Darmowy fragment publikacji:
Ostatnio ukazały się:
Jakub (cid:262)wiek – Ofensywa szulerów
Anna Brzezińska – Letni deszcz. Sztylet
Maciej Guzek – Trzeci (cid:286)wiat
Magda Parus – Wilcze dziedzictwo: ukryte cele
Wawrzyniec Podrzucki – Mosty wszechzieleni
W przygotowaniu:
Magdalena Salik – Runy Hordów
Agencja Wydawnicza
RUNA
PSALMODIA
Copyright © by Michał Krzywicki, Warszawa 2010
Copyright © for the cover illustration by Magdalena Broniecka
Copyright © 2010 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2010
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentu książki możliwe są tylko
na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Opracowanie graiczne okładki: własne
Redakcja: Ewa Guttmejer
Korekta: Marianna Chałupczak
Skład: własny
Druk: Drukarnia GS Sp. z o.o.
ul. Zabłocie 43, 30–701 Kraków
Wydanie I
Warszawa 2010
ISBN: 978–83–89595–61–4
Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA A. Brzezińska, E. Szulc sp. j.
Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:
Agencja Wydawnicza RUNA
00–844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 436
tel./fax: (0–22) 45 70 385
e-mail: runa@runa.pl
Zapraszamy na naszą stronę internetową:
www.runa.pl
Rozdział I
Powiecie, że będę bluźnił.
Mówcie tak.
Powiecie, że jestem winien.
Pluję na to.
Nazwiecie bękartem, synem kurwy.
Proszę bardzo.
Oskarżycie o zło.
Miło mi.
Powiecie, że gdyby nie ja...
A ja odpowiem, że gdyby nie wy...
Rzygam na wasze symbole, od Jerozolimy aż po
Akwizgran. W Tuluzie i Gedanensis. Podczas mszy
świętej i żałosnego pogrzebu. Szczam na was od cza-
sów Apochonepta III aż po wiek, w którym Abelardowi
obcięto jaja. Zresztą zdradzę wam tajemnicę. Listy od
pięknej Heloizy pisał sam do siebie.
Wieszczą mój powrót, zastanawiają się, czy zostanę
normalnie zrodzony, czy z jakiegoś inkuba i kurwy, czy
5
może jako bękart ułomnego księcia. Przestrzegają, że
wyskoczę z łona żydowskiej nierządnicy.
Słyszano już wiele, że narodziłem się w okolicach
Paryża, a moja matka miała na imię Blanche. A niechby
nawet. Ładnie przecież.
W Tuluzie, w Cyrene i w Aleksandrii obwieszcza-
li moje narodziny i w wielu, wielu innych miastach, za
imion cesarzy i królów, których nie spamiętam.
Poznałem tchórzliwych rycerzy, rzadko tych męż-
nych, nie zliczę na palcach, ilu świętoszkowatych psów
w habitach i zwykłych szelmów oszukałem.
Na stałe związałem swoje losy z Florencjuszem de
Vivarem w Mieście o Tysiącu Bramach.
Zaraz potem, podczas którejś z wypraw w imieniu
króla Kastylii, krzyżowcy z zakonu Calatrava okupo-
wali jedno z miast wyzwolonych spod władzy Arabów,
na południe od Sierra de Guadarrama – i właśnie tam
mój rycerz zakochał się...
A przecież kobieta to zło.
Florencjusz de Vivar od wczesnych lat wysłuchiwał
opowieści, jak jego ojciec i bracia zwalczają Arabów
w Hiszpanii. W końcu i on dojrzał, by zabijać. Gdy roz-
smakował się w wojnie na dobre, nie poprzestał jednak
tylko na organizowanych przez możnych panów krucja-
tach, ale sam zaczął stawać na czele algarades, wypraw
łupieskich. Wraz z innymi Kastylijczykami, Baskami,
6
rycerzami z Gaskonii, Bretanii kradł Maurom konie
i bydło, łupił ich miasta.
Wsławił się wprawnym mieczem i odwagą. Widzia-
no, jak poturbowany, krwawiący od ran, nie opuszczał
oręża i żadnym grymasem na twarzy nie zdradzał, że
cierpi z bólu. On sam zwykł mawiać, że tylu wrogów
jest wokół niego, że nie ma czasu, by myśleć o śmier-
ci. Z upływem lat, gdy krew nieprzyjaciół krzepła na
nim jak zbroja, zaczął wierzyć w swą nieśmiertelność.
Przestał liczyć się ze zdaniem możnych panów, którzy
nie tylko z racji pochodzenia, ale i doświadczenia do-
wodzili kampanią. Sam decydował, kiedy i gdzie uderzy
wraz z powiększającym się z dnia na dzień oddziałem
zapatrzonych w niego młodych rycerzy.
Wielmoże królewscy mało przychylnie spoglądali
na samowolne wyczyny pośledniego rycerstwa, synów
caballeros villanas – drobnych właścicieli ziemskich.
Najpierw groźby, a potem kary spadały na tych naj-
bardziej krnąbrnych, tak samo zajadłych w walce, jak
i w rozboju.
Florencjusz postanowił więc sam zadbać o swój los.
Na pasie ziemi niczyjej, gdzie nie sięgała władza
muzułmanów ani chrześcijan, a gdzie ustawicznie trwa-
ły walki, wraz z wiernymi mu druhami stworzył swoje
własne królestwo, biorąc w niewolę słabych, mordując
silnych, każąc płacić kupcom, pasterzom i pielgrzymom,
którzy chcieli przejść przez jego władztwo bezpiecznie.
Ale odkąd chrześcijanie zaczęli wypierać Arabów na
południe, zrozumiał, że nadejdzie dzień, kiedy będzie
musiał wybrać i zapewne podporządkować się nowej
władzy, bo inaczej obwołają go banitą.
7
W krótkim czasie ci, którzy z nim przebywali, i ci,
których puszczał wolno, nadali mu przydomek Diabeł.
Zawsze postępował zgodnie z planem. Zarówno
działania wojenne, jak i dyplomatyczne przeprowadzał
według wszelkich zasad sztuki wojennej. Szedł na kom-
promisy z Maurami, kiedy musiał, zdradzał chrześci-
jan, kiedy mu to odpowiadało, jego kompani służyli mu
wiernie, większość z nich miała za sobą udział w kró-
lewskiej armii albo książęcych kompaniach.
Kastylijczyk na swą siedzibę obrał jedno z wielu
na wpół opustoszałych miast, leżących na pustynnej
ziemi, dzielącej chrześcijan i muzułmanów. Nielicz-
ni mieszkańcy, których wziął pod swoją opiekę, zwali
je Miastem o Tysiącu Bramach, bo okalające je mury
szpeciły liczne wyłomy. Niektóre domy, niegdyś nale-
żące do szlachty, zamieniono w prawdziwe twierdze:
dodatkowe wieże, wąskie okna, grube ściany. W cia-
snych uliczkach przeciskali się strażnicy, pilnując, by
nikt nie chodził po zmroku. Każda z dzielnic przypo-
minała teraz obóz warowny, bo każda miała swojego
dowódcę. (cid:299)ydzi zadbali o przepływ gotówki między
mieszkańcami; dzięki ich talentom handel rozkwitł tak,
by nie było ani zbyt biednych, ani zbyt bogatych. Flo-
rencjusz nakazał, by wszyscy w mieście zostali uzbro-
jeni po zęby, nawet kobiety w razie zagrożenia miały
stawić czoło oblężeniu.
8
Jego sława przyciągała rycerzy różnej maści, nie
tylko wyklętych przez Kościół i uciekających przed
rodową zemstą lub prawem, ale i tych, którzy szuka-
li przygód. Szybko nauczyli się, że tylko on stanowi
tu władzę. Prowadził ludzi do walki, miał wszędzie
swoich węszycieli, od Toledo aż po Saragossę, i dale-
ko poza granice muzułmańskich miast. Zawczasu dbał
o sinansowanie każdej dyplomatycznej rozmowy, do-
radzał, jak pertraktować z Arabami, ile pełnych sakw
nie urazi godnych grandów. Mówił swoim poddanym,
jak żyć i jak umierać.
W ciągu zaledwie paru lat jego kompania zmieniła
się w prawdziwą społeczność, z namiotów i nędznych
szałasów przeprowadzili się do zrujnowanego miasta,
w które tchnęli pozory życia. Wśród nich zamieszkali
handlarze bydła, kupcy, cieśle, nawet starcy znaleźli tu-
taj schronienie, a także kobiety i dzieci. Wszyscy mogli
czuć się bezpiecznie w Mieście o Tysiącu Bramach, na
ziemi niczyjej, która stała się ich domem, a prawo sta-
ło po stronie obywateli, którzy nie musieli więcej ryzy-
kować życia na niebezpiecznych szlakach od Pirenejów
do Tuluzy. Ziemia niczyja, ziemia de Vivara, gdzie Bóg
nie sądzi ani nie karze, gdzie tylu jest bogów, ilu ludzi,
tyle modlitw, ile warg – szepczących w półmroku do-
mów zamienionych w kapliczki, meczety, synagogi.
Nowy pan tej ziemi polubił swoje królestwo. Szyb-
ko zapomniał o naprędce budowanych obozowiskach
w drodze na algarades, gdzie granice wyznaczał hory-
zont, a nie ruiny miasta.
Jako syn drobnego właściciela ziemskiego nie mógł
liczyć na to, że dostanie ojcowską ziemię. Majątek miał
9
odziedziczyć jego najstarszy brat, średni wyruszył do
Ziemi (cid:286)więtej parę lat przed bitwą pod Las Navas de
Tolosa. Florencjusza, jako najmłodszego, przeznaczono
do stanu duchownego. Nauka w przyklasztornej szko-
le, choć pouczająca, dała mu przedsmak tego, co go
czeka w klasztornych murach. Prosił ojca, by pozwolił
mu sięgać częściej po miecz niż po pióro. Ale stary de
Vivar twierdził, że tylko w ten sposób może uchronić
się od przekleństwa ciążącego nad całą rodziną. I kie-
dy wydawało się, że nic już nie zdoła przekonać star-
ca – ani błaganie, ani groźby, że młodzieńcowi zostaje
tylko ucieczka i przyłączenie się do pierwszej lepszej
bandy – nestor rodu umarł.
(cid:286)mierć ojca sprawiła, że Florencjusz nagle miał szan-
sę pokochać życie.
I oto teraz, po paru latach od tamtego wydarze-
nia, w spiekocie lata, chował się w ciasnych uliczkach,
szukając cienia, ale też i towarzystwa – chciał poczuć,
jak jego miasto oddycha, poznać zalety tego miejsca
i ile ma przywar. Pojawiał się na targu, by rozsądzić
spór między krzykliwym kupcem a wystraszoną kobie-
tą, karcił (cid:299)yda za chciwość, wykpiwał młodzika, któ-
ry imponował dziatwie swym mieczem. Wydając sądy
i pouczając mieszkańców, nie silił się na ton mędrca
ani nie sięgał po frazesy z uczonych ksiąg. Zdawał się
wyłącznie na intuicję – choć uczeni w piśmie zwą to
po prostu rozsądkiem – i miał nadzieję, że dzięki temu
nikt nigdy nie nazwie go za plecami głupcem.
Niedługo jednak zachował wewnętrzny spokój. Prze-
cież to, co zbudował, nie mogło trwać wiecznie. Miasto
o Tysiącu Bramach runie jak domek z kart.
10
Zaczął się w chować w wieży, żeby już tylko z wy-
soka obserwować swoich poddanych – bo tak ich za-
czął nazywać – jak nieśpiesznie wracają do domów, by
zdążyć przed zmierzchem. Im bardziej ich poznawał,
z tym większą niechęcią myślał o tym, że mógłby do
nich zejść, przyglądać się ich tępym twarzom, ohydzie
ich codziennych czynności, jakby wykonywanych w le-
targu: przekrzykiwali się na targu, okradali, bezmyślnie
pochłaniali wieczerzę, udawali gorliwość w modlitwie,
kochali się i zdradzali nawzajem, by w końcu umrzeć
i nic po sobie nie zostawić.
Po prostu żyli. Dla cieśli, pasterzy i drobnych kup-
ców to było zresztą aż – w tych trudnych czasach, a dla
niego tylko tyle. Czuł się jak Bóg, gwarantował im bez-
pieczeństwo, życie.
Florencjusz tak bardzo pragnął znaleźć swoje miejsce
na ziemi, z dala od znienawidzonych królewskich ry-
cerzy i rozpolitykowanych możnych. Jeszcze niedawno
wierzył, że w mieście mógłby się schronić przed świa-
tem, teraz już nie chciał grzebać swojego życia w ru-
inach. Z dnia na dzień ulatywała gdzieś jego pewność
siebie, nocami nawiedzał go niespokojny sen. Budził się
skąpany w pocie, zaczęły dręczyć go majaki. Wydawa-
ło mu się, że ktoś szeptał mu do ucha wpierw rzeczy
wielkie o nim samym, potem wyłącznie szyderstwa, że
śmierdzi trupem. Zaczął się obawiać, że przestrogi ojca,
mówiące o tym, że cały ród jest przeklęty, coś znaczą.
Choć do tej pory nigdy nie dawał im wiary.
Mijały miesiące w spiekocie słońca i w zimie.
Przez długie dnie nie opuszczał swych komnat. Stra-
cił na wadze, wiele rzeczy, których kiedyś nie dostrzegał,
11
teraz zaczęło go drażnić. Winił swojego kucharza za
niestrawne jedzenie albo że nie czuje smaku potraw.
Służbę przeklinał za nie dość skrupulatne wypełnianie
rozkazów, kochanki, że są zbyt oschłe i zimne. Kom-
pani od wina, od których teraz stronił, mówili za jego
plecami, że popada w obłęd, a gdy doszły go słuchy, że
ktoś inny pożąda jego władzy, kazał go zgładzić, a po-
tem jego żony, dzieci i kochanki. Wielu rycerzy uciek-
ło z miasta w obawie przed nieuchronną zgubą, którą
rychło przewidywali, pasterze nie wracali o zmierzchu
do domów, kupcy znikali na szlakach. Niektóre dziel-
nice opustoszały. W mieście przestano sobie ufać, z lę-
kiem też spoglądano na wieżę.
Zdarzyło się nawet, że de Vivar stanął przy oknie
i chciał wyskoczyć. Poczuł się jak podczas bitwy z Mau-
rami, gdy wybierał najgroźniejszych wrogów w zasięgu
wzroku, jakby chcąc zginąć w walce.
Pewnego wieczora, jedna z nałożnic – ale tego nie
był do końca pewny, bo gdy się obudził, nikt przy nim
nie leżał, a prześcieradło było gładkie po jego prawej
stronie – opowiedziała mu historię poprzedniego wła-
ściciela tego miasta. Hrabia Berengar, ulegając Mau-
rom, którzy przez wiele dni oblegali miasto, kazał ponoć
żywcem zamurować się w jednej z zamkowych piwnic,
nie chcąc oddać niewiernym swego poematu. Skrył go
pod koszulą, bo tylko tyle zdążył włożyć na siebie, ucie-
kając z sypialni. (cid:299)ałosna to śmierć, jeżeli jesteś zdecy-
dowany ponieść ją dla paru linijek poezji.
Florencjusz kazał odszukać jego grób. Po kilku
dniach opukiwania ścian podziemi zamku i rozkruszania
murów odkryto zimną celę, a w niej hrabiego. Wyglądał
12
jak trup, ale wydawał się jeszcze żyć. W ręku trzymał
zwój idealnie zakonserwowanego papieru, skarb, dla
którego poświęcił życie. Ledwie ustami poruszał, ale
wyraźnie prosił, by go zabić. Bez ulgi na twarzy przy-
jął jednak cios noża w pierś. Zamilkł.
A poemat...
Nic szczególnego.
Tylko kilka słów.
– Co za diabeł? – mruknął pod nosem rycerz.
I mimo że nic się właściwie nie wydarzyło, w jed-
nej chwili wstąpiła w niego jakaś niewidzialna moc, bo
jeszcze tej samej nocy odzyskał wiarę we własne siły,
apetyt, by zjeść wieczerzę w towarzystwie najwierniej-
szych druhów, a do łożnicy wziął sobie nawet dwie (cid:299)y-
dówki. Czuł, że musi dać swoim podwładnym dowód,
że nie popadł w obłęd. O świcie zebrał ludzi i wyruszył
do niewielkiego miasta leżącego na drodze do Toledo.
Szli setką, trzy dziesiątki konnych, piechurzy i strzel-
cy. Pod mury podeszli o zmroku.
Ryk przerażonych mieszkańców zlał się z grzmotem
burzy i tryumfalnym krzykiem najeźdźców wpuszczo-
nych przez opłaconych strażników. Zgon miasta przy-
pominał trzęsienie ziemi.
To tyle.
Poezja śmierci.
Florencjusz nie brał udziału w mordzie. Wrócił poza
mury, rozsiadł się na wzgórzu nieopodal, by podziwiać
13
kłęby dymu i ogień nad miastem, którego blask roz-
świetlał zaczarowane granatem niebo.
Jeżeli ciało ludzkie jest narzędziem duszy, to czyż
jego dusza jest chora? Roztarł w dłoniach piasek. Bóg
stworzył pokój, ale przecież zrodził też wojnę. Którą
drogę obrać, by mu się przysłużyć? Z krzyżem na pier-
si w klasztornym zaciszu czy z mieczem w ręku skie-
rowanym przeciwko niewiernym?
Pokręcił głową, patrząc w gwiazdy. Po cóż człowie-
kowi wolność, kiedy wybór jest taki niepewny, obcią-
żony winą?
Rzeź trwała całą noc. Wraz ze świtem pozostałych
przy życiu pozamykano w paru ocalałych od zniszcze-
nia domach.
De Vivar wyznaczył po kilku ludzi, którzy wypro-
wadzali oiary na główny plac, by odrąbać im głowy
toporem. Raz za razem – starzec, dziecko, zdrowy męż-
czyzna i kobieta. Niektórzy zdążyli zapłakać, innym po-
zwolono pomodlić się jeszcze, ktoś przeklął oprawców,
komuś, zanim obcięto głowę, złamano szczękę. Wska-
zywał niekiedy litościwie jedną z oiar i puszczał wol-
no, choć szybko stracił rachubę. Ci, którym pozwolono
odejść, zyskali szansę na przeżycie. Jeżeli przejdą nie-
bezpieczne szlaki na północ lub na południe, opowie-
dzą, do kogo należy ziemia niczyja, i jak wielki jest ich
strach przed rycerzem z Miasta o Tysiącu Bramach.
14
Jeden z uwolnionych, garbaty starszy mężczyzna,
przestrzegł Florencjusza, że właśnie wydał na siebie
wyrok.
– Zgubiła cię własna pycha – syknął.
Rycerz złapał śmiałka za brodę i spytał:
– Jak zwie się twój ród?
W odpowiedzi usłyszał przysięgę, że w swoim cza-
sie na pewno pozna odpowiedź.
Lubił wyzwania, więc pobłogosławił szyderczo swo-
ją oiarę i puścił wolno, a gdy ktoś z tłumu zdradził
szeptem imię mężczyzny, kazał jednemu ze swoich lu-
dzi narzucić staremu na plecy jakiś płaszcz, by osłonił
mu chude ramiona i resztki popalonego ubrania.
– Nie szata zdobi szlachcica, tylko jego duma – rzekł
garbus, ale podarunek przyjął.
Florencjusz odprowadził go wzrokiem do bramy.
Znieważył już zbyt wielu możnych, plądrując ich mia-
sta, by teraz przejąć się zemstą Matiasa.
Do południa uporali się z robotą, zostawili sobie
dziesiątki kobiet na usługi i dla gwałtu. A potem roz-
począł się systematyczny rabunek. Nadjechały z dawna
oczekiwane wozy, które pośpiesznie ładowano. Bra-
no wszystko, bez wyjątku: kosztowności, naczynia,
dywany, meble, zwierzęta, ktoś przygarnął schowane
w skrzyni dziecko.
Gdy odchodzili, Florencjusz odwrócił się, spogląda-
jąc na dokonane zniszczenia. Z daleka wymarłe mia-
sto wydawało się normalne. Tylko gdzieniegdzie słupy
dymu były świadectwem niedawnej masakry. Ile takich
miast obrócił w ruinę, ilu jeszcze mieszkańców na zie-
mi niczyjej stanie się jego oiarami?
15
Berengar, nie wierząc w Boga, który nadałby sens
jego istnieniu, oddał się sztuce. Kreślił literki, zwał je
poematami. Obiecałem mu życie wieczne. Minęły lata,
a on wciąż żarł, srał i... pisał. Nie wyściubiał nosa poza
mury swego zamku, okoliczni mieszkańcy omijali jego
siedzibę z daleka. Na usługach miał tylko nicponi, któ-
rzy przychodzili i odchodzili, tylko on trwał. (cid:299)ądał ode
mnie, bym pokierował jego dłonią, gdy pisał. Wzorem
starożytnych poetów chciał zyskać nieśmiertelność. Za-
kpił ze mnie, choć on uważał, że to ja zakpiłem z niego.
Mam talent, ale nie do wierszy. Co najwyżej mógłbym
podpowiedzieć, jak napisać kronikę, przekłamać histo-
rię. Powtarzałem mu to do znudzenia. Tłumaczyłem, że
jest mi przeznaczony, niemal jak kochanek, ale mam mu
do zaoferowania zupełnie co innego.
Gdy jego siedzibę napadli Maurowie, rozkazał za-
murować się w piwnicy. Nie tylko ze strachu, ale i żeby
mnie ukarać za to, że – jak utrzymywał – z rozmysłem
go zawiodłem, to jego marzenie... by stać się wielkim
poetą.
Tkwiłem z nim tam, wysłuchując jego skarg i nie-
udolnych prób sklecenia jakiegoś wiersza. Płakał, prze-
klinał, w chwilach słabości nawet modlił się, za nic ma-
jąc me pomstowanie i pogróżki.
Musiałem przy nim tak trwać. Z trudem zachowywa-
łem spokój. Ratowała mnie tylko myśl, że przeznaczony
mi człowiek zawsze mnie spotka na swojej drodze. Nie
ukryje się przede mną ani pod habitem, ani w zamku.
16
Słyszałem odległe kroki, przytłumione głosy. Nasłu-
chiwałem, chciałem krzyczeć. Uwolnijcie mnie! Dam
wam wszystko to, o czym marzycie. Wtedy hrabia, scho-
wanym przy pasie nożem, odciął sobie język, bym nie
wrzeszczał. Gdybym mógł sprawić, żeby gołymi rękami
rozdrapał ścianę, zmusiłbym go, a tak mogłem huczeć
tylko w jego głowie, naigrawać się bądź prosić, użalać
się nad swym losem, zupełnie jak on.
Często wyobrażałem sobie świat jako grób, gdzie
ludzie nie mogą nawet wzrokiem przebić wieka nieba,
choć błagalnie wyciągają w jego stronę ręce. Jak żyw-
cem pogrzebani. Moim grobem był Berengar, jego ciało
i loch. Tak długo czekałem. Chciałoby się rzec: Boże,
miej litość...
Pewnego dnia usłyszałem walenie w ścianę, posy-
pał się gruz i niespodziewanie odkryto moje więzienie.
(cid:286)wiatło łuczywa przegnało mrok. Rycerz, który wszedł
do środka, przez chwilę wdychał stęchłe powietrze. Miał
łysą głowę, brodę, która okalała wąskie usta, prosty nos,
szpetne blizny na twarzy, śniadą cerę. Ciemne, niemal
pozbawione białek oczy. Dla mnie jawił się jak najlep-
szy ogier, którego duszę będę musiał posiąść. Otrzepał
się z kurzu, nachylił nad Berengarem i oniemiał, wi-
dząc, że hrabia, na wpół przytomny, oddycha. Szarpał
nim przez chwilę, a ten zamglonymi oczyma wskazywał
mu zwitek papieru, który trzymał w ręku. Nieznajomy
wyciągnął go, zerknął na niego niedbale, a widząc, że
hrabia chce coś szepnąć, nachylił się ku niemu. A ja
huczałem z jego napuchniętej gęby, ze skróconym ję-
zykiem:
– Zabij mnie, skróć męki, miej litość.
17
Rycerz zrozumiał, sięgnął po nóż i jednym wpraw-
nym cięciem po gardle odebrał mu życie.
Zamarł, bo trup rozsypał się w proch.
Nie zdziwiłem się, gdy w strachu wymówił me imię.
Wyszedł z celi.
Nawet nie poczuł, że odtąd nie jest już sam.
Nie od razu go poznałem. Nie miałem pewności, że
to on.
Czasami zanim dotrę do tego, który jest mi przezna-
czony, pasożytuję na innych. To jest piekło dla diabła
właśnie. Takiego jak ja.
Wędrują dusze przeklęte, wędruje i diabeł. Jest poza
czasem, ale zaklęty w przestrzeń. Pan wypchanych la-
lek. Diabeł impregnuje martwą skórę. Jestem pasożytem,
tego nie kryję. Nie ja jestem twórcą, cesarzem, królem,
choć bardzo bym tego chciał. Ja mogę jedynie splugawić
ołtarz w Jerozolimie krwią krzyżowców, zatruć czystą
wodę Jordanu trupami, ale i tak najbardziej pożądam
świątyni z mięsa i kości, i serca, gdzie Bóg ukrył ludzką
duszę. Przechodzę z ciała na ciało, jak zaraza.
Kobieta, którą Florencjusz de Vivar ujrzał w dzień
świętego Pawła, stała na targu niby posąg, jakby ktoś
odmalował życie miasta tylko dla niej, jako tło. Straga-
ny, ciasne uliczki, białe domki; ich obraz stał się roz-
myty. Odcinała się od nich czarnym konturem swych
szat i śniadą cerą.
18
Lśniła.
Błyszczała w słońcu.
(cid:299)ydowski lichwiarz, stojący tuż obok, wyrwał go
z odrętwienia, przywrócił do świata, sprawił, że gwał-
townie odczuł szpetotę krzykliwych przekupek, chy-
trych kupców, napływających do miasta chrześcijan
i wyjątkowo nieco bardziej cichych Arabów. Przychyl-
niej patrzył na mullawidów o śniadych twarzach, prze-
mykających niepewnie między straganami. Zachowali
wiarę w Chrystusa, ale przyjęli zwyczaje ze Wschodu.
Pocili się nie od spiekoty, tylko od arabskich szmat, któ-
re ich krępowały. Potraili jednak sprawiać wrażenie, że
są mniej widoczni niż inni.
Promienie słoneczne odbiły się od złotego dachu
meczetu, oślepiając na chwilę rycerza. Stracił kobie-
tę z oczu, więc zaczął przepychać się przez tłum. Gdy
ponownie odnalazł ją wzrokiem, sięgała po pomarań-
czę, jakby w zwolnionym tempie. Chłonął każdy jej
ruch, każdy skrawek boskiego dzieła: nadgarstek, smuk-
łe dłonie, wąskie palce. Szczupłe ciało skrywała pod
ciemną suknią bez żadnych ozdób. Czując jego wzrok
na sobie, odwróciła głowę. Przyjrzał się jej: wychudła
nieco na twarzy, o ostrych rysach, miała mocno zary-
sowany trójkątny podbródek, wystające kości policzko-
we, prosty mały nos i ciemne oczy. Wydawało mu się,
że na jej obliczu nigdy nie zagościła zmarszczka gnie-
wu ani zwątpienia, ale zaniepokoiła go źle ukryta me-
lancholia, jakby myślami uciekała gdzie indziej, jakby
za czymś tęskniła.
Przed oczami mężczyzny stanęły wszystkie przypad-
kowe dziwki, ich plecy wygięte w łuk, obite półkuliste
19
kształty rytmicznie uderzające o jego biodra, to jak klę-
czały, gdy brały jego członek do ust. I wszystko to na-
brało teraz innego znaczenia, stało się zadrą w sercu,
w jednej chwili wezbrało w nim obrzydzenie.
Uśmiechnęła się do niego, a potem pozwoliła, by
starsza kobieta, która wyłoniła się z tłumu, zapewne
piastunka, zaprowadziła ją do lektyki.
Wiedział, że jej twarz i to spojrzenie, choć przelotne,
zapamięta już na zawsze. To ta chwila, o której trubadu-
rzy śpiewają, że zmienia życie w wieczne oczekiwanie.
Odtąd bezczynność wypełnia dzień, a zamiast klarow-
nych myśli w głowie gnieździ się obłęd.
Rzygam. Tkliwe szczyny.
Anna.
Jej imię poznał miesiąc później, kiedy wojska króla
Kastylii, któremu podlegali calatravensi, po zdobyciu
miasta odeszły dalej na południe, kierując się w stronę
siedzib Maurów na drodze do odległej Kordoby. Była
żoną Alfonsa, miejscowego musta’riba, chrześcijanina,
który pozostając pod władzą Maurów, przyswoił sobie
ich zwyczaje, ale pozostał przy Chrystusie. Do niego
też zwrócił się król, by zadbał o porządek w mieście,
ponieważ znał zwyczaje i miejscową ludność lepiej niż
przybyli rycerze. Florencjusz miał już okazję spotkać
go wiele miesięcy temu, gdy dokonywał jakiejś trans-
akcji – sprzedał mu towar zagrabiony w jednym ze
spalonych miast na szlaku do Toledo. Teraz skorzystał
z zaproszenia do domu. Wnętrze urządzono wygodnie:
w środku komnaty, korytarze i schody wyłożono dywa-
nami, ogrzewając zimą albo zwilżając latem za pomocą
przemyślanego systemu rur. Zapoznał się ze zbiorami
20
ogromnej biblioteki, w której gospodarz łaskawie po-
zwalał mu spędzać wiele godzin.
Przy każdej wizycie natykał się na Annę, która nie
stroniła od męskiego towarzystwa, a mąż pozwalał jej
na pełną swobodę, tym bardziej że domagała się tego
całą swoją postawą. Należała do tych kobiet, które nie
znoszą sprzeciwu, ale jednoczenie znają swoje miejsce
i wiedzą, że mężczyźnie trzeba pozwolić, by nim pozo-
stał. Pod muzułmańskim panowaniem musiała zapewne
przysłaniać twarz, teraz obnosiła ją z dumą.
Dziwka!
Niewiele mówiła, raczej słuchała. Czuł na sobie jej
wzrok, ukradkowe spojrzenia. Pewnego razu, gdy na-
lewała mu jakiś napar, musnęła jego dłoń, pochylona
nad stołem, i zatrzymała na chwilę swój policzek przy
jego brodzie. Wtedy po raz pierwszy poczuł, jak pięk-
nie pachnie.
Rozmawiali po łacinie albo po kastylijsku, w jego
rodzimym języku, co sprawiało mu szczególną przyjem-
ność, a gdy zaczęła mówić po arabsku, nagle poczuł
się jak w klatce pełnej świergocących ptaków. Ale ha-
łas szybko przerodził się w intrygującą melodię. Mowy
mahometan nigdy dobrze nie poznał, a teraz nie tyl-
ko rozumiał każde czułe słowo Anny, ale i sam potra-
ił przemówić równie pięknie.
Niesamowite uczucie. Dar od Boga? A choćby i od
diabła, pomyślał. Po prostu cieszył się, że może poroz-
mawiać z tą czarującą kobietą zupełnie swobodnie.
Bóg poplątał ludziom języki, ja je rozplątuję. Jak
szybko mój rycerzyk zaakceptował swój nowy dar. Mia-
łem nadzieję, że tak samo ucieszy się z innych...
21
Pobierz darmowy fragment (pdf)