Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Pierre Alexis de Ponson du Terrail
Rocambole
Tajemniczy spadek
część druga
Pierre Alexis de Ponson du Terrail
Tajemniczy spadek
część druga
Pierre Alexis
de Ponson
du Terrail
Przełożył
i przypisami opatrzył
Andrzej Zydorczak
Wydawnictwo
JAMAKASZ
Ruda Śląska 2019
Siedemdziesiąta pierwsza
publikacja elektroniczna
wydawnictwa JAMAKASZ
Drugi tom kolekcji
„Rocambole”
Tytuł oryginału francuskiego: L’héritage mystérieux
© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2019
28 ilustracji, w tym 24 karty tablicowe kolorowe: Louis-Charles Bombled,
Paul Kauffmann, Désiré Quesnel (wg Wydawnictwo Jules Rouff, Paris 1894)
Redaktor kolekcji: Andrzej Zydorczak
Redakcja: Kinga Ochojska
Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty
Wydanie I
© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2019
ISBN 978-83-66268-22-7 (całość)
ISBN 978-83-66268-24-1 (część druga)
Wydawnictwo JAMAKASZ
www.jamakasz.pl
e-mail: jamakasz2013@gmail.com
tel.: 32 340 21 42, 531 094 758
Ruda Śląska 2019
Rozdział XXIX
Pojedynek
Z
róbmy krok w tył i pozwólmy pannie de Balder raz po raz czytać ze
zdziwieniem dziwny list znaleziony na gerydonie w nieznanym pokoju.
Armand, jak sobie przypominamy, zabrał ze sobą Bastiena na ulicę
Culture-Sainte-Catherine.
– Mój stary przyjacielu – rzekł do niego – ludzie, którzy kochają,
bywają zwykle egoistyczni i zapominalscy. Gdybym zostawił cię na
ulicy Meslay, to spędzilibyśmy wieczór u panny de Balder i godziny
mijałyby tak szybko, że tak jak wczoraj usłyszelibyśmy, jak wybija
północ. Ponieważ jednak nazajutrz mamy być w Lasku Bulońskim
o siódmej rano, to aby bronić swego życia, należy przespać całą noc.
– Ba, panie Armandzie! – odparł Bastien. – To jest mi znane. Za
moich czasów, kiedy służyłem w gwardii, pojedynkowano się każde-
go poranka, co nie przeszkadzało nam spożyć wesoło kolacji około
północy każdego wieczora, jeśli było jeszcze co pić.
– Ale to było chyba trzydzieści lat temu?
– Może nawet i trzydzieści pięć.
– Wtedy byłeś młody…
– Zgoda, ale dziś jestem równie rześki i silny…
Armand pokręcił głową i powiedział z zadumą:
– Umiesz dobrze władać szpadą?
– Prawdę mówiąc, niezbyt dobrze. Widzi pan, za czasów cesar-
stwa walczono na bitewnych polach każdego dnia i przez to nie było
czasu na naukę w salach fechtunku. Skoro się jednak ujmie za szpadę
z odwagą…
– Tere fere! – wyszeptał zadumany Armand i dodał prawie w my-
ślach: – Na ogół Anglicy rzadko kiedy się biją. Oni nienawidzą poje-
dynków, pogardzają nimi, ale ci, którzy robią wyjątek od tej reguły,
a każdy wyjątek staje się ekstrawagancją, muszą czuć dla niego eks-
centryczne uwielbienie, właśnie dlatego że ich rodacy to lekceważą.
Tak też musi być z sir Williamsem, ponieważ on absolutnie chce udać
się na pole za taką nędzę. Do tych to widocznie należy ów sir Wil-
liams, skoro tak uporczywie żąda spotkania dla takiej drobnostki.
– No cóż – rzekł Bastien, zaskoczony tym, że Armand mówi do sie-
bie – skoro on tego koniecznie żąda, postaram się dać mu nauczkę.
Armand wszedł ze starcem na drugie piętro pałacu, gdzie się
znajdował obszerny pokój, zmieniony na salę fechtunkową, ponie-
waż kiedyś namiętnie uwielbiał szermierkę. Wziąwszy florety i ma-
ski, powiedział do starego żołnierza:
– Wpraw nieco rękę, zawsze jest to dobry środek ostrożności, jaki
należy podjąć.
Hrabia i jego stary przyjaciel walczyli blisko przez godzinę.
– Masz dobrą metodę walki – stwierdził pan de Kergaz – przegub
ręki mocny i dość zwrotny, lecz nogom brakuje należytej giętkości.
Będziesz musiał zabić przeciwnika przy pierwszym natarciu, inaczej
sam zginiesz.
– Postaram się – odrzekł z zimną krwią Bastien.
Zjadłszy z doskonałym apetytem kolację, udał się na spoczynek
ze spokojem dzielnego starca, którego śmierć ciągle omija, i spał
bez przerwy aż do rana.
Amand, który nocował na kanapie, obudził go o szóstej, mówiąc:
– Dalej, wstawaj! Stąd do Lasku Bulońskiego jest dobra godzina drogi,
a wypada nam przybyć tam jako pierwsi. Francja nie może się spóźniać.
Bastien ubrał się zwinnie, ale do swojej toalety przyłożył się z dro-
biazgową starannością dawnych oficerów, którzy kiedy ruszali do
ataku, zawsze się pudrowali i żądali galowego munduru. Na cienką
batystową koszulę, którą spiął dużą szpilką z diamentem, prezent od
nieszczęsnej matki, Armand włożył białą pikowaną kamizelkę. Na
wierzch włożył granatowy surdut, w butonierce którego widniała
wstążeczka Legii Honorowej, potem założył lakierowane buty oraz
lekko szerokie huzarskie spodnie z czarnego kaszmiru, co całemu
ubiorowi nadawało wojskowy wygląd.
Pan de Kergaz ubrał się całkiem na czarno, jak i Bastien rów-
nież przypiął odznaczenie, bowiem król Ludwik Filip1 raczył ude-
Ludwik Filip I (1773-1850) – król Francuzów, ostatni monarcha Francji z rodu Bur-
bonów (linia orleańska); panował w latach 1830-1848.
1
8
ROCAMBOLE | Część drugakorować rzeźbiarza Armanda nagrodą Rzymu, a hrabia de Kergaz
daleki był od tego, by wypierać się duszy artysty.
Dwie szpady przywiezione z Włoch, z ostrzami z hartownej stali,
umieszczono w pudle powozu, którym niezwłocznie obaj odjechali.
Ekwipaż hrabiego de Kergaz przebiegł wyciągniętym kłusem
Pola Elizejskie, nie spotkawszy żadnego innego powozu. O tak ran-
nej porze najelegantsza dzielnica Paryża była pusta, ale przy rogat-
ce dopędził go amerykan, zaprzężony w jednego konia, kierowany
przez jakiegoś młodego człowieka.
– Oto sir Williams – powiedział Bastien, wskazując młodzieńca,
przy którym siedział sir Ralph O…, podczas gdy Artur G… usadowił
się na tylnym siedzeniu.
Armand spojrzał z ciekawością na człowieka, którego Bastien
wziął za Andreę. Teraz on zadrżał i żywo zapytał:
– Jesteś pewny, że to nie Andrea?
– Och! Nie ma wątpliwości – odparł Bastien. – Mam na to nie-
zbite dowody, lecz podobieństwo jest bardzo dziwne.
Baronet i jego sekundanci jako ludzie dobrze wychowani ukło-
nili się Armandowi i Bastienowi, po czym jechali razem, nie chcąc
wyprzedzać przeciwników, ani też pozostawać w tyle. Oba ekwipa-
że przejechały razem aleją de Neuilly i wjechały do bramy Maillot,
gdzie na drodze czekał na nich jakiś jeździec.
Był to dowódca szwadronu z pułku huzarów, wówczas stacjonu-
jącego w koszarach przy nabrzeżu d’Orsay, przyjaciel pana de Ker-
gaz, którego poprzedniego dnia poprosił, by zechciał towarzyszyć
Bastienowi w charakterze drugiego świadka.
Dowódca szwadronu zszedł z konia, Armand, Bastien i Williams
wraz ze świadkami wysiedli z powozów i sześciu mężczyzn ruszyło
pieszo do Lasku Bulońskiego, w którym jakieś sto metrów od pa-
wilonu d’Armenonville znaleźli polankę nadającą się na spotkanie.
Teren był dobry, ogołocony z trawy i wysypany drobnym piaskiem.
Podczas gdy sir Williams i Bastien po ponownym ukłonieniu
się stanęli w pewnym oddaleniu od siebie, Ralph O… i dowódca
szwadronu ustalali dokładne warunki spotkania. Pan de Kergaz,
śledząc badawczym spojrzeniem baroneta, powiedział do Artura
G…, drugiego sekundanta:
9
Tajemniczy spadek– Otóż panie, mamy na tyle poważną sytuację, w której należy
pomówić otwarcie, swobodnie, odkładając na bok wszelką osobistą
zawiść i urazę.
– Jestem tego samego zdanie, panie.
– Pozwoli mi pan zadać jedno pytanie?
– Słucham, niech pan mówi.
– Od jak dawna zna pan sir Williamsa?
– Zaledwie od dwóch miesięcy.
– Jest pan przekonany, że on rzeczywiście jest baronetem ir-
landzkiego pochodzenia?
– Widziałem jego rodzinne dokumenty, panie.
– To dziwne! – mruknął pan de Kergaz. – Przysiągłbym, że to
mój brat…
– Panie – odparł Artur G… – rozumie jednak pan, że jakkolwiek
jest, nie mam prawa ja, który widziałem jego dokumenty, tytuły,
listy polecające na nazwisko sir Williamsa, baroneta i irlandzkiego
szlachcica, by utożsamiać go z wicehrabią Andreą, pańskim bra-
tem. Zachodzi tu wyraźnie pomyłka.
– Panie – odparł zimno Armand Kergaz – Zadając te pytania, pra-
gnąłem uzyskać jedynie zwykłe informacje.
Obaj młodzieńcy ukłonili się sobie wzajemnie, poświadczając tym,
że rozmowa zakończyła się wspólnym porozumieniem, po czym sir
Artur zbliżył się do Ralpha O…, natomiast Armand podszedł do do-
wódcy szwadronu.
– Dziwnie błahy jest powód tego pojedynku – stwierdził ten ostat-
ni – poza tym pomiędzy dwoma przeciwnikami istnieje ogromna
różnica wieku, co jest aż nadto wystarczające, by nie nadawać tej
sprawie poważniejszego charakteru.
– Ma pan rację – odparł Ralph O…
– Sądzę więc, że ci panowie powinni bić się tylko do pierwszej krwi.
– Byłoby to zupełnie wystarczające.
– Nie wolno zanurzać ostrza szpady w ciało głębiej niż dwa cale.
Ralph O… skłonił się na znak przyzwolenia.
– Panowie! – powiedział, zwracając się do dwóch przeciwników,
którzy podeszli bliżej – zachciejcie natychmiast zdjąć wierzchnie
ubrania.
10
ROCAMBOLE | Część drugaOparł swoją na piersi starego żołnierza,
łącząc wraz z tym odparciem cięcia akt rozbrojenia.
Sir Williams, z którego Armand nie spuszczał badawczego spoj-
rzenia, usiłował okazać się niewzruszony i odparł spokojnym gło-
sem, w którym przebijał lekko angielski akcent:
– Pogoda wprawdzie jest ładna, ale jest zimno. Żałuję, że nie
wybrałem pistoletów, bo wówczas nie musiałbym się rozbierać.
To mówiąc, zdjął odzienie, a spostrzegłszy, że Bastien również
zdjął swoje, lecz zostawił przy szyi krawat, rzekł:
– Przepraszam, panie, ale skoro zatrzymujesz krawat, to i ja za-
łożę swój. Uchroni mnie to przed zakatarzeniem.
– Nie – odezwał się Armand suchym tonem – zdejmij krawat,
panie Bastienie, to może odparować pchnięcie szpadą.
– Jak chcecie… – mruknął sir Williams z tak doskonałym spoko-
jem, że teraz zniknęły ostatnie wątpliwości pana de Kergaz.
„Ten człowiek jest Anglikiem – pomyślał. – To nie może być Andrea”.
Wydobyto szpady. Los wskazał na sir Williamsa, więc miano wal-
czyć jego bronią.
– Naprzód, panowie – powiedział Ralph O… w chwili, gdy obaj
przeciwnicy przyjęli postawę szermierczą.
Pan de Kergaz trafił w sedno, mówiąc, że kiedy Anglik już się
pojedynkuje, to musi być doskonałym fechmistrzem, co dało się
zauważyć od pierwszego natarcia.
Sir Williams, człowiek tak flegmatyczny, którego wszystkie ruchy
cechowała angielska sztywność, znalazłszy się na placu walki, okazy-
wał zdumiewającą giętkość i kocią zwinność, z jaką wymykał się spod
gwałtownych natarć starego żołnierza. Jego szpada, którą wydawał
się trzymać końcami palców – taką miał lekką rękę – wydawała się
rozszczepiać i mnożyć, kiedy stosował parady z niesamowitą gibko-
ścią, podczas gdy mężczyzna, który nią władał, wyginał się lub nacierał
z ogromną prędkością.
Przez pięć minut Bastien, zaciekły, zdyszany, daremnie usiłował
zadawać najstraszniejsze ciosy sir Williamsowi. Wszystkie zostały
sparowane, ale baronet nie ripostował.
Z każdą minutą stary żołnierz, nieznający wytwornych subtelności
tej straszliwej gry, która stała się prawdziwą sztuką w rękach współ-
czesnych mistrzów szermierki, popełniał błąd za błędem, broniąc się
źle, odsłaniając ramiona, odkrywając się… a sir Williams tylko paro-
wał, lecz nie atakował.
11
Tajemniczy spadek– Oszczędza mnie! – szeptał z gniewem Bastien. – Oszczędza mnie,
mnie, cesarskiego huzara!
Armand, widząc, że każdy inny, mniej szlachetny dżentelmen,
już dawno zabiłby Bastiena, mówił do siebie:
„Andrea nie byłby tak wspaniałomyślny… Zdecydowanie to nie on”.
W końcu jednak, aby położyć kres tej jałowej walce, w chwili gdy
Bastien odbijał cięcie szpady, baronet szybko związał ją podwójną
tercją2, wytrącił energicznym ruchem przegubu ręki i podczas gdy
szpada odleciała na dwadzieścia kroków, on oparł swoją na piersi
starego żołnierza, łącząc wraz z tym odparciem cięcia akt rozbroje-
nia, przekonując, że cios był honorowy i że mógł bez żadnych wyrzu-
tów sumienia zabić swego przeciwnika.
Szpada Williamsa rozdarła starcu tylko koszulę na piersiach,
a zadowolony owym zwycięstwem bez rozlewu krwi baronet odsu-
nął się krok do tyłu i podniósł w górę ostrze swej broni.
– Dość, dość, panowie! – zawołał Armand, zadrżawszy od stóp do
głowy w owym strasznym momencie.
Bastien, zakląwszy głośno, chciał pobiec po szpadę, lecz pan de
Kergaz zatrzymał go.
– Za późno! – rzekł. – Nie masz prawa rozpoczynać walki na nowo.
Mógł cię zabić, a jednak tego nie uczynił.
Sir Williams żywo podszedł do swego przeciwnika.
– Czy w obecnej chwili zechce przyjąć pan przeprosiny za moje
nadmierne przewrażliwienie i szczerze uścisnąć dłoń?
Zły humor nie powstrzymał starego mruka od zadośćuczynienia
temu żądaniu. Podał więc rękę sir Williamsowi, który nadal zacho-
wując akcent ludzi z drugiej strony Kanału La Manche, dodał:
– Pozwólcie teraz, panowie, że wyjaśnię wam moje zachowanie.
Mój czcigodny przeciwnik przed dwoma dniami szczerze mnie prze-
prosił i co przyznaję, przeprosiny te były wystarczające, jednak dzień
wcześniej w moim klubie, zapytany przez moich rodaków o opinię
w sprawie pojedynków, którymi w głębi duszy brzydzę się tak jak oni,
nagle przez jakąś przekorę stwierdziłem, że prawdziwy dżentelmen
musi walczyć, czemu chętnie chciałem dać przykład. Potrzebowałem
2
Tercja – w szermierce: pozycja obronna chroniąca bok przed ciosem.
12
ROCAMBOLE | Część drugaBaronet odsunął się krok do tyłu
i podniósł w górę ostrze swej broni.
więc mojego małego pojedynku, a że pan Bastien dostarczył mi ku
temu okazji, chwyciłem się tego… Ot i wszystko!
– Wszystko mi jedno! – mruknął Bastien z resztką urazy, zła-
godzonej jednak szczerym uśmiechem. – Ale żeby taki wytrawny
żołnierz jak ja pozwolił się tak rozbroić… To wstyd!
I Bastien po raz drugi uścisnął sir Williamsa.
Po tym baronet podszedł do pana de Kergaz.
– Mówią, panie hrabio – powiedział – że mam być zdumiewająco
podobny do pańskiego brata, którego poszukujesz na całym świecie?
– Uderzająco podobny – odparł Armand w zamyśleniu. – Jednak
Andrea był blondynem…
– A ja jestem brunetem… Moje są dobrze ufarbowane… – do-
kończył sir Williams, a potem dodał: – Jednakże jeśli nadal ma pan
jakiekolwiek wątpliwości, uczyni mi pan zaszczyt, przyjmując za-
proszenie na śniadanie u mnie w jakimkolwiek dniu. Jako dowód
mogę wtedy panu pokazać moje drzewo genealogiczne.
– Panie… – rzekł Armand.
Baronet przybrał ufny wyraz twarzy i ściszonym głosem rzekł
do Armanda, Bastiena i świadków:
– Panowie, bez wątpienia przynajmniej raz w życiu się zakochali-
ście. Ja także jestem zakochany. Przyjemność bycia z wami dziś rano
pozbawiła mnie możliwości zobaczenia mojej kochanki zeszłej nocy,
więc pragnę nadrobić stracony czas… Teraz moja kochanka żyje
w tajemniczej chatce zagubionej na skraju lasu, do której nikt nie ma
wstępu. Pilnuję jej z dziką zazdrością smoka, a zatem będę zmuszony
was opuścić.
A spoglądając na Armanda, dodał:
– Panie hrabio, byłbyś najsympatyczniejszym człowiekiem na
świecie, gdybyś zaoferował dwa miejsca w swoim powozie moim
przyjaciołom, bym mógł dowolnie rozporządzić moim tilbury, po-
nieważ nie wracam do Paryża.
Pan de Kergaz ukłonił się na znak przyzwolenia i wszyscy ra-
zem poszli do bramy Maillot, gdzie oczekiwały na nich powozy.
Tam sir Williams, wskoczywszy zwinnie do swego tilbury, po-
wiedział do Armanda:
– Nieprawdaż, panie hrabio, że świątynią naszego szczęścia
może być tylko dom ukochanej przez nas kobiety?
13
Tajemniczy spadek– Zapewne… – wyszeptał pan de Kergaz, myśląc o Jeanne.
– I że jeżeli ma się narzeczoną, którą się uwielbia, trzeba ją dobrze
ukrywać przed ludzkim wzrokiem… – dodał z owym demonicznym
uśmiechem na ustach, w którym nagle ukazała się przewrotna i nik-
czemna dusza wicehrabiego Andrei.
Armand zadrżał, na nowo ogarnięty wątpliwościami.
– Jeżeli kochasz kobietę, to radzę ci, pilnuj jej dobrze – zakończył
sir Williams, zaciął konia batem i błyskawicznie odjechał.
Tym razem Armand zbladł jak śmierć, ponownie pomyślał o Je-
anne i o swoich obawach.
Sir Williams, mówiąc to, przemówił drwiącym głosem przeklęte-
go Andrei, a wybuch jego śmiechu rozbrzmiewał w głębi serca pana
de Kergaz jak głos żałobnego dzwonu.
***
Tymczasem baronet, pędząc jak strzała aleją de Neuilly, przejechał
przez most, dotarł do Courbevoie, Nanterre i Rueil, pojechał wzdłuż
parku Malmaison3 i znalazł się u wlotu do małej doliny otwierającej
się za Bougival4, tą osadą rybaków i artystów.
Minął jedyną ulicę wioski i kościół, dotarł na sam kraniec dolinki
koło Lucienne i w końcu zatrzymał się przed bramą rozległej posia-
dłości, otoczonej wysokim murem i obsadzonej wyniosłymi drzewa-
mi, na samym końcu której można było dostrzec ładny mały pałacyk
w nowoczesnym stylu, natomiast w przeciwnym kierunku, w kącie
parku, mały wiejski domek.
Ten domek był właśnie tym, do którego przed dwoma dniami
Colar przywiózł Cerise, powierzając ją straży wdowy Fipart.
Tylko że Colar wszedł do parku przez małą boczną furtkę, pod-
czas gdy sir Williams wjechał przez bramę, której powoje były sze-
roko otwarte.
3 Malmaison – wieś, od 1928 Rueil-Malmaison, miejscowość i gmina we Francji,
w regionie Île-de-France, w departamencie Hauts-de-Seine; znajduje się tu były za-
mek Józefiny de Beauarnais, cesarzowej Francji, nazwany zamkiem w Malmaison
(fr. Château de Malmaison); zameczek wraz z przylegającym do niego terenem został
zakupiony i odnowiony przez Józefinę w 1799 roku, gdzie zamieszkała wraz ze swoim
mężem, Napoleonem Bonaparte, przyszłym cesarzem Francji.
Bougival – miejscowość i gmina we Francji, w regionie Île-de-France, w departa-
mencie Yvelines, położona na lewym brzegu Sekwany, 20 km na zachód od Paryża.
4
14
ROCAMBOLE | Część drugaWilliams, rzuciwszy okiem na piaszczystą, wilgotną drogę alei,
dostrzegł na niej ślady przejeżdżającego niedawno powozu.
– Doskonale! – powiedział z westchnieniem ulgi. – Sprawa zała-
twiona… Jeanne jest moja.
Tilbury zatrzymało się przed schodami pałacyku, na górze któ-
rych sir Williams dostrzegł siedzącego Colara, spokojnie palącego
cygaro i rozkoszującego się promieniami wschodzącego słońca.
– I cóż? – zapytał żywo baronet, oddając mu lejce.
– Ptaszek śpi – odparł Colar.
– Tutaj? – zdziwił się zaniepokojony Williams.
– Do licha, tak, panie kapitanie!
– O której godzinie daliście jej narkotyk?
– O dziesiątej wieczorem.
Williams spojrzał na zegarek.
– Teraz jest ósma rano – stwierdził – będzie zatem spała jeszcze
dwie godziny.
Baronet wraz z Colarem ruszyli schodami małej willi i po przej-
ściu salonu weszli do sypialni, gdzie niedawno widzieliśmy budzącą
się pannę de Balder, bardzo zaskoczoną tym, że znajduje się w takim
miejscu.
Gdy sir Williams wszedł, dziewczyna ciągle spała, rozciągnięta
na kanapie. Baronet stanął przy niej i zaczął się w nią wpatrywać.
– Doprawdy, mała jest bardzo ładna – szepnął. – Nigdy jej wcze-
śniej nie widziałem, lecz gratuluję Armandowi, bo ma dobry gust.
Potem nagle zmarszczył brwi i popatrzył na Colara.
– Czy… przypadkiem… nie skusiłeś się…? – zapytał.
– Na honor, nie! – odparł Colar. – Co prawda jest ładna, ale na-
zbyt blada, a ja lubię tylko rumiane…
– Och, już tobie przebaczyłem… W końcu nie jestem uprzedzo-
ny… per Bacco!5, jak mówił mój zmarły czcigodny ojciec – powie-
dział Williams, a potem jeszcze zapytał:
– A co zrobiłeś ze starą?
– Po prostu położyłem ją na jej łóżku, umieściwszy tuż przy jej
ręku wiadomy list, w którym nasz były pomocnik notariusza tak
dobrze naśladował pismo tej panny.
Per Bacco! (wł.) – a niech to!; na Bachusa!
5
15
Tajemniczy spadek– Doskonale!
– Co do Cerise – mówił dalej Colar – to podobno ona i wdowa
Fipart nie mogą się jakoś ze sobą porozumieć. Mała wciąż płacze,
a stara, która jest gorsza od małpy, nieustannie ją dręczy.
– Tego właśnie nie chcę – rzekł Andrea. – Jeżeli tak jest, to mu-
sisz się nią zająć.
– Do licha! – odparł rozdrażniony Colar. – Żądał pan kogoś zaufa-
nego, a ja miałem pod ręką tylko tę staruchę, która jest gospodynią
naszego Nicolo, więc to ją wykorzystaliśmy, ot i wszystko. Zresztą nie
wiedziałem, że ma taki okropny charakter.
Williams nic na to nie odpowiedział, może nawet nie słyszał uspra-
wiedliwień Colara, tak był pogrążony z rozmyślaniach. Ze skrzyżowa-
nymi ramionami stał przed uśpioną dziewczyną, wpatrywał się w nią
i wydawało się, że zapomniał o wspólniku.
– Pójdziesz – odezwał się wreszcie – i odszukasz tę kobietę, tę wdo-
wę Fipart, i powiesz jej, żeby przygotowała Cerise na moją wizytę.
Colar wyszedł, pozostawiając baroneta przy pannie de Balder,
pogrążonej w letargicznym uśpieniu.
Sir Williams usiadł przy gerydonie i zaczął pisać ten długi list,
znaleziony przez Jeanne po jej przebudzeniu.
Kiedy go skończył, na jego wargach zagościł gorzki i straszny uśmiech.
– Ha…! – powiedział. – Mój drogi bracie, mój ukochany Arman-
dzie, przyszła mi do głowy wspaniała myśl, zobaczysz… Sądzę, że
oprócz zagarnięcia milionów poczciwego barona de Kermarouet, uda
mi się także dokonać pięknej zemsty! Ach, wypędziłeś mnie jak zło-
dzieja! Ach, zabrałeś mi Marthe, jedyną kobietę, którą kochałem! Ach,
nazwałeś mnie przeklętym Andreą i masz nadzieję być szczęśliwy?
Nigdy! Otóż ta dziewczyna, której piękno spowodowało bicie twego
serca, leży tam, uśpiona, nieruchoma, w mojej mocy… Ktoś inny niż
ja zadowoliłby się, zachowałby się podle i brutalnie w swej zemście,
ale ja będę wyrafinowany, elegancki i okrutny… Wcale nie zależy mi
na posiadaniu Jeanne, lecz na jej sercu! Ona zaczynała ciebie kochać,
więc teraz mnie pokocha! Wczoraj w jej oczach byłeś szlachetnym,
cnotliwym i bogatym hrabią Armandem de Kergaz, od dziś będziesz
dla niej bezczelnym hultajem, który przystroił się w ubiór i nazwisko
swego pana, a wtedy ona tobą pogardzi!
16
ROCAMBOLE | Część drugaUśmiech sir Williamsa przerodził się w wybuch przeraźliwego
śmiechu.
– Och, panie hrabio, przyszła mi do głowy świetna myśl, możesz
mi wierzyć! – mówił dalej. – Od teraz już nie ty, ale ja będę hrabię Ar-
mandem de Kergaz! W dniu, w którym poślubię Hermine, w którym
złoto Kermaroueta stanie się moją własnością, tego dnia wykrzyczę
ci: „Armandzie! Armandzie! Jeanne, twoja ukochana, została moją
kochanką, a ciebie wzięła na lokaja!”.
Sir Williams, którego twarz promieniowała piekielną radością,
gwałtownie pociągnął za sznur od dzwonka.
We drzwiach ukazała się Mariette, pokojówka przeznaczona do
usługiwania Jeanne.
się, lokaja i grooma.
– Przywołaj pozostałą służbę – polecił jej baronet.
Mariette wyszła i wróciła po chwili, przyprowadziwszy gospo-
– Słuchajcie mnie dobrze – powiedział sir Williams – sto luidorów
miesięcznych poborów dla każdego z was, jeżeli będziecie twierdzić,
że jestem hrabią Armandem de Kergaz, tak by wasza nowa pani była
o tym przekonana… Jeśli nie, zostaniecie od razu wypędzeni.
Sir Williams odprawił służbę, a wychodząc z pokoju, w którym
spała Jeanne, dodał w myślach:
„Pójdę teraz udzielić lekcji Cerise. Gdyby Jeanne nie chciała
uwierzyć służbie, to bez wątpienia uwierzy młodej kwiaciarce, któ-
ra jest jej serdeczną przyjaciółką z dzieciństwa”.
Baronet opuścił willę i udał się w stronę znajdującego się w głębi
parku wiejskiego domku, gdzie wyprzedzając go, odnajdziemy Cerise.
17
Tajemniczy spadekRozdział XXX
Obietnice
P
ozostawiliśmy Cerise upadającą na wznak na podłogę w sali na
parterze, w tym małym domku w parku, gdzie zaciągnęła ją wdowa
Fipart. Przyczyną omdlenia było wyznanie tej okropnej staruchy.
Kiedy Cerise odzyskała przytomność, wdowa Fipart przeprowa-
dziła ją na pierwsze piętro domku i tam pozostawiła ją samą. Dziew-
czyna ogarnęła spojrzeniem wszystkie szczegóły tego pomieszcze-
nia: nawoskowana podłoga, zasłony z prążkowanego drelichu, zegar
z kolumienkami stojący między dwoma wazami z kwiatami oraz
orzechowe łóżko i komoda. Ten pokoik wyglądał tak, jakby należał
do paryskiej robotnicy.
Dziewczę nie znajdowało się w zwykłym położeniu ludzi odzy-
skujących przytomność po długiem omdleniu, usiłujących zbierać
rozproszone wspomnienia i wiązać je razem od obecnej chwili aż
do czasu, który poprzedzał ich omdlenie.
Ona od razu wszystko sobie przypomniała. Znalazłszy się sama
w tym pokoju, w którym nigdy nie była, przypomniała sobie wdo-
wę Fipart i jej ohydne wyznanie.
Jej pierwszym odruchem, pierwszą myślą było podbiec do drzwi
i otworzyć je. Okazało się, że były zamknięte.
W pierwszym przystępie rozpaczy zaczęła nimi szarpać, krzy-
czała, przyzywała pomoc.
Nikt nie odpowiedział na jej wołania.
Wówczas biedna dziewczyna wybuchła płaczem, a potem przez
kilka godzin trwała bolesnym milczeniu, objąwszy głowę rękoma.
Około południa drzwi się otwarły i weszła przez nie wdowa Fipart.
– Chodź, moja ślicznotko – powiedziała – zamiast płakać, chodź
zjeść obiad.
wyszła i zamknęła drzwi.
Cerise odpowiedziała przeczącym ruchem głowy. Wdowa Fipart
Powróciła dopiero wieczorem.
Biedna Cerise spała. Stara obudziła ją i powtórzyła prośbę, by
poszła choć trochę zjeść.
Wisienka znowu odmówiła i dalej spała w ubraniu, znużona
płaczem i zgryzotą. Nazajutrz obudziła się nieco spokojniejsza.
Głód zmusił ją do przyjęcia lekkiego posiłku, jednak nie chciała
wyjść z pokoju. Wówczas stara zaczęła ją znieważać i maltretować.
Dziewczyna wzywała pomoc i chciała umrzeć.
Wdowa Fipart, zamknąwszy ją powtórnie, wróciła dopiero wie-
czorem, ciągle zirytowana, ciągle drwiąca, i oznajmiła jej o bliskich
odwiedzinach jej pana.
Tak upłynęły trzy dni. Cerise czuła, że zaczyna tracić rozum,
a jej rozpatrz przekładała się na łzy.
Wreszcie trzeciego dnia, kiedy stała oparta o okno w stanie okrop-
nego odrętwienia, usłyszała odgłos obracającego się klucza w zamku.
Biedna dziewczyna zadygotała, sądząc, że znowu zobaczy tyrana.
Tymczasem drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł jakiś męż-
czyzna. Był to baronet sir Williams.
Wtedy Cerise całkowicie straciła głowę, wydała z siebie przeraź-
liwy okrzyk i całą drżąca, schroniła się w przeciwległym kącie ma-
łego pokoiku. Można było sądzić, że baronet wszedł z bronią w ręku,
aby ją zamordować, jednak sir Williams był spokojny, uśmiechnięty,
a jego twarz, której umiał nadawać wyraz prawdziwej szczerości, nie
mogła przerazić dziewczyny.
– Panno – powiedział, kłaniając się z wielką uprzejmością – uspo-
kój się, jestem porządnym człowiekiem.
Cerise, znieruchomiała, opierająca się o ścianę w najciemniej-
szym kącie pokoju, patrzyła z nieufnością na przybysza, lecz nie
było to już spojrzenie wyrażające strach.
– Zechcesz mnie wysłuchać? – zapytał łagodnym głosem, cały
czas stojąc w postawie wyrażającej szacunek, co bardzo ujęło dziew-
czynę. – Chciałbym pannie wyjaśnić kilka rzeczy.
– Ach, panie! – wyszeptała Cerise, której powróciło wspomnie-
nie wszystkich doznanych krzywd. – To niemożliwe, żeby tyle zła,
ile tutaj doznałam, uczyniono na pańskie polecenie, nieprawdaż?
– Co ci złego uczyniono? – zawołał sir Williams z udanym gnie-
wem. – Kto śmiał…
19
Tajemniczy spadek– Panie, to ta straszna kobieta, której jestem więźniarką, tak mnie
dręczy. Przywieziono mnie tu przemocą, powiedziano mi…
– Wszystko, co ci powiedziano, jest fałszem, drogie dziecko –
przerwał jej baronet łagodnym tonem – a jeżeli źle się tu z tobą ob-
chodzono, ja się za ciebie zemszczę…
– Panie, och, panie – błagała dziewczyna ze łzami – minęły już
trzy dni, jak tutaj przebywam, nie wiedząc gdzie, bez wiadomości od
tych, których kocham, od moich przyjaciół, od…
Przerwała na chwilę, zawahawszy się.
– Od Leona Rollanda, twego narzeczonego, prawda? – dokończył
sir Williams ciągle serdeczny w głosie i gestach. – Leon jest dzielnym
chłopcem zasługującym na twoją miłość, a ja was uposażę, byście
oboje mogli być szczęśliwi.
– Ach! – wykrzyknęła Cerise z wielką radością. – Więc dobrze
myślałam, kiedy nie chciałam wierzyć w to, co ta niegodziwa ko-
bieta mi nagadała…
– Co ona ci powiedziała, moje dziecko?
– To, że znalazłam się tutaj z pańskiego rozkazu… ponieważ pan
jest bogaty, a ja jestem tylko ubogą dziewczyną…
– Ach! – przerwał baronet, udając wielkie oburzenie. – Nik-
czemna! Jak to! Ja, hrabia Armand de Kergaz?
– Pan jest hrabią de Kergaz? – spytała żywo młoda dziewczyna.
– Tak, moje dziecko, i przekonam cię, że oboje dobrze się znamy.
Znam Leona… przez Bastiena, wiesz, tego robotnika, który w ostat-
nią niedzielę jadł z wami obiad i który wskazał mój pałac jako miejsce
swego zamieszkania.
– Tak… tak… przypominam sobie! – potwierdziła Cerise.
– A więc, moje dziecko, posłuchaj mnie, a przede wszystkim ni-
czego się nie obawiaj. Widzę, że jesteś piękną i uczciwą dziewczyną,
a człowiek, którego kochasz, jest godny twej miłości… Ja także ko-
goś kocham i chcę być dla was przyjacielem, ojcem, nikim więcej.
W tym momencie sir Williams ujął rękę dziewczyny w swoje
dłonie, a ona jej nie cofnęła. Potem popatrzył na nią z dobrotliwym,
pełnym współczucia wyrazem twarzy i powiedział półgłosem:
– Biedne dziecko…! Co by się stało z tobą, gdyby nie ja?
20
ROCAMBOLE | Część druga– Zechcesz mnie wysłuchać? – zapytał łagodnym głosem,
cały czas stojąc w postawie wyrażającej szacunek.
Kiedy Cerise, ciągle wzruszona, patrzyła na tego człowieka,
który już raz pojawił się jako zbawca, poczuwszy, że odzyskuje do
niego pełne zaufanie, sir Williams mówił dalej:
– Pani Fipart, będąca wdową po moim ogrodniku, powiedziała ci,
moje dziecko, tylko połowę prawdy. Faktycznie Colar sprowadził cię
tutaj na mój rozkaz, ale nie po to, bym miał nastawać na twój honor.
Należało ratować Leona, twego narzeczonego, i ocalić Jeanne.
– Jeanne? – powtórzyła zdumiona kwiaciarka.
– Tak… Jeanne de Balder, którą kocham i którą chcę uczynić moją
żoną. Jeanne, która stała się, podobnie jak ty, ofiarą najbardziej ohyd-
nego ataku.
– Mój, Boże, ja chyba zwariuję! – szeptała kwiaciarka, zupełnie
nic nie rozumiejąc z dziwnych słów sir Williamsa.
– Posłuchaj mnie z uwagą – mówił łagodnie sir Williams – a przede
wszystkim pomówmy o tobie, a później o Jeanne, gdyż was obie spo-
tkały mniej więcej podobne zdarzenia… Ty kochasz uczciwego robot-
nika, Leona Rollanda, i on ciebie kocha… Za miesiąc mieliście wziąć
ślub, czy tak?
– Tak – odpowiedziała Cerise.
– Masz jednak siostrę, moje biedne dziecko! – mówił dalej An-
drea. – Siostrę tak zepsutą, jak ty jesteś cnotliwa. Siostrę, która już
dawno weszła w życie przez drzwi występku i w której sercu szybko
wygasły wszelkie uczucia wstydu… A więc ta twoja siostra… ta Bacca-
rat, sprzedała za przyszłe zaszczyty honor swojej siostry człowiekowi
na tyle bogatemu, że może wyrzucać złoto za okno, dostatecznie wy-
soko postawionego, by mieć nadzieję na bezkarność, wystarczająco
potężnego, by odważyć się na wszystko… Człowiek ten, ze szponów
którego już raz cię wyrwałem, zapłonął ku tobie jedną z tych szalo-
nych namiętności, jakie wiodą aż na szafot. Ten mężczyzna, zdolny
do popełnienia wszelkich zbrodni, zaprzysiągł, że nikt inny prócz
niego nie będzie cię posiadać, i zapłacił bandytom…
– Wielki Boże! – krzyknęła Cerise, mocno wzburzona.
– Na szczęście, moje dziecko ja czuwam nad tobą i Leonem…
Twego narzeczonego wywiozłem z Paryża, a ciebie tutaj zamknąłem,
gdzie na pewno pan de Beaupréau nigdy nie przyjdzie cię szukać.
Teraz rozumiesz?
21
Tajemniczy spadek– Tak – wyszeptała Cerise – ale co my takiego zrobiliśmy dla pana,
że jest tak szlachetny i dobry?
– Moje dziecko – odparł baronet przejętym głosem – posiadam
wielki majątek, którego używam, by czynić dobro i przeszkadzać
złu… Mam na swoich usługach prywatną policję, od której wiem
o wszystkim… Powiadomiony o grożącym ci niebezpieczeństwie,
przybyłem… Oto cała tajemnica mojego postępowania.
– Panie – szepnęła dziewczyna, chwytając rękę baroneta i pod-
nosząc ją do jego ust – jesteś tak dobry, jak dobry jest Bóg, i jeśli
okazałoby się to konieczne, poświęciłam za pana swoje życie!
Sir Williams nic nie odpowiedział, ale z piekielnym uśmiechem
powiedział do siebie w duchu:
„Jestem skończonym Armandem de Kergaz, doskonale go we
wszystkim naśladowałem, aż po jego filantropijne wypowiedzi”.
Następnie ściskając rękę Cerise, powiedział głośno:
– Teraz pomówmy o Jeanne.
– Jak to, pan także ją zna?
– Ja ją kocham… – szepnął sir Williams, kładąc ręką na sercu
namiętnym gestem pierwszego amanta w teatrze, a potem dodał:
– Podobnie jak ty, moja ukochana Jeanne uniknęła niebezpie-
czeństwa. To będzie dziwna historia, którą ci zaraz opowiem… Wy-
obraź sobie, że znalazł się zuchwalec, który ośmielił się przybrać
moje nazwisko… Tym człowiekiem jest Bastien!
– Bastien! – wykrzyknęła Cerise. – Ten, którego widzieliśmy
w Belleville?
– Tak, ten sam. Więc uwierzyłaś, biedne dziecko, że jedynie przy-
padek go tam sprowadził w samą porę, by przyjść z pomocą Leono-
wi…? A więc nie! Wszystko zostało przewidziane i wyliczone. Ci dwaj
podejrzani ludzie, którzy wszczęli kłótnię z twoim narzeczonym, byli
wspólnikami Bastiena…
– Co pan mówi? – wykrzyknęła Cerise, kompletnie zaskoczona.
– Tylko prawdę, moje dziecko. Bastien już kilka razy podążał
za Jeanne, zapałał do niej miłością i wraz ze swymi przyjaciółmi
ułożył tę komedię, którą znasz. Zaprosiliście go oboje z Leonem na
obiad, po czym on odprowadził do domu pannę de Balder.
– Ach…! Teraz zaczynam rozumieć! – szepnęła kwiaciarka.
22
ROCAMBOLE | Część druga– Jeszcze nic nie rozumiesz, moje dziecko. Poczekaj…
Dziewczę spojrzało badawczo na sir Williamsa, który przyjął
postawę prostodusznego człowieka mówiącego czystą i szczerą
prawdę z elokwencją płynącą z serca.
– Bastien – mówił dalej sir Williams – jest człowiekiem inteligent-
nym i posiada dystyngowaną powierzchowność. Bezczelny jak lokaj,
którym faktycznie był, ponieważ był moim kamerdynerem, ośmielił
sobie schlebiać, że jest kochany przez Jeanne. Zapożyczywszy naj-
pierw nazwisko i stopień kapitana starego łotra z grona swoich przy-
jaciół, później przywłaszczył sobie mój tytuł i moje nazwisko.
Domniemany kapitan przybył zamieszkać w tym samym domu,
co Jeanne; przedstawił się jej jako stary przyjaciel jej ojca, rozmawiał
z nią o Bastienie, nadając mu moje nazwisko, sam bezczelnie przed-
stawiając się jako hrabia Armand de Kergaz. Wtedy Jeanne rozpo-
znała w nim człowieka z Belleville, a ponieważ młode dziewczyny
mają romantyczne głowy, ujrzała w moim Bastienie bohatera jak
z powieści i się w nim zakochała.
– Ach! – zawołała z oburzaniem Cerise. – Kamerdyner pokochany
przez pannę de Balder! Nigdy!
– Przypadek, a raczej moja policja wszystko to odkryła, moja kocha-
na Cerise. Zapragnąłem wtedy zobaczyć pannę de Balder i widziałem ją
bez jej wiedzy, ponieważ znałem już jej wzruszającą historię. Ja także ją
pokochałem, ale pokochałem jak człowiek uczciwy, honorowy, jak ten,
który jej pragnie nadać swoje nazwisko. Tylko że zło było już daleko
posunięte: Jeanne kochała oszusta… Należało więc nadal kontynuować
jego dzieło, przed jego zdemaskowaniem. Uprowadziłem młodą dziew-
czynę zeszłej nocy, po tym, jak napisałem do niej list, i gdy spała, została
przewieziona do małego pałacyku, który widzisz w głębi parku.
– Ona tu jest! – wykrzyknęła Cerise z radością.
– Chodź, idziemy ją zobaczyć – powiedział baronet, biorąc ją za rękę.
Na parterze baronet spotkał wdowę Fipart. Popatrzył na nią su-
rowym wzrokiem i rzekł:
– Twój mąż był uczciwym człowiekiem i współczuję mu, że spę-
dził życie z taką niegodziwą kobietą jak ty. Powierzyłem ci misję
pilnowania tej dziewczyny i wiem, w jaki haniebny sposób wypeł-
niałaś swoje zadanie. Wyjdź! Wypędzam cię!
23
Tajemniczy spadekCerise dostrzegła, jak baronet wskazywał drzwi starej, lecz nie
dostrzegła tajemnego znaku, jaki dał jednocześnie tej sekutnicy,
który oznaczał: „To nadal twoja rola. Komedia, czysta komedia!”.
Sir Williams przeszedł z Cerise przez park i wprowadził ją do
sypialni, gdzie spoczywała dotąd pogrążona we śnie Jeanne.
– Mój Boże! Jakże tu pięknie – powiedziała zdumiona kwiaciar-
ka, klękając przy uśpionej pannie de Balder.
– Wszystko to jest własnością Jeanne, przyszłej hrabiny de Ker-
gaz – odrzekł Williams. – A teraz posłuchaj mnie dobrze, droga Ce-
rise. Jeanne teraz śpi, a kiedy się przebudzi, już mnie tu nie będzie.
Wyjeżdżam na tydzień. Pozostaniesz w pałacyku, a Mariette, jej po-
kojówka, przygotuje ją do spotkania z tobą i przez te dni kilka, przez
które zmuszony jestem ukrywać cię przed twoją siostrą i nikczem-
nym de Beaupréau, zamieszkasz tu razem z Jeanne, będziesz dla niej
siostrą, przyjaciółką, powiernicą.
– Tak, panie hrabio – rzekła Cerise.
– Będę codziennie pisywał do Jeanne. Ona zapewne będzie ci
odczytywać moje listy. Nie powiadamiaj jej jednak, że prawdziwym
hrabią de Kergaz, tym, który ją kocha, nie jest ów niegodziwiec Ba-
stien… Zostaw to działaniu mych listów i czasowi…
Cerise popatrzyła na sir Williamsa z zachwytem i powiedziała
do niego:
– Poznawszy pana, czyż można by cię nie kochać?
– Pożegnam cię, Cerise – rzekł Williams. – Muszę odjechać… Nie
chcę, by Jeanne mnie tu widziała.
– Panie, kiedy znowu zobaczę Leona? – zapytała dziewczyna.
– Tak naprawdę to nie wiem… ale miej nadzieję i wiarę we mnie.
Przysięgam ci, że przed upływem dwóch tygodni zostaniesz jego żoną!
Powiedziawszy to, wyszedł, pozostawiając dziewczynę uspoko-
joną tą obietnicą, a wsiadłszy w swoje tilbury, szepnął do Colara,
który trzymał lejce:
– Sądzę, niech Bóg mi to wybaczy, że sztuczka się udała… Zro-
biłem więcej niż to, że ukradłem Armandowi narzeczoną, ja skra-
dłem mu także jego nazwisko! Obecnie zajmiemy się milionami
poczciwego Kermaroueta, skoro moja zemsta jest na dobrej drodze.
24
ROCAMBOLE | Część druga– Miliony! – rzekł Colar pożądliwym głosem. – Oto najważniej-
sza rzecz!
– Podzielam twe zdanie i dlatego dziś wieczorem wyjeżdżam do
Bretanii, gdzie poślubię pannę de Beaupréau.
***
Tak więc nikczemny Andrea triumfował we wszystkich spra-
wach: Fernand został uwięziony, Jeanne i Cerise bezprawnie pozba-
wione wolności, Baccarat zamknięta w domu obłąkanych.
Od tej pory hrabia Armand de Kergaz nie był w stanie odnaleźć
śladów spadkobierców zmarłego barona Kermora de Kermarouet.
25
Tajemniczy spadekRozdział XXXI
Wyjaśnienia
W
dniu, w którym Cerise, wiedziona zdradzieckim listem swej siostry,
udała się na ulicę Serpente, skąd została zawieziona przez Colara
do wiejskiego domku w Bougival, wcześniej poszła około czwartej
po południu na ulicę Chapon i zatrzymała się przy drzwiach pra-
cowni pana Grosa, stolarza meblowego.
Leon, spostrzegłszy ją, natychmiast do niej wyszedł z dobrym
i miłym uśmiechem na ustach.
– Dzień dobry, Cerise – powiedział, biorąc ją za rękę.
– Dzień dobry, Leonie – odparła dziewczyna.
– Moja dobra, kochana Cerise – mówił dalej robotnik po uści-
śnięciu ręki swej narzeczonej – jest mi tak ciężko na sercu…
– Ty? Masz jakieś zmartwienie? – spytała Cerise.
– Och! Nie przytrafiło mi się żadne nieszczęście – odparł, uśmie-
chając się – ale tak przyzwyczaiłem się widzieć cię kilka minut każ-
dego dnia, że z przerażeniem myślę, iż jutro nie będę w stanie…
– Dlaczego? – zapytała dziewczyna z niepokojem.
– Szef posyła mnie z meblami do Montmorency. Mam je tam
dostarczyć i ustawić. Jest tak wiele rzeczy do zrobienia, że zajmie
mi to cały dzień i poranek następnego.
– Och, to bardzo przykre! – stwierdziła Cerise.
– Chciałem prosić pana Grosa, by sam tam pojechał, ale nie
śmiałem… Należy jednak słuchać tych, którzy dają ci pracę…
– Masz rację, Leonie.
– Jednak tyle to mnie kosztuje…
– Powrócisz pojutrze wieczorem?
– Tak.
– A zatem – odpowiedziała Cerise, uśmiechając się – jak przyje-
dziesz do domu, spędzimy ze sobą cały wieczór i w ten sposób odro-
bimy stracony czas.
Posłała mu jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów, uka-
zując przy tym białe zęby, a opuszczając Leona, uścisnęła mu rękę
i powiedziała:
– Do zobaczenia za dwa dni.
Faktycznie, nazajutrz Leon Rolland pojechał do Montmorency,
gdzie spędził cały dzień i nocował. Następnego dnia, wróciwszy oko-
ło południa, udał się do warsztatu, niecierpliwie oczekując godziny,
w której będzie mógł wreszcie pójść do Cerise. O ósmej wieczorem
wspiął się zwinnie na szóste piętro do mieszkania kwiaciarki i zapu-
kał, chociaż przez szpary w drzwiach nie dostrzegał żadnego światła.
Na jego pukanie nikt nie odpowiedział. Zapukał powtórnie.
To samo milczenie.
Pomyślał wówczas, że być może dziewczyna wyszło na miasto,
chcąc kupić drewno lub chleb. Usiadł więc na ostatnim stopniu
schodów i czekał.
Upłynęła godzina, a Cerise jeszcze nie wróciła.
Zniecierpliwiony robotnik zszedł na dół do budki dozorczyni.
– Czy panienki Cerise nie ma w domu? – zapytał.
– Panny Cerise? – rzekła dozorczyni. – Ach, to pan, panie Leonie.
– Tak, panie.
– Co cóż, już od dwóch dni nie widziałam panny Cerise.
– Jak to?! Od dwóch dni? – wykrzyknął Leon. – Co też pani mówi!
– Do licha, mówię najprawdziwszą prawdę. Przedwczoraj wi-
działam Fanny… Wie pan, pokojówkę pani Baccarat.
– No i? – zapytał robotnik, już zaniepokojony tym imieniem,
ponieważ obawiał się przewrotnego wpływu tej szalonej osóbki na
jej młodszą siostrę.
– Należy sądzić – mówiła dalej odźwierna, po części wtajemni-
czona w sprawy rodzinne młodej kwiaciarki – że coś przydarzyło
się tej pięknej damie albo jej matce, może jedna albo druga zacho-
rowała, ponieważ pokojówka była wyraźnie zmieszana, a panna
Wisienka, wyszedłszy natychmiast, była również mocno zaniepo-
kojona. Jak mówiłam, od przedwczoraj jej nie widziałam.
Leon już dalej nie słuchał i popędził jak strzała na ulicę Moncey,
do pałacyku Baccarat. Tu jednak czekał go nowy zawód.
27
Tajemniczy spadekBrama pałacu, okna, drzwi, wszystko było szczelnie zamknięte.
Dzwonił kilkanaście razy, lecz nikt nie przyszedł mu otworzyć.
W końcu jakiś posłaniec leżący na swoim nosidle przy rogu ulicy
Blanche, zmęczony patrzeniem na to, jak młodzieniec nadaremnie
dzwoni do bramy, wstał, podszedł do niego i powiedział:
– Tam nikogo nie ma.
– Jak to, nikogo?!
– No tak. Dobrze znam tę damę, która tutaj mieszka, bowiem
często przynosiłem jej listy.
– No i co?
– To, że ona wyjechała.
– Wyjechała?! – zawołał Leon.
– Tak, wczoraj rano, natomiast matka i cała służba wynieśli się
– Ależ to niemożliwe! – wykrzyknął Leon, nie panując nad sobą. –
dzisiaj rano.
A gdzie wyjechała?
– Tego nie wiem – odparł posłaniec i odszedł.
Leon zupełnie nic z tego nie rozumiał. Wyobrażał sobie, że Bac-
carat uwiozła ze sobą swą siostrę, by dostarczyć ją jakiemuś roz-
pustnikowi.
Ryknął jak dzikie zwierzę i nie wiedząc sam, co robi, nie mając
świadomości swoich poczynań, machinalnie poszedł na ulicę Bour-
bon-Villeneuve, mając nadzieję, że może jego matka coś mu powie
o Cerise.
Wieśniaczka od dwóch dni nie widziała kwiaciarki.
Od matki udał się na ulicę Faubourg-du-Temple.
Cerise i tam się nie pojawiła.
Pobiegł wówczas do swego warsztatu, a zobaczywszy się z pryn-
cypałem, który już położył się do łóżka, poprosił o radę.
Stolarz meblowy był mądrym i chłodno myślącym człowiekiem.
Uspokoił zrozpaczonego robotnika, przekonał go, że niewątpliwie
jego narzeczona przebywa na wsi ze swą siostrą, a ponadto obiecał
mu, że jutro będzie mu towarzyszył w drodze do dzielnicowego
posterunku policji, razem z nim poświadczając o zniknięciu młodej
dziewczyny, gdyby do tego czasu jeszcze nie powróciła.
Leon Rolland, wróciwszy do domu, rzucił się na łóżko w ubraniu
i pełen trwogi oraz niepokoju, spędził bezsennie noc.
28
ROCAMBOLE | Część drugaRówno ze świtem pobiegł na ulicę Faubourg-du-Temple. Tam
nadal nie usłyszał żadnych wieści o Cerise.
Wówczas pobiegł do swego szefa i razem udali się do komisarza
Funkcjonariusz przyjął zeznania dwóch rzemieślników, a po-
policji.
tem powiedział:
– W Paryżu na ogół porywa się dziewczęta za ich pełną zgodą, jed-
nak wyślę zawiadomienie do prefektury. Proszę się zgłosić za dwa dni.
Dwa dni…! Do tego czasu można było umrzeć z niepokoju. Potem,
nie wiedząc, co ma począć, gdzie się udać, Leon pomyślał, że dobrze
byłoby pobiec do panny de Balder i zapytać ją o wieści o Cerise, mając
nadzieję, że może dowie się, co się z nią stało. Otóż było to dokładnie
w momencie, gdy sir Williams opuszczał Armanda i Bastiena przy
bramie Maillot i podążał do Bougival, gdzie czekała uśpiona Jeanne.
Leon popędził z komisariatu na ulicę Meslay, gdzie oczekiwała
go inna smutna scena.
Zastał szlochającą Gertrude, która poprzedniego wieczora, usną -
wszy na krześle, nie umiała sobie wytłumaczyć, co wcześniej zaszło
i dlaczego obudziła się, leżąc na łóżku. Podniosła się z niego i zapu-
kała do pokoju Jeanne. Nikt nie odpowiedział. Weszła więc, sądząc,
że jej młoda pani śpi. Pokój był pusty, a łóżko nienaruszone. Jeanne
zniknęła bez śladu. Na stoliku, przy którym zwykle panna de Balder
pracowała, leżał otwarty list. Przeczytawszy go, stara służąca zady-
gotała i wydała okrzyk rozpaczy.
– Boski Jezu! – szepnęła, chwiejąc się i załamując ręce. – Moje
biedne dziecko jest zgubione!
Oto, co zawierał ten list, który został podpisany przez Joannę,
a jego pismo zostało tak cudownie podrobione, iż wydawało się, że
napisała go młoda dziewczyna.
Moja dobra Gertrude,
kiedy się obudzisz, nie ujrzysz już przy sobie twojej małej
Jeanne. Wyjeżdżam.
Wyjeżdżam na czas, którego nie mogę dokładnie określić,
i do miejsca, którego nie mogę Ci wyjawić.
Chcesz wiedzieć dlaczego wyjeżdżam? Wyjeżdżam, bo ucie-
kam przed człowiekiem, o którym myślałam, że go kocham, ale
29
Tajemniczy spadekgo nie kocham, przed hrabią de Kergaz; wyjeżdżam, by złączyć
się z mężczyzną, którego kocham, lecz nie mogę podać jego
nazwiska.
Przebacz Twojej małej Jeanne, która cię opuszcza z bardzo
bolejącym sercem.
Po przeczytaniu tego dziwnego listu stara służąca dostała za-
wrotów głowy i pytała się sama siebie, czy to jej się śni, czy też już
jest obłąkana…
Było to własnoręczne pismo Jeanne. Czy więc mogła przypuścić,
że dziewczyna została porwana i że ona nie pisała tego listu?
Gertrude nawet nie pomyślała o analizie postępowania swojej
młodej pani; nie zadała sobie pytania, czy to bardziej niż niepraw-
dopodobne, że panna de Balder udawała, że kocha kogoś innego niż
pan de Kergaz, podczas gdy poprzedniej nocy na klęczkach modliła
się za niego?
Poczciwa kobieta zrozumiała tylko jedną rzecz: że Jeanne odje-
chała i być może już nigdy jej nie zobaczy.
Ponieważ panna de Balder była jej dzieckiem, które kochała jak nic
innego na świecie, Gertrude tonęła we łzach i rwała sobie włosy z głowy
w chwili, kiedy pojawił się Leon Rolland, też niesamowicie wzburzony.
Boleść starej kobiety, którą zastał samą, zmusiła młodzieńca, by
przez chwilę nic nie mówił o swoim własnym bólu.
– Mój Boże! Co się stało, pani Gertrude, i gdzie panna Jeanne? –
zapytał.
– Ona wyjechała! – odparła służąca, płacząc.
– Wyjechała…? Dokąd…? Kiedy?… Z kim…?
– Nic nie wiem – odpowiadała Gertrude, podając Leonowi list
Rzemieślnik ze zdumieniem przeczytał te kilka linijek i list wy-
znaleziony na stole.
padł mu z rąk.
– Wszystko to może doprowadzić do szaleństwa! – szepnął zu-
pełnie ogłupiały. – Cerise także wyjechała!
– Cerise wyjechała? – spytała Gertrude.
– Tak, ze swoją siostrą – potwierdził Leon, chwiejąc się na no-
gach jak pijany człowiek.
30
ROCAMBOLE | Część drugaGdy kończył te słowa, na schodach rozległy się szybkie kroki
i w otwartych drzwiach Gertrude i Leon, obróciwszy się, ujrzeli
starca oraz młodzieńca.
– Pan hrabia de Kergaz! – wykrzyknęła Gertruda.
– Robotnik z Belleville! – zawołał Leon, który cofnął się, bardzo
zdumiony, poznając w człowieku nazwanym hrabią de Kergaz męż-
czyznę, który wspomógł go w restauracji „Pod Burgundzkim Wino-
gronem” i którego uważał za swego kolegę.
Byli to w rzeczy samej Armand z Bastienem, powracający z poje-
dynku, których zostawiliśmy przy bramie Maillot razem ze świadka-
mi sir Williamsa.
Williams w chwili odjazdu, jak sobie przypominamy, wybuchnął
tak przeraźliwym i szyderczym śmiechem, że pan de Kergaz poznał
po nim Andreę i wówczas pomyślał o Jeanne, którą on tak kochał,
a której baronet radził mu pilnować z czujnością smoka.
Wsiadłszy cały zamyślony do powozu, kazał woźnicy pędzić co
prędzej, a wysadziwszy obu świadków Williamsa na bulwarze, cią-
gle ścigany wybuchem tego piekielnego śmiechu, który ponuro roz-
brzmiewał w głębi jego serca, powiedział do Bastiena:
– Mam okropne przeczucie… Spieszmy się na ulicę Meslay!
Na widok przerażonego Leona i tonącej we łzach Gertrude pan
de Kergaz odgadł, że zdarzyło się nieszczęście.
– Jeanne! – zawołał. – Gdzie jest Jeanne?
Leon w milczeniu podał mu list. Armand przeczytał go, potem
jeszcze raz, zachwiał się i oparł się o ścianę, aby nie upaść.
– Andrea! – szepnął. – Wszystko to jest na pewno dziełem Andrei!
Faktycznie tak było.
31
Tajemniczy spadekChcesz przeczytać dalszą część?
Zapraszamy do księgarni!