Darmowy fragment publikacji:
K L A S Y K A M N I E J Z N A N A
Ignacy Chodźko
PAMIĘTNIKI
KWESTARZA
universitas
PAMIĘTNIKI KWESTARZA
Ignacy Chodźko (1794-1861) pisarz, członek Towarzystwa Szubraw-
ców, pełnił funkcje obywatelskie i administracyjne na Wileńszczyźnie.
Ukończył studia na uniwersytecie w Wilnie, pisywał satyryczne artykuły;
jego pierwsze utwory poetyckie (ody, anakreontyki, epigramaty) utrzy-
mane są w konwencji klasycystycznej. Debiutem powieściowym Chodźki
był Poddany (1829), a popularność przyniosły mu – będące odwrotem od
klasycyzmu – Obrazy litewskie (1840-1862, VI serii) i Podania litewskie
(1852-1860, IV serie), które zyskały mu miano „rzecznika szlachetczy-
zny”.
Pamiętniki kwestarza ukazały się w roku 1844 jako trzecia seria Obrazów
litewskich i są najpopularniejszą powieścią Chodźki. Forma pamiętni-
karska pozwoliła mu na ukazanie prywatnych scen z życia zaścianka,
a także wielkich wydarzeń historycznych widzianych z tej ograniczonej
perspektywy. Powieść zawiera – czerpane z dziecięcych wspomnień autora
– malownicze opisy obyczajów szlachty litewskiej tuż przed zaborami i w
okresie napoleońskim, a przede wszystkim barwne portrety postaci
charakterystycznych: fikcyjnych i historycznych (Radziwiłłowie, Napo-
leon). Pamiętniki kwestarza porównywano z Pamiątkami Soplicy Henryka
Rzewuskiego, mieszczącymi się w tym samym nurcie gawędy szlacheckiej.
Nawiązaniem do trzeciej serii Obrazów litewskich były Nowe pamiętniki
kwestarza, opublikowane po śmierci Chodźki.
K L A S Y K A M N I E J Z N A N A
Ignacy Chodźko
PAMIĘTNIKI
KWESTARZA
Kraków
© Copyright for Klasyka Mniej Znana
by Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych
UNIVERSITAS, Kraków 2003
Podstawą niniejszej edycji jest wydanie:
Ignacy Chodźko, Pamiętniki kwestarza, wstępem i objaśnieniami
opatrzył P. Chmielowski, Kraków 1898.
Tekst Przypisów o Wołodkowiczu według wydania: Ignacy Chodźko,
Obrazy litewskie, seria trzecia, Pamiętniki kwestarza, Wilno 1872.
Tekst zmodernizowano według obowiązujących zasad
ortograficznych i interpunkcyjnych.
Opracowanie tekstu
Magdalena Siwiec
ISBN 97883-242-1120-3
TAiWPN UNIVERSITAS
Projekt okładki serii
Ewa Gray
WSTĘP AUTORA
Dnia wczorajszego zawołał mnie z rana pan wojewoda do swojej
kancelarii i wchodzącego zapytał:
– A czy traktowałeś waść, ojcze święty! (takie jest przysłowie
pana wojewody) szkoły?
Zdziwiłem się mocno na taką kwestię i odpowiedziałem:
– Aż do poezymy inclusive [włącznie], JW panie!
– A dlaczegoż waść nie słuchałeś i retoryki?
– Przewidywałem, JW panie, że się nasłucham retoryki na służ-
bie u wielkich panów.
– Oho! znać dworaka. No, ale choć waść nie retor, potrafisz
jednak pisać currente calamo [biegle, bez patrzenia na wzór] pod
dyktacją.
– A wszakże by to i dobry infimista potrafił – odpowiedziałem
i pokręciłem wąsa.
stie.
Pan wojewoda poznał, że wcale nieobyczajne zadawał mi kwe-
– Nie gniewaj się, ojcze święty! – rzekł on – ksiądz kapelan,
który, jak wiesz, spełnia u mnie razem i sekretarską funkcję, za-
chorował dzisiaj, musisz więc jego zastąpić, chociaż to do ciebie,
jako do marszałka mojego dworu, wcale nie należy; ale, ojcze świę-
ty, pomiarkujemy się o fatygę, a tymczasem siadaj i pisz list, który
ci dyktować będę. Masz tu wszystko gotowe: papier, pióra etc.
Usiadłem zatem przy stoliku i przyłożywszy się regularnie –
jestem gotów – rzekłem.
pokoju i zaczął:
Pan wojewoda zapalił fajkę u komina, przeszedł kilka razy po
„Wielmożny Mości!... a Dobrodzieju! – z figielkiem”.
– Jest – z figielkiem.
– Jak to? Co waść napisałeś? – zapytał wojewoda, spojrzawszy
przez moje ramię na papier.
5
– To, co JW pan dyktowałeś.
– Porzuć waść, ojcze święty, te ze mną facecje. Na co masz
głupca udawać, kiedy nim nie jesteś?
– A skądże JW pan tak prędko poznał mój rozum, kiedy tylko
co wątpił, czy ja traktowałem infimę?
– No, no, dość tego. Weź drugą ćwiartkę papieru i pisz znowu.
– To więc JW pan chcesz, abym Dobrodzieju! napisał per ab-
breviationem [skróconym sposobem]?
– A tak, tak właśnie. Widzisz, żeś się dorozumiał, co znaczy
z figielkiem.
– Tak, dorozumiałem się wprawdzie, ale zawsze należało panu,
któryś zapewne i retorykę przeszedł, i na Akademię frekwento-
wał, dyktować wolej per abbreviationem, jak to często zdarzało
mi się słyszeć w szkołach, gdzie żadne figielki nie uchodziły
i gdzie ciężki z nich bywał w sobotę rachunek.
Uśmiechnął się wojewoda, puścił kilka gęstych kłębów dymu
i po niejakim namyśle:
– Wiesz co? – rzekł – czy nie lepiej by, dawnym obyczajem,
zacząć od Mnie wielce Mości Panie Bracie!
– I mnie się zdaje, że lepiej.
– Ale bo widzisz, ojcze święty, ta staroświecka fałszywa paren-
tela wychodzi już z mody i, prawdę mówiąc, szlachcic nie bardzo
lubi pobratanie się z sobą pana, kiedy mu go wzajemnie bratem
nazwać nie godzi się; bodaj więc lepsze, Wielmożny Mości Do-
brodzieju każdemu jednostajnie przypadające. Addytament ja-
sności przyczepia się dziś do urzędów, które i brat szlachcic nieraz
posięga; a tak wszyscy kontenci. Pisz więc, ojcze święty, jakem
wprzód dyktował... tylko że... czekaj! Idzie mi o rzecz. Ten pan
podstoli potens [potężny] w swoim powiecie, a nie bardzo mnie
życzliwy... jak się urazi za figielek i weźmie to za postpozycję,
gotów mi wzajemnego figielka wypłatać i nasze imprezy sejmi-
kowe, do których plany i insynuacje aż z Warszawy odebrałem,
pomiesza, a właśnie go tym listem zapraszam dla porozumienia
się... Pisz więc Dobrodzieju! wyraźnie.
Zadyktował potem cały list wojewoda dość gładko i grzecznie,
pod końcem jednak znowu namyślać się zaczął i biorąc pióro do
podpisu:
6
– Jak rozumiesz, ojcze święty – zapytał – uniżonym czy najniż-
– A jakbyś JW pan napisał, gdyby nie sejmiki?
– Naturalnie, że tylko uniżonym, a może by się i bez tego obe-
szym sługą?
szło.
– No, to ja radzę JW panu pisać teraz uniżonym: bo podstoli
pozna, że tylko przed sejmikami pan wojewoda jest jego najniż-
szym sługą, a potem i uniżonym nie będzie.
– Mądrze mówisz, ojcze święty! Stary sejmikowy Judasz nie
da sobie zamydlić oczu... a zatem non tam libenter quam reve-
renter... [nie tyle z ochoty, ile z uszanowania] – I wymawiając
powoli tę jakoby protestację, podpisał się wojewoda uniżonym
sługą.
– No, teraz ojcze święty, wpisz ten list choćby tylko treścią, ad
continuationem [w dalszym ciągu] mego diariuszu, to jest, do tej
księgi pod datą dzisiejszą; a potem go zapieczętujesz, zapiszesz
kopertę i wyszlesz umyślnym.
To rzekłszy, wyszedł wojewoda, a ja otworzyłem wskazaną mi
wielką, do połowy już zapisaną księgę. Charakter w niej był roz-
maitej ręki: i samego wojewody, i księdza kapelana, i różnych
innych; rzecz też rozmaita była. Wpisywano tam razem publicz-
ne i prywatne interesa i cyrkumstancje; codzienne prawie eventa
[wydarzenia] dworu naszego, rozporządzenia ekonomiczne ko-
misarzom, instrukcje plenipotentom do spraw w subseliach
i w trybunale; a obok tego – i w większej części – opisanie publik
i sejmików przez pana wojewodę traktowanych, podróży odby-
tych, listów i odpowiedzi, niektórych ważniejszych per extensum
[w całej osnowie], a niektórych w treści. Takoż rozmaite nowiny
i zdarzenia krajowe, oracje i głosy, tak in publico [publicznie,
w sprawach publicznych] przez samego pana wojewodę, jako
też i przez innych sławnych oratorów miewane, a nawet rozma-
ite historie, sentencje, wesołe dykteryjki i wiersze przez przyby-
szów i bywalców światowych opowiadane, a które wojewodzie
się podobały, na koniec niektóre ciekawe prognostyki oraz se-
kreta i arkana doktorskie na różne defekta tak ludzkie, jako
i końskie, które ja sobie najpierwej skopiować postanowiłem;
słowem, bardzo to ciekawa i pożyteczna księga.
7
Na pierwszej karcie, nasz kochany, mądry ks. Maciej, kape-
lan, wymalował, choć to atramentem, ale pięknie, w doskonałym
konterfekcie herb pana wojewody jakoby nad bramą adornowa-
ny, a pod nim takie napisał wiersze:
Otwarta brama, z świętej Niebios rady,
Dla Tadeusza cnót ślicznej parady;
Za którą i sam postępując w tropy,
Wolny odprawi wjazd do nieba z Europy.
Podobno za ten koncept ks. Maciej dostał srebrną tabakierkę
od wojewody.
Lecz odkładając na wolniejszy czas czytanie onej i kopiowa-
nie, wziąłem się teraz do wpisania tam, podług rozkazu JW pryn-
cypała, mojego listu do pana podstolego.
Na stronicy, gdzie mi przypadło pisać, było już nieco napisane-
go z góry, a na marginesie zanotowana jakąś nieznajomą ręką sen-
tencja łacińska wiadoma każdemu dworsko traktującemu: Dum
subera suberant, subera suberare memento1. – A toć – pomyślałem –
wyraźną daje mi Pan Bóg przestrogę. Wojewoda tylko co powie-
dział, że o fatygę sekretarską ze mną pomiarkuje się; otóż zręcz-
ność i momentum suberare subera; dodawszy do tego wątpliwość
pańską, czylim ja traktował szkoły... summa facit [razem, w sumie]
– atłasowy żupan. Wziąłem więc demestykę papieru i napisałem:
„W rekompensę funkcji sekretarskiej oraz uznając przykładną
aplikację w szkołach marszałka dworu mojego, JJ Michała Ław-
rynowicza, asygnuję mu ze sklepu kupca Abrahama w Połosku
atłasu paliowego w echcie [prawdziwego] na żupan łokci dzie-
więć. Datt. 178...”
Właśnie gdym ukończył pisać i list pieczętowałem, nadszedł
wojewoda.
asygnację.
dobrze tuszyłem.
– A co, ojcze święty! gotowe? – zapytał.
– Jeszcze tu potrzeba jednego podpisu JW pana. – I podałem
Przeczytał, pokręcił głową, ale rozśmiał się, z czego wraz sobie
– Niechże i tak będzie – rzekł. Zręcznie się domawiasz. Ale na
cóż tak wiele atłasu? Czy nie można by per abbreviationem na
przykład łokci pięć?
8
– Nie można, JW panie, bo byłby żupan z fałszem, a ja prawdą
– Trudno odmówić, na wszystko masz gotową rację. – I pod-
chcę żyć na świecie.
pisał.
Powróciłem zatem do mojej oficyny w wyśmienitym humorze,
a zapaliwszy także fajkę i popijając piwko, dumałem sobie to to,
to owo; więc przyszło mi na myśl, że to wyśmienita książka pana
wojewody i gdybym to ja taką pisać zaczął? – Uważałem rzecz tę
pro et contra [za i przeciw].
– Na co mi ta praca liczna przyda się? Gdybym to jeszcze był
żonaty... to dla pamiątki dzieciom...
– A kto wie?... może i ożenię się? Panna Rachela, respektowa
wojewodzinej, nieźle na mnie pogląda...
– Tfu, do licha! – myślałem znowu – oto byłaby praca darem-
na... Teraz głowa wolna... Czy szatan kusi? No, ale zresztą, pę-
dzę życie światowe, dworskie; nie z jednego pieca chleb jadłem
i nie z jednego jeszcze zdarzy się jeść. Cóż to złego byłoby mieć
sobie na starość kiedyś w ciepłej chacie nad czym rozpamięty-
wać?... Głowy sobie łamać nie będę, bom nie teolog ani jezuita;
a Zoila nie boję się, bo nie na publicum, ale sibi soli [dla siebie
samego] pisać będę. A zatem –
Adsis inceptis Benigna Virgo meis!2
9
I.
SEJMIKI POŁOCKIE W USZACZU3
Anno 178... odbyliśmy z panem wojewodą sejmiki poselskie
połockie. Laus Tibi Christe [chwała Ci, Chryste], że prawie żywi
wróciliśmy!
Jest co wpisać do tej księgi, ale początek niefortunny.
Przybyliśmy do Uszacza w licznej asystencji dworu naszego
i przyjaciół, za nami nazajutrz napłynęła bracia szlachta naszej
wojewodzińskiej partii i zajęła całą ulicę. Żydów z ich domów
wyrugowałem, uczyniwszy jednak każdemu niejaką gratyfikację,
choć oni by sami się przed nami wynieśli.
Przyciągnęła także nazajutrz i nasza milicja, to jest dwieście
ludzi piechoty, która siedziała w chatach swoich po dobrach pana
wojewody, a na rozkaz jego stawała w potrzebie. Mundury, go-
towe na cały komplet, leżały na lamusach i każdy przybywający
żołnierz zrzucał siermięgę, a ubierał się w zieloną kurtkę, w ta-
kież szarawary, kładł nowe buty, kaszkiecik lakierowany z kitką
na głowę, patrontasz przez ramię, brał flintę w rękę i stawał do
szeregu.
Pan Piekarski, porucznik, który jest razem i koniuszym u pana
wojewody, komenderuje tą piechotą i tygodniem przed wyjściem
na publikę, najczęściej sejmikową (bo pan wojewoda z nikim,
chwała Bogu, nie wojuje), wyprowadza ją co dzień na zmianę
poparną za dworem na musztrę.
Pan Piekarski traktował za młodu żołnierkę w pruskim woj-
sku, zaczął więc z początku komenderować po niemiecku, ale że
chłopi nie zrozumieli i nie mogli przyzwyczaić się do jego rychtejt
[richtet euch – formujcie się, do szeregu], więc musiał potem po
10
polsku ich musztrować i pięknie to prostactwo wymoderował;
nie mógł jednak żadnym sposobem nauczyć ich pruskich tem-
pów do nabijania broni. Jak więc zakomenderował: nabijaj!, to
czekał potem, aż każdy po swojemu nabił i z cicha pytał: czy już?
Jak odpowiedzieli także z cicha: już!, wtenczas krzyczał: tou! tuj!
O Bożym świecie nie wiem, co znaczy takowe tou! tuj! Musi to
być komenda niemiecka, ale po niej kurki traf, traf, na koniec
cel! pal! i zawsze jakbyś orzech zgryzł.
Pan Piekarski rozłożył się z kompanią swoją za miastem na
polu. Przeciwna nam partia Sieleckich i Nornickich z gromadą
swojej szlachty zajęła także kilka ulic i krzyczała, że pan wojewo-
da chce być opresorem województwa, bo na walny sejmik przy-
prowadził żołnierzy; ale my odpowiadaliśmy, że to nie dla opresji
lub jakiej gwałtownej preponderencji, ale dla powagi i asystencji
jego senatorskiej godności: bo i po prawdzie mówiąc, ładunki
prawie wszystkie naszych żołnierzy były puste jak do salwy przy
wiwatach i tylko dla przypadku mieli oni po kilka z grubym wil-
czym szrotem w zapasie. Wielką miałem biedę z dostarczeniem
i rozporządzeniem sumptu dla takiego tłumu, musząc nadto
i quam maxime [jak najbardziej] myśleć, aby obiady wojewodziń-
skie były sute i wspaniałe, i asystować jeszcze jako marszałek
dworu, to jest pierwszy dworski, samemu panu. Dobrawszy jed-
nak sobie do pomocy kilku trzeźwych i rzeźwych szlachty, wydo-
ływałem wszystkiemu za pomocą Bożą.
Szło wojewodzie o ważną rzecz, bo o utrzymanie na posel-
stwie z naszego województwa pana Sulistrowskiego i pana Brzo-
stowskiego żądanych z góry, a przeciwnicy forytowali pana
Sielickiego i pana Reuta, dobrą mając po sobie potencję szlach-
ty, a nawet niektórych urzędników ziemskich. Rzecz więc była
wątpliwa, zwłaszcza, że pan Sulistrowski, oczekiwany co dzień
z Warszawy, nie przybywał, a sejmik rozpoczynać koniecznie trze-
ba było, bo wszyscy tego domagali się.
Dopisali wprawdzie i nam przyjaciele. Pan rotmistrz Rudomi-
na przyprowadził sto szabel; wszedł on do miasteczka takowym
szykiem: na przodzie sam konno, w mundurze wojewódzkim,
z buzdyganem rotmistrzowskim w ręku, jakich już i nie widać
teraz. Personat! Nie ma co powiedzieć. A wąs! Mój dobrodzie-
11
ju! Wąs! Mój nawet marszałkowski przed nim ustąpić by musiał
z placu. Za nim sześć pięknych, młodych, wysokich a opiekłych
dziewek, w czerwonych aksamitnych gęsto galonowanych gorse-
tach i błękitnych gredyturowych spódnicach. Wszystkie sześć
grzmiały na waltorniach hucznego marsza, a za nimi szła szlach-
ta, krzesząc w takt pałaszami iskry z kamieni.
Tak przeciągnąwszy przez wszystkie ulice i zgromadziwszy
około siebie tłum ludu dziwiącego się takiej paradzie, pan Ru-
domina przyszedł do kwatery wojewody i rejestr swej partii zło-
żył mu w ręce.
– Ojcze święty! – zawołał wojewoda, patrząc na waltornie –
miałbym tego za trzy litery, kto by się do takiej partii nie łączył.
Pan Stanisław Swieboda, mój dobry przyjaciel, przyprowadził
także z pięćdziesiąt rębaczów takich jak sam; a faworyt to pana
wojewody i filar nasz sejmikowy, bo trudno znaleźć takiego jak
on gracza do korda.
12
II.
WIZYTA PO PRZYJACIOŁ ACH
W wigilią reasumpcji sejmiku, pan wojewoda rano po śniada-
niu rzekł do zebranej drużyny:
– Ojcowie święci! Kto łaskaw ze mną do obejścia przeświet-
nych urzędników województwa naszego, poczynając od pana
podkomorzego Sielickiego?
– Dlaczegóż pan podkomorzy pierwej nie złoży submisji panu
wojewodzie? – odezwał się pan Rudomina.
– Mniejsza o to, ojcze święty! Nie idzie tu o preeminencją, ale
o sprawę publiczną. Owszem, dajmy z siebie przykład umiarko-
wania naszym przeciwnikom i dajmy pierwszy krok ad unanimi-
tatem [do jednomyślności] w sejmiku. Pójdźmy.
Więc ruszyliśmy wszyscy i zabrawszy jeszcze po drodze pana
podwojewodziego Korsaka, naszego także adherenta, szliśmy
w kilkunastu za panem wojewodą.
Pan Sielicki, uprzedzony widać o tej naszej wizycie, spotkał
nas w bramie swojego dworku, w którym kwaterował. Kordialne
na pozór między nim i wojewodą zaczęły się ekswisceracje i wszy-
scy w najlepszej komitywie weszliśmy do pokojów.
Pan podkomorzy kazał podać węgrzyna i spełnił pierwszy kie-
lich za zdrowie wojewody, zaczęliśmy więc pić regularnie.
W naszej kompanii, za wojewodą przyszedł i pan Stanisław
Swieboda, wlokąc przy boku swego Harasima. Tak on ochrzcił
swój zasłużony pałasz z furdymentem jak kocia głowa, szeroki,
prosty i ciężki, jak sztaba żelaza. Pan Stanisław nie jak na galę
był ubrany: bo będąc chudym pachołkiem, może i nie miał w co
lepszego się ustroić; ale przecież po szlachecku i chędogo. Miał
13
on na sobie żupan sajetowy werdragonowy, dobrze wprawdzie
podszarzany, ale przecież jeszcze nie dziurawy, ani łatany; pod
nim pas choć jedwabny, ale słucki i nowy, a na wierzchu kurtkę
z takiegoż sukna, spiętą na guzik srebrny pod szyją.
Nie podobał się taki ubiór krewnemu pana podkomorzego,
panu szambelanowi, młodemu szaławile, podpitemu już dobrze
i szukającemu zatem guza. Obchodził on po kilka razy pana Sta-
nisława i domawiając wrzekomo do jego zielonej kurtki:
– Strzelczyk! – powiadał – dalibóg, strzelczyk!
Pan Stanisław pokręcał głową i nic nie odpowiadał. Tym ośmie-
lony panicz coraz to głośniej strzelczykiem go nazywał, z różnych
stron aspektując jego figurę; uśmiechali się i drudzy, a zatem nie
wytrzymał na koniec i pan Stanisław.
– Panie bracie! Panie szambelanicu! – rzekł on. – Waspan mnie
znasz dobrze, ale że teraz nie poznałeś i nazywasz mnie szlachci-
ca strzelczykiem, otóż, panie bracie, strzelczyk waszeci nastrelaje!
– Pan Stanisław niekiedy z ruska zarywa.
Szambelanic chwycił się do szabli. Natenczas postrzeżono
zwadę, której w tłumie dotąd nie słyszano. Pan podkomorzy zgro-
mił swego krewniaka, pan wojewoda uspakajał pana Stanisława,
ale ten ukłoniwszy się grzecznie, nasunął czapkę na uszy i wy-
szedł.
Nie bawiąc długo, ruszył się i pan wojewoda, już bowiem prze-
rwała się harmonia, której gdy na gorącym razie nie sklejono,
można było łatwo zgadnąć, na czym się to skończy. Zaszedłszy
potem jeszcze do pana chorążego Nornickiego i do kilku innych,
wróciliśmy tandem [tedy, w końcu] na obiad do domu.
14
III.
WYZWANIE
Pan wojewoda zapytał o pana Stanisława, ale go nie było i we
własnej jego kwaterze nie najdziono; widać, że się gdzieś zaszył,
aby nie być molestowanym przez wojewodę o zaniechanie dal-
szych kroków z panem szambelanicem; aż oto pod wieczór wszedł
on insperate [niespodzianie] do mojej stancji.
– Panie bracie! Panie Michale! – rzekł – pofatyguj się z łaski
swojej do tego huczka, co mię strzelczykiem nominował. Nowe
panicz stallum [krzesło; tu: stanowisko] dla szlachcica wymyślił!
Poproś więc jego, aby jutro rano, ze wschodem słońca, obaczył
się ze mną przy krzyżu na gościńcu wileńskim, stąd o ćwierć mili;
czekać go tam będziemy z tobą, panie bracie! A kiedy nie raczy
wyjść, to wiesz, bratku, co przydeklarować!... Plac ostrzelam
i uszy za pierwszym spotkaniem się obetnę.
– Czy nie można by, panie Stanisławie, zmodyfikować się? Pan
wojewoda...
– A gdyby i dziesięć wojewodów! – przerwał żywo pan Stani-
sław. – Znaj to, panie bracie, panie Michale, że gdyby rzecz była
ze szlachcicem, to mniejsza o to, nie fatygowałbym ani siebie,
ani mojego Harasima, ale pan szambelanic – pan, a przynajmniej
siada między pany, to potrzeba go nauczyć mores [obyczajów],
aby szlachtom po nosach nie jeździł. Więc jeżeli lękasz się nara-
zić wojewodzie lub siebie ekspensować, to, panie bracie, powiedz
mi otwarcie, a ja poszukam innego przyjaciela.
– Na to nie pozwalam – rzekłem. – Funkcja moja marszał-
kowska u pana wojewody nie może mi negować posługi honoro-
wej przyjacielowi: idę więc, a zaczekaj tu na rezolucję.
15
Jakoż i poszedłem do panów Sieleckich, którzy całą familią
mieszkali razem; znalazłem podkomorzego i starszych wszyst-
kich śpiących, a młodzież w przeciwkowej izbie podpiłą i dziw-
nie na nas wykrzykującą przechwałki. Już oni nas i przekres-
kowali, i wypędzili, i posłów wybrali.
Gdym wszedł, porwał się zza stołu, na którym pełno butelek
i dzbanów, szambelanic i krzyknął:
– A ty, chłystku wojewodziński, po co tu! – na szpiegi? Na
praktyki?
– Nie jestem szpiegiem – odpowiedziałem – ale posłem, a po-
sła ani ścinają, ani wieszają.
Siedział między nimi pan Podwiński, pisarz ziemski połocki,
głowacz to wielki, ale filogranowej roboty!... Więc go oni na swoją
stronę chcąc przeciągnąć, poili i ujmowali. On pił mało, a mówił
jeszcze mniej, tak, że go oni ani skorumpować, ani wyrozumieć
nie mogli. Najczęściej występuje on jako mediator i dlatego od
wszystkich jest konsyderowany. Zna on mnie dobrze, bo bywa
u wojewody, więc powstał i wstrzymując zapędy szambelanica, rzekł:
– Mości panowie! To jest uczciwy szlachcic, pan Michał Ław-
rynowicz, mostowniczyc derpski. (Bogiem a prawdą, chyba mój
jaki prapradziad był tym panem derpskim, bo ja, jak zawsze Ław-
rynowicz i nie wiem, jak kiedy przyszło mi zostać razem i mo-
stowniczym, i derpskim). – Mój to dawny znajomy i przyjaciel,
proszę więc go nie agrawować i wysłuchać.
– Mów więc swoje poselstwo! – krzyknęli.
– Poselstwo moje – rzekłem – tyczy się jednego pana szambe-
lanica, może byś więc pan raczył wysłuchać mnie semotis arbitris
[bez świadków].
– Nie ma żadnego sekretu pomiędzy nami; mów, jak stoisz.
– A kiedy tak, to i powiem. Otóż przysłany tu jestem przez
pana Stanisława Swiebodę, podczaszego oszmiańskiego, abym
prosił waćpana, panie szambelanicu, o honorową satysfakcję za
krzywdę, którąś pan dzisiaj jemu dopełnił, nazywając go strzel-
czykiem, z wyraźną dlań postpozycją. Czekać więc on pana bę-
dzie jutro ze wschodem słońca, na rozstajnych drogach pod
krzyżem, na gościńcu wileńskim, stąd o ćwierć mili, aby in circu-
itu [w obrębie] jurysdykcjów sądowych nie mieć akcji. Przy tym
16
ostrzegam pana, że jeżelibyś odmówił satysfakcji i nie stawił się
na wyzwanie (czego się nie spodziewamy), pan podczaszy plac
ostrzela, a z panem do spotkania.
– Nie doczekasz – krzyknął szambelanic – abyś dla mnie plac
ostrzelał! Potrafię ja podczesać pana podczaszego.
– A tymczasem – rzekł, chwytając za szablę, Junosza, szlachcic
z traktu zapońskiego4, zawołany sejmikowy zawadiaka – opo-
rządzim pana posła.
– Mości panowie! – rzekłem, odstępując w tył kilka kroków –
protestuję się i biorę na świadectwo obecnego tu wielmożnego
pisarza, żem nikogo z ichmościów nie obraził, więc jeżeli ponio-
sę jaki gravamen [obrazę], zaraz manifestuję niesłuszny atak i od
tego momentu nego activitatem [zaprzeczam prawa brania czyn-
nego udziału] ichmościom na sejmiku.
Porwał pan Podwiński za kark zapończyka.
– Idź spać, opoju! – rzekł, popychając go do alkierza. – Panie
szambelanicu! Obudzę podkomorzego, jeżeli nie dasz pokoju
tym burdom.
A do mnie:
– Panie marszałku! Zrobiłeś swoje, więc nie masz tu po co
dłużej czekać.
Wyszedłem zatem, dopędził mnie wraz na ulicy pan pisarz.
– Panie Michale! – rzekł on – wybawiłem cię z kłopotu: bo czy
cię diabli nadali przychodzić z taką propozycją, gdym ja ku po-
jednaniu i ku wygranej naszej (rozumie się wojewodzińskiej) rze-
czy nachylał? Dlatego jedynie byłem między nimi.
Poznałem lisa, ale podziękowałem pokornie i za siebie, i za
wojewodę.
– Może się dadzą rzeczy utraktować i między panem Stanisła-
wem a szambelanicem, gdy przez noc szum z głowy im wyjdzie.
Waść zaś perswaduj podczaszemu.
– Trudno to będzie – odpowiedziałem.
– No, to jak sobie chce zresztą. Nieźle to czasem, kiedy mło-
dzika zuchwałego trochę przyuczą. Ale powiedz wojewodzie, że
pracuję szczerze w jego zamiarach.
– Bodaj tyle pies płakał! – pomyślałem i uścisnąwszy się kor-
dialnie, rozeszliśmy się.
17
Pan Stanisław, uradowany z odbytego poselstwa, podzięko-
wał mnie z płaczem prawie.
– Panie bracie! Panie Michale – rzekł potem – pójdę teraz do
dominikanów na nieszpory i zaraz spać, bo przede dniem trzeba
nam być na koniach; i ty, panie bracie, staraj się wywczasować
się, bo cię jutro summo mane [bardzo rano] obudzę.
Ale mnie nie było czasu myśleć o odpoczynku, bo wnet pan
wojewoda przysłał po mnie i kazał asystować sobie do pana Ru-
dominy, który go na wieczorną hulankę zaprosił.
18
IV.
WIECZORYNKA
Idąc my gromadnie i huczno przez miasteczko, na różne tra-
fialiśmy komplementa. Po wszystkich prawie szynkach brzmiała
muzyka rozmaita: bo i ja rozdzieliłem dwudziestu czterech na-
szej kapeli na kilka części i rozprowadziłem po kwaterach szla-
checkich, i pan Sielicki miał swoich muzykantów, i z dziesiątek
Żydków z cymbałami przywlokło się na sejmiki. Z doświadcze-
nia wiedzieli oni, że bród i pejsów całych nie wyniosą, ale też
znali i to, że w kieszenie napakują korończyków sowicie.
Szlachta wrzeszczała, śpiewała i piła; gdyśmy więc około swo-
ich przechodzili, wypadała z domów, krzyczała: Wiwat, pan wo-
jewoda połocki! Wiwat! Chwytała przy tym na ręce wojewodę
i podrzucała w górę. Nie oponował się tej subiekcji wojewoda,
owszem wypijał za każdym razem po szklance miodu za zdrowie
braci szlachty i przyjaciół.
Ale gdyśmy mijali domy nabite partią przeciwną, to i wetowa-
no nas niepomału; jednak wszystko mimo uszy puścić trzeba było.
I tak: wyskoczył z jednego dziedzińca, na którym pili zapończy-
ki, jakiś urwisz, a poprawiwszy czapkę na bakier, stanął przed
wojewodą i tak perorował:
Panie wojewoda!
Co to za moda?
Na to niezgoda!
Żołnierzy zbierasz,
Szlachtę pożerasz!
Ryknęła za nim cała chałastra: Szlachtę pożerasz! Szlachtę poże-
rasz! Pan wojewoda, nie odpowiadając, wszedł między nich na
19
dziedziniec. Patrzyli wszyscy, co z tego będzie. Zaczerpnął mie-
dzianym kubkiem miodu z cebra i ukłoniwszy wokoło:
– Ojcowie święci! – rzekł – piję za zdrowie przezacnych braci
szlachty traktu zapońskiego. Wiwat!
– Wiwat! – wrzasnęła szlachta – Wiwat wojewoda połocki!
Wiwat! – I zapomniawszy wierszów, porwała także wojewodę na
ręce i podrzucała w górę, nie przestając wykrzykiwać: Wiwat!
Jak to u nas nigdy w sercach zawziętości nie ma! Ale domyśli-
liśmy się, że wiersze składał pan Reut: bo to ptaszek Scholarum
Piarum, do niego z całego województwa, jak do doktora po re-
cepta, udają się po oracje, a on sypie wszystkim jak z rękawa.
Przebywszy zatem szczęśliwie wszystkie szkopuły, doszliśmy
przecie do dworku pana Rudominy, który nas ze swymi sześcią
waltorniami, w licznej komitywie przyjaciół spotkał na ulicy.
Wszedłszy do środka, znaleźliśmy wieczerzę nie z marcypa-
nów, ale honeste [zacnie, uczciwie] zastawioną. Zrazy zawijane,
rozmaite kwaszeniny, rosołu kilka waz, a pieczonej zwierzyny
quantitas [mnóstwo], że aż stół się uginał. Pan Rudomina jest
myśliwym, przed sejmikami poluje ze sześć tygodni. Pieczenie
więc łosie i sarnie, głowy i szynki dzikowe, łapy niedźwiedzie zaj-
mowały środek ogromnego stołu; a z zajęcy i różnego ptactwa na
szerokich cynowych blatach góry poukładane; prócz tego na osob-
nych misach rantowych oładki do zrazów do rosołu. Odbywszy
więc kolejkę starej wódeczki, zaczęliśmy repetować wyśmieni-
cie, zapijając tłuste kęsy wybornym trojnakiem, którego pełne
flasze stały na kominie. Na miejsce opróżnionych mis i półmi-
sków stawały nowe, również sowite, te znowu się opróżniały, bo
ścisk był około stołu i coraz to więcej przybywało kompanii. Ale
kuchnia pana Rudominy przemogła na koniec nasz wilczy ape-
tyt. Za trzecią i czwartą odmianą nietknięte już danie zebrano ze
stołów, a pan rotmistrz kazał podać wina i zaczęły się wiwaty.
Pan wojewoda in casu necessitatis [w razie konieczności] nie
odbiega od kielicha i rzadko komu udało się go spoić. W domu
własnym gdy traktował gości, miałem zawsze kilka butelek wody
zafarbowanej winem i zręcznie z nich nalewałem wojewodzie,
ale gdy raz złapał nas na uczynku pan podwojewodzi Korsak,
musieliśmy porzucić tę sztukę, bo się rozgłosiła wszędzie; teraz
20
więc, volens nolens [chcąc, nie chcąc] szczery ciągnie trunek,
a jeżeli już tak się spije, że go do łóżka prowadzić trzeba, to mam
w pogotowiu kilka serwet i misę zimnej wody, okładamy zatem
całą głowę umoczonymi w wodzie serwetami. Wnet gorąca czu-
pryna pana wojewody parować zaczyna, ale razem i chmiel wy-
chodzi. Probatum [wybróbowane, sprawdzone], że takim
sposobem trzy razy od pory do pory upić się i wytrzeźwić się
można; a zapisuję to dla pamięci własnej i propter utilitatem pu-
blicam [dla użytku ogólnego].
Więc tedy po wieczerzy piliśmy u pana Rudominy lautissime
[bardzo obficie]; za każdym wiwatem, do dna duszkiem speł-
nionym, brzmiały waltornie i dziewki przyśpiewywały chórem
i wesoło:
Wypił, wypił, nie zostawił –
Hu! ha! nie zostawił!
Bodaj go Bóg błogosławił –
Hu! ha! błogosławił!
a potem huknęły kurdesza i czumadrychę. Wytrzymać już nie
można było! Czumadrycha to skoczna nuta, więc poły za pas
zawinąwszy, wyrywali nasi bracia dziewki od waltorniów i dalej
w obertasy.
Ja tego uczynić nie mogłem z racji prezencji wojewody, ależ
jednakowo choć na miejscu podskakiwałem: bo i w głowie szu-
miało i, powiadam, że dalipan trudno było ustać. Sam pan woje-
woda ukonsolowany nader całą kieskę rzucił na waltornie, a za
jego przykładem, ile talarów i złotówek posypało się, trudno by
zliczyć. Garściami dziewki zbierały pieniądze, ależ bo i warte
tego! Niech ich tam... Pan Bóg sekunduje!
Razem tak wszystko: i śpiewanie, i skoki, i wiwaty, i krzyki: hu,
ha! wrzały jak w garnku i rozlegały się od naszego dworku na
całe miasteczko; i dobrze już w noc było, gdy oto dwa wystrzały
gruchnęły nam pod oknami. Posypały się szyby, a po waltorniach,
jakbyś grochem sypnął, grankulki. Przelęknione dziewki wrza-
snęły okrutnie, my także krzyknęliśmy: Jezus! Maria! i osłupieli
jak wryci... Wnet ktoś zawołał: Łapać ekscesantów! – a zatem
hurmem wypadliśmy do ogrodu, na który okno potłuczone wy-
21
chodziło i rozbiegliśmy się tam na wszystkie strony. Ale cóż? Noc
ciemna, choć oko wykol, i deszcz puścił się gęsty; nogi u wszyst-
kich niepewne; więc po śliskiej ziemi, każdy na pierwszym kro-
ku, to upadł na grzędy i twarz sobie błotem oszpecił, to łeb
o drzewo rozkwasił, wstawał jednak i latał, jak w żmurki grając.
Wszyscy krzyczeli: Łapaj! Bierz! Trzymaj! Bij go! Wiąż! – nie
wiedząc kogo. Chwytał jeden drugiego, a poznawszy się, pusz-
czał, i znowu obydwa polowali. Zamieszanie i zgiełk niewypo-
wiedziany – istna wieża babilońska.
Na koniec zapalono kilka pochodni, ale i to nic nie pomogło;
posmalili tylko drzewa i gdyby nie deszcz, może by dworek za-
palili. Ogródek, dość obszerny, obity jest ostrokołem; widać więc,
że pijanice jakowiś, strzeliwszy do okien naszych jak w ul, w ten-
że moment przeskoczyli ostrokół i już byli daleko, gdyśmy ich
szukali; znaleźliśmy tylko pod płotem rożek z tabaką i to cały
sukces wyprawy.
Zmokli po próżnej bieganinie zebraliśmy się przecież do izby.
Pan Rudomina ledwo nie pękał ze złości, że w jego kwaterze taki
traf spotkał wojewodę, przepraszał go pokornie, choć najmniej
nie winien, raniutko nazajutrz miał manifestować, sam nie wie-
dząc kogo, a na koniec, po wzajemnych najserdeczniejszych eks-
postulacjach wypiliśmy jeszcze po kielichu. Dziewki huknęły na
honor pana wojewody:
To to pan, to to pan, to dobrodziej nasz!
A my jego słudzy,
Pijmy, jak i drudzy.
To to pan, to to pan, to dobrodziej nasz!5
I rozpaliwszy pochodnie, poszliśmy do własnej kwatery.
22
V.
POJEDYNEK
Nazajutrz przed wschodem słońca, wszedł do mnie pan Stani-
sław.
– Panie bracie! Panie Michale! – rzekł on, budząc mnie roze-
spanego. – Wstawaj! Konie gotowe!
– Ależ mnie prędko powrócić trzeba, bo jak się obudzi woje-
woda, pewny jestem, że zaraz zawoła, tym bardziej, że dziś re-
asumpcja sejmiku.
– Nu to, bratku, za kwadrans będziemy na miejscu. Wiem przez
moich szpiegów, że Jeśpan szambelanic bez zawodu stanie na
placu z kilku adherentami, nie będziemy więc długo czekać. Sama
zaś sprawa... nie pociągnie... nadzieja w Bogu i w Harasimie.
Przypasałem więc i ja moją Elżutkę – szablę augustówkę, którą
mam w prezencie od pana Burzyńskiego, starosty brasławskie-
go, zięcia pana wojewody, i ruszyliśmy konno kłusem gościńcem
wileńskim.
Przybywszy na wyznaczone miejsce, oddaliśmy konie kozako-
wi, który je o staję odprowadził. Pan Stanisław dobył Harasima
i wbił go w ziemię, a z kieszeni dobył małą paczkę i położył ją na
kamieniu.
– A to co, panie Stanisławie?! – zapytałem.
– To, panie bracie, chleb razowy i pajęczyna: doświadczone
szlacheckie vulnerarium [lekarstwo na ranę]. Każdy prawie szlach-
cic, wybierając się na sejmiki, ten raz przynajmniej obiera chatę
z pajęczyny i ma ją z sobą w zapasie na pogotowiu, bo w przy-
padku niespodzianym (tu poprowadził palcem przez nos i gębę)
zaraz w kieszeni remedium, które i krew zatrzymuje, i w krótkim
23
Pobierz darmowy fragment (pdf)