Darmowy fragment publikacji:
Rozdział Trzeci
1 OFENSYWA NA ZACHODZIE.
PONTONAMI PRZEZ MOZĘ.
SFOTOGRAFOWANA ŚMIERĆ.
HILDEBRAND I HADUBRAND.
Sztab dywizji znajdował się w Xanten.
Nasz nowiuteńki Mercedes 170 V toczył się powoli wąskimi ulicz-
kami rozmarzonego, malutkiego miasteczka, prowadzony przez podoficera
Neidharta, wzoru Prusaka z błyszczącymi srebrnymi splotkami. Odniosłem
wrażenie, że wszyscy się za nami oglądają.
Najwspanialsze było
teraz
z nami Tammo i jako dowódca oddziału siedział z przodu, po prawej stronie
w samochodzie.
to, że zamiast Toniego był
jednak
Na początku wojny został powołany pomyłkowo wskutek zamieszania
do piechoty i podczas kampanii polskiej służył jako strzelec karabinu maszy-
nowego. Dopiero przy podziale Kompanii Propagandy, kiedy potrzebowano
więcej reporterów, wyciągnięto go z tej doliny.
Ależ to była radość, kiedy nagle stanął przede mną! Już nie wiem, ile razy
klepaliśmy się nawzajem po plecach. I ile półlitrówek przechyliliśmy z okazji
naszych świeżo zawartych „zaślubin reporterskich”!
– Pamiętasz jeszcze – przypomniało mi się – pamiętasz, jak musieliśmy
u Pioruna ćwiczyć to szybkie wysiadanie i wsiadanie? I jak za każdym razem
opadał nam hełm na nos?! To było dokładnie rok temu! Od tego maja..!
– Morda w kubeł! – warknął cicho Tammo i uśmiechnął się do mnie
ponad oparciem siedzenia w samochodzie.
Przed domem, gdzie zakwaterowany był oficer Ic, kazaliśmy Neidhartowi
zatrzymać się i wysiedliśmy spokojnie. W pokoju służbowym siedział
mały, starszy podoficer. Kiedy usłyszał słowa „korespondenci wojenni”,
zrobił głupią minę. Prawdopodobnie byliśmy pierwszymi, którzy dotarli
do tej dywizji. Z uśmieszkiem na twarzy poszedł w końcu do pokoju obok –
do miejsca najświętszego, do swojego szefa.
Słyszeliśmy przez otwarte drzwi, jak kapitan wstał i szedł w naszym
kierunku. Kiedy nas jednak zobaczył i stwierdził, że jesteśmy tylko dwójką
82
Reporter Diabłazwykłych szeregowców, zawrócił szybko, usiadł za swoim biurkiem
i od niechcenia mierzył nas przez swój monokl.
– Więc zostaliście przydzieleni do mnie jako korespondenci wojenni –
mówił przez nos. Dostaliście już kwaterę?
– Nie, panie kapitanie – odpowiedział Tammo – Dopiero
co przyjechaliśmy.
– No, to każcie sobie potem dać jakąś kwaterę prywatną. Załatwi to mój
podoficer. Ilu was właściwie jest?
– Czterech, panie kapitanie: jeden podoficer i trzech szeregowców!
– Co, eee? Co mówicie? Podoficer? A gdzie on jest?
– Siedzi w samochodzie przed budynkiem, panie kapitanie.
– A, eee, dlaczego nie melduje się u mnie podoficer?
– On jest tylko naszym kierowcą, panie kapitanie!
– Eee...
Tego pierwszego dnia kapitan nie miał więcej pytań...
No to byliśmy na Zachodzie, w poczciwym, czyściutkim miasteczku
z brukiem i tradycją. Każdy żołnierz miał swoje stałe wejścia „na piękne
oczy”, a w niedzielne przedpołudnie chodziło się nawet razem grzecznie
do kościoła. Jedynym zmartwieniem było prawdopodobnie tylko to,
że pewnego dnia wszystko się może skończyć i wszyscy będą musieli wracać
do domu.
Nikt nie myślał już o wojnie.
O Wale Zachodnim słyszało się pocieszne historie. Francuzi strzelali
wprawdzie codziennie swoją ciężką artylerią, ale zawsze dokładnie w to samo
miejsce na otwartym terenie. I zawsze o tej samej porze. To interludium
używano do nastawiania zegarków.
Jednak któregoś wieczoru w tym małym miasteczku spokój się skończył.
Coś wisiało w powietrzu. Żołnierze z tornistrami wyładowanymi tobołkami
z bielizną w ręce biegli na miejsce zbiórki. Łącznicy na motocyklach gnali
w tę i z powrotem.
Co się działo? Czyżby Francuzi jednak zaatakowali? Nie. Wszystkie
wiadomości, które do nas docierały, mówiły, że z przodu jest spokojnie jak
zawsze.
Tammo był w sztabie dywizji. Najnowsze hasło brzmiało: należy prze-
prowadzić ćwiczenia nocne. Ćwiczenia nocne! Prawdopodobnie, aby wybu-
dzić zmęczonych żołnierzy z ich snu śpiącej królewny. Jednak wszystko nale-
żało zabrać ze sobą. Wszystko!
Wszyscy byli poruszeni, szeregowcy i oficerowie.
83
Reporter DiabłaCzyżby planowano przeniesienie sztabu? Na miłość boską, to by było
straszne! Tak pięknie się już tu zadomowiliśmy, nawiązaliśmy kontakty, aby
zaspokoić wszystkie potrzeby, mieliśmy swoje dobre kwatery. I mielibyśmy
zaczynać wszystko od nowa, kilka kilometrów dalej, na nowo ustalać wejścia
„na piękne oczy”? Po co to niepotrzebne obciążenie? Dlaczego nie zostawią
wszystkiego tak jak jest?
A wojna? No tak, przecież znajdowaliśmy się z Francją w „stanie wojny”
i to przecież wystarczy! Francuzi wiecej niczego nie chcieli. I my też nie.
Prawdziwa walka? Z ostra amunicją? Bzdura! Może z powodu Polski?
Przecież już dawno została podzielona między Rosję i Niemcy. Już przecież
w ogóle nie istniała.
Czyli zostawała tylko jedna możliwość: ćwiczenia nocne – a potem
z powrotem do starych, dobrych kwater!
Z zapadnięciem zmroku ulicami jechały pierwsze kolumny pojazdów.
O północy wyruszył również sztab dywizji.
Włączyliśmy się do szeregu za samochodem kapitana Ic – jako jeden
z wielu małych punkcików w niekończącym się szeregu pojazdów, które
z przyciemnionymi światłami poruszały się przez noc.
Godzina za godziną mijały w powolnym toczeniu się i drzemaniu.
Gdzie właściwie byliśmy? W jakim kierunku jechaliśmy? W kółko?
Zatrzymaliśmy się gdzieś. Pojazdy zjechały na skraj lasu i zostały starannie
zamaskowane. Wysiedliśmy i rozprostowaliśmy nogi. Przeszył nas chłód nocy.
Postawiłem kołnierz mojego płaszcza, pobiegłem do sąsiednich samo-
chodów i zacząłem wypytywać kierowców. Ale nikt nie wiedział nic nowego.
Neidhart, nasz kierowca–podoficer, położył na samochodzie brzozowe
gałęzie. Walterchen zsiadł ze swojego motoru i podszedł do nas. Staliśmy
blisko siebie i paliliśmy papierosy.
– Jak myślicie – powiedział Neidhart – zaczyna się?
Zaproponował nam, abyśmy mówili do siebie na „ty”, jeśli nie ma
w pobliżu oficera.
Walterchen zrobił zamyśloną minę. – Kiedy myślę o wojnie 1914–18,
mój Boże! Czego mi ojciec nie naopowiadał! Miotacze ognia! Czołgi! Gazy
trujące! Ogień zaporowy! Jako dziecko widziałem nawet raz film: „Bitwa nad
Sommą”. Kobiety mdlały i musiały zostać z niego wyniesione...
– Rany boskie! Ale gówniarz z ciebie! – powiedział Neidhart – Pokażmy
wreszcie Francuzom! Jeśli sami tego chcą – Żabojady i Angole! Zakasujemy
ich wszystkich razem!
Paliliśmy i milczeliśmy.
Na wschodzie pełzało pierwsze światło budzącego się dnia.
84
Reporter Diabła– Słyszycie? – powiedział Walterchen i nadsłuchując uniósł głowę – ptaki
Najpierw tylko kilka ćwierkało ospale. Wkrótce świergotało już wszędzie
Niebo jaśniało na żółto i czerwono. Zapowiadał się piękny wiosenny
się budzą!
w całym lesie.
dzień.
Nagle się zaniepokoiłem.
– Tam! Samoloty!
Wysoko w słońcu zamigały małe punkciki.
– I tam! I tam! – krzyczeli wszyscy kilka sekund później – Bombowce!
Niemieckie bombowce! Cały szwadron!
Potem znowu było cicho. W skupieniu staliśmy na dukcie ze wzro-
kiem skierowanym w niebo i obserwowaliśmy widowisko nad nami. Warkot
silników mieszał się cicho ze świergotem ptaków.
– A więc jednak! – usłyszałem szepcącego Walterchen – a więc jednak...
Krótko potem rozkazy rozdarły ciszę. Sznur pojazdów znowu ruszył.
I już kilka minut później rozpoznaliśmy po złamanym szlabanie, który leżał
w rowie, że przekroczyliśmy granicę! Byliśmy w Holandii!
Zaczęła się kampania na Zachodzie!
– Dołączcie do pułku przed nami! – zawołał do nas kapitan Ic –
kompanie otrzymują w tej chwili rozkaz do ataku!
Popędziliśmy samochodem i zaraz znaleźliśmy się w samym środku –
na wojnie!
dził za daleko.
Neidhart w swojej nadgorliwości naszym szybkim samochodem popę-
– Zwariowaliście?! – krzyczeli do nas żołnierze, którzy leżeli całkowicie
ukryci w rowach. – Tu się będzie strzelać!
Sami zdążyliśmy już to zauważyć. Kule świszczały przez nasz składany
dach i zostawiały po sobie małe dziurki.
Neidhart zatrzymał się ostro, że aż zapiszczały hamulce. Wyskoczyliśmy
i rzuciliśmy się na ziemię. Widziałem jeszcze, jak Neidhart wrzucił wsteczny
bieg i mocno dodał gazu.
Przed nami szeroka aleja przecinała ulicę.
– Ci bandyci siedzą na drzewach i strzelają do nas jak do zajęcy! – zawołał
jeden, który czołgał się obok mnie.
Nacisnąłem guzik z boku i przygotowałem Leicę, ustawiłem migawkę
Wtem usłyszałem, jak ktoś z tyłu przysuwał się do mnie. Tammo!
i przesłonę.
85
Reporter Diabła– Uważaj – powiedział – zaraz coś się zdarzy! Tam po prawej strzelec
z karabinem maszynowym szykuje się do skoku!
Obróciłem się. Cholera! Już świstało nad moją głową. Ale teraz
i ja go zobaczyłem. Strzelec trzymający kurczowo swoją broń podciągnął
kolana, przygotowywał się do skoku – do decydującego skoku.
To, co wydarzyło się później, było kwestią kilku sekund. Jednym susem
wyskoczył z rowu i po prostu rzucił się odważnie ze swoim karabinem maszy-
nowym na środek drogi i już z lufy sypała się pierwsza seria strzałów.
Poderwałem aparat do góry. Ten facet był odważny aż do zuchwalstwa!
Wszystko postawił na jedną kartę!
Jego pociski sycząc przeszywały korony drzew. Liście i gałęzie wirowały
w powietrzu.
Dla Holendrów jego atak, do tego z lepszą bronią, musiał być zaskocze-
niem, ponieważ nie mieli nawet czasu wziąć go na celownik. Wraz z opada-
jącym listowiem na aleję spadło bez życia kilka brązowych postaci.
– Spadają jak dojrzałe śliwki! – wrzasnął ktoś przekrzykując odgłosy
walki.
psubraty...
I nagle było po walce.
Podczołgałem się do Tammo, który akurat się podnosił. Potrząsał głową.
– Czy to nie było szalone ze strony Holendrów... żeby wchodzić na drzewa!
Czyste samobójstwo!
Milcząc przytaknąłem mu. Ale po chwili powiedziałem cicho: – Biedne
Przyglądał mi się przez chwilę zdziwiony, ale nic więcej nie powiedział.
Pięć minut później nikt nie myślał więcej o tym zajściu.
Za drzewami mienił się soczystozielony brzeg porośnięty gdzieniegdzie
krzewami czarnego bzu. A za nimi lśniła jasna wstęga Mozy. Sielankowy
obraz... Jednak przyglądając się dokładniej zauważyliśmy na drugim brzegu
kilka płaskich, czerwonobrązowych bunkrów: pierwsza
linia obrony
Holendrów!
Na razie było jeszcze całkowicie cicho. Żaden strzał z tej czy drugiej
strony nie zapowiadał czekającej nas walki. Ale nasza piechota przygotowy-
wała się już wszędzie, cicho i niesamowicie.
W rowie obok alei, która była położona wyżej i dawała dobrą ochronę
przed przeciwnikiem, pojawili się saperzy z pontonami. Zwinnie i prawie
bezszelestnie posuwali się naprzód, grupowali się, skakali przez drogę – grupa
za grupą – i znikali bez śladu w zaroślach.
Tammo leżał obok mnie i obserwował uważnie przygotowania do ataku.
86
Reporter Diabła– Nie pomyśl sobie teraz, że chcę pójść na łatwiznę – powiedział nagle –
ale dla mnie będzie korzystniej pójść na to wzniesienie tam z tyłu po prawej,
stamtąd będę mógł wszystko lepiej zobaczyć. Ty musisz być oczywiście bliżej
– żeby fotografować. Podejrzewam, że będziesz się trzymał saperów.
Zmarszczyłem czoło. – „Wzniesienie dowódcy”, co? – powiedziałem
ironicznie. Rzeczywiście byłem trochę zaskoczony i faktycznie pomyślałem
najpierw, że chce się wycofać. Muszę jednak od razu zaznaczyć: Tammo
na pewno nie był tchórzem. Później miałem na to jeszcze dużo dowodów.
Poza tym zasadniczo robił tylko to, co uważał za słuszne. Więc dyskusja z nim
nie miałaby sensu.
Jednak trochę rozczarowany patrzyłem wtedy jeszcze przez chwilę
za nim, jak pochylony pędził przez rów. Potem przyłączyłem się do następnej
grupy saperów i przeskoczyłem z nimi na drugą stronę drogi.
Wszędzie w zaroślach panował ruch. Saperzy z purpurowymi twarzami
czołgali się po łące od krzaka do krzaka i sapiąc ciągnęli ciężkie pontony.
Podporucznik, który kierował grupami, zainteresował się mną.
– Korespondent wojenny? Proszę się postarać, żeby się pan znalazł
w jednym z pierwszych pontonów! Ale proszę się pospieszyć, zaraz się
zacznie!
Poczołgałem się do grupy na czele, która leżała w gotowości w cieniu
krzaka czarnego bzu i czekała tylko na ostatni rozkaz.
– Mam z wami popłynąć! – krzyknąłem do nich.
Żołnierze przy pontonie odwrócili się zdziwieni.
– Co chcesz? Mamy komplet!
Podniosłem moją Leicę do góry. – Korespondent wojenny. Przysyła
mnie podporucznik...
– Podporucznik? – Spojrzeli na siebie, kręcą z niedowierzaniem głowami.
– W pontonie nie ma centymetra wolnego miejsca – powiedział pierwszy
z przodu. – Mamy ze sobą karabin maszynowy, a na środku leży ładunek
wybuchowy i granaty ręczne. Jeden z nas musiałby zostać, ale kto?
– Wy musicie to wiedzieć!
– Umiesz w ogóle wiosłować? – spytał się znowu pierwszy.
– Raz siedziałem w kajaku, ale właściwie nigdy w pontonie.
Ale co to za różnica?
– To w ogóle nie wchodzi w rachubę! – zawołali teraz wszyscy razem –
początkujący na łodzi – teraz! To byłoby samobójstwo! Dla nas wszystkich!
Rozumiałem ich. Byli zgraną drużyną, mieli dopracowany każdy ruch.
I kto miałby teraz w ostatniej chwili zostać? Nawet, jeśli któryś by tego chciał.
87
Reporter DiabłaKilka metrów przede mną odkryłem małą nieckę i wczołgałem się
do niej. Przykręciłem do aparatu teleobiektyw i obserwowałem żołnierzy
pojedynczo przez wizjer.
Nagle z bunkrów naprzeciwko zawyły pierwsze granaty.
Wybuchy brzmiały głucho w miękkiej ziemi i wyrywały czarne dziury
w zielonej jeszcze przed chwilą powierzchni. Fontanny błota wzbiły się
do nieba. Brzęczały odłamki. Grudy ziemi leciały w powietrzu. Karabiny
maszynowe terkotały, smagał ogień karabinowy.
Holendrzy przejęli inicjatywę i rozpoczęli ogień obronny, zanim zaczęło
się właściwe starcie.
Przylgnąłem do ziemi.
Ale nie spuszczałem grupy z oczu. Żołnierze leżeli płasko przy mocno
napompowanym czarnym pontonie. Ich dłonie kurczowo trzymały linki
nośne.
Większość była zwrócona do pontonu. Jednak jednego mogłem jeszcze
rozpoznać. Odwrócił głowę w moim kierunku. Jego twarz robiła wrażenie
chłopięcej, prawie delikatnej – mimo wojennej scenerii. Wyrażała zdecydo-
wanie, ale jego oczy migotały niespokojnie. Czy to strach? Strach przed tym,
co się wydarzy teraz, w najbliższych minutach?
Niezliczoną ilość razy ćwiczył na pewno podczas szkolenia: zerwać się
na nogi z pontonem – dotrzeć biegiem do brzegu – wrzucić ponton na wodę
– wiosłować ze schyloną głową poprzez nurt. Niezliczoną ilość razy pocił się
przy tym i przeklinał.
Ale tym razem nie będzie myślał o przeklinaniu. Tym razem
jest na poważnie.
Spojrzałem ponad aparatem.
Nasze spojrzenia spotkały się.
Chłopięca twarz próbowała uśmiechnąć się spod hełmu.
Zbliżyłem aparat do czoła. Czy to był rzeczywiście uśmiech? Teraz
jeszcze...? Miałem w wizjerze jego głowę wielką jak portret.
– Do gazety! – krzyknąłem do niego.
Skinął tylko głową. A ja spostrzegłem, że przez chwilę wyglądał
na rozmarzonego. Może myślał o domu. Może myślał, co powiedzą, kiedy
nagle zobaczą jego zdjęcie w gazecie: matka, przyjaciele, dziewczyna.
O! Jest bohaterem! Jaka jestem z niego dumna!
Myśli te przemknęły mi przez głowę jak błyskawica, a potem ujrzałem
coś, co jeszcze długo po tej godzinie nie dawało mi spokoju.
Młody saper odwrócił się ode mnie i skierował wzrok przed siebie.
W każdej chwili mógł nadejść rozkaz ataku.
88
Reporter DiabłaI wtedy na jego twarzy zaszła przemiana, którą rejestrowałem aparatem
zdjęcie po zdjęciu. Jeszcze przed chwilą wpatrywał się z zaciśniętymi ustami
i przymrużonymi oczami w rzekę, ale teraz, przy huku wybuchu, który
uderzył ledwo pięć metrów od jego grupy i rozerwał ziemię, jego ciało prze-
szył wstrząs. Dosłownie skurczył się w sobie, przycisnął mocno do ziemi.
I kiedy potem gwałtownie podniósł głowę do góry, wtedy jakby z jego twarzy
opadła maska: wytrzeszczał oczy, usta miał na pół otwarte, jakby łapał powie-
trze, a na całej jego twarzy, którą widziałem w wizjerze, malował się strach,
czysty śmiertelny strach.
Mój palec mechanicznie zginał się na spuście i już aparat był ponownie
naciągnięty – jeszcze jedno ujęcie – i jeszcze jedno...
Byłem jak opętany, aby każdą fazę wyrazu jego twarzy uwiecznić na moim
filmie.
Wybuchy dudniły rytmicznie. Ziemia drżała pod gradem odłamków.
Przez chwilę wydawało mi się nawet, jakby mój „model” chciał uciec – gdzie-
kolwiek, byle dalej z tego piekła.
Czy była to jego pierwsza akcja, jego chrzest bojowy? O tak, znałem
go dobrze, ten śmiertelny strach – z Polski, kiedy podczas pierwszego ostrzału
sam myślałem, że to już koniec. Tylko spokój, mój chłopcze, mógłbym
do niego zawołać, to minie!
Odwrócił głowę do tyłu, jego wzrok błądził wokół jakby w poszuki-
waniu ratunku.
Wtedy nadszedł rozkaz ataku.
Działa obrony przeciwpancernej rozwrzeszczały się za nami.
Na takie przedsięwzięcie była to skromna obrona ogniowa!
Jak poderwani niewidzialną ręką, saperzy zerwali się na nogi, pociągnęli
ze sobą ponton, popędzili przez łąkę – naprzód – naprzód – nie zważając
na nieprzyjacielski ogień...
Trzymam aparat przy twarzy – moi saperzy ciągle jeszcze wielcy
w wizjerze – naciskam, naciągam, znowu naciskam, naciągam – każdy ruch
odbywa się automatycznie – ma powstać cała seria z ataku – jak film...
Jeszcze tylko kilka metrów dzieli grupę od rzeki i wtedy przeszywa mnie
dreszcz – mój saper upada!
Widzę, jak inni potykają się o niego, upadają na siebie, jak ponton
nakrywa wszystkich – przez sekundy! Ale natychmiast się podnoszą, od nowa
ciągną ponton, dociągają aż do brzegu, wrzucają z klapnięciem na wodę,
wskakują do niego, pochylają się, wiosłując między fontannami wybuchów
płyną przez rzekę...
W ich pontonie brakuje jednego żołnierza.
89
Reporter DiabłaZamieram w mojej niecce.
Sfotografowałem śmierć. Śmierć żołnierza.
Młody saper z chłopięcą twarzą leży w trawie dwadzieścia kroków przede
mną.
Wkrótce pierwsze grupy docierają na środek rzeki. Głowy żołnierzy
w pontonach są prawie niewidoczne, tak nisko się pochylili. Wystają tylko
ich ramiona wiosłujące jak koła łopatkowe.
Te pływające wory odznaczają się wyraźnie na tle rozświetlonej
wody – jak tarcze! Ogień karabinów maszynowych Holendrów z bunkrów
jest morderczy.
Przesunąłem się jakieś dwadzieścia metrów do przodu, próbuję złapać
w wizjerze leżące po drugiej stronie umocnienia.
Wtem hałas walki rozdzierają piskliwe krzyki. Jeden ponton został
trafiony, rozsiekany na strzępy. Widzę, jak żołnierze wskakują do wody,
zrywają hełmy z głów i walczą z nurtem o życie, jak kilku uczepia się tonącej
łodzi, inni podpływają do następnego pontonu, który niestety już także
jest zalany.
I dalej od strony bunkrów grzmi salwa za salwą, pociski trafiają celnie
w kipiące piekło. Kilka naszych dział przeciwpancernych nie jest w stanie
stłumić ognia obrony Holendrów.
Widzę płynących saperów próbujących przypłynąć wrócić do naszego
brzegu.
Przede mną jeden ciężko ranny wczołguje się ostatnimi siłami na brzeg.
Ale w tym samym momencie pierwsze pontony docierają na drugi brzeg,
saperzy wyskakują, kryją się, podnoszą i nacierają. Wiele ładunków trafia
w szczeliny bunkrów – podnoszą się szare chmury, chmury powybuchowe,
które szybko rozdmuchuje wiatr. Inne grupy skradają się bliżej, aby zaata-
kować bunkry od tyłu.
Nie wiem, gdzie najpierw powinienem skierować mój obiektyw – na prze-
mian strzelam zdjęcia drugiej stronie brzegu i tonącym na rzece pontonom.
Potem nieprzyjacielski ogień słabnie trochę – i w tym samym momencie
zauważam, że skończył mi się film. Muszę go zmienić.
Wzdrygam się odruchowo, kiedy obok mnie spada gruda ziemi.
To Tammo!
– Coś ci się stało? – zawołał.
Powoli wycofałem się z mojego ukrycia i przeskoczyłem do niego,
do przydrożnego rowu.
– Nie. Nic mi się nie stało. – powiedziałem tylko.
– Musiałeś zrobić niezłe zdjęcia tam z przodu!
90
Reporter DiabłaMilczałem i spoglądałem na rzekę. Jeszcze nie mogłem o tym mówić.
Nagle ponad naszymi głowami zaświszczały ciężkie granaty lecące
na drugi brzeg.
– Są! Nasze ciężkie działa przeciwlotnicze! – powiedział Tammo z dumą
w głosie. – Nareszcie strzelają!
– Co znaczy „nareszcie”?
– Posłuchaj! Kiedy stałem tam na moim „wzniesieniu dowódcy” – zaczął
nerwowo – nagle przyleciał starszawy major i osobiście naprowadzał ciężkie
działo przeciwlotnicze. Niestety, ciągnik co chwilę osuwał się na piasku, tak
że drużyna daremnie trudziła się, żeby ustawić na pagórkowatym terenie
to ciężkie działo kalibru 8,8 cm1. W każdym razie nie było jeszcze gotowe
do strzału, kiedy nagle zobaczyliśmy, jak na dole saperzy wyskoczyli ze swoimi
pontonami. Musiał byś widzieć starego! „Szaleństwo!” krzyczał, „to szaleń-
stwo co oni tam robią! Kto dał rozkaz do ataku?!” Wrzeszczał tak, że tętnice
nabrzmiały mu na szyi. Ale na dole oczywiście nikt nie mógł go usłyszeć.
Odległość była za duża. Gdyby nasi saperzy wyskoczyli kilka minut później,
nasze działko zdążyłoby zatkać włazy tym tam po drugiej stronie! I nie byłoby
tylu strat w naszych. A tak, bez całkowitej obrony ogniowej, pierwsza fala
trochę nie wyszła...
Zrobił krótką przerwę. Potem sarkastycznie dodał: – Imponderabilia...
Zdjąłem mój hełm i wytarłem pot.
– Masz papierosa? – spytałem.
Wyciągnął wymiętą paczkę R6 z kieszeni, wyszukał najmniej zgniecio-
nego papierosa i podał mi go.
– Ty drżysz – powiedział, kiedy podawał mi ogień – Co się dzieje?
– Nic. – powiedziałem. Najpierw sam ze sobą musiałem dojść do ładu.
Docierały do nas głuche detonacje znad rzeki. To saperzy wysadzili
w powietrze bunkry. Wszystko otulał dym i kurz.
Krótko potem nastąpiła całkowita cisza. Nasi sanitariusze zwozili ostat-
nich rannych – na trafionym pontonie nie było, dzięki Bogu, zabitych. Walka
o pierwszą linię obrony była zakończona. Holendrzy albo zostali wzięci
do niewoli, albo wycofali się.
Na końcu alei pojawiły się ciężkie ciągniki, ich wyjące silniki ponownie
rozdarły ciszę: na pontonach nadciągali saperzy od budowania mostów.
Machina wojenna ruszyła. Precyzyjnie jak w zegarku odbywało się
to, co sztab generalny zaplanował przy stoliku z mapami. Niecałą godzinę
1 Chodzi o działo przeciwlotnicze Flak 18, którego Niemcy używali często do wsparcia
piechoty ogniem bezpośrednim strzelając na wprost oraz do walki z czołgami lub umocnie-
niami przeciwnika (przyp. red.).
91
Reporter Diabłapóźniej promy pontonowe już kursowały na Mozie i przewoziły na drugą
stronę ciężkie działa.
Przepłynęliśmy zaraz na pierwszym i rozglądaliśmy się. Prymitywne
bunkry stały puste i spalone, żelazne drzwi były rozdarte wybuchami.
Wszędzie leżały porozrzucane stalowe hełmy, maski gazowe, karabiny
i menażki. Pomiędzy nimi na ziemi siedzieli jeńcy i spoglądali błędnym wzro-
kiem na pilnujących ich niemieckich szeregowców.
Tammo zatrzymał się i zlustrował ich spojrzeniem.
– Hm – westchnął potem – a więc to oni, nasz „wróg”!
Wydawało się, że rozmyśla nad czymś, a potem potrząsnął głową:
– Właściwie szkoda. Czy nie są ludźmi, blisko z nami spokrewnionymi
charakterem i sposobem bycia, mówiącymi prawie tym samym językiem co
ja i ty, ludźmi, którzy nie mają powodu, aby prowadzić z nami wojnę?!
Lekko zdziwiony podniosłem głowę. Nie znałem go od tej strony. On
jednak kontynuował rozważania, bardziej jakby mówił do siebie niż do mnie:
– To zawsze było tragedią Germanów – musieli walczyć przeciwko sobie.
Jak Hildebrand i Hadubrand w starym eposie rycerskim – ojciec przeciwko
synowi.
Wysunął do przodu podbródek, spojrzał w słońce: – Jak to było?
Jako sztubak musiałem kiedyś napisać o tym wypracowanie. Racja: młody
Hadubrand nie chciał uwierzyć, że w pojedynku jego przeciwnikiem był jego
własny ojciec, zgadza się? A ten nie miał innego wyboru, jak tylko walczyć
i zabić własnego syna!
Potrząsnął głową.
– Tak było wtedy... A teraz? Ciągle to samo! Dzisiaj Hildebrandem
jest być może holenderski producent sera albo hodowca tulipanów. A reński
ślusarz Hadubrandem. Może nie od razu ojciec i syn, ale ta sama germańska
krew...
Chciałem mu jakoś przytaknąć, ale on machnął ręką: – Już dobrze, Żorż,
czasami zjawiają się takie dziwne myśli. – Roześmiał się krótko, to był gorzki
śmiech: – Żołnierz nie powinien za dużo myśleć, tylko wypełniać swoje
obowiązki! No więc stary – dalej! Do roboty!
Jeńcy słysząc jego śmiech podnieśli głowy. Milcząc patrzyli na nas niezbyt
przyjaźnie. Tammo stanął, zawahał się. Potem pewnym krokiem podszedł
do siedzących na ziemi:
– Proszę panów – zaczął – mam nadzieję, że mnie panowie rozumieją,
nie znam holenderskiego, ale nie śmiałem się z panów, w żadnym wypadku!
Śmiałem się tylko z siebie samego – wskazał palcem na swoją pierś –
Rozumiecie mnie?
92
Reporter DiabłaTwarze większości Holendrów pozostały niewzruszone, ale dwóch
jeńców siedzących najbliżej niego skinęło głowami uśmiechając się i wyko-
nało uspokajający gest. A jeden z nich, gruby i łysy, powiedział nagle jasno
i wyraźnie:
– Ja – producent sera! Ty – porządny człowiek!
Tammo otwarł buzię: – Do diaska! On wszystko rozumiał! Co ty na to,
Żorż?
Łysy uderzył się w uda i roześmiał się swobodnie. I zaraz dołączyli się
wszyscy jego towarzysze i cała grupa śmiała się do nas.
Tammo bez słowa sięgnął do kieszeni i rzucił im swoją do połowy pełną
paczkę papierosów.
Trzymający straż żołnierze spojrzeli się na nas zdziwieni, kiedy odcho-
dziliśmy, lekko dotykając naszych hełmów.
Kiedy wróciliśmy ponownie na drugi brzeg, automatycznie ciągnęło
mnie do małej niecki, w której wcześniej leżałem. Tammo został przy promie,
aby zrobić jeszcze notatki o różnych jednostkach i działach, a ja odnalazłem,
niedaleko od miejsca gdzie poległ, mojego martwego sapera, który przez cały
czas nie chciał wyjść mi z głowy.
Leżał w cieniu krzaka czarnego bzu przykryty płachtą namiotową.
Schyliłem się i uniosłem płótno. Chciałem go jeszcze raz zobaczyć.
Twarz miał spokojną, niewzruszoną. Jakby uformowaną z wosku. Ktoś
musiał zamknąć mu oczy. Mundur miał do połowy rozpięty. Na sznurze
wisiał aluminiowy żeton rozpoznawczy2, którego dolna część została odła-
mana. Nie mogłem znaleźć na nim żadnej rany, tylko w jednym kąciku ust
widać było kroplę krwi.
Spojrzałem na niego. Też jakiś młody Hadubrand, pomyślałem, zabity
germańską ręką. Poległy w walce na polu chwały, będą mówić. Wielkie
słowa! A przy tym ten młody chłopak na pewno nie widział jeszcze nigdy
żadnego „wroga”, nigdy „błysku w oku przeciwnika”. Jakiś tam Holender
nacisnął spust karabinu maszynowego nie wiedząc, kogo i czy w ogóle trafią
kule. Może był to nawet producent sera z drugiej strony, który miał go teraz
na sumieniu.
Na sumieniu? Ach, przecież to jest w tej nowoczesnej wojnie zupełnie
bez znaczenia. Co wie się dziś, w dobie techniki, o tym kto kogo zabija?
To czysty przypadek! Szczęście albo pech – bohaterska śmierć na polu chwały!
Właściwie to anonimowe zabijanie jest jeszcze bardziej bez sensu, jeszcze
2 Tzw. nieśmiertelnik; owalna blaszka z nacięciem pośrodku z wytłoczonym numerem
żołnierza oraz jego imieniem i nazwiskiem. Po śmierci żołnierza należało odłamać połówkę
w celu potwierdzenia zgonu (przyp. red.).
93
Reporter Diabłabardziej barbarzyńskie niż pojedynki naszych przodków w zamierzchłej
przeszłości!
Głos Tammo wyrwał mnie z zadumy.
– Co ty tu robisz?
Stał obok mnie, spoglądał zdziwiony na mnie i na zabitego.
Potrzebowałem chwili, aby się pozbierać. Potem powiedziałem: – Tu,
w moim aparacie mam go na zdjęciach – żywego! Godzinę temu uśmiechał
się jeszcze do mnie w wizjerze!
– No i?
– Widziałem jak umierał – powiedziałem cicho – z atakującymi saperami.
Chciałem zrobić cykl zdjęć o twarzy młodego żołnierza – przed atakiem –
w ataku – i...
Dusiło mnie w gardle.
Tammo patrzył na mnie z boku trochę podejrzliwie: – I teraz chcesz
pewnie zrobić ostatnie zdjęcie – jako zakończenie serii, co? Bohaterska śmierć
i Przemienienie Pańskie?
O tym – Bóg mi świadkiem – nie pomyślałem w ogóle.
Nie czekając na moją odpowiedź mówił dalej: – Właściwie niezły pomysł!
Ale z drugiej strony: kto chce to oglądać? Najmniej Ministerstwo Propagandy!
Sam wiesz: martwi na zdjęciach są niepożądani – w każdym razie martwi
Niemcy. Takie coś nie nadaje się do celów propagandowych!
Milcząc opuściłem głowę. Oczywiście wiedziałem, że ma rację.
Bezsensowne zużycie filmu powiedziano by jeszcze. Ale słowo „niepożą-
dani” trafiło mnie w jakiś sposób. Więc taki także był Tammo: twardy i ściśle
logiczny.
Spojrzałem jeszcze raz na twarz trupa. Dobrze, że nie może tego słyszeć,
pomyślałem. Co by na to odpowiedział? Czy zgodziłby się z tym, że jego
wczesny koniec ozdobi się słowami „bohaterska śmierć” unikając jednak
z pewnych względów pokazania rzeczywistości ujętej na zdjęciu?
Ale martwy żołnierz nie odpowiedział.
Tammo chwycił mnie za ramię. – Chodź, wiem, co myślisz. Ale nie ma
sensu nad tym rozmyślać. C’est la guerre! Mamy inne zadania. Patrz, prze-
prawiają właśnie kilka cięższych dział przez rzekę, takich kolosów jeszcze
nie widziałem – super armaty! To będą zdjęcia!
Przytaknąłem. – Masz rację, Tammo. – powiedziałem, schyliłem się
i ostrożnie przykryłem martwego.
Potem wróciliśmy razem nad brzeg rzeki i sfotografowałem „super
wielkie armaty”.
94
Reporter Diabła
Pobierz darmowy fragment (pdf)