Darmowy fragment publikacji:
1
3
LEKTURA SZKOLNA
Okładka i strony tytułowe
Justyna Niedzińska
Opracowanie map
Paweł Kwiatkowski
Przygotowanie edycji
Adam Poprawa
Opracowanie redakcyjne
Marianna Sokołowska
Korekta
Donata Lam
Małgorzata Denys
PIW serdecznie dziękuję Panu Henkowi Proeme
za udostępnienie brulionów i maszynopisu
Pamiętnika z powstania warszawskiego
oraz Programowi Drugiemu Polskiego Radia SA
za udostępnienie autorskiego nagrania, które po raz pierwszy
mogło zostać wykorzystane w wydaniu książkowym
www.piw.pl
© Copyright by the Estate of Miron Białoszewski, Warszawa 2014
Dystrybucja:
Dictum sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22 663 98 13 e-mail: biuro@dictum.pl
PRINTED IN POLAND
Państwowy Instytut Wydawniczy Sp. z o.o., Warszawa 2016 r.
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
e-mail: piw@piw.pl www.piw.pl
Wydanie pierwsze w tej edycji, dodruk
Skład i łamanie: Ofi cyna Poligrafi czna „Polico-Art”, Warszawa
Druk i oprawa: Drukarnia im. A. Półtawskiego, Kielce
ISBN 978-83-64822-59-9
4
l sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro,
nie było za bardzo ciepło. W południe chyba wyszedłem na
Chłodną (moja ulica wtedy, numer 40) i pamiętam, że było
dużo tramwajów, samochodów, ludzi i że zaraz po wyjściu na
rogu Żelaznej uświadomiłem sobie datę — l sierpnia — i po-
myślałem sobie chyba słowami:
„l sierpnia — święto słoneczników”. — Tyle że to pamiętam
odwrócony w Chłodną w stronę Kercelaka. A na jakim skoja-
rzeniu słoneczniki? Bo że wtedy kwitną i nawet przekwitają,
bo dojrzewają... I to, że byłem wtedy bardziej naiwny i sen-
tymentalny, niewycwaniony, po cze mu i czasy były, naiwne,
pierwotne, nieco beztroskie, romantyczne, podziemne, wojen-
ne... Więc — ale ten żółty kolor musiał w czymś być — światło
tej niepogody z do bijaniem się (i jednak z przebitką) słońca na
tramwajach czerwonych, jak to w Warszawie.
Będę szczery, przypominający sobie siebie tamtego w fak-
cikach, może za dokładny, ale za to tylko prawda będzie. Teraz
mam czterdzieści pięć lat, po tych dwudziestu trzech latach,
leżę na tapczanie cały, żywy, wolny, w dobrym stanie i humo-
rze, jest październik, noc, 67 rok, Warszawa znów ma milion
trzysta tysięcy mieszkańców. Miałem siedemnaście lat, kiedy
raz się położyłem do łóżka i pierw szy raz w życiu usłyszałem
artylerię. To był front. I to był chyba 2 wrzesień 1939. Miałem
wtedy rację, że się bardzo przeraziłem. Pięć lat potem — tak
dobrze znani Niemcy chodzili w mundurach po ulicach.
5
(Używam tu określenia „Niemcy”, i nie tylko tu, bo ina-
czej wypadnie sztucznie. Tak jak własowców miało się wtedy
często za Ukraińców. Wiedzieliśmy, że hitlerowcami byli nie
tylko Niemcy. Nawet widzieliśmy. W 1942 roku po likwida-
cji małego getta pamiętam Łotyszów. Z karabi nami. Cali na
czarno. Stali wzdłuż Siennej. Gęsto. Na aryjskim chodniku.
I całymi dniami i nocami wypatrywali w oknach żydowskiej
strony Siennej. To były resztki szyb w futrynach, zatkane pie-
rzynami. Trupie puchy. Ulicą — tą jedną ulicą — szedł od
Żelaznej do Sosnowej nie mur, ale druty kolczaste. Wzdłuż.
Jezdnia, kocie łby — po tam tej stronie miały już wysokie ba-
dyle i komosy — zdą żyły zeschnąć się i zszarzeć na węgiel.
A jednak ci aż przykucali. Tak mierzyli. I pamiętam, jak jeden
co i raz strzelał. W te okna).
Więc tego l sierpnia o jakiejś drugiej po południu Mama
powiedziała, żebym poszedł po chleb do kuzynki Teika na
Staszica; widocznie brakło chleba, a one się o to umówiły.
Poszedłem. I kiedy wracałem, pamiętam, że ludzi było bardzo
dużo i było już zamieszanie. I mówili:
— Na Ogrodowej zabili dwóch Niemców.
Zdaje się, że szedłem nie tędy, co miałem iść, bo łapali za-
raz ludzi, ale coś mi się zdaje, że szedłem właśnie Ogrodową.
Moje zamieszanie na Woli mogło być miejscowe, bo zaraz
spotkałem się ze Staszkiem P., kompozytorem, i Staszek śmiał
się potem:
— A moja mama mówiła, że dziś taki spokojny dzień.
Staszek sam widział dużo tygrysów.
— Takie czołgi jak kamienice.
Więc krążyły. Ktoś widział, jak na Mazowiecką 11 wje chało
tysiąc ludzi (naszych) na koniach. Było więc różnie. A nie było
jeszcze piątej, czyli godziny „W”. Mieliśmy ze Staszkiem iść
na Chłodną 24 do Ireny P., mojej koleżanki z tajnego uniwersy-
tetu (nasza polonistyka była na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej,
na drugim piętrze, siedziało się w szkolnych ławkach; to się
nazywało, że to są kursy handlowe Tynelskiego). Więc mieli-
6
śmy iść do niej na piątą (na siódmą byłem umówiony z Haliną,
która mieszkała z Zochą i z moim Ojcem Chmielna 32), a że
było za wcześnie, chodziliśmy po Chłodnej od Żelaznej do
Waliców i z powrotem. Kościelny wyłożył dywan na schodach
wejściowych i wystawił zielone drzewa w kubłach na pa radny
ślub. Nagle widzimy, że kościelny sprząta to wszyst ko, zwija
dywan, odnosi kubły z drzewami, ale szybko, i to nas zastano-
wiło. Wprawdzie wczoraj — czyli 31 lipca — przyszedł żegnać
się z nami Roman Ż. Akurat było słychać naraz sowiecki front,
pioruny i jednocześnie samoloty z bombami na niemieckie
dzielnice. Więc weszliśmy do Ireny. Było przed piątą. Roz-
mawiamy, nagle strzelanina. Potem tak jakby broń grubsza.
Słychać działa. I w ogóle różne rodzaje. Aż krzyk:
— Hurraaa...
— Powstanie — od razu powiedzieliśmy sobie, tak jak
i wszyscy w Warszawie.
Dziwne. Bo tego słowa nie używało się przedtem w życiu.
Tylko z historii, z książek. Już nudziło. A tu raptem... jest, i to
takie z „hurraaa” i tłumem na łubudu. To „hurraaa” i łubudu
to było zdobycie Sądów od Ogrodowej. Padał deszcz. Pilno-
waliśmy, co tylko widać. Okna Ire ny wychodziły na drugie
podwórze z czerwonym murkiem na końcu, i za tym murkiem
szło aż do Ogrodowej jesz cze jedno podwórze, z tartakiem,
szopą, z kupą desek, z wózkami. Patrzymy, a tu ktoś w nie-
mieckiej tygrysce, w furażerce, z opaską przeskakuje przez
ten czerwony murek z tamtego podwórza na nasze. Skoczył na
nasz śmietnik z klapą. Z klapy na stołek. Ze stołka na asfalt.
— Pierwszy powstaniec! — krzyknęliśmy.
— A wiesz, Mironku, że ja bym mu się oddała — powie-
działa do mnie Irena w zachwycie przez fi rankę.
Zaraz potem z Ogrodowej na tamto podwórze wpadli ludzie
i zaczęli łapać wózki i deski na barykady.
Potem — pamiętam — po ugotowaniu klusek przez Staszka
i zjedzeniu graliśmy w coś, przeglądaliśmy Gargantuę Rabe-
lais’go (pierwszy mój z nim styk). I poszliśmy spać. Oczy-
7
wiście nie było spokoju. Cały czas. Tyle że trochę przycichły
te grubsze kalibry, tak potem znane. Więc Irena poszła spać
w pokoju swoim. A my ze Stasz kiem do łóżka jej mamy w po-
koju mamy, która nie wróciła z miasta, rzecz jasna. Deszcz
padał. Drobny. Było chłodno. Słychać było karabiny — te ter-
koty. Serie bliższe, dalsze. I kolorowe rakietki. Co i raz. Po
niebie. Z tym chyba zasnęliśmy.
Pierwszy raz o bombardowaniu w życiu tak naprawdę do-
wiedziałem się w 1935 roku. Kiedy faszyści włoscy napadli
na Abisynię. Siedziała u nas kulawa Mania ze słuchawkami
na uszach, słuchała radia i nagle ogłosiła:
— Bombardują Addis-Abebę.
Wyobraziłem sobie dom na Wroniej, od ciotki Natki, nie
wiem, dlaczego ten akurat, i piąte piętro, i że tam jesteśmy na
podeście cztery i pół piętra. I że się z tymi piętrami zaczynamy
walić. Potem zaraz pomyślałem, że to chyba niemożliwe. No
ale w takim razie jak to wygląda?...
Co było 2 sierpnia 1944 roku? Na zachodzie szła od czerw-
ca ofensywa aliantów przez Francję, Belgię, Holandię. I od
Włoch. Front rosyjski stał na Wiśle. Warszawa weszła w drugi
dzień powstania. Obudziły nas huki. Padał deszcz.
Zaczęło się organizowanie. Blokowi. Dyżury. Kucie piwnic.
Przekuwanie podziemnych przejść. Całymi noca mi. Baryka-
dy. Najpierw ludzie myśleli, że ze wszystkiego, jak te z desek
z tartaku i wózków na Ogrodowej. (Ogro dowa cała — bo wyj-
rzeliśmy na nią — była w polskich fl agach — dziwne święto!).
Zebrania i narady na podwórkach. Ustalanie — kto, co. Chyba
gazetka już. Powsta niowa. W ogóle powstańcy. Się pokaza-
li. W poniemiec kim — co popadło: hełmie, butach, z byle
czym w ręku — dobrze, jak strzelało. Wyjrzeliśmy na Chłod-
ną. A prawda: ustalił się front. W całej Warszawie. Z miejsca.
A raczej ileś frontów. Które ustaliła pierwsza noc. A dzień
zaczął przesuwać. Co doniosły gazetki. Huki były. Wszystkie.
Z dział. Bomby. Karabiny. Może front? Ten prawdziwy, nie-
miecko-rosyjski. Gdzieś od Modlina szedł na Warszawę (nasza
8
wielka nadzieja). Od Woli jeszcze nie szło nic strasznego. Ale
Chłodna była w trudnej sytuacji. Była niby nasza. Chyba już
z fl agami. Ale róg Waliców i Chłodnej była jedna wacha. Róg
Żelaznej i Chłodnej — druga wacha — ten dom pod fi larami.
Wacha to znaczyło cała kamienica niemiecka, a to znaczyło —
strzelanie z piętra (z pięciu). Karabiny maszynowe. Granaty.
Coraz strzelanie pojedyncze z dachu, zza komina, ktoś ranny,
ktoś zabity. To strzelali ci ukryci.
— Gołębiarze — mówiło się. Wlatywało za nimi, szu kało,
i nic. Strzelali z naszych kamienic. Potem ich przyłapywali. Ale
było ich dużo. Wciąż. Do końca. Podobno szli za nacierającymi
czołgami i wskakiwali do bram. Waliły pociski z dział niemiec-
kich od Woli, od Dworca Towaro wego, czyli z torów, z pociągu
pancernego, od Ogrodu Saskiego. Samoloty nadlatywały i rzu-
cały bomby. Co pe wien czas. Często. Nieraz co pół godziny.
I częściej. I czołgi. I od Hali Mirowskiej. I od Woli. Chciały
zdobyć, czyli oczyścić trasę. Chłodną. Pierwsze barykady —
prowizo ryczne — drewniane — nie były nic warte. Czołgi szły
po nich. Pociski od razu to zapalały. Albo bomby zapalające.
Pamiętam, jak z kamienicy na drugim rogu Chłodnej i Żela-
znej, tej naprzeciw wachy, wyrzucali z drugiego piętra stoły,
krzesła, szafy na ulicę, a tu ludzie zaraz to łapali na poczekaniu
na barykadę. I zaraz te czołgi po niej prze chodziły.
Więc zaczęli ludzie wyrywać płyty z chodników, bruki
z ulicy. Były do tego narzędzia. Tramwajarze przyszyko wali
na powstanie ileś łomów żelaznych i kilofów. Roz dawali lu-
dziom. I tym się rozbijało bruk, podważało pły ty, rozwala-
ło twardą ziemię. Ale te dwie wachy bardzo przeszkadzały.
Wiem, że moja Mama nagle się pokazała pod 24-ym, u Ireny
na podwórzu. Niespokojna o mnie. Przyleciała zza Żelaznej —
z Chłodnej 40. Przyniosła coś jeść. Wolałem zostać tu u Ireny
ze Staszkiem. Odprowa dziłem Mamę na róg. Ten koło wachy.
Rozstaliśmy się na razie w dwie strony. Wszystko chyłkiem —
biegiem — pod osłoną barykad. Nad samym skrzyżowaniem
druty tramwajowe jakoś się poobrywały, poplątały — od
9
ob strzału — ktoś zresztą na nich powiesił portret Hitlera, co
Niemców złościło. I strzelali w to skrzyżowanie. Gołębiarze
pykali.
Nie mogę dobrze rozróżnić, co było 2, a co 3 sierpnia (śro-
da i czwartek). Obydwa dni pochmurne i z deszczy kiem. Już
z pożarami, z bombami. Obydwa dni ze zlaty waniem na dół.
— Do schronu! — czyli do zwykłych piwnic. Na narady na
podwórko, na dyżury, na roboty przy kuciu, przy budowaniu
barykad. Mieszkało się jeszcze na górze, na trzecim piętrze.
Ale już siedziało się w przedpokoju, najwyżej w kuchni, w jak
najśrodkowszych ścianach, bo waliły pociski. Spało się na
zestawionych kanapach w przedpokoju. Raz zlecieliśmy z Ire-
ną P. chyba bez butów, bo już nalot i bomby. Staszek akurat
siedział w ubikacji. Już bomby. Jakoś w nas nic. Staszek scho-
dzi po iluś minutach:
— Wiecie, że jak siedziałem na sedesie, to ten cały sedes
chodził razem ze mną i z całym piętrem... Ale jak...
Jednak nie od razu się wyszło na Chłodną. Racja. Brama,
tak jak i inne, była zabarykadowana. Postanowiliśmy wy-
wiesić fl agę. Wysadziło się ją przez żelazną kratę.
— Baczność! — i Jeszcze Polska nie zginęła.
Niemcy zaczęli walić. We fl agę. W bramę. Komuś coś było
w palec. Chyba temu porucznikowi, który wywieszał fl agę.
A może komendantowi OPL na terenie tego domu? Nie pa-
miętam. O którejś godzinie nagły straszny huk. Aż wszystko
podskoczyło. Zlecieliśmy na dół.
— Niemcy wysadzili się z wachą na rogu Waliców! —
krzyczeli ludzie.
— Poszło pięć kamienic!
Wylecieliśmy na Chłodną. Ulica była w chmurach. Ru-
dych i burych. Od cegieł, dymu. Jak to się ustało, zobaczy-
liśmy straszną zmianę. Rudoszary pył siedział na wszyst kim.
Na drzewach. Na liściach. Gruby na centymetr chyba. I to
zniszczenie. Jedna wacha ubyła. Ale jakim kosztem. Zresztą
zaczęło się już zmieniać. Na niespokojnie. I na coraz gorzej.
10
I widokowo. Od placu Żelaznej Bramy, od placu Bankowego,
od Elektoralnej, Chłodną po naszej stronie pod murem lecie-
li i lecieli ludzie, kobiety, dzieci, wszyscy schyle ni, szarzy,
posypani czymś. Pamiętam, że zachodziło słońce. Paliło się.
Ludzie lecieli i lecieli. Potokiem. Ze zbombar dowanych do-
mów. Uciekali na Wolę.
Na drugi dzień pod wieczór ze Staszkiem każą nam prze-
nosić płyty z chodnika. Na drugą stronę ulicy. Staszek złapał
płytę i przeniósł. Podziwiałem. Nagle pociski. Jeden trafi a
w drewnianą barykadę strażacką na Chłodnej, za kościołem.
Cała w ogniu. Zaraz coś wpada w Hale Mirowskie. Palą się.
Żywym płomieniem. Pomidorowe i tak. Słońce zachodzi.
Pierwszy raz pogoda. Ludzie wzdłuż murów lecą po naszej
stronie Chłodnej do Elektoralnej i dalej. Tacy jak wczoraj. Ci
sami. Uciekają z Woli.
— Ukraińcy idą od Woli i rżną. I palą na stosach!
Na piąty dzień sobota, 5 sierpień. Dużo długiego huku.
Wyleciałem do bramy.
— Wacha zdobyta! — wleciałem po schodach na górę. Z tą
radosną wieścią. Do Ireny i Staszka. Chłodna była wolna. Cała
we fl agach za chwilę. Za chwilę wyległy tłumy. Do robienia
barykad. Wszyscy. Kobiety. Starsi. Pamiętam. Ekspedientki
w białych fartuchach. I panią, starszą, która podawała mi
szybko jedną ręką cegły, bo w drugiej trzy mała torebkę. Ja
podawałem cegły tej ekspedientce w bia łym fartuchu. I tak
dalej.
— Potokiem! Potokiem! — krzykło się. Cegły się brało
z wysadzonych kamienic na rogu Waliców. Nagle samoloty.
Uciekamy na schody secesyjnej kamienicy, pod 22-gi czy pod
20-ty. Bomby. Zlatujemy do piwnicy. To był dom chyba pana
Henneberga, inżyniera, brata braci Henneberg, a ojca moich
trzech kolegów szkolno-harcerskich, u których tu byłem przed
wojną. Pamiętam, jak wtedy wszedłem do nich, było pełno lu-
dzi, otwarty balkon i straszny hałas z ulicy, tak jakby zupełnie
jeździli po mieszkaniu. Pan Henneberg wczoraj czy dziś rano
11
stał na maszcie od tramwajów, podcinał i zrzucał druty, żeby
zaplątały się pod czołgi, klął na Niemców, głośno. Niedawno,
dopiero w tym roku, ze „Stolicy” dowiedziałem się, że jeden
z braci Hennebergów młodszych, to znaczy moich kolegów,
poległ wtedy w powstaniu. Drugi też zginął. Ich matkę pa-
miętam ze szkolnych czasów, jak była w żałobie; miała bardzo
jasne włosy. Czołgi było słychać. Już szły. Na całego. Trzeba
było uciekać.
Więc w tej piwnicy w tej kamienicy — jeden starszy pan.
Przyszedł.
— Skąd pan przyszedł? — spytałem.
— Z Krakowskiego Przedmieścia.
Mówi o tym, że Niemcy łapią ludzi i gnają ich przed czoł-
gami na powstańców, żeby powstańcy w tych ludzi strzelali.
— I cała ulica spalona...
— Która? — pytam.
— No, Krakowskie Przedmieście — powiedział to bardzo
smutno.
Zdziwiłem się wtedy, pamiętam, że, po pierwsze, Krako-
wskie Przedmieście ktoś nazywa ulicą, i po drugie, że ten
starszy pan tak strasznie był o to zmartwiony, teraz się nie
dziwię.
Po bombardowaniu wyszliśmy. Wołano do następnej ba-
rykady przed samą Żelazną. Mężczyzn. Poleciałem. Rozdali
kilofy i łomy. Do bruku i płyt. Zresztą już część rowów była
wykopana. Pierwszy raz zobaczyłem, że taka plątanina rur
i przewodów. Uprzedzali, żeby kopać ostroż nie. Na czwartym
rogu Żelaznej wywrócili kiosk z papiero sami, jako przeszko-
dę, papierosy się posypały. Jeden facet zaczął zbierać.
— E, panie, w takiej chwili! — i zaczęli krzyczeć jeszcze
inni, na niego. Zawstydził się, przestał, kopał z nami dalej.
Nagle wywożą z wachy na taczkach trupy tych Niemców. Ro-
zebrani do połowy. I bosi. Wystają im zielone podeszwy. Gołe.
I czy u jednego, czy u dwóch Niemców pamiętam wystający
brzuch z taczek. Po kilku na jednych taczkach ich było. Ma
12
się ich pochować. Na skwerze przed kościołem Boromeusza.
I nie robić krzyża. A zaznaczyć koło z ziemi (co potem, mniej
więcej tak o zmroku, widziałem, że zrobili) od nowa. Bio-
rą mnie do pomocy. Wstydzę się wymówić. Ale życzę sobie
w tej chwili nalotu, żeby to zrobili za mnie. I jest. Tak szybko,
szybciutko. Nadlatują. I już bomby! że ci z taczkami rzucają te
taczki, w popłochu, trupy Niemców lecą w rowy, w wykopy,
obijają się o rury, sieci i gdzieś tam zostają głęboko. Z tym, że
ich natychmiast jacyś wydobyli, ale już inni. Po bombach. Ja
uciekłem dla wszystkiego o dwie kamienice dalej.
Potem powrót do Ireny. Postanawiamy się rozstać. No bo
żeby jednak iść do swoich matek. Irena zostaje tu, u siebie. Ja
mam iść do siebie, na Chłodną 40. Staszek do siebie. Na Sien-
ną 17. Bo ludzie lecą stamtąd i krzyczą:
— Pańska zbombardowana!
— Prosta zbombardowana!
Żegnamy się między Walicowem a Żelazną. Lecę do Że-
laznej. Dużo ludzi, rzeczy, zniszczenia, zmian, zamieszania.
Tłok. Uciekanie. Gołębiarze. Pamiętam. Patrzę: z Chłodnej
w Żelazną koło tych arkad przez te różne wertepy skręca rząd-
kiem iluś harcerzyków chyba w zielo nych mundurkach. Z bu-
telkami z benzyną. Skręcają w Że lazną. Jest pogoda. Sobota.
Słońce. Wpadam do nas. Mama jest. I oprócz Mamy:
— Babu Stefu! — bo rzeczywiście siedziała na krześle.
W dużym pokoju. Nagle. Tak ją nazywałem, bo akurat czyta-
łem Rabindranatha Tagorego, gdzie występuje Panu Babu. Ste-
fa — Żydówka — była naszą sublokatorką do wiosny 44 roku.
Półrodzina. Mieszkała przedtem u drugiej żony Ojca (nieślub-
nej, Zochy). Chmielna 32, z Zochą, moim Ojcem i Haliną. Ale
nie wiem, czy trzeba było jakichś innych powodów, czy po pro-
stu się pokłóciły, tak że któregoś dnia w 42 roku, czyli wtedy
kiedy dostaliśmy to mieszkanie na Chłodnej, po Żydach, bo
przedtem tam było getto, mur getta stał w poprzek Chłodnej
między Wronią a Towarową, getto trochę zmniejszyli, bo getto
ciągle zmniejszali, więc ileś mieszkań było wolnych, Ojciec
13
wy starał się o to: Chłodna 40, z tym, że te mieszkania były nie
tyle zdemolowane, ile miały jakiś dziwny wygląd, w naszej
kuchni leżała zaschnięta kupa na środku, ludzka oczywiście,
i właśnie tam w kuchni zamieszkała sobie Stefa, za słaniająca
się zieloną fi raneczką, jak tylko ktoś do nas przyszedł, choć
potem nieraz się odsłaniała, bo niektórych znała z przyjaciół
czy z rodziny, miała zaufanie, a zresztą bardzo niewielu o niej
wiedziało. Więc krzyknąłem wtedy:
— Skąd się pani tu wzięła!... — i się cieszymy, witamy,
krzyczymy, dziwimy, co za traf! Ja chyba najwięcej. — Babu
Stefu, coś takiego!... Jak się pani tu dostała właściwie?
— A! — Krzesło, na którym Stefa siedziała, też było
pożydowskie, tylko nie z tego domu, ale z kamienicy, która
chyba stoi do tej pory, czy ocalała, czy odbudowana, w takiej
ślepej kiszce, dosłownie ślepej, od Żelaznej zaraz na Chłod-
ną po lewej stronie, tej od Wisły. Urządzili tam licytację.
Pożydo wskich mebli. Ojciec wpadł do domu, do nas. Krzyk-
nął, żebym szedł z nim. Był akurat Swen, więc dla towarzy-
stwa też poleciał. Chociaż ja nie chciałem. Żeby tam iść. Ale
było trudno, bo Ojciec. W bramie tej kamienicy licytacyjnej
pożydowskiej było pełno kramu. Gratów. Rejwachu. Ludz-
kiego. Ojciec nałapał ileś krzeseł, każde z innej wsi, z tym,
że wszystkie miały swoją wagę, wielkość, no i zniosło się na
Chłodną 40. I tak Ojciec najpierw przyprowadził wtedy w 42
roku z tej Chmielnej 32 prosto Stefę do nas, niby na jedną noc,
na dwie, i tak została na dwa lata. Papiery jej wyrobił po Zosi
Romanowskiej. Bo Zosia Romanowska 8 września 39 roku
pojechała na Grochów, do siostry i szwagra, i jeszcze zabrała
ze sobą Norę, bratową, po to, żeby zatrzasnęły im się drzwi
i żeby nie mogli wymanipulować kluczami, jak nadlatywały
samoloty, i zanim co, to już spadli do piwnicy, ocalała tylko
jedna osoba, Hanka (na górze i pod gruzami), siostrzenica
Zosi, która trzymała za rękę małą dziewczynkę sąsiadki, już
nieżywą, sama była przysypana, i jak potem mieszkała na
Lesznie obok nas, u Nanki, kiedyśmy stracili mieszkanie
14
w Śródmieściu, więc jak miesz kała po Zosi w jej pokoju, to
wiem, że bała się nakrywać w łóżku kołdrą po szyję. Bo jak
już traciła świadomość kołdry, to jej się to myliło z gruzami,
że są po szyję. Więc Stefa miała kennkartę na imię i nazwisko
Zosi; trochę starsza od niej, ale i tak była utleniona, nie tyle
ruda, ile robiąca wrażenie rudawej, w ogóle podobna do Ży-
dówki, tyle że Niemcy na szczęście się na tym nie znali, i na-
sze łobuzy też nie, i na jeszcze większe szczęście Stefa miała
wiele odwagi i zbawiennego tupetu; skoro widziała Niemców
na drodze — bo chodziła po różnych drogach ze Służewca na
dół na Wilanów albo na Augustówkę z tak zwanymi krótkimi
towarami, bardzo krótkimi, z agrafkami, z czeską biżuterią,
żeby mieć z czego żyć i trochę pieniędzy na zapas — więc
jak widziała Niemców, to sama podchodziła, pytała: „Wie
spät ist?”, a wracała zawsze tramwajem, na pomoście „Nur
für Deu tsche”; raz, jak mnie spotkała w mieście i mieliśmy
wracać razem, powiedziała: ,,Niech pan jedzie ze mną, zro-
bię panu lekcję pokazową”. I rzeczywiście, nie tylko wsiadła
w „Nur für Deutsche”, ale wepchnęła się do przedniej części
wagonu, odgrodzonej łańcuchem od reszty, z tłokiem, a tu
było luźno, ja też tam za nią, trochę głupawo stałem, ona sie-
działa i zaczęła się niby to podkłócać z jakąś folksdojczówną
o to, że się niby na nią pcha.
Więc tak Ojciec po sprowadzeniu Stefy sprowadził krzes ła.
Dwie żydowskie sprawy. Które się na pewien niewielki czas
rozeszły. I znów się spotkały.
W tym domu od licytacji z krzesłami czy może w tym
naprzeciwko, ale w każdym razie w tej ślepej kiszce Żelaz nej,
w 43 roku chyba zrobiliśmy jeden z tak zwanych wieczor-
ków, Swen, Halina, Irena, Staszek, no i ja. U kogoś, kto tam
mieszkał. Taki wieczorek patriotyczno-literacki, z teatralno-
ściami, Swen przedstawiał, grał wtedy Nicka, a ja według
jego pomysłu na prawach prawie statysty grałem króla. Z tej
nieśmiałości, drewnowatości siedziałem cały czas sztywno
i tak samo mówiłem. Mój kolega z tajnego uniwersytetu,
15
Wojtek, który też zginął w powstaniu, na Żoliborzu, powie-
dział, że mu się to bardzo podoba. Powie działem, dlaczego
tak wypadłem.
— To nic, ale to było bardzo ładne.
Graliśmy tam, pamiętam, kawałek Wesela Wyspiań skiego,
Swen grał Stańczyka, we fl adze narodowej, którą beztrosko
sobie przeniósł w teczce czy w zawiniątku.
Ojciec swoją drogą robił różne interesy przedziwne. Raz
przytachał z Kercelaka na Leszno, jeszcze na czwarte piętro,
cały kosz kartofl i. Zgniłe. Zmarznięte. Ale to i tak było dro-
gocenne. Nanka, Ojciec, Mama, Sabina pamiętali z zeszłej
wojny, że z takich zmarzniętych kartofl i można robić placki
kartofl ane. Zrobili, i były dobre. Kiedy indziej Ojciec kupił na
takiej licytacji lodówkę. Mama i Stefa dziwiły się cały czas,
po co. Bo była zepsuta. Albo wcho dzi kiedyś na Chłodną i ma
cały płaszcz rybek, takich malutkich. Tak bez niczego. Na
podołku. Przeciekają. Mówi Mamie, żeby zrobiła z tego kotle-
ty. Mama zro biła. Ale ile ich wyszło. Na wszystkie parapety.
A mieliśmy wtedy cztery okna. Kiedyś, w Wigilię w 42 czy 43
roku, wieczorem otwierają się drzwi, wchodzi Ojciec i wnosi
choinkę — sośninkę. Mama zaczyna wydziwiać. Ja też. Oj-
ciec, że niby co takiego. Trzeba ją zacząć ubierać. Zacząłem.
Dziwnie było nadziewać zabawki na te sosnowe gałęzie. Sosna
to dla mnie w ogóle było nie drzewo. To jakby ubierać zabaw-
kami sosnę w Otwocku. W ogóle to nie miało nic wspólnego,
tak mi się wtedy zdawało, z choinką. Zupełnie inna faktura.
Nic z tego zapachu. Ani tego kolenia.
Do pomysłów Ojca należało wykorzystywanie umarłych,
czego przykład już jeden dałem. Ale było ich więcej. Braliśmy
marmoladę, chleb i te różne jedzenia na kartki na nazwiska
chyba czterech nieboszczyków. Oczywiście blis kich. Ale wte-
dy takie rzeczy się robiło. Czego się wtedy nie robiło?
Żeby już wyjaśnić sprawę Stefy. Stefa mieszkałaby u nas
do końca. Ale któregoś dnia na wiosnę 44 roku wracam z mia-
sta, a Mama (szyła wtedy dla bab, żeby z czego miała żyć
16
i ona, i ja, kiecki, a właściwie przerabiała, bo to były przeróbki
z przeróbek, fatałachy tak zwane, a jak zaczęła sobie która
kombinować palto z futrem, czyli pelisę, to króliki; wiedziały,
że obłażą, i to tak jak koty na wiosnę, ale co miały robić) —
więc Mama, która obszywała również i naszą dozorczynię,
mówi mi w drzwiach:
— Wyobraź sobie, że zdrętwiałam dzisiaj. Dozorczyni
przyszła po tą swoją kieckę i mówi mi: „Ta pani syplokatorka
to tak, jak idzie przez podwórko, to tak głowę krzywi i tak
jakoś bokiem idzie, oj, z daleka poznać, że to taka Żydówa”.
Więc Stefa musiała się wyprowadzić. Dozorczyni, jak się
okazało, powiedziała to nie w złej myśli, ale kto ją wtedy
wiedział. Trzeba było uważać metę za spaloną, jak to się
wtedy mówiło. Zresztą po wyprowadzeniu się Stefy które-
goś ciepłego dnia, chyba majowego, obudziłem się o szóstej
rano i słyszę jakiś harmider. Na dole. Tknęło mnie od razu.
Lecę do okna w koszuli. A tu przed każdą klatką schodo-
wą Niemiec z karabinem. A po wszystkich klatkach chodzą
i sprawdzają wszystkich. Nie wiadomo po co. Skończyło się,
u nas przynajmniej, na sprawdzeniu kennkarty, mojego aus-
weisu, i poszli. Niemiec i konfi dent, mówiący po polsku,
w białym płaszczu. Może by i nic nie było. Ze Stefą. Gdyby
była wtedy jeszcze. Może by i uszła jako Zofi a Romanowska.
Ale kto tam wiedział tego w płaszczu.
No więc Stefa 5 sierpnia 44 roku siedzi na tym krześle,
pożydowskim, z którym się znów spotkała, w turbanie na gło-
wie, bo turbany na głowie i drewniaki na nogach były wtedy
modne, z musu, w całej Europie podobno, a szczegól nie jakoś
rozpoznawało się Niemki po tych turbanach, a Stefa prze-
cież uchodziła za Niemkę, więc siedzi Stefa w tym krześle
i mówi:
— A, gdzie ja nie byłam. Jadę tramwajem. Zamieszanie.
Patrzę w koszyk. A tu mi ktoś podrzucił opaskę. Żydowską.
Zatrzymują tramwaj, biorą nas na Gęsiówkę. Tam jesteśmy,
odbijają nas powstańcy, lecimy przez Ogród Krasińskich, Bie-
17
lańską i potem przez Ogród Saski, tu Niemcy, tu się cofamy,
Żelazna Brama, ludzie klęczą, mają rozstrzeliwać, uciekamy
cudem, ach, panie Mironie.
— Ale się pani tu dostała?
— Ach, co to było.
Była chyba zaraz i ciocia Józia. Jej dom — Ogrodo wa 49 —
stykał się z naszym — Chłodna 40. Tyle że jego trzecie podwó-
rze, tylny mur, w nim dziura, to było przejście na nasze długie
podwórze, ale jedno. Byłem szczęśliwy, że było nas więcej. Co
prawda ciotka Józia wróciła do siebie. Ale Stefa zostawała, nie
było smutno. I to, że ocalała. Ale zaczęło się nagle — po róż-
nych klęskach i wieściach — tak okropne pogorszenie i piekło,
że odechciało się wszystkiego. Atak na Chłodną, Ogrodową
szedł. Ludzie byli tam już rozstrzeliwani, paleni na stosach na
Górczewskiej, na Be ma, na Młynarskiej, na Wolskiej. Ci, co
bronili z uporem (podziwiam: jakim) linii polskiego frontu,
co i raz mieli odcięte schody, zejścia, wszystko, leżeli na da-
chach, na tych czwartych, piątych piętrach, dachy się zapalały,
paliły, a oni z dachem spadali w dół. Piec, jak w getcie w 43
na Wielkanoc.
Wydobywanie, odsypywanie, gaszenie, pomoc — było trud-
ne, choć było, ale uniemożliwiane przez wciąż nowe bomby,
podpalania. Czyli beznadziejne. W kółko. Na któryś krzyk:
— Samoloty!
zlatujemy do piwniczki, płytkiej suterynki z wytwórnią
szklanych rurek i bombek. Tłok. Panika. Modlenie się. Huk.
Warkoty, łopotanie bomb. Jęki i strach. Znów zniżają się. Huk,
chyba trafi ło we front, kulimy się. Obok któraś stara sąsiadka
bije się w piersi:
— Najświętsze Serce Jezusa, zmiłuj się nad nami...
Wycie samolotów, bomb.
— Najświętsze Serce...
I nagle wyrywa coś naszym domem. Fruwają framu gi
z okien, drzwi, szyby. Huki. Koniec? Jeszcze trzaski. Jesz-
cze dalsze huki. Na razie wychodzimy. Podwórze zmie nione,
18
czarne, posypane, osiwiałe, okna puste, w drzaz gach. Przed
bramą lej na pół jezdni. Patrzymy z drugie go naszego piętra.
Na to. Tłumy na podwórzu. Piekło — dalsze nieco — ale bez
ustanku. Źle. Tłumy w popłoch. Z pakami, tobołami. Latają.
Ci do bramy. Ci z bramy. Ci do Ogrodowej przez dziurę. Tam-
ci z Ogrodowej do nas. Nagle zamieszanie. Straszny krzyk.
Jakieś zawirowa nie tłumu. Coś niosą. Kogoś... Kładą. Trupy?
Krzyk... Czyj?
— To pani Górska — jej syna zabiło w szkole na Lesznie.
Znieśli trupy. Cała szkoła zbombardowana. Leszno 100 ile?
111 czy 113. To ta, do której poszedłem raz na szopkę. Dawno
przed wojną, oczywiście. W czasie któregoś aktu oberwały
się w lewym kącie sceny koce. Nagle gołe kulisy. Katastrofa,
bo tam czekało pełno aniołów, króle i różni na swoją kolej.
Z piskiem to się rzuciło w kąt, stłoczyło, zbiło w trójkącik.
Anioły tuliły się, wtulały, zakrywały sobie łokcie i piszczały.
O, jak mi było ciężko tu na tym podwórzu teraz.
(Pani Górska, jej syn i synowa — patrioci, baptyści. Przy-
chodziły sobie szyć do Mamy. Obydwie. Jak moja Mama spy-
tała: ,,Pani by nie rzuciła swojej wiary?” — „Ja? nigdy, w tej
wierze się wychowałam i w tej umrę”).
Postanowiłem wrócić na razie do Ireny na Chłodną 24. Za-
stałem ich już wszystkich w piwnicy. Przygnębionych, ale tu
było i ciszej, i mniej ludzi.
Naprzeciwko siedziały dwie kobiety. Jedna martwiła się
o dzieci, bo zostawiła na Pradze u Wedla. Druga była z nią,
trochę młodsza. Siedziały skulone. W tym korytarzyku. Od
chodzenia raz na ileś po kartofl e, po węgiel w normalnych
czasach.
— Jak sowy — powiedział strasznie wyraźnym szeptem
po swojemu i wolniutko Staszek.
Pamiętam spokój. I ulgę. Po swoim domu. Tu się noco-
wało. Bo wiem, że na drugi dzień było słońce, ciepło, niedziela
6 sierpnia. Sowy (starsza Heńka, młodsza — jak jej było? —
wiem, że umiała stawiać karty) powiedziały:
19
— Dziś Przemienienie Pańskie. Może Pan Bóg coś prze-
mieni na lepsze.
I zaraz gruchnęła wieść:
— Powstanie upadło.
— Mój Boże — zerwały się piwnice, schody, baby, tłu-
my — tyle wysiłku i na marne, mój Boże? Niemożliwe.
— No tak.
— Mój Boże — załamywali ręce, latali w podwórzach.
Po niejakich — na początku — narzekaniach — ta za prawa,
solidarność. Bo rozpacz była.
I nagle lecą z krzykiem, z gazetkami, z odwołaniem. Że
nieprawda.
Sami powstańcy — pamiętam — powiedzieli o upadku
i zaczęli rozpacz; teraz — co za radość!
Ale niedziela zaczęła się dopiero. Szła groza, jakiej dotąd
nie było. Wtedy właśnie postanowienie rozejść się w trzy
strony. Staszek na Sienną. Irena zostaje. Ja znów do sie-
bie. Słońce, upał, dym, pożary, huki, lecę do domu. Wtedy
chyba właśnie zastałem ciocię Józię. W południe Niemcy,
wyprzedzani własowcami, zaczęli przypuszczać osta teczny
atak na plac Kercelego, Towarową, Okopową. Kercelak upa-
dał. Linia naszych cofała się. Leżeli już przy barykadach na
rogach Wroniej. I strzelali. Ale po linii Towarowa–Kerce-
lak–Okopowa miały padać dalsze, już nie Wola, ale ku Śród-
mieściu. (Zresztą i my na Chłodnej aż do linii Kercelaka,
Towarowej i Okopowej byliśmy właściwie w Śródmieściu,
nie tylko w tym tradycyjnym administracyjnie, ale i w Śród-
mieściu powstaniowym, przy najmniej tak to ustalono przed
wybuchem powstania w do wództwie przy podziale Warsza-
wy na kilka obwodów). Na razie broniło się tego paska mię-
dzy Towarową i Kercelakiem a Wronią. Ale atak szedł nie
tylko po jezdni, z piechoty, czołgów, z artylerii, karabinów,
granatów, miotaczy ognia, pepanców, ale — co najgorsze —
z nieba. Samoloty bez przerwy teraz, wspierane tamtą resztą,
stada mi leciały, wracały i znów leciały, i bombardowały dom
20
po domu, ofi cynę po ofi cynie. Chłodną, Ogrodową. Kroch-
malną. Leszno. Grzybowską. Łucką. Itd. Waliły i paliły. Raz
krzyk:
— Do odgrzebywania zasypanych!
Zgłosiłem się. Czekamy przy bramie. Odwołują nas.
— Już poszli. Inni.
Ale zaraz znów krzyk:
— Pali się Chłodna 39! Kto do gaszenia?!
Wylatujemy. To akurat naprzeciwko. Cały dom pali się.
Chyba trzypiętrowy. Wody nie ma. Jest, ale obok z pomp ki,
trzeba z kubełkami. Latać. Przez dziurę w murze. Jest i ziemia
do gaszenia. Kobiety latają, pomagają. Upał. Płomienie. Te
środki do gaszenia marne. A tu ściany już w ogniu. Na trzecim
piętrze z którychś drzwi dym. Ale zamknięte. Walimy. Nic.
Bijemy siekierami. Wpadamy. Ściana się pali. Goła ściana.
Lecimy z tymi wiadrami. Po wodę. Wracamy. Lejemy. Co tu
tyle znaczy. Zlatujemy.
— Ziemią! Ziemią! — krzyczą baby.
Lecimy znów. Tu samoloty. Sypią bombami. I bomb kami.
Zapalającymi.
— Gasić bomby!
Zlatujemy. Sypiemy na bombki. Jest ich ze dwadzieścia. Ze
trzydzieści. Na kupie. Na podeście. Znów tam na tym prawie
trzecim piętrze. Palą się, syczą. I już załapuje od nich ogień
ściana. Ziemia świetnie robi. Jednak. Sypiemy. Czy pomoże?
Bo przecież to bucha i bucha. Pomaga. Ale tam już i te ściany
prawe i lewe. Palą się. Lecimy na dół. Mijamy się. Dobrze, że
jest nas trochę. I że te kobiety. Dają gotowe już kubły z zie-
mią (nie jestem pewien, czy wody nagle nie zabrakło). Podają
nam przez dziurę w murze, żebyśmy nie musieli niepotrzebnie
przelatywać. Donoszą do schodów. Łapiemy od nich. Wlatu-
jemy. Pamiętam, że leciałem po tych bombkach. Że po nich
deptałem. Bo nie było inaczej jak. Gasiło się je po drodze. Już
dogasające. Cała ta sterta. Ale co najlepsze: ściany w płomie-
niach coraz mniejszych. Nie do wiary. Za którymś sypnięciem
21
ogień się skurczył do zaniku. Cud! I ugasiliśmy. W tym piekle.
Akcja skończona. Wracamy.
Natarcie się powiększa. Coraz więcej tego bombardowa nia.
Uratowani, jako tako przytomni i cali, zlatują się do naszych
piwnic. Straszny popłoch. Na podwórku też. My sami w po-
płochu. Przenosimy się do ciotki Józi. Przez tą dziurę. Na
Ogrodową 49. Tam jakieś baby na podwórzu przy kuchniach,
dymach, i chłopy biją się siekierami. Gonią. Rzucają nimi.
Latają siekiery w powietrzu. Nic nie przesadzam. Idziemy
do mieszkania ciotki na czwarte piętro. Ale tam nie da się
dłużej wytrzymać niż dwie minuty. Razem z sublokatorką,
starszą panią, ciotki Józefy i z jej bratem (też siwym) zlatujemy
z jakimiś ich i swoimi manatkami na któreś niższe piętro do
kogoś. Do jakiejś kuchni. Siadamy. Sublokatorka ciotki Józi
podaje siwemu bratu:
— Masz chleb z cukrem — bierze, je.
— Dać ci jeszcze chleba z cukrem?
Kiwa głową.
Ja tam nie mogłem nic jeść od dwóch dni.
Nagle takie huki, wstrząsy, że lecimy na dół.
Zbombardowanych przybywa. Wszystko siwe. Od gruzu.
Zadymione. Ciotka Józia, Stefa, Mama uważają, że ta piw-
nica słaba, dom z desek, trzciny z wapnem i z cegieł tylko.
A sąsiednia — 51 — kleinowskie sklepienia — nowy dom,
nieotynkowany jeszcze. Przenosimy się szybko dziu rami,
podziemiami. Tam tłumy. Siedzą na betonie. Mo krym. Po
kątach karbidówki. Mama, ciotka Józia i Stefa zdejmują bety,
rozkładają się na jakimś wolnym kawałeczku. W tym tłumie.
Harmider. Huki, pociski, bom by nie do wytrzymania. A naj-
gorsze, że idą ci Ukraińcy. I rżną. Wszystkich. Wciąż o tym
mówią. Ludzie. Po dwudziestu latach — właśnie teraz, w 1964
i 65 roku — podano dokładne liczby od świadków z obydwóch
stron. Nasze pisma dały wykazy, ile rozwalono ludzi na samej
Woli w samą sobotę i niedzielę, 5 i 6 sierpnia. Kilkadziesiąt
tysięcy osób. Niektóre niedostrzeliwane podpalano razem
22
Pobierz darmowy fragment (pdf)