Kolorado i wzywały nas do
siebie. Były jednak oddalone o setkę mil drogi przez ruchome piaski,
spiekotę dnia i ostre skały. Za nami widniały przez cały czas szczyty
San Francisco Peaks, zimne i nieskalane, widoczne wyraźnie i w roz-
rzedzonej atmosferze wydające się leżeć blisko.
Rozbiliśmy obóz niedaleko dołu z wodą, który znajdował się w głę-
bokim, żółtawym wąwozie rzeki, w ruinie skał, cichym jak grób. Ka-
łuża wody na dnie kanionu była pokryta zielonkawą pianą. Jeden rzut
oka na nią skutecznie zgasił moje pragnienie. Nie mogłem zasnąć tej
nocy, leżałem i godzinami wpatrywałem się w ogromne gwiazdy.
Cisza stała się boleśnie uciążliwa i gdyby Jones nie zaczął wydawać
dźwięków przez sen godnych lokomotywy, chyba bym wstał, albo za-
czął krzyczeć na głos. Tymczasem to chrapanie zagłuszało wszystko
inne dokoła. Ranek wstał szary i ponury. Byłem zdrętwiały i obolały,
język miałem sztywny jak kołek.
Przez cały dzień podejmowaliśmy wyzwanie i zmagaliśmy się
z gorącym, unoszącym się piaskiem. Znów zapadła noc, zimna
i wietrzna. Spałem dobrze do chwili, gdy jeden z mułów nastąpił na
moje posłanie, co nie ułatwiło odpoczynku. Świtem zimne i szare
chmury próbowały przysłonić różany wschód. Z trudem się podnio-
słem. Miałem spękane usta, mój język spuchł do dwukrotnej wielko-
ści, oczy piekły i szczypały. Woda w beczkach i antałkach skończyła
się. Doły, które zostały wykopane w piachu suchego koryta rzeki
poprzedniego wieczora, rano zawierały tylko skąpą ilość błotnistej,
alkalicznej wody, którą daliśmy koniom.
Tylko dwa razy tego dnia doświadczyłem czegoś na kształt en-
tuzjazmu. Dotarliśmy do miejsca, gdzie mogliśmy ujrzeć wspaniałą
różnorodność pustynnego terenu. Długi łańcuch pięknie zaokrąglo-
~ 21 ~
nych glinianych kamieni wyznaczał szlak. Były tak symetryczne, jak-
by wyszły spod ręki rzeźbiarza. Jasnoniebieskie, ciemnoniebieskie,
szaroniebieskie, morskie, kobaltowe – każdy możliwy odcień nie-
bieskiego, ale tylko niebieskiego – nie było innego koloru. Drugi raz
byłem pod wielkim wrażeniem, gdy dotarliśmy do wierzchołka grzbietu
górskiego. Przechodziliśmy właśnie przez czerwone ziemie. Jones miał
odpowiednią dla nich nazwę, która doskonale opisywała żar między
tymi wysokimi, czerwonymi grzbietami. Dotarliśmy tam w momen-
cie, gdy czerwień gwałtownie przechodziła w szarość. Wyglądało na
to, że to ja zawsze dostrzegałem rzeczy pierwszy, zawołałem więc:
– Spójrzcie! Tam są drzewa i czerwone jezioro!
– Nie młodzieńcze, to nie jezioro – powiedział stary Jim, uśmie-
chając się do mnie. – To coś, czego doświadczają podróżnicy na pu-
styni. To tylko miraż.
W taki oto sposób doszedłem do poznania tej złudnej rzeczy, tego
mirażu, pięknego kłamstwa, nieprawdziwego jak schody z piasku.
Daleko na północy perliło się w słońcu przejrzyste jezioro. Wyso-
kie i majestatyczne drzewa z falującymi zielonymi liśćmi otaczały
wodę. Było tam przez długi czas. Uśmiechało się do słońca, prawie
namacalne. A potem zniknęło. Doświadczałem realnego poczucia
straty. Iluzja była tak realna, iż nie mogłem uwierzyć, że nie będę
za chwilę pił, taplał i pluskał się w chłodnej, orzeźwiającej wodzie.
Rozczarowanie było głębokie. Coś takiego może doprowadzić do
szaleństwa zagubionego na pustyni poszukiwacza lub zaganiacza
stada. Czy nie byłaby to straszna rzecz, umierając z pragnienia, ujrzeć
perlistą wodę, prawie czuć jej zapach, smak i nagle zrozumieć, że
był to jedynie fałszywy szlak pustyni, wabik, urojenie? Przestałem
się zastanawiać nad mormonami, ich poszukiwaniami wody i ich roz-
mowami o niej. Nie rozumiałem jej prawdziwego znaczenia, jej wagi.
Nie wiedziałem, czym była woda. Nigdy jej naprawdę nie doceniałem.
Dlatego też to było moje przeznaczenie, by zrozumieć, że woda to naj-
wspanialsza rzecz na świecie. Pochylałem się nad dołem głębokim
na trzy stopy, znajdującym się w dnie wyschniętego koryta rzeki
i obserwowałem, jak woda sączy się, przecieka przez piasek i wy-
pełnia wolno dół. Czułem, jak rozluźnia mój wysuszony język, jak
~ 22 ~
rozlewa się po całym moim wyschniętym ciele, napełniając je siłą
i życiem. Mówi się, że woda stanowi trzy czwarte całego wszech-
świata. Jednakże na pustyni jest całym światem, i całym życiem.
Minęły dwa dni wypełnione gorącym piaskiem, wiatrem i ośle-
piającym słońcem. Mormoni nie śpiewali już wieczorami. Jones mil-
czał. Psy leżały bezwładnie.
Niedaleko Moncaupie Wash zastała nas burza piaskowa. Konie
odwróciły się tyłem do kierunku wiatru i schyliły cierpliwie łby. Mor-
moni zakryli się. Ja owinąłem sobie głowę kocem i schowałem się za
krzaczkiem szałwii. Wiatr nawiewał piach i ryczał głucho. Otaczała
nas niesamowita żółta mgła. Piasek przedostawał się przez gałązki
krzaku i przesypywał się z delikatnym szelestem, podobnym do wiatru
w zbożu. Co jakiś czas unosiłem brzeg koca i zerkałem na zewnątrz.
W miejscu, gdzie znajdowały się moje stopy, był ogromny kopiec
piachu. Dotknąłem koca, był ciężki od piasku, wolno opadł na mnie.
Nagle, tak samo szybko jak się pojawiła, burza ustała. Świat do-
okoła nas był zmieniony. Szlak został zasypany. Koła wozów tkwi-
ły głęboko w piachu, konie wyglądały jak chodzące wydmy. Piasek
trzeszczał mi w zębach.
Ruszyliśmy naprzód. Po drodze napotkaliśmy na długi rząd skrze-
mieniałych drzew1, niektóre z nich, wysokie niegdyś na sto stóp, leżały
w miejscu, gdzie upadły tysiące lat temu. Roiły się od białych mró-
wek. Wspinając się wolno piaszczystym szlakiem, okrążyliśmy wiel-
kie czerwone urwisko z poszarpanymi szczytami, które wydawało
się to przeszkodą nie do pokonania. Znów pojawiły się krzaki szałwii
i rzadko rosnące cedry. Zatrzymaliśmy się wśród nich na kolejną noc.
W okolicy jednego z drzew doszło do mych uszu żałosne beczenie
zwierzęcia. Poszedłem za dźwiękiem i wkrótce znalazłem małe, biało-
-czarne jagnię. Z trudem wstało i chętnie podeszło do mnie. Podnio-
słem je i skierowałem się w stronę wozu.
1 Skrzemieniałe drewno – skamieniałości drewna z minionych okresów geologicz-
nych, zachowane dzięki pogrzebaniu drewna w osadzie, a następnie zastąpieniu
pierwotnej substancji drewna przez krzemionkę (chalcedon lub opal) pochodzącą
z roztworów krążących w osadzie; w procesie tym często zachowane zostają wszel-
kie szczegóły budowy drewna i jego struktura.
Niedaleko Moncaupie Wash zastała nas burza piaskowa.
Konie odwróciły się tyłem do kierunku wiatru i schyliły cierpliwie łby.
~ 23 ~
– To jagnię plemienia Nawaho – powiedział Emmett. – Zgubiło
się. Gdzieś blisko muszą być Indianie.
– „Słyszeliśmy jego wołanie na pustyni”1 – zacytował jeden z mor-
monów.
Razem z Jonesem wspięliśmy się na położony niedaleko obozu
czerwony płaskowyż, aby popatrzeć na zachód słońca. Cały zachodni
świat tonął w złotym ogniu. Snopy światła wystrzeliwały w górę,
a wstęgi jasnego złota, zabarwiające się na różowo, otaczały ognistą,
chowającą się za horyzont kulę. Nagle słońce zaszło, złoto stało się
szare, następnie liliowe, a cienie utworzyły głęboki wąwóz u naszych
stóp. Zmiany zachodziły tak szybko, że nagle otoczyła nas noc, uro-
czysta i imponująca noc pustyni. Spokój i cisza, jakże święte, opa-
nowały to miejsce tak, że nikt nie odważyłby się ich przerwać. Były
nieskończone. Władały minionymi wiekami i wiecznością.
Kolejne dni i kolejne mile, mile, mile, mile! Ostatni dzień jazdy
do Wielkiego Kolorado był niezapomniany. Kierowaliśmy się w stro-
nę czoła gigantycznego, czerwonego klifu, prawdziwego piekła, nie-
samowicie gorącego, oślepiającego, straszliwego. Górował nad nami,
coraz wyższy i wyższy. Gdy wreszcie dotarliśmy do tej piekielnej
zapory, usłyszeliśmy tępy, dudniący ryk wody i znaleźliśmy się na
krętej ścieżce, wyciętej w skale wiszącej nad płynącą w dole rzeką
Kolorado. Pierwsze spotkanie z najbardziej osławionymi cudami
natury bardzo często przynosi rozczarowanie, ale nie można tego było
powiedzieć o mieniącej się krwistym odcieniem czerwieni Rio Colo-
rado. Emanowała przerażającym pięknem. Przykuwała mój wzrok
tak mocno, że ledwie mogłem go oderwać, aby spojrzeć w kierun-
ku wskazywanym dumnie przez Emmetta – na jego chatę leżącą na
przeciwnym brzegu rzeki. Oaza osadzona pomiędzy zwisającymi
czerwonymi urwiskami. Jakże przyjemna dla oka była zieleń lu-
cerny i topoli! Jadące wzdłuż skarpy wozy miały niewiele wolnego
miejsca, a stromy spadek w czerwoną, mętną, dziką rzekę wyglądał
przerażająco.
1 Cytat z Księgi Mormona (ang. The Book of Mormon) – jednej ze świętych ksiąg
wiernych różnych denominacji mormońskich.
~ 24 ~
Ujrzałem bystrza na rzece, w miejscu gdzie Kolorado wpadała do
kanciastego czoła Wielkiego Kanionu Arizony. Stan wody był wy-
soki, a głęboki, odbijający się echem huk rzeki był straszliwy. Wzdry-
gnąłem się na samą myśl o przechodzeniu nad tymi bystrzami.
Ściany z brązu rozchodziły się na boki w miarę, jak posuwaliśmy
się naprzód i znaleźliśmy się niebawem na dnie, gdzie zobaczyliśmy
długą stalową linę rozciągniętą w poprzek rzeki. Pod nią biegła
zwykła lina. Po drugiej stronie stała przycumowana do brzegu stara
płaskodenna łódź.
– Czy mamy zamiar przeprawiać się tym czymś? – zapytałem
Emmetta, wskazując łódź.
– Wszyscy będziemy po drugiej stronie zanim zapadnie zmrok –
odpowiedział pogodnie.
Pomyślałem sobie, że raczej wolałbym już sam zawrócić na pu-
stynię, niż zaufać takiej łajbie, i to na takiej rzece. A to wszystko dlate-
go, że miałem już doświadczenie ze zdradliwymi rzekami i uważałem
się za znawcę niebezpiecznych nurtów. Kolorado wypływała z groź-
nym rykiem z gigantycznej szczeliny w czerwonej ścianie, i kotłując
się, wirując, pęczniejąc, zmierzała w dół, ku miejscu swojej niewoli
i ujarzmienia w kamienistym kanionie.
W odpowiedzi na wystrzały, na drugim brzegu pojawił się czło-
wiek Emmetta. Zjechał w dół, zatrzymując się w miejscu cumowania
promu. Wsiadł do małej łódki i przez dłuższy czas wiosłował praco-
wicie pod prąd, zanim zaczął przeprawiać się na drugą stronę, a wów-
czas to dał się porwać prądowi. Zmiotło go w dół rzeki, zakręciło
łódką dwa razy, ale dotarł bezpiecznie do naszego brzegu. Zabrał ze
sobą dwóch ludzi i znów zaczął wiosłować w górę rzeki, trzymając
się blisko brzegu i powrócił na drugą stronę w taki sam sposób,
w jaki przedostał się do nas.
Trzej mężczyźni wypchnęli płaskodenną łódź na wodę, i chwy-
tając za linę nad głowami, zaczęli ciągnąć. Poruszała się łatwo. Gdy
napotkała na nurt, metalowa lina obwisła, wody rzeki zabulgotały
i wezbrały się pod nią, wznosząc na przemian jeden jej koniec, a po-
tem drugi. Pomimo tego wystarczyło pięć minut, żeby przeciągnąć
szalupę.
~ 25 ~
Była to prymitywna konstrukcja. Podłużna, zbudowana z cięż-
kich, ułożonych luźno desek, i na dodatek przeciekała. Kiedy Jones
zasugerował, abyśmy jak najszybciej to zrobili i mieli to za sobą, po-
parłem go i razem wsiedliśmy do łodzi. Powiedział, że nie podoba mu
się takielunek1, a gdy myślałem sobie o jego znikomych technicz-
nych zdolnościach, bynajmniej nie dodawało mi to odwagi. Konie
z pierwszego zaprzęgu musiano zaciągnąć siłą na łódź, a gdy już na
niej się znalazły, zaczęły na przemian to się cofać, to znów rzucać
naprzód.
Kiedy ruszyliśmy, czterech mężczyzn ciągnęło linę, a Emmett sie-
dział na rufie, trzymając w rękach takielunek. Jak tylko natrafiliśmy
na nurt, wypuścił olinowanie z ręki; manewr ten spowodował, że łódź
zawisła rufą w dół. Gdy ustawiła się ukośnie, znów napiął olinowa-
nie. Zauważyłem, że służyło to dwóm celom: kiedy prąd uderzył,
płynął wzdłuż łodzi, obok rufy, co łagodziło niebezpieczeństwo, a tym
samym pomogło łodzi płynąć naprzód.
Spojrzeć teraz na rzekę to jakby spojrzeć terroryście w oczy, ale
musiałem to zrobić. To było piekło. Ryczała głuchym, ponurym gło-
sem, warczała jak potwór. Tak, ta rzeka miała swój własny głos, i ten
głos przedziwnie się zmieniał. To jęczała, jakby coś jej dolegało, to
skowyczała i płakała. Chwilami dziwnie cichła. Jej nurt, tak złożony
i zmienny jak ludzkie życie, wrzał, pulsował i pęczniał. To samo „pęcz-
nienie” było rzeczą nie do opanowania. Było jak huczący wypór wody
po podwodnej eksplozji. Po czym nagle nurt wygładzał się i stawał
się spokojny jak polany oliwą. To przemieszczał się z jednego toru
wodnego na drugi, to wdzierał się do środka rzeki. Wił się od jed-
nego brzegu do drugiego. I znów wzbierał niedaleko łodzi, tworząc
wielkie, wrzące i syczące wiry.
– Popatrz! Tam wypływa ze skały! – Jones wrzasnął mi do ucha.
Spojrzałem w górę rzeki i zobaczyłem potężne granitowe ściany
z gigantycznym pęknięciem, które musiało mieć miejsce podczas
1 Takielunek – osprzęt żaglowca związany z jego napędem i znajdujący się ponad po-
kładem (olinowanie, drzewca, bloczki itp., czasami także maszty), w sensie węższym
samo olinowanie.
~ 26 ~
strasznego ruchu sejsmicznego, a z tego pęknięcia wylewała się ciem-
na, dzika i tajemnicza powódź.
Gdy wreszcie dotarliśmy do brzegu, byłem zlany zimnym potem,
i wyskoczyłem na ląd, zanim jeszcze łódź została odpowiednio przy-
cumowana.
Emmett był mokry do pasa, ponieważ obryzgała go fala. Kiedy
tak siedział, poprawiając takielunek, zagadnąłem go, że musi być
znakomitym pływakiem, skoro podjął się takiego wyzwania.
– Wcale nie, a nawet, gdybym był, i tak na nic by to się tutaj nie
przydało – odpowiedział. – Jak tylko człowiek znajdzie się w tych
wodach, już po nim.
– Mieliście tu jakieś poważne wypadki? – zapytałem.
– Nie. Utonęło tylko dwóch naszych ludzi w zeszłym roku. Wi-
dzisz, mieliśmy holować łódź w górę rzeki, wiosłując, a wówczas nie
mieliśmy metalowej liny. Powyżej tego miejsca tutaj, po tej stronie,
łódź uderzyła w głaz i prąd porwał zaprzęg oraz dwóch ludzi.
– Nie próbowaliście ich ratować? – spytałem po chwili.
– Nie było sensu. Nie wypłynęli już na powierzchnię.
– Stan wody musi być wysoki – kontynuowałem, wzdrygając się
na widok kłębiących się belek, kłód i wirów.
– Ano jest wysoki i jeszcze się podnosi. Jeśli nie przeprawię reszty
dziś, będę musiał zaczekać, aż poziom wody opadnie. O tej porze
roku rzeka wzbiera i opada co dzień, aż do czerwca. Wtedy przycho-
dzi wielka powódź i zaprzestajemy przepraw na kilka miesięcy.
Siedziałem i trzy godziny przyglądałem się, jak Emmett prze-
woził resztę swojej drużyny. Dokonał tego bez jednego wypadku, ale
kosztem ogromnego wysiłku. Przez cały ten czas w moich uszach
rozbrzmiewał ryk, grzmot i dudnienie tej niezwykle drapieżnej, za-
chłannej i zdecydowanej rzeki. Rzeki mułu i szlamu, czerwonej rzeki
o mrocznym i złowrogim znaczeniu, rzeki mającej potworną pracę
do wykonania, rzeki, która nigdy nie oddaje swoich zmarłych.
Rozdział II
Wielka równina
P
o zasłużonym odpoczynku w domu Emmetta pożegnaliśmy jego
oraz jego gościnną rodzinę, i pod przewodnictwem jego czło-
wieka na nowo rozpoczęliśmy wędrówkę po smaganym wiatrem szla-
ku. Obraliśmy teraz kierunek południowo-zachodni, podążając za
skalistą czerwoną ścianą rozciągającą się na przestrzeni setek mil, aż
do Utah. Pustynia, gorąca i zamglona, odeszła na bok, a na pierwszy
plan wysunęła się ciemna, nieregularna linia Wielkiego Kanionu prze-
cinająca płaskowyż.
Wiatr przygnany z rozległej i otwartej przestrzeni zderzył się z prze-
szkodą w postaci czerwonej ściany, więc zmienił kierunek na pół-
nocny i minął nas. Kapelusz spadł Jonesowi z głowy, stanął bokiem
i zaczął toczyć się z prędkością mniej więcej trzydziestu mil na godzi-
nę. Toczył się tak szybko, że nie mogliśmy dogonić go nawet kon-
no. Prawdopodobnie nigdy byśmy go nie dogonili, gdyby nie to, że
napotkał na swojej drodze głaz, uderzył w niego i upadł. Wszędzie
dookoła mogliśmy podziwiać kolejne manifestacje mocy pustynnego
wiatru. Drążył w klifach ogromne głazy, toczył je na równinę poniżej,
a potem, zamiatając piasek i żwir nisko, po pustynnej ziemi, smagał
nimi głazy, aż spoczęły na smukłych cokołach, tym samym rzeźbiąc
groteskowe i efektowne pomniki cudownej wytrwałości tego elementu
natury.
Późnym popołudniem, gdy dotarliśmy na szczyt płaskowyżu, Jo-
nes otrząsnął się nagle i krzyknął:
– Ha! Widzę Buckskin!
Daleko na południu widniała rozległa, czarna góra pokryta łatami
lśniącego śniegu. Mogłem dostrzec zygzakowaty zarys Wielkiego
Kanionu, rozdzielający równinę pustyni i znikający we mgle na końcu
góry. Wówczas po raz pierwszy uświadomiłem sobie wyraźnie topo-
~ 28 ~
grafię tego terenu, który otaczał nasz punktu docelowy. Góra Buckskin
kierowała swój stępiony kraniec na wschód, do Wielkiego Kanionu
i faktycznie tworzyła sto mil północnej krawędzi. Miała dziewięć ty-
sięcy stóp wysokości i śnieg na szczytach, co miało wpływ na długość
naszej podróży przez pustynię, bo musieliśmy obejść górę dookoła.
Widziałem wysokie stoki wznoszące się z pustyni i przechodzące
dalej w las.
Kiedy tak sobie podążaliśmy wesoło noga za nogą, zauważyłem,
że nie znajdujemy się już na kamienistym gruncie, i że pojawiła się
odrobina skąpej srebrzystej trawy, a następnie z gliniastego piasku
uśmiechnęły się do nas zielone gałązki z błękitnym kwiatem.
Nagle Jones wydał z siebie dziki okrzyk Komanczów1. Bardziej
przeraził mnie ten ryk, niż ręka, która grzmotnęła mnie w ramię, i przez
chwilę stałem oszołomiony.
– Tam! Patrz! Patrz! Bizony! Hej! Hej! Hej!
Poniżej nas, kilka mil dalej, na wznoszącym się pagórku, ciemniało
na tle złota wieczornego słońca wielkie stado bizonów. Nie byłem aż
tak rozentuzjazmowany jak Jones, ale ten dziki i piękny obraz wy-
zwolił we mnie ogromną radość, tak, że również wydałem okrzyk.
Ogromny i potężnie zbudowany przywódca stada uniósł łeb, patrzył
na nas przez chwilę, po czym wrócił do skubania trawy.
Pustynia przemieniała się w wielkie, falujące pastwisko, zamknięte
w ścianach czerwonych klifów, stoków Buckskin i odosobnione przez
Wielki Kanion. Tutaj znajdowało się dwa tysiące czterysta mil kwa-
dratowych prerii, bez kawałka drutu kolczastego. Pastwisko ogro-
dzone przez naturę było tak wspaniałe, że bizony mogły paść się na
równinie w zimie, a w lecie iść na chłodne wzgórza Buckskin.
Z drugiego łańcucha górskiego dostrzegliśmy chatę odznaczającą
się na tle falujących, równinnych traw i po pół godzinie byliśmy już
przy niej. Podczas gdy schodziliśmy z wozu, z chaty wyskoczył dziar-
sko brązowo-czarny pies i od razu zaatakował Moza. Słabo orientował
się w sytuacji, ponieważ Moze pognał go, zanim w ogóle zdążyłem
1 Komancze – Indianie Ameryki Północnej posługujący się językiem z grupy uto-aztec-
kiej; dawniej myśliwi prerii, obecnie w rezerwacie stanu Oklahoma.
~ 29 ~
zareagować i ich rozdzielić. Słysząc, jak Jones serdecznie się z kimś
wita, odwróciłem się w jego stronę, ale kolejna psia bójka rozpro-
szyła moją uwagę. To Don rzucił się na Moza chyba z siódmy raz.
Donowi należało się manto i właśnie je dostawał, gdy doskoczyłem
do psów i go ocaliłem.
W następnej chwili już witałem się z Frankiem i Jimem, rancze-
rami1 Jonesa. Polubiłem ich od pierwszego wejrzenia. Frank był niski,
szczupły, ale umięśniony. Miał ogromne wąsy i równoważące je ła-
godne, brązowe oczy. Jim był wyższy, trochę grubszy, miał swobodny
i schludny wygląd oraz badawcze spojrzenie. Pomimo że wyglądał na
młodego człowieka, jego włosy były białe.
– Muszę przyznać, iż cieszę się, że was wszystkich widzę – po-
wiedział Jim wolno z miękkim, południowym akcentem.
– Zsiądźcie z koni – powitał nas Frank zawołaniem typowym dla
Zachodu, bo przecież my już dawno z koni zeszliśmy – i wejdźcie.
Musicie być wykończeni. Przebyliście daleką drogę.
Mówił szybko i nerwowo, a gościnność wręcz biła od niego.
Chata była prymitywna, zbudowana z drewnianych belek, z ogrom-
nym kamiennym kominkiem w jednym końcu, rogami jeleni i skó-
rami kojotów na ścianie, siodłami i sidłami rzuconymi w rogu, oraz
z dużym, przyjemnie się kojarzącym kredensem kuchennym, stołem
i krzesłami.
Jim dorzucił drewna do tlącego się na kominku ognia. Wkrótce
płomień zwiększył się i zaczął wesoło skwierczeć.
Usiadłem na krześle z uczuciem błogosławionej ulgi. Dziesięć dni
jazdy przez pustynię za mną! Obietnica wspaniałych dni w towa-
rzystwie ostatnich mieszkańców równin przede mną. Nic dziwnego,
że ogarnęło mnie słodkie uczucie lekkości. Czy to z powodu ognia
palącego się tak żywo, wesoło i przyjemnie, czy też może rychłej
kolacji, byłem po prostu wniebowzięty.
– Dwadzieścia cieląt tej wiosny! – wrzeszczał Jones, dając mi kuk-
sańce w mój obolały bok. – Cielęta warte dziesięć tysięcy dolarów!
1 Ranczer – właściciel rancza, czyli gospodarstwa rolnego z hodowlą bydła lub koni
w Ameryce.
~ 30 ~
Był teraz zupełnie zmienionym człowiekiem. Wyglądał prawie
młodo. W oczach tańczyły mu ogniki i zacierał swoje wielkie dłonie,
zasypując Franka gradem pytań. Z dala od swojej dzikiej przyrody,
Jones był cichym i spokojnym człowiekiem. Niemożliwym było wy-
ciągnąć z niego choćby jedno słowo. Ale teraz przekonałem się, że
mógłbym poznać prawdziwego Jonesa. Przez te kilka chwil wypo-
wiedział więcej słów, niż w czasie całej wyprawy przez pustynię,
a to co powiedział, dodało co nieco do tej garstki wiedzy, którą już
posiadałem na temat jego bizonów, a jednocześnie dostarczyło kilku
interesujących informacji.
Kilka lat wcześniej zrodził się u niego pomysł, aby dokonać krzy-
żówki bizona z czarnym bydłem Galloway1, i z charakterystyczną
sobie determinacją i energią, wyruszył na poszukiwanie odpowied-
niego miejsca na pastwisko. Było to trudne przedsięwzięcie i zabrało
lata. W końcu wybór padł na dziką, zachodnią krawędź Wielkiego
Kanionu, miejsce znane tylko kilku Indianom i łowcom mustangów2.
Wówczas rozpoczęto gigantyczną akcję transportu koleją stada bizonów
z Montany3 do Salt Lake4. Dwieście dziewięćdziesiąt mil pustyni
leżącej pomiędzy domem mormonów a górą Buckskin było przeszko-
dą niemal nie do pokonania. Wyzwanie zostało podjęte i okazało się
o wiele trudniejsze, niż się spodziewano. W czasie podróży bizon
zdychał za bizonem. Wówczas Frank, prawa ręka Jonesa, wprowadził
w życie swój plan, a mianowicie – by podróżować wyłącznie nocą.
To pomogło. Bizony odpoczywały w ciągu dnia, a nocą podróżowały
etapami. W rezultacie tego duże stado dotarło na idealne pastwisko.
A tam, w środowisku tak innym dla ich rasy, ale dziwnie łatwym
do przystosowania, dobrze żyły i rozmnażały się. Krzyżówka krowy
1 Bydło Galloway – rasa bydła mięsnego powstała w surowych warunkach połu-
dniowo-zachodniej Szkocji, w rejonie Galloway (stąd nazwa); jest to rasa genetycz-
nie bezroga i posiadająca dość długą pokrywę włosową.
2 Mustangi – wtórnie zdziczałe konie zamieszkujące prerie Ameryki Północnej, po-
chodzące od przywiezionych przez Hiszpanów po odkryciu Ameryki, niegdyś liczne,
masowo wybijane w XIX w., obecnie pod ochroną.
3 Montana – stan w północno-zachodniej części USA, graniczy z Kanadą.
4 Salt Lake – hrabstwo w obecnym stanie Utah, USA.
~ 31 ~
Galloway i bizona zakończyła się sukcesem. Jones nazwał nowy
gatunek „Cattalo”. Cattalo odziedziczył po bizonach wytrzymałość
i nigdy nie wymagał sztucznego dokarmiania, ani schronienia. Stawił-
by czoło pustynnej burzy i nawałnicy nie ruszając się ze swojego
miejsca, aż pogoda się wyklaruje. Całkowicie się udomowił. Łatwy
w hodowli, nabierał szybko masy, nie wymagając wiele pożywie-
nia. Fałdy jego żołądka były tak liczne, że trawił nawet najtwardsze
kolby kukurydzy. Miał czternaście żeber z każdej strony, podczas gdy
bydło domowe miało tylko trzynaście. Dzięki temu mógł znieść cięższą
pracę i dłuższe wyprawy po wodę. Jego futro było tak gęste i lśniące,
że mogło równać się z futrem bobra albo wydry, a przy tym było tak
samo cenne, jak futro bizona. Nie można też zapomnieć o tym, że
jego mięso było wyśmienite.
Jones chciał usłyszeć każdy szczegół o tym, co się wydarzyło pod-
czas jego pobytu na Wschodzie, a zwłaszcza interesowało go owe
dwadzieścia nowych cieląt Cattalo. Każdy bizon miał nadane imię.
Również cielęta zaczął nazywać odpowiednio: „Biała Twarz”, albo
„Złośnik”. Prawie zapomniał o jedzeniu, i Frankowi też nie pozwo-
lił jeść. Uspokoił się dopiero po kolacji.
– A co z twoim drugim człowiekiem, jak mu tam – Wallace? –
zapytał Frank.
– Mieliśmy się spotkać na stacji w Wielkim Kanionie, a potem
we Flagstaff, ale się nie pojawił. Albo się wycofał, albo się minęli-
śmy. Szkoda, bo gdy wdrapiemy się na Buckskin, pomiędzy dzikie
mustangi i kuguary, prawdopodobnie będziemy go potrzebować.
– Przypuszczam, że będziesz potrzebował również mnie i Jima –
stwierdził Frank sucho z błyskiem w oku. – Stado jest w dobrym
stanie i przez jakiś czas może się beze mnie obejść.
– Tak byłoby dobrze. Jakieś ślady kuguarów w górach?
– Dużo. Widziałem dwa koło Clark Spring. Będzie ze dwa tygo-
dnie temu, jak tropiłem je w śniegu wzdłuż szlaku przez wiele mil.
Przesmykniemy się tam, jako że prowadzi on w stronę Siwash. Siwash
wypływa z Wielkiego Kanionu – to jest miejsce górskich lwów. Jakiś
czas temu spotkałem kowboja, ujeżdżacza dzikich koni, który opo-
wiedział mi o Starym Tomie i źrebakach, które zabił tej zimy.
~ 32 ~
Oczywiście chciałem usłyszeć więcej o Starym Tomie.
– To największy kuguar w tych stronach. Zostawia ślady większe
od konia, i jest widywany na Buckskin od dwunastu lat. Ten kowboj
o nazwisku Clark powiedział, że zostawił swojego osiodłanego konia
na popas niedaleko obozu, a Stary Tom zakradł się i powalił go. Nie
ma co, kuguary w tych stronach zrobiły się naprawdę zuchwałe. Ale
czemu by nie miały być? Nikt nigdy nie polował na te zwierzęta.
Widzicie, ciężko jest się dostać na górę. Ale teraz już tu jesteście,
i jeśli wielkie koty są tym, czego chcecie, na pewno je znajdziemy.
Tylko zachowajcie spokój. Macie dużo czasu. Każde przedsięwzięcie
na Buckskin wymaga czasu. Obejrzymy cielaki, a ty musisz pojeź-
dzić po równinie, nabrać wprawy, wzmocnić się. Potem zakradniemy
się na Oak. Podejrzewam, że teren będzie bagnisty, i mam nadzieję,
że nie będzie już śniegu.
– Śnieg jeszcze nie stopniał na Greenland Point – odpowiedział
Jones. – Widzieliśmy go przez lunetę na El Tovar. Chcieliśmy tam
przejść, ale Rust powiedz