Darmowy fragment publikacji:
ŚWIWIWIWIĘTA HISTORIA
TA HISTORIA
TA HISTORIA
TA HISTORIA
No i tego, znaczy się, pewnego razu Jah się napalił, że będzie
stwarzał świat. Trzy dni zasuwał, wszystko już w sumie postwarzał,
ale jednak czegoś mu wciąż brakowało. No i siedzi Jah i myśli: cze-
go tu jeszcze może brakować. I tu wewnętrzny głos podpowiada
mu: gandzi! W ogóle nie ma gandzi na tym twoim świecie. Patrzy
Jah: i rzeczywiście. W sumie wszystko już jest git, tylko gandzia ni-
gdzie nie rośnie. Normalnie jak w Karelii.
No to stworzył gandzię. Siadł, zajarał, popatrzył wkoło i myśli:
ech, joły-pały! I po co tyle badziewia żem tu nastwarzał dokoła.
Trzeba się teraz konkretnie wziąć do roboty i stworzyć coś porząd-
nego, niebadziewnego. Stworzyć coś naprawdę pojechanego. Bo to
wkoło to totalny chłam, normalnie to samo co w telewizorze.
I stworzył Jah rastamana.
Stworzył go i mówi mu: no i patrz, kolego. Tu masz słońce,
tu masz morze, tu masz warzywa i owoce, a tutaj masz swoją gan-
dzię. No, jednym słowem, co tu dużo gadać, masz tu, jak to mówią,
raj. Używaj i raduj się. A rastaman przypalił gandzię i mówi: a tak
wogle to klawo by było teraz muzy posłuchać.
Dobra. Jah stworzył mu magnetofon i kasety, piętnaście tysię-
cy sztuk. I mówi: no i patrz, ten tego. Słońce, morze, warzywa-
-owoce, kiełbasa po dwa dziesięć, piwa potąd, trzymetrowa gan-
dzia, z magnetu Bob Marley - rastaman, wajbrejszyn jea, pozitiw!
Używaj, kurwa fa, i raduj się. A rastaman przewinął kasetę do koń-
ca i mówi: a w ogóle to klawo by było teraz pograć na gitarce.
Dobra. Stworzył mu Jah gitarę. I mówi: no, teraz to naprawdę
wszystko gites. Słońce, powietrze, morze, szaszłyki, warzywa-owo-
ce, gandziocha tak samo. I to, trzeba powiedzieć, gandziocha w po-
rządalu, nie jakaś tam indiucha czy inna słabizna. Używaj, kurtyna,
i raduj się. A rastaman pograł na gitarce i mówi: ech! Żeby tak dzie-
48
wczynę - to by dopiero, rozumie się, wszystko już było naprawdę
git.
Dobra. Stworzył mu Jah laskę. Naprawdę fajną laseczkę mu
stworzył. I mówi: oto macie tu, że tak powiem, cały raj dla siebie.
Używajcie i radujcie się. A ja jadę na urlop na Krym. Bo już się
zgrzałem od stwarzania wam tego wszystkiego. I odjechał.
No i tego, rastaman i jego laska bujają się po raju, palą gandzię,
słuchają muzyki, śpiewają piosenki, grają na gitarze, uprawiają seks
po klombach. Tak to właśnie wygląda, to rajskie życie. Zatrzęsienie
jadła wokół, do roboty chodzić nie trzeba, przez cały rok lato, men-
dy się nie czepiają, lachony się nie przystawiają, starzy na psychę
nie włażą. Tak to właśnie wygląda, znaczy się, to rajskie życie.
A tu wąż pełznie obok. Chudy, blady, źrenice jak kropeczki,
ogolony na zero, całe ciało to jedna długa żyła, pokłuta wszędzie
od głowy do ogona. Rastamany mówią: te, wąż! Przyczołgaj no się
tu do nas, popalimy gandzi. A wąż mówi: dziękuję, ludzie. Nie, na-
prawdę, dzięki. To są jazdy dla młodzieżówki, całe to kurzenie gan-
dzi. Dlatego, że nie ma po niej żadnego odlotu, wiadomka. Tak, za-
liczyć małego tripka, nagadać się, muzyki posłuchać... Nie no, lu-
dzie, to ma być odlot? Odlot - to żeby, wiecie, raz i poleciał! I la-
tasz, latasz, latasz w ciepłej nieskończoności... To jest, ma się rozu-
mieć, odlot.
Wtedy rastamany pytają: a jak dostać takiego odlotu? A chytry
wąż pokazuje na klomb: a oto i on, prawdziwy odlot, rośnie sobie
pod waszymi nogami. Tu macie łodyżki, na nich zielone koszyczki,
a w koszyczkach biały sok. I z tego to soku uwarzymy teraz zupkę
mleczną i rozprowadzimy ją po żyłkach. I wtedy od razu załapiecie,
co to jest prawdziwy odlot.
Rastaman mówi: o, klawo! Dawaj, warzymy. A laska mówi
mu: poczekaj. Przecież to nic innego, tylko mak. A przed makiem,
pamiętasz, Jah nas ostrzegał: to jest, pipole, syfiasty mak. Nie jedz-
cie go, nie pijcie i nie palcie, i zupy z niego nie gotujcie, bo stanie-
cie się grzejnikami, zaprzedacie się systemowi i na koniec zaćpacie
49
się na śmierć. Wtedy wąż mówi: no, on kopie, wiadomo, ale tak
jakby nie z całej siły od razu. Od jednego razu nikt jeszcze ćpunem
nie został. Ja sam trzy lata pod rząd grzałem mak na maksa, zanim
przegiąłem. No, przegiąłem to przegiąłem, nic strasznego. Potem
odgiąłem i wszystko się wyprostowało. I nikt się nie zaćpał. Dlate-
go, że jak grzejesz z rozumem, to nic ci nie będzie.
Wtedy laska rastamana mówi: jak nic ci nie będzie, jak Jah
mówi, że będzie. A wąż mówi: on po prostu nie czai. Sam nigdy nie
próbował, więc co on może wiedzieć. A wy weźcie i spróbujcie,
od razu będziecie wiedzieć więcej niż on. No i, kurwa fa, namówił
wąż naszych rastamanów, żeby dali sobie w żyłę. Sam walnął cztery
centy, i jeszcze zawołał swoich kumpli ćpunów. Oczywiście, kiedy
już wieść o grzance się rozeszła.
I zaczęły się w raju zwykłe makowe jazdy. Rano się zaprawia-
ją, wieczorem poprawiają - i cały dzień siedzą, wytrzeszczają się,
drapią, kontemplują obuwie. Zawiecha, kurwa fa, konkretna. I żad-
nych odlotów - no tak, przyjemnie, jasne, ale gdzie ten nieziemski
odlot? A wąż mówi: jeszcze się dobrze w kompot nie wkręciliście.
Ale jak się już wkręcicie, to dopiero będzie odlot.
No i rastamany zaczęli się na dobre wkręcać w kompot. Z po-
czątku po pół centa, potem po cencie, a po dwóch tygodniach doszli
już do czterech centów. Ciągle chce im się totalnych odlotów, a od-
lotów jak nie było, tak nie ma. A tu jak raz cały mak w raju się
skończył. Wąż mówi: dawajcie waszą trawę, wymienimy ją na
szpryce. Trawa tak czy owak już nie kopie, dawajcie, wymienimy ją
na szpryce.
przehandlowali warzywa i owoce, potem magnetofon i gitarę, po-
tem ciuchy razem z plecionkami z koralików. No i tego, przyjeżdża
Jah z urlopu, patrzy - a w raju burdel totalny, wszędzie porozsta-
wiany sprzęt, nasrane, nasyfione, snują się wszędzie jakieś łyse kar-
czycha, tylko patrzeć, jak się tu mendownia zwali. A jeszcze jakieś
lewusy piłują drzewa. Jah jak na nich nie naskoczy: a co to za piło-
Krótko mówiąc, wymienili całą trawę na szpryce. Potem
50
wanie drzew tutaj? A oni mówią: idź, chłopie, i nie truj nam tu du-
py. Myśmy ten las kupili, po centymetrze za metr płaciliśmy.
Wtedy Jah wzywa do siebie rastamana i jego laskę. Rastaman
i laska przychodzą: chudzi, brudni, obcięci na łyso, goli, ręce i nogi
całe w zrostach. Przyszli i stoją, telepie ich. Jah ich pyta: a czemu to
chodzicie na golasa? A rastaman odpowiada: a bo nam gorąco. Wte-
dy Jah ich pyta: czy mi się zdaje, czy wyście przegięli z kompotem?
A rastaman mówi: to wąż, paskuda, nas w to wszystko wkręcił.
Przegięliśmy i nie możemy teraz odgiąć i naprostować tego wszyst-
kiego. Wtedy Jah wzywa do siebie węża - ale wąż popełzł już dalej,
na nowe miejsce. Gdzie jest więcej maku. Zrozumiał bowiem,
że tutaj nic ciekawego go już nie czeka. Chyba, że obrażenia ciele-
sne.
No, tu już Jah prawdziwie się rozsierdził. Jak nie wstanie na
całą długość, do samego nieba, jak nie ryknie: A POSZLI MI STĄD
WSZYSCY W CHUJ! I jakby wiatr poszedł, z miejsca wywiało
wszystkich lewusów z raju. Zostali tylko rastaman i jego laska. Stoją
goluteńcy, z głodu ich trzęsie - bo to już zaczęło ich puszczać, a nie
ma czym poprawić. I oto Jah wziął ich oboje w garść, i ścisnął
do kupy jak kulkę plasteliny. A potem z tej kulki ulepił ich na no-
wo. W szmateksie kupił im nowe ciuchy, plecionki już sobie sami
zrobili, nasiali nowej gandzi - i żyli sobie na luziku, i nikt ich z raju
nie wypisywał. I ichnich dzieci, i wnuków też nikt z raju nie wypi-
sywał. I po dziś dzień wszyscy żyjemy w raju, tylko nie całkiem się
w to wkręciliśmy. Za to jak już się wkręcimy - no to co tu gadać,
wiadomka.
51
Przypisy tłumacza
52
Biełomory - a co tam biełomory. Trza wogle zacząć od tego,
Ŝe właściwy człowiek przełoŜył tę ksiąŜkę. I to dobrze przełoŜył,
wiadomka. Nie jakiś profesor doktor, co to zna znaczenie kaŜdego
słowa, ale nic a nic z nich nie rozumie, tylko ostry luzak. Na przy-
kład z tłumaczeniem tej ksiąŜki to wrzuciłem na luz od razu
na początku tłumaczenia. Tak. I teraz aŜ przyjemnie się czyta, co?
Znaczy się, na przykład te biełomory, skoro juŜ tacy jesteście cie-
kawi. Kto wie, co to jest biełomor, spolszczany teŜ jako białomor?
Grzyb? Pojazd księŜycowy?
Widzę trzy rączki w górze. Czarny Piter wie, bo napisał
w wierszu o Winstonie Tongu, teoretycznie Chińczyku: „na jego
ramieniu usiadła planeta, / zdjęła okulary, poprawiła kołnierz,
strzepnęła / biełomora szepcząc Patrz, wokół stóp ci / się owijają
aksamitne kałuŜe i śmieją się z ciebie łyse dmuchawce Winsto-
nie”. BoŜe, jakie to piękne. Lopez Mauzere wie, bo w „Sowieckich
kastanietach” napisał: „Gniazdowała baba z misiem, palili bieło-
mory i jedli ptysie”. A Śliwa w „Popcornie dla Mussoliniego”:
„Chyba jednak Sztyrlic przecenia moją cierpliwość, / więc pytam:
»Sztachniesz białomora dla kuraŜu? / Wam, istotom z Zorna,
nie wypada odmawiać. Białomory / z tekturowym ustnikiem,
to nie byle co. Mogę coś / na ten temat powiedzieć, na ten i inne,
Ŝeby nie wspomnieć / o »Kosmosach«, które ćmili moi starzy
w Pustomytach pod Lwowem”.
Krótko mówiąc, Czarny Piter, Lopez i Śliwa. Bardzo fajni,
konkretni kolesie, bez ściemy. Tzn. Czarny Piter za bardzo mruczy
pod nosem, jak mówi, ale to ze skromności, a skromnym być bar-
dzo dobrze i chwalebnie. A wiecie, Ŝe Lopez bardzo zeszczuplał
ostatnio? To moŜe i Czarny Piter nauczy się głośno mówić. Aha,
czyli, znaczy, o tych Pustomytach to w internecie sobie poczytaj-
cie, a biełomor to papieros. Po rosyjsku papirosa, nie mylić z siga-
rietą, bo sigarieta to papieros b e z ustnika czy filtra. Nazwę swą
biełomor zawdzięcza Kanałowi Białomorskiemu zbudowanemu
z rozkazu Stalina. SołŜenicyn określił liczbę ofiar tej budowy
na ćwierć miliona i szybko przeliczył, Ŝe jedno Ŝycie to koszt bu-
dowy niespełna metra kanału. Mapka kanału znajduje się na opa-
kowaniu papierosów. To dziwne. Jan Krzysztof Kelus śpiewał kie-
dyś o spotkaniu polskiego opozycjonisty z lewakami z RFN-u:
„Oczywiście SołŜenicyn / i w rozmowie przerwa... / Willy mówi,
Ŝe dla niego / to zgniła konserwa. // Zapal, Willy, biełomora /
mam ich cały karton, / moŜe zechcesz to pokazać / kolegom le-
53
Rozgrzana, w czerwonej sukience. JakieŜ to piękne. No, ale
wakom? // (...) Powiedz, Willy, jako Niemiec / chyba byś się zrzy-
gał / płacąc za Auschwitze z filtrem / markę i feniga?”.
I teraz tak. Biełomor to jakby nasz sport czy popularny, tylko
mocniejszy i mocniej osadzony w kulturze rosyjskiej oraz w tektu-
rowej tutce. I ta kultura, znaczy, chciałem powiedzieć, ta tutka,
niczym szklana lufka uŜywana w Polsce, pozwala wypalić papiero-
sa do końca, ale pełni teŜ rolę podwójnego filtru. Mini instrukcję
obsługi biełomora mamy w opowiadaniu Ołeksandra Irwanecia
„Zaginięcie Golana” (niezły ze mnie erudyta, co, kapuściane gło-
wy?): „Zaniosło mnie na dyskotekę do politechniki. W sali było
duszno, błyskało światło i dźwięk, coś jęczała Tina Turner. Wy-
szedłem zapalić na schody, a tam stała ona, wyszła zaczerpnąć
powietrza, rozgrzana, w czerwonej sukience. Stanąłem stopień ni-
Ŝej, oparłem się o poręcz, dmuchnąłem w ustnik, przełamałem go
na pół, Ŝeby tytoń nie właził w usta”.
właśnie, czyli ten ustnik trza zgnieść celem zwęŜenia go: przez wą-
ziutką szparkę dym wciąga się wolniej, dzięki czemu biełomor
nie zabija od razu, ponadto niweluje się ryzyko wciągnięcia
do płuc niespalonego tytoniu, który w biełomorach tradycyjnie
jest za słabo ubity, lub zgoła palącego się tytoniu z końcówki. Bie-
łomory to najmocniejsze papierosy świata, zawierają dwa razy
więcej nikotyny i cztery razy więcej substancji smolistych niŜ
czerwony marlboras z filtrem! Palą je tylko najostrzejszy luzacy,
m.in. wilk z kreskówki „Nu, pogodi!” i ja. Ja, zanim wrzuciłem
z paleniem na konkretny luz, to paliłem nie tylko biełomory, ale
i primy, które teŜ pojawiają się u Hajduka. Opisałem nawet w jed-
nej ksiąŜce, jak to dostałem primy w prezencie, Ŝeby natychmiast
oduczyć się palenia. A to wszystko jest bardzo waŜne, więc teraz
będzie powtórka przerobionego materiału. Papierosy dzielimy na
papirosy i sigariety (sigariety to np. primy), zaś papirosy dzielimy
dodatkowo na papirosy z ustnikiem (biełomory) i papirosy z fil-
trem, takie jak te wszystkie najpopularniejsze u nas. W kontek-
ście dzieła Dmitrija Hajduka niezwykle istotna jest rola biełomora
w zrewolucjonizowaniu sposobu palenia gandzi na terenie Rosji
wraz z przyległościami. OtóŜ na całym obszarze występowania bie-
łomorów joint rozumiany jako skręt praktycznie w ogóle nie wy-
stępuje. Po co męczyć palce i skręcać, jak ojczyzna daje człowie-
kowi gotowy sprzęt do ręki? Stąd teŜ w luźnych wieczornych roz-
mowach toczonych przy niezliczonych ogniskach przez rosyjskich
rastamanów, stale wraca motyw znany pod nazwą „a jakby tak
54
do Amsterdamu eksportować biełomory, to dopiero byłby biznes!”,
takŜe wykorzystany przez Hajduka w tej ksiąŜce. Ale przecieŜ tłu-
macz nie moŜe wszędzie, gdzie w oryginale pojawia się biełomor
napchany gandzią, czyli „kosjak” albo jakiś jego synonim, uŜywać
zwrotu „biełomor napchany gandzią”, bo czytelnicy by go wyśmia-
li. Tak, tak, śmialibyście się ze mnie jak z debila, nie wypierajcie
się teraz. Dlatego przetłumaczyłem tę ksiąŜkę tak, jakby jej boha-
terowie palili zwyczajne skręty, dla waszego dobra to zrobiłem
i teraz mogę się z was śmiać, debile.
Boris Griebienszczikow, GraŜdanskaja Oborona - krótko
mówiąc, trzeba powiedzieć, Ŝe to dwoje kultowych, ale i zupełnie
odmiennych, innymi drogami idących wykonawców rosyjskiego
rocka. Griebienszczikow, zwany Griebieniem, to taki rosyjski Hoł-
dys, a Letow to taki rosyjski Robi Goldrocker, jasne?
Nie? No to trzeba, wiadomka. A moŜe znacie przynajmniej
ten mój wiersz z osiemdziesiątego dziewiątego roku, w którym na-
pisałem: „Lennon śpiewa, Ŝe nie wierzy / ani w tarota, ani w Hi-
tlera, ani w Babę, ani w Gitę, ani w Presleya, / ani w Jezusa, ani
w I Ching, ani w Beatlesów, ani w Kennedy ego, / ani w magię,
ani w Zimmermana, ani w mantry, / tylko w Yoko i siebie. /
Na drugiej stronie kasety mam nagrane sowieckie reggae: / Wawi-
łon eto sostajanije uma, poniał ty ili niet?”? No widzicie, juŜ wtedy
słuchałem „Akwarium” Griebienszczikowa, zresztą nie ma się
czym chwalić. On taki, tego, nie to, Ŝeby wiecie, totalny lewus albo
coś, co to, to nie, no ale z drugiej strony – wiadomka. Jak napisał
kiedyś S. Guriew w „KontrKultUrze”: „Promienny rocker w pełnej
harmonii ze światem to łatwy łgarz - jak Borys Griebienszczikow,
ta świetlista fontanna fałszywego świata, metafizyczne ananasy w
szampanie”. Co prawda, to prawda. Ale przecieŜ była teŜ „GraŜ-
danskaja Oborona”, ostra kapela punkowa załoŜona przez Jegora
Letowa w osiemdziesiątym czwartym roku, metafizyczne papryki
w denaturacie! Kiedy Griebienszczikow zbierał brawka, Letow
za swoje piosenki trzy miechy jechał w wariatkowie na haloperido-
lu. Kiedy Griebień rzępolił w najlepszych studiach nagraniowych,
„GraŜdanskaja...” nagrywała w „studiu” na chacie u Letowa. Pięć
totalnie pojechanych płyt w samym tylko 1987 roku! Potem Leto-
wowi włączyły się haloperidolowe flashbacki i wkręcił sie w polity-
kę, i to narodowo-bolszewicką, potem przyszedł XXI wiek, a potem
Jegor Letow umarł. Trochę za duŜo pił, to trzeba przyznać, ale Ŝe-
by tak od razu umierać? Był to super gościu, więc popatrzcie
55
Pobierz darmowy fragment (pdf)