Darmowy fragment publikacji:
Pan Pielęgniarka
SOR – to jest dramat
SOR – to jest dramat
Mateusz Sieradzan
Redakcja i korekta:
Agnieszka Fijałkowska-Żydok
Skład:
Studio Grafpa | grafpa.pl
Zdjęcia:
Tomasz Tołłoczko, Mateusz Sieradzan
Okładka, grafika, layout:
Jan Lipiński | janlipinski.com
Wydawnictwo POCZEKALNIA
panpielegniarka.pl
facebook.com/panpielegniarka
ISBN 978-83-955793-1-8
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Mateusz Sieradzan, Warszawa 2019
Dziękuję świetnym pielęgniarzom,
Pawłowi Wittowi i Maciejowi Latosowi,
za wsparcie przy powstawaniu tej książki.
Dziękuję mojej żonie Ani,
bez której absolutnie nic by się nie wydarzyło.
Zamiast wstępu
Do napisania tej książki namówili mnie znajomi, po tym, jak za-
cząłem wrzucać na Facebooka posty z życia pielęgniarki na od-
dziale ratunkowym. Niechętnie się za to brałem, bo żaden ze mnie
wybitny znawca ani ekspert ratownictwa medycznego. Wszystkie
dokumenty, ustawy i aspekty prawne naszego zawodu znam tylko
w takim stopniu, by pracować bezpiecznie. Nie mam kosmicznego
stażu pracy, bo dyplom ratownika medycznego uzyskałem w 2012,
a pielęgniarki w 2014 roku. Własnego zawodu ciągle się uczę
i (mam nadzieję) nigdy nie uznam, że wiem już o nim wszystko…
Jest jednak kilka powodów, które mnie przekonały. Kiedyś po dyżu-
rze zastanawiałem się, co mnie najbardziej męczy w pracy z pacjen-
tem. Doszedłem do wniosku, że awantury. Zacząłem więc kombi-
nować, skąd się awantury biorą. Przyczyn jest zapewne kilka, ale
główna z nich to brak informacji. Pacjent nie wie, co, jak i dlaczego
się dzieje. Nie wie, kto jest kim, jakie są zadania SOR-u i poszcze-
gólnych pracowników. Umówmy się też, że powód, dla którego pa-
cjent wybrał się do nas, sam w sobie jest stresogenny. W efekcie
całe napięcie i frustracja są wyładowywane na nas. Na personelu.
Mam nadzieję, że ta książka pozwoli pacjentom trochę zrozumieć,
co, jak i dlaczego. Po drugie: podobno jako ratownik medyczny
6
i pielęgniarz z ciekawej perspektywy przedstawiam to, co widzę na
oddziale, a przecież SOR nie należy do miejsc, które każdy z Was
ogląda codziennie. Po trzecie: dużo się mówi o pacjencie, o jego
komforcie, o tym, że jest podmiotem. To wszystko prawda, przy
czym rzadko kto pamięta, że na SOR-ze nie pracują bezrefleksyj-
ne maszyny. My też mamy swoje przemyślenia, swoje emocje, ale
o nich nikt nigdzie nie mówi, a czasami wręcz odmawia się nam do
nich prawa, bo „trzeba być profesjonalistą”, bo „inaczej nie nadajesz
się do tej pracy”. A gdy jesteśmy nieczuli, aroganccy, nieprzyjemni,
to nikt się nie zastanawia, z czego to wynika.
Kolejny powód powstania tej książki jest taki: w ostatnim cza-
sie wyszło kilka bardzo dobrych tekstów-reportaży opowiadają-
cych o polskim ratownictwie. Każdy z nich wiernie oddaje realia
naszej pracy, ale (o ile mi wiadomo) żaden nie został napisany
przez osobę ze środowiska. W przypadku tej książki jest inaczej
– wszystkie opisywane przeze mnie sytuacje wydarzyły się na-
prawdę. W większości z nich sam brałem udział, a pozostałe to
np. relacje kolegów, którzy schodzili z dyżuru nocnego i prze-
kazywali mi pacjentów. W ratownictwie medycznym znane są
pewne niepisane zasady. Jedna z nich głosi, że twój kumpel za-
wsze ma do opowiedzenia ciekawszą historię z dyżuru niż ty, i ja
się z tym całkowicie zgadzam. Zapytajcie jakiegokolwiek medy-
ka, na pewno opowie Wam coś jeszcze lepszego niż ja. Zapytajcie
moich koleżanek, które spędziły całe lata w pogotowiu, na izbach
przyjęć. Moje historie przy ich opowieściach to nudy.
Jestem pielęgniarkiem i ratownikiem medycznym, więc na tych
dwóch grupach zawodowych się skupię, bo choć na SOR-ze le-
czy lekarz, to jednak od nas zależy baaardzo wiele… Bardzo.
Traficie w książce na trochę slangu, trochę branżowego bełkotu,
będzie czasem śmiesznie, a czasem strasznie i obleśnie. „Prze-
7
kleiłem” tu też sporo postów z mojego bloga „Pan Pielęgniarka”.
Może ktoś nie czytał, a one dość zwięźle opisują zwykły dzień na
SOR-ze. W książce są one wyróżnione i stanowią osobną narra-
cję, luźno powiązaną z treścią rozdziału.
Nie będę się rozwodził nad sytuacją finansową, kadrową, politycz-
ną SOR-u, ani nad zdarzającymi się tu krwawymi czy tragiczny-
mi przypadkami. Mnóstwo takich rzeczy znajdziecie w innych tek-
stach. Nie ogłaszam też żadnych prawd objawionych. Wielu moich
kolegów – o ile przeczytają tę książkę – pewnie się ze mną nie zgo-
dzi w różnych kwestiach, ale wielu zapewne mi przytaknie. To będą
moje prywatne spostrzeżenia na temat naszej pracy. Tych z Was,
którzy poczują się zaniepokojeni, czy przypadkiem nie łamię ta-
jemnicy zawodowej, uspokajam, że dopóki nie są ujawniane dane
umożliwiające identyfikację pacjenta, to wszystko jest OK, a ja
zmieniam czas, imiona, płeć, i to nie tylko pacjentów, ale też moich
współpracowników. Nie da się opowiadać o SOR-ze, nie opowia-
dając o pacjentach. Chcę, żeby to, co opisuję, było prawdziwe, bez
konfabulacji, a jak się pewnie domyślacie, my – personel medyczny
– zachowujemy się różnie w tych ekstremalnych chwilach, jakie nas
spotykają w pracy. Niestety, nie zawsze chwalebnie…
Opisane w książce sytuacje wydarzyły się na czterech SOR-ach,
na których spędziłem najwięcej czasu w okresie studiów i pracy
zawodowej. Uprzedzam, że to nie jest książka dla medyków* zaj-
mujących się ratownictwem. Oni to wszystko znają z codzien-
nej praktyki. Adresuję moje przemyślenia do tych z Was, którzy
nie wiedzą, co jest za zamkniętymi drzwiami oddzielającymi po-
czekalnię od sal zabiegowych, obserwacyjnych, reanimacyjnych.
* W całej książce używam słowa „medyk” w odniesieniu do wszystkich
przedstawicieli zawodów medycznych, tak jak się przyjęło w naszym środowisku.
8
Chcę, żebyście mogli na spokojnie, w kontrolowanych warun-
kach, dowiedzieć się, co i dlaczego, zobaczyć pacjentów oraz zro-
zumieć nas, pracowników. Chcę Was zaprowadzić do źródeł na-
szej frustracji…
Boże, jaki patos… „Będę Wergiliuszem, oprowadzającym Was
po kręgach SOR-owskiego PIEKŁA!!!” Już widzę jednego z mo-
ich kumpli, który na te słowa podnosi wzrok znad telefonu,
zaciąga się fajkiem na podjeździe dla karetek i, wypuszczając
dym, mówi: „Tylko się nie zesraj tą zaszczytną funkcją, Wergi-
liuszu… A tak w ogóle, to twoja pacjentka z trzeciego łóżka
sfajdała się po pachy, więc może skończ już się podniecać i weź
się za robotę”.
— Pani Helena? Zapraszam.
Z tłumu w poczekalni wstaje około 50-letnia pani i razem ze mną
przechodzi przez prawie stale zamknięte drzwi SOR-u. Wchodzi-
my do gabinetu.
— Proszę siadać. Słucham: co panią sprowadza w nasze progi?
— Panie doktorze…
— Nie jestem doktorem, tylko pielęgniarzem, ale to teraz nie-
istotne, proszę mówić…
— No dobrze… Wszystko jedno… Chodzi o to, że boli mnie kost-
ka, o tu…
Podwija nogawkę i pokazuje mi zupełnie normalnie wyglądający
fragment ludzkiej kończyny dolnej.
— No dobrze, ale był jakiś uraz? Przewróciła się pani? Źle sta-
nęła czy coś?
— Tak. Jak byłam na działce, to niosłam koszyk z drewnem i się
potknęłam, i teraz mnie boli.
9
Sprawdziłem parametry życiowe: ciśnienie, tętno, temperaturę, sa-
turację krwi; oceniłem przytomność w skali Glasgow.
— A proszę powiedzieć: kiedy to było?
— Dwa tygodnie temu.
— I dzisiaj zgłasza się pani z tym na oddział ratunkowy???
Kobieta osłupiała, jakbym zapytał o coś oczywistego…
— Ale przecież mnie boli!
— Rozumiem, tylko czy pani wie, do czego służy oddział ra-
tunkowy? My tu przyjmujemy pacjentów w stanie nagłego zagro-
żenia życia lub zdrowia. Zawały, krwawienia, ofiary wypadków.
Ortopedzi tu zaopatrują świeże złamania, amputacje. Dla takich
pacjentów jest przeznaczony oddział ratunkowy. Gdyby zgłosiła
się pani w dniu urazu, to byłaby inna rozmowa, ale skoro dwa
tygodnie po urazie przychodzi tu pani na własnych nogach, to
znaczy, że nie jest to uraz zagrażający zdrowiu lub życiu i spo-
kojnie poradzi sobie z nim lekarz pierwszego kontaktu. Była pani
w przychodni?
— Nie byłam…
— Gdyby pani tam jednak poszła, to lekarz rozpocząłby jakieś le-
czenie, może zlecił rentgeny, skierował do poradni ortopedycznej,
może w wyniku tej diagnostyki skierował do szpitala, a tak będzie
pani siedziała u nas godzinami, czekając na ortopedę. On teraz kon-
sultuje pacjenta, który spadł z rusztowania, a ma jeszcze dziesięć
osób nieobejrzanych, ze świeżymi urazami.
— Szkoda, że o tym nie pomyślałam. Wie pan, dałam radę cho-
dzić z tym dwa tygodnie, to jeszcze wytrzymam i pójdę jutro do
przychodni. Nie będę wam tu zawracać głowy, bo i tak macie sporo
roboty, poza tym są bardziej potrzebujący ode mnie. Do widzenia.
TAK NAPRAWDĘ TO NIE!!! (cytując youtube’owego klasyka).
Wiecie, jak to było? Cofnijmy się o kilka linijek:
— Była pani z tym w przychodni?
10
— Panie! W jakiej przychodni? Co mi lekarz z przychodni po-
może na ból nogi?? Każe smarować Altacetem i da skierowanie do
ortopedy! Wie pan, jakie są terminy w poradni ortopedycznej? Na
za trzy miesiące! Ostatnio, jak byłam, to nawet nie oglądał, tylko
powiedział, że mam iść na SOR.
— Z jednej strony panią rozumiem, bo zderzyła się pani z nie-
wydolnością przychodni, więc szuka pani pomocy gdziekolwiek,
ale z drugiej strony – SOR to nie oddział dla pani, bo nie jest pani
w ciężkim stanie, a te dolegliwości trwają już dłuższy czas i, choć
są uciążliwe, nie kwalifikują się do konsultacji „na ostro”.
— Czyli co?! Nie przyjmiecie mnie?!
— Oczywiście, że przyjmiemy, lekarz panią zdiagnozuje, zapropo-
nuje leczenie itd., ale dopiero gdy przyjmie pilniejszych pacjentów,
którzy przyszli tu przed panią albo jeszcze przyjdą. Tu o kolejności
przyjęcia nie decyduje numerek w kolejce, tylko realny stan pacjenta.
— To ile będę czekać?
— Według naszych wytycznych może pani czekać do czterech godzin
na konsultację lekarską. Potem możemy po raz kolejny ocenić pani
stan i zdecydować, czy może pani czekać dalej. Wszystko zależy od
tego, ilu będzie pacjentów w cięższym stanie, bo jeśli jakimś cudem się
zdarzy, że nie będzie „cięższych przypadków”, to lekarz poprosi panią.
— Chyba pan żartuje!!! Ja nie będę tyle czekać!!! Cztery godzi-
ny?? Rozumiem, że dopiero jak sobie urżnę nogę siekierą, to mnie
przyjmiecie szybciej, tak??
— Droga pani. Czekała pani dwa tygodnie, by udać się do ja-
kiegokolwiek lekarza, więc chyba cztery godziny więcej nie zrobią
pani różnicy? Poza tym, może to zabrzmi brutalnie, ale dokładnie
tak to działa. Jeśli obetnie sobie pani nogę siekierą, to nie będzie
pani musiała w ogóle czekać*.
* …A przy okazji otrzyma pani dodatkową (choć przymusową) konsultację
psychiatryczną!
11
— To jest jakiś absurd!!! Tyle lat płacę składkę zdrowotną i nie
mogę się dostać do lekarza.
— Zgadzam się z panią całkowicie. To jest absurd. Niestety,
moim zadaniem w tym miejscu jest ocenić, który pacjent może
czekać, a który musi do nas wejść natychmiast. Jesteśmy jedyną
jednostką ochrony zdrowia w tym kraju, która panią komplekso-
wo zdiagnozuje i rozpocznie specjalistyczne leczenie w ciągu kilku
godzin, dlatego trafia do nas tyle ludzi. W większości nie powinni
do nas trafić, ale odbili się od przychodni, a nas – personelu – jest
za mało, żeby wszystkim natychmiastowo pomóc.
— Wie pan co? Ja w ogóle nie chcę tego słuchać. To są żarty!!!
To się nadaje do telewizji!!! Jak można tak traktować człowieka??
(td., itd…).
Oburzona, wychodzi. Ale wykład zrobiłem! Rzadko pacjent uzy-
skuje tutaj tak wyczerpujące informacje. W tym czasie na SOR
zgłosiły się kolejne cztery osoby.
Tego typu rozmów przeprowadziłem setki. To właśnie było takie
SOR-owskie „Dzień dobry, co u ciebie?” – branżowo nazywane
triażem (triage), ale może wyjaśnijmy wszystko po kolei…
13
Kto, co i dlaczego
Jak pewnie się zorientowaliście z powyższej rozmowy, SOR to
nie gabinet pielęgniarki szkolnej, to nie punkt mierzenia ciśnie-
nia, taki jak w aptece. Przynajmniej z definicji… Oficjalnie je-
steśmy jedną z jednostek systemu Państwowe Ratownictwo Me-
dyczne. Mamy sprzęt, ludzi i możliwości, by ogarnąć każdego
z Was, niezależnie od tego, czy rozjechał Was walec, czy boli
Was w klatce, czy wypadliście z okna przed Wielkanocą, czy
może postanowiliście zakończyć swoje życie za pomocą żylet-
ki, prądu albo Rutinoscorbinu (nie, jeszcze nie słyszałem, żeby
komuś się udało zabić Rutinoscorbinem, ale miałem pacjenta,
który próbował).
Możecie się też spotkać z dawnym określeniem: Izba Przyjęć. Ta
nazwa wciąż funkcjonuje i dotyczy szpitali, które nie mają wszyst-
kich oddziałów wymaganych w ustawie. Żeby się dostać do ja-
kiegokolwiek szpitala, trzeba przejść przez SOR lub Izbę Przyjęć.
Różnica polega na tym, że każdy SOR jest Izbą Przyjęć, ale żadna
Izba Przyjęć nie jest SOR-em. Na przykład szpital o profilu tyl-
ko ginekologiczno-położniczym (w Warszawie jest takich sześć),
musi mieć Izbę Przyjęć, by się jakoś orientować w stanie zgłasza-
jących się kobiet i decydować o kolejności ich przyjęcia. Raczej
14
nie pomoże 50-letniemu mężczyźnie z zawałem, który dotrze tam
na własnych nogach. Zapewne nie będą mieli sprzętu ani specja-
listów. Natomiast jeśli w jakimś szpitalu jest SOR, a nie ma poro-
dówki, to z samej definicji SOR ma obowiązek przyjąć pacjent-
kę, która zaczyna rodzić, bo tamtejszy personel musi umieć sobie
z tym poradzić. To dlatego na naszym SOR-ze mamy pakiet po-
rodowy. Mamy też zestaw do reanimacji dzieci, mimo że jesteśmy
szpitalem przeznaczonym tylko dla dorosłych. W każdej chwili
może wpaść do nas rodzic z duszącym się dzieckiem na rękach
i co wtedy? Przecież nie powiemy: „Panie! To szpital dla doro-
słych! Zabieraj pan swoje duszne* dziecko i jazda na SOR pedia-
tryczny”. Trzeba będzie człowiekowi jakoś pomóc.
SOR ma właściwie dwa zadania:
1. w miarę możliwości utrzymać pacjenta przy życiu
2. zdecydować, co robić z nim dalej.
Pierwsze zadanie jest dosyć wymagające, bo czasami nie mamy
żadnego wpływu i jedyne, co doktor może zaproponować pa-
cjentowi, to: Anielski orszak…. Trudno to zaakceptować, ale cza-
sami choćbyśmy nie wiem co zrobili, to i tak pacjent umrze. Nie
wszyscy wiedzą, że reanimacja to próba przywrócenia do życia
już właściwie martwego człowieka. Wiecie, ile osób w Wielkiej
Brytanii „przeżywa” NZK (nagłe zatrzymanie krążenia), które
nastąpiło poza szpitalem? Czyli, ile osób przeżywa mniej lub bar-
dziej udaną reanimację? Jest to zależnie od różnych czynników
2-12 procent. A co? Pewnie myśleliście, że jak jest reanimacja,
to pielęgniarka, obsrana z przejęcia, krzyczy: „doktorze, tracimy
go!”, lekarz przykłada „te dwa żelazka”, strzela prądem, pacjent
wygina się w łuk, monitor robi „pik, pik, pik”, a potem wszyscy
* Duszny pacjent to po naszemu taki, który się dusi.
15
oddychają z ulgą i poklepują się po ramieniu? :) Raczej nie. O re-
animacji jeszcze Wam opowiem.
Drugie zadanie
jest znacznie prostsze. Lekarz dyżurny
SOR-u musi po zakończonej diagnostyce zdecydować, czy trze-
ba Was przyjąć do szpitala na jeden z oddziałów, czy odpisać do
domu z zaleceniami.
Zuza jest lekarzem. Miała kiedyś pacjentkę z bólem nerki. Gdy
zebrała do kupy wszystkie wyniki, uznała, że pacjentka może iść
do domu.
— Tu ma pani ode mnie kartę wypisową, zalecenia, receptę na
antybiotyki i skierowanie do urologa. Dalsze leczenie w ramach
przychodni.
Pacjentce towarzyszył akurat zestresowany mąż. Gdy Zuza
wszystko wyjaśniła, z wyraźną ulgą i radością zapytał:
— Czyli żonie nic nie dolega?
— Nie, proszę pana. Dolega. Żona jest chora i trzeba ją leczyć.
Tylko w przychodni. Ja stwierdzam, że w tym momencie nie ma
zagrożenia życia, oraz że nie ma wskazań do hospitalizacji. W tej
chwili nic ją nie boli, moja robota skończona.
I to mi się podoba. Tak działa SOR. Nasze zadanie to ustabi-
lizować stan chorego, a jeśli jest bardzo źle, przyjąć go na od-
dział, gdzie będzie leczony. Pacjenci często myślą, że jak już
trafią do nas, to my ich przeskanujemy od góry do dołu. Że
czule się pochylimy nad każdym wrastającym paznokciem,
a skończymy na próchnicy. Opowiadają nam szczegółowo hi-
storie swoich chorób i dziwią się, że lekarz nie wszystkim się
interesuje. U nas nie ma czasu na pełny wywiad lekarski. Po-
trzebujemy tylko informacji niezbędnych do diagnostyki. To
dlatego karta wypisowa z SOR-u często składa się z pięciu za-
16
ledwie zdań, podczas gdy ta z interny potrafi zająć pełne dwie
strony tekstu.
Kiedyś pacjent, który uderzył się w głowę w autobusie, zapy-
tał mnie, czy możemy mu przy okazji zrobić kolonoskopię, bo
on jest na jutro zapisany, to może by tak za jednym zamachem
wszystko razem pyknąć… No nie. Nie pykniemy. W przypad-
ku tego pacjenta kolonoskopia nie jest zabiegiem ratującym ży-
cie. Chociaż w pewnym sensie jest, bo daje szanse na wykrycie
raka jelita grubego. Umożliwia też zahamowanie krwawienia
z dolnego odcinka przewodu pokarmowego. Ale fakt, że pacjent
znalazł się na SOR-ze, nie oznacza, że zajmiemy się wszystkim,
co człowiek ten gromadzi w opasłym worku z napisem „Moje
zdrowie”.
My zrobimy tylko to, czego potrzebujemy, by wywiązać się
z naszych zadań. Był uraz głowy? Zatem, w zależności od obja-
wów, będzie badanie neurologiczne, zabezpieczenie uszkodzeń
skóry, CT (tomografia komputerowa) głowy i odcinka szyjnego
kręgosłupa, może anatoksyna przeciwtężcowa, i tyle. Jeśli wy-
niki są OK, to gratulujemy szczęścia, życzymy zdrowia i radzi-
my odpocząć w domu przed jutrzejszym ekscytującym bada-
niem. I tu nie chodzi o to, że jesteśmy nieuprzejmi czy złośliwi.
Po prostu my mamy TYLKO ratować życie. Nie możemy odwa-
lać roboty za wszystkich. I tak łatamy dziury w naszej ochronie
zdrowia i przez to ledwo zipiemy z przeciążenia. Poza tym, za
każde badanie, które wykracza poza koszyk „świadczeń ratun-
kowych”, zapłaci lekarz zlecający, z prywatnych pieniędzy (o ile
ktokolwiek w szpitalu się przejmie niepotrzebnie wydanymi
pieniędzmi). Na pewno nie zapłaci za to NFZ. A jeśli nie zapła-
ci NFZ, to musi zapłacić dyrektor szpitala – dyrektor kasy nie
ma, więc dług rośnie.
17
Uważam, że jednym z największych problemów SOR-u jest nie-
wydolność POZ (podstawowej opieki zdrowotnej). Gdyby udało
się skrócić terminy wizyt w przychodniach, zwiększyć tam finan-
sowanie, zatrudnienie oraz poprawić zarządzanie, to momental-
nie byśmy odżyli, a razem z nami – nasi ciężko chorzy pacjenci.
Przecież każdy z Was wolałaby przyjść na umówioną godzinę do
lekarza rodzinnego niż czekać pół dnia w SOR-owskiej poczekal-
ni tylko dlatego, że nie ma kto Was przyjąć w przychodni, no nie?
Oczywiście mówimy tu o problemie medycznym, który nie jest
stanem zagrożenia życia. A pacjentów trafiających z takim pro-
blemem na oddział ratunkowy jest – luźno licząc – 70 procent.
Często trafia do nas pacjent ze skierowaniem od lekarza POZ.
To normalne, bo do zadań lekarza z przychodni należy także de-
cydowanie, na jaki oddział ma pacjent trafić, jeśli stan chorego
jest na tyle zły, że nie można go leczyć w domu. Niestety, zdarza
się nagminnie, że lekarze POZ wystawiają skierowania zamiast
kompleksowo poprowadzić pacjenta. I trafia do nas np. chory
z bólem kręgosłupa, który nigdy nie dostał skierowania do orto-
pedy czy neurologa. Zdarzały się skierowania „na SOR” (co już
jest absurdem, bo lekarz kieruje na oddział docelowy, a SOR ta-
kim oddziałem nie jest), a poniżej tekst: „Proszę o wykonanie
badań laboratoryjnych i diagnostykę bólów brzucha”, czyli: „Pro-
szę o wykonanie badań, których sam nie zleciłem, i znalezienie,
co chorego w brzuchu boli, bo ja tego nie sprawdziłem”.
Być może spotkaliście się kiedyś z taką sytuacją, że poszliście do
przychodni, a lekarz, gdy usłyszał, na czym polega Wasz pro-
blem, nawet na Was nie spojrzał, tylko rzucił: „To na SOR”, i już
po badaniu… Ja takich historii słyszę dużo i to bardzo często od
pacjentów, którzy nie są w tak ciężkim stanie, żebyśmy musie-
li się nimi zajmować. Jasne, że my, pracownicy SOR-u, mamy
18
większe możliwości przeprowadzenia szybkiej diagnostyki i ła-
two nam powiedzieć, co lekarz powinien zrobić w przychodni.
Jasne, że „leczenie skierowaniem” jest czasami podyktowane
brakiem terminów na wykonanie badań obrazowych albo na wi-
zytę u specjalisty. Możliwe też, że jeśli w ciągu dnia pracy możesz
przyjąć jako lekarz rodzinny tylko 30 pacjentów, a zgłasza się do
ciebie 50 osób, to łatwiej powiedzieć „na SOR!” niż próbować
wszystkich zbadać.
Dobrze mnie zrozumcie. Nie wszyscy z POZ się nami wysługują.
Na SOR-ze dyżurują też przecież specjaliści, którzy na co dzień
pracują w przychodniach. Myślę, że większość lekarzy z POZ su-
miennie podchodzi do swojej pracy, świetnie prowadzi pacjentów,
ale zdarzają się i tacy, którzy nie widzą problemu w odsyłaniu cho-
rych na SOR, nawet bez skierowania. To dość powszechne zjawi-
sko. Kiedyś mieliśmy bardzo rozczulającą sytuację. Dzwoni do nas
pani doktor z przychodni. Po głosie słychać, że młoda. I mówi:
„Dzień dobry, jestem lekarzem z przychodni X. Mam tu taką pa-
cjentkę, przytomną, w niezłym stanie, która przyszła do mnie
z nadciśnieniem 195/120. Podałam 25 mg Captoprilu, 20 mg Ni-
trendypiny i po pół godzinie nie ma prawie żadnej poprawy, więc
podałam jeszcze 20 mg Furosemidu dożylnie. Wykonałam pa-
cjentce EKG, nie wyszło nic niepokojącego, ale niestety, bardzo mi
przykro, muszę ją do państwa odesłać, bo moje możliwości bez-
piecznego leczenia właśnie się skończyły”. Rozmowa zwaliła nas
z nóg. Lekarka z przychodni próbuje sama leczyć zagrażający ży-
ciu epizod nadciśnienia, podaje wszystkie leki, jakie ma (my na
wstępnym etapie podalibyśmy te same), i kieruje pacjentkę do nas
dopiero wtedy, gdy wyczerpuje wszystkie możliwości u siebie. Mo-
gła przecież natychmiast wezwać karetkę i mieć problem z głowy.
Tak się zazwyczaj kończą tego typu przygody w przychodni. No
i ten telefon! Lekarz rodzinny nigdy nie dzwoni na SOR z informa-
19
cją, że wysyła nam pacjenta. Byliśmy naprawdę wzruszeni, a prze-
cież ta lekarka wykonywała tylko swoje obowiązki.
Realizowanie przez SOR wspomnianych wyżej zadań wymaga
od nas jakiegoś sensownego organizowania sobie pracy. Dlatego
SOR-y zwykle dzielą się na odcinki:
Czerwony – reanimacyjny – dla najcięższych pacjentów. Pa-
miętacie serial Ostry dyżur albo Chirurdzy i jak, oglądając go,
robiliście takie: „O, jaaa…”, a potem chcieliście iść na medycy-
nę? Właśnie takie rzeczy robimy na czerwonym. Oczywiście
nie wszyscy pacjenci z „czerwonego” to chorzy do natychmia-
stowej reanimacji, ale jeśli taki się trafi, to właśnie tutaj.
Żółty – urazowy – dla pacjentów ze złamaniami, urazami gło-
wy, ranami ciętymi, itp. Urazy są często poważne, ale nieza-
grażające życiu, najwyżej zdrowiu. Tu trafiają te wszystkie ręce
w czajniku, głowy w garnku, wkręty w kciuku, strzały z łuku
w udzie…
Zielony – cała reszta – dla „lekkich” pacjentów wymagających
nieskomplikowanej diagnostyki i zazwyczaj wypuszczenia do
domu. Tu jest najbardziej tłoczno. Tu trafia najwięcej ludzi, któ-
rzy nie mają gdzie pójść ze swoimi problemami zdrowotnymi.
Mimo że organizacja naszej pracy wszędzie powinna tak wyglą-
dać, to SOR SOR-owi nierówny. Niektóre oddziały ratunkowe
to potężne, wielospecjalistyczne molochy, zdolne (przynajmniej
w teorii) ogarnąć kilka reanimacji naraz. Inne są mniejsze, z jed-
nym stanowiskiem reanimacyjnym, w szpitalu dysponującym
tylko podstawowymi oddziałami. Dąży się do tego, by każdy
SOR wyglądał podobnie i działał według podobnych procedur,
20
ale jak na razie dyrektorzy poszczególnych szpitali sami decydu-
ją o zasadach panujących w swojej jednostce.
Obcięliście sobie kiedyś krzywo paznokieć? Tak trochę za bardzo? Że
się palec przyciął nożyczkami? Byliście kiedyś z podobnym proble-
mem na SOR-ze? Bo ja znam kogoś, kto był. Chłopak, 28 lat. W sobo-
tę ciachnął się lekko nożem. W SOBOTĘ! Przyszedł W PONIEDZIA-
ŁEK! Bo dziewczyna MU KAZAŁA! Bo ona się boi, czy mu palec
nie zgnije i… pójdzie mu pręga do serca i umrze na SEPSĘ!!! Lekarz
ratunkowy dopiero co skończył na reanimacyjnej obrabiać ciężką nie-
wydolność oddechową i wrócił na „zieloną” stronę (dla lżejszych pa-
cjentów). Przeczytał w karcie powód zgłoszenia i mówi do mnie:
— Chodź ze mną do tej ofiary, bo ktoś będzie musiał mnie pozbie-
rać ze stanu ogólnego rozpierdolenia, jak to zobaczę… Wchodzimy
na salę chirurgiczną. Siedzi tam ofiara nieszczęśliwego manewro-
wania ostrym narzędziem. Pokazuje palec. Doktor patrzy i pyta:
— W czym mogę panu pomóc?
— Panie doktorze, dziewczyna mi powiedziała…
— Nie interesuje mnie, co dziewczyna panu powiedziała, pytam,
w czym ja, jako lekarz ratunkowy, mogę panu pomóc na oddziale
ratunkowym?
— No… chodzi o ten palec, bo to może być jakieś zakażenie,
prawda?
I patrząc na nas, robi taką pytającą minę… Wiecie, jaką? Podnie-
ście górną wargę, odsłaniając zęby… No, to właśnie taką minę zro-
bił… Lekarz już nawet nie ma ochoty się wściekać.
— Proszę pana. Szkoda mojego i pana czasu. Do widzenia.
I poszedł „robić papiery”. Bo każdy pacjent musi mieć kartę wypi-
sową z SOR-u, z opisanym badaniem, wywiadem, zastosowanym
leczeniem, zaleceniami, itd. KAŻDY!
21
Ja zostałem z pacjentem. On już wiedział…, już wiedział, że
trzeba było zostać w domu. Pewnie teraz przeżywał retrospekcję
sprzed 20 lat, kiedy to mama naklejała mu plasterek na zdarte
kolano i mówiła: „No, i czego beczysz? Nie becz! Nic ci nie będzie.
Zobaczysz, jeszcze ojciec ci dupę skroi za podarte spodnie”. Chcia-
łem mu zrobić opatrunek, ale właściwie nie było na co… Porada
pielęgniarska wyglądała tak:
— Drogi panie. Dzisiaj, po trzech dniach, niech już pan nic z tym
nie robi. Samo się zagoi. A na przyszłość: zdezynfekować, zakleić
plastrem i koniec. A jeśli będzie pan odczuwał nieodpartą potrzebę
uzyskania porady lekarskiej, to z takimi problemami – do lekarza
rodzinnego. Nie na oddział ratunkowy. To wszystko.
Czasami, jak nas najdzie na refleksje z kumplami z pracy, to ga-
damy o tym, że jeśli będzie wojna, to z uwagi na nasze wykształce-
nie nikt nas nie rzuci na pierwszą linię frontu. Ale jeśli trafimy na
takich dzielnych żołnierzy jak tamten chłopak, to będziemy mieć
zerowe zużycie sprzętu w torbach medycznych…, za to ostro bę-
dziemy zużywać worki na zwłoki…
Niby SOR to ODDZIAŁ ratunkowy, ale działa zupełnie inaczej
niż każdy inny oddział szpitalny. Tu wszystko jest dynamiczne.
Pacjenci się pojawiają i znikają, nie ma stałych elementów jak na
innych oddziałach. Nie ma konsyliów, zazwyczaj nie ma profeso-
rów, wypisów w piątek, godzin odwiedzin.
Co ciekawe, nasz personel pielęgniarsko-ratowniczy cały czas
pracuje razem z lekarzem. Na wielu oddziałach zdarza się, że le-
karze sobie, a pielęgniarki sobie. Mają oddzielne pokoje, wyraź-
nie określone kompetencje, widzą się tylko podczas obchodu,
22
przy przekazywaniu zleceń* i kiedy nagle coś się dzieje. Wszyscy
są na pan/pani, jest poważnie i oficjalnie. My natomiast często
jesteśmy z lekarzami na ty, wiele procedur medycznych przepro-
wadzamy razem, wymieniamy się uwagami o pacjentach, przy
tym widzimy swoją pracę, więc lepiej się rozumiemy. Podoba mi
się taki układ. Jest przyjaźnie, a przecież każdy zna swoje miejsce
i swoją rolę w zespole terapeutycznym.
Na oddziale, na którym obecnie pracuję, panuje wyjątkowo do-
bra atmosfera. Oczywiście, zdarzają się wśród nas zachowania
świadczące o braku wzajemnego szacunku. Lekarz ironizujący,
gdy pielęgniarka zaproponuje inne rozwiązanie, albo pielęgniar-
ka, która odmawia wykonania zlecenia, bo „nie będzie robić ta-
kich pierdół”. Mimo wszystko, słuchając opowieści kolegów z in-
nych oddziałów szpitalnych, dochodzę do wniosku, że nie mogę
narzekać na nasze wzajemne relacje.
Nasz oddział nie nadaje się do leczenia kilkudniowego. Brakuje
tu niektórych leków, możliwości zrobienia niektórych badań, in-
frastruktury dla pacjenta; często nie da się tu spać, bo światło jest
zapalone całą dobę. Starsze babcie gadają, pijani krzyczą, konsul-
tacje odbywają się bez względu na porę dnia i nocy.
Na SOR-ze nie ma też lekarzy prowadzących, w takim sensie, jak
na innych oddziałach. Są lekarze dyżurni, którzy zmieniają się
co 12 albo 24 godziny. Oczywiście przekazują sobie informacje
o pacjentach przy przejęciu dyżuru, ale co lekarz, to inny plan
postępowania. Tu trudno o jakąś ciągłość leczenia. Poza tym teo-
* Zlecenia – wszystkie procedury medyczne, które lekarz chce, by zostały
wykonane przy pacjencie. Wpisuje je w indywidualną kartę zleceń chorego.
Realizacją zajmuje się pielęgniarka, która w określonych przypadkach ma
prawo odmówić ich wykonania.
23
retycznie pacjent powinien tu leżeć jak najkrócej. Mówię, że teo-
retycznie, bo znam SOR-y, na których pacjent czeka i dwa ty-
godnie na przyjęcie. Zupełnie jak w filmie Terminal z Tomem
Hanksem. To porównanie ma zresztą sens, bo SOR powinien być
jak lotnisko. Przyjeżdżasz, odprawiasz się, wybierasz odpowied-
ni lot (no, dobra… wybierają za ciebie) i już cię nie ma. Dlacze-
go jak w Terminalu, a nie po prostu na lotnisku? Otóż we wspo-
mnianym filmie bohater grany przez Toma Hanksa spędza kilka
miesięcy w poczekalni, próbując przetrwać… Zdarzało się, że
po długim pobycie na SOR-ze pacjent wychodził do domu, bo
czekając na miejsce w docelowym oddziale, został już wyleczo-
ny. Niemniej widok człowieka czekającego na SOR-ze kilka dni,
tydzień nawet (!), jest przygnębiający. Naprawdę można wpaść
w depresję. Leżąc na normalnym oddziale, masz przynajmniej
jakieś udogodnienia, względny spokój, jakiś stały rytm dnia. Na
SOR-ze nie możesz się nawet spokojnie wykąpać ani przespać.
Pacjentka, taka babuszka, patrząc na thermoboxa (podświetlaną
szklaną szafę na ciepłe kroplówki), prosi mnie:
— Syneczku! A przełącz mi na Barwy szczęścia, bo ja to codzien-
Powiedziałem, że już się skończyły.
nie oglądam.
— …
SOR to jest też po prostu brudny oddział! Mimo codziennego
kilkakrotnego mycia podłóg i dezynfekcji. Tu trafiają narkomani
z HIV i WZW, bezdomni z gruźlicą, wszami, świerzbem, larwa-
mi much. Pacjenci wielokrotnie hospitalizowani z licznymi od-
24
pornymi na antybiotyki szczepami bakterii. Tu się rozlewa: krew,
mocz, wymioty, zakażone stolce; tu przychodzą ludzie z półpaś-
cem, nieświadomi, że rozsiewają wokół siebie wirusa ospy.
Jest to miejsce, w którym kobiety w ciąży, pacjenci w podeszłym
wieku, z obniżoną odpornością, po przeszczepach, małe dzieci
– powinni przebywać jak najkrócej. Rodziny pacjentów, jak rów-
nież osoby towarzyszące tego nie wiedzą, albo o tym nie myślą,
i za wszelką cenę chcą być w środku. Siadają na krzesełku, na
którym chwilę wcześniej siedział bezdomny z biegunką. Jasne,
że salowe robią, co mogą, żeby było czysto, ale warto pamiętać:
wygląda na czysto, a nie zawsze tak jest. Łatwo się zarazić od pa-
cjenta, dlatego uważam, że pracownik przy każdej infekcji powi-
nien brać L4. Oczywiście nie jest to takie proste, bo wielu z nas
pracuje „na kontrakcie”, czyli jako jednoosobowa firma świad-
cząca usługi medyczne. Praktycznie oznacza to, że nie możesz
chorować, bo: nie pracujesz = nie zarabiasz, jako podwykonawca
szpitala musisz załatwić zastępstwo za siebie, a wśród kolegów
wyrabiających setki godzin miesięcznie trudno znaleźć kogoś,
kto akurat ma wolne.
Osłabiona odporność naraża pracowników na przeróżne choro-
by. Bywało, że jeden z nas łapał wirusa od pacjenta, potem prze-
kazywał go kolegom na zmianie, oni – następnym, a potem było
wielkie zdziwienie: dlaczego cały personel ma sranie albo anginę
i nie ma kim obsadzić grafików??? Kiedyś w ciągu jednego dyżu-
ru miałem kontakt z gruźlicą, grypą, Clostridium difficile (we-
wnątrzszpitalnym szczepem bakterii, odpornym na antybiotyki,
wywołującym ostrą biegunkę) oraz zapaleniem opon mózgo-
wych (neuroinfekcją, która – gdy zostaje stwierdzona u pacjenta
– kwalifikuje personel do prewencyjnej antybiotykoterapii). Je-
śli nie masz śmigającej odporności, to leżysz. Dosłownie :). Mój
25
kumpel mówi, że SOR to jedyne miejsce, w którym myje ręce
PRZED sikaniem :). Ja za to nigdy nie dotykam gołą ręką pode-
szwy swoich roboczych butów.
Pewien bardzo doświadczony chirurg powiedział mi kiedyś, że
żadne zwierzę nie produkuje tyle smrodu i obrzydliwych sytuacji,
co człowiek. To było po operacji zatoru krezki, czyli takiego stanu,
kiedy w wyniku niedokrwienia jelita gniją wraz z zawartością we-
wnątrz jamy brzusznej. W dużym uproszczeniu. I żeby było jasne:
nie mówił tego z pogardą. Po prostu stwierdzał fakt. Nawet z pew-
ną dozą fascynacji. Tak mnie natchnęło dzisiaj, żeby Wam zdra-
dzić dwie obleśne prawidłowości naszego zawodu. Bo musicie wie-
dzieć, że jeśli ktoś przepracował trochę na SOR-ze, to nie ma takiej
rzeczy na świecie, która mogłaby go obrzydzić. Serio. Zastanawia-
łem się kiedyś, co by mnie mogło sparaliżować z obrzydzenia, i nie
wymyśliłem. Oczywiście, pacjenci często nas zaskakują. Tym, jak
wyglądają, co robią, w jakim stanie się znajdują albo do jakiego
sami się doprowadzili. Wszystko to jednak tylko modyfikacje tego,
co już widzieliśmy. Po prostu różne levele obrzydliwości. Zazwy-
czaj więc nie rzygamy przy pacjencie… Zazwyczaj. Jedna z niepi-
sanych zasad ratownictwa medycznego głosi, że jeśli coś jest lepkie,
mokre i nie należy do ciebie, to nie dotykaj. Niebezpieczne. Z ko-
lei jedna z niepisanych zasad pielęgniarstwa wewnątrzszpitalnego
mówi, że jeśli widzisz brązowy ślad na pościeli pacjenta, to może to
być tylko krew, kupa albo czekolada…, i nie dochodź, co to, po pro-
stu zmień pościel. Just do your job. System opieki zdrowotnej jest
w Polsce tak zorganizowany, że gdzie zwykły obywatel rzyga – czy
w karetce, czy w szpitalu – tam medyka pośle.
Pobierz darmowy fragment (pdf)