Darmowy fragment publikacji:
Elilith stanęła na czubkach palców, błagając w duchu o ich wytrzymałość. Gdyby
takową posiadały, pozwoliłyby jej utrzymać się w tej pozie przez krótką chwilę.
Wzięła zwisającą z karnisza ciemną klamerkę, nacisnęła na nią i wsunęła w otwartą
„paszczę” górnej krawędzi zasłony.
Opadła na powierzchnię całej stopy i zatrzepotała ręką. Mdlała jej już
w momencie, gdy odpinała starą zasłonę przeznaczoną do prania. Podobnie było
teraz, gdy musiała jeszcze założyć nową, zmagając się nieustannie z jęczącymi
mięśniami. Cieszyła się jednak, bo miała to wszystko wreszcie za sobą.
— Skończyłam — uradowana zeskoczyła z taboretu byle jak najdalej.
Skok osiągnął długość może dwóch metrów, ale wprawił vandirzycę w świetny
nastrój, gdyż nawet chichotała, gdy wróciła pod zasłonę, aby odstawić krzesło.
— Może jednak ten odcień tu nie pasuje? — zamyśliła się Raumaria, rozkładając
ręce na dwóch wysokich stosach zasłon, obrusów i żaluzji, które przytaszczyły do
salonu w celu wybrania najlepszej. — Bordowa zasłona jest trochę zbyt ponura.
— Już dokonałyśmy selekcji — stwierdziła Elilith z oczywistych dla siebie
powodów.
Z lękiem zerknęła na zawieszone prawie dwa i pół metra nad podłogą karnisze.
Gdy pomyślała, że znowu musiałaby tam wchodzić, miała ochotę podrapać plecy
rajderki.
— Patronowi niewątpliwie się spodoba, lecz... — kucharka przygładziła atłasową
zasłonę w kremowym odcieniu, likwidując kilka znajdujących się na niej fałd. — Nie
do nas należy decyzja, co zostaje, a co należy zmienić. Wprawdzie Golter kazał
założyć nową i ładną zasłonę zdając się na nasz gust, jednakże przyjdzie tu kiedyś
i ze zwykłej złośliwości może polecić zmianę.
— Nadużywa swoich kompetencji! — wyrwało się z nietłumioną złością Elilith
w sposób tak porywczy, że nie umiałaby jej skontrolować nawet mimo ogromnych
starań. — Czemu to robi? Czemu koniecznie chce mi szkodzić na każdym kroku?
— Powiem ci dlaczego... — Raumaria jednym ruchem ręki przywołała do siebie
vandirzycę. — Kamerdyner może się ciebie bać.
— Mnie?! — Zdziwiła się Elilith, lecz w jej oczach błyszczały iskierki zdradzające
wiarę w słowa kucharki. — To ja powinnam się bać. To o n znęca się nade mną,
a czasem nawet mnie bije.
— Kiedyś, to znaczy na początku swojej pracy w domu rodu Barhero, był
w podobnym położeniu jak ty. Przyszedł tu z ulicy, jak wielu innych chłopców. Ojciec
naszego obecnego patrona, Survivala, stworzył grupę pracowników, jakich zwie się
zawodnikami. Mieli, jak to zawodnicy, ochraniać jego rodzinę. Golter był pośród nich.
Z miejsca wyróżniał się lojalnością, lecz nie był bynajmniej lizusem. Ponieważ był
człowiekiem o dość kiepskiej reputacji, jak większość ówcześnie sprowadzonych do
posiadłości zawodników, nie miał taryfy ulgowej. Nawet wtedy, gdy jego starania
były prawdziwe, a wyniki pracy więcej niż zadowalające. Jednak był twardy. Innych
zwalniano i zastępowano osobami godniejszymi zaufania, on zaś trwał na swojej
pozycji. Za każdym razem jednak, gdy sprowadzono hurtem trzech lub czterech
nowych mężczyzn, staczał się w tej hierarchii ponownie na samo dno. Nie było to
uczciwe wobec niego, pracownika z tak dużym przecież już doświadczeniem.
— Wyżywa się na mnie, bo sam dostawał cięgi?
— Nie — wokół ust Raumarii nie pojawiły się głębsze kurze łapki, choć lekko
uniesione wargi i tak zdradzały, iż rozbawiła ją uwaga vandirzycy. — Robi to,
ponieważ boi się tego, że możesz go kiedyś zastąpić.
— Ja?! — Elilith uczepiła się stołu, powtarzając jak mantrę te same słowa. —
Niby czemu miałabym zostać mianowana na jego stanowisko? Jestem tylko
niewolnicą!
Powiedziała to, co było koniecznie, aby nie tracić nic w oczach kucharki.
W myślach młodej dziewczyny ożyły wspomnienia, od których uśmiech pojawiał się
na jej twarzy. Survival testował ją pod kątem zaufania, gdy kazał jej się ogolić.
Pamiętała również, jaki wściekły był wówczas Golter. Czyżby jednak miała pełnić
kiedyś ważniejszą rolę w domu Barhero? Wprawdzie marzyła o czymś innym,
o wolności, o Enisie, o pozbyciu się kłopotliwych przypadłości, o Darze Ognia i wielu
innych rzeczach, ale awans z roli niewolnicy na ochmistrzyni domu byłby czymś
nawet zadowalającym.
— Vandiry są nieśmiertelne — wyrwała ją z marzeń Raumaria, ale ponieważ
Elilith wyczuła w jej słowach podziw, nie gniewała się i słuchała dalej. — To oznacza
zaś, że przedstawiciel tej rasy obsadzony na ważnym stanowisku mógłby wiernie
służyć patronowi, jego dzieciom, a potem dzieciom jego dzieci. Nie byłoby potrzeby
szukania kogoś na stanowisko kamerdynera, tudzież ochmistrzyni. Byłaby jedna
osoba na stałe.
— Wczoraj szperałam w księgach biblioteczki — zezujące na rajderkę oko Elilith
miało sprawdzić, czy aby przyznanie się do grzebania w cudzych rzeczach nie
przyniesie represji. Okazało się, że jedyne, jakie ją czekały, pochodziły od niej samej
i miały formę niepotrzebnych wyrzutów sumienia. — Znalazłam coś dotyczącego
kamerdynerów. Ponoć w wielu rodzinach arystokratycznych takich jak Barhero
stosuje się pokoleniową wymianę. I tak syn kamerdynera ma w przyszłości służyć
dzieciom patrona, żeby przez lata powstała niezwykła więź między pracodawcami
a najważniejszymi pracownikami.
— Do czego zmierzasz? — Raumaria odwróciła się do niej plecami.
Zaczęła układać z dwóch kupek zasłon i obrusów jedną, gdyż nie mogły przecież
tracić czasu na ciągłe gadanie.
— Zamiast znęcać się nade mną, niech zrobi sobie dziecko! — orzekła Elilith
z uzasadnioną pychą rozchodzącą się po jej twarzy niczym zaraza.
Była zadowolona ze swojej bystrej uwagi. Brakowało jej takich mądrości
i zanadto stery nad jej umysłem przejęło to „ja”, które słynęło z melodramatyczności,
nierozgarniętości i cukierkowości.
— Jeżeli raz jeszcze mnie bezpodstawnie ukarze, wygarnę mu to prosto
w twarz!
— I prosto w tę twarz dostaniesz — odpowiedziała Raumaria, unosząc
gigantyczny stos.
Kucharka była praktycznie całkowicie schowana za tą stertą i vandirzyca musiała
iść z nią dla asekuracji. Podwójnej asekuracji. Ubezpieczanie rajderki przed
potknięciem się o jakiś mebel nie było bowiem priorytetowe. Dla Elilith liczyło się
głównie to, aby nie poddać się bezczynności. Nie chodziło też o to, że miała coś
przeciwko lenistwu. Nicnierobienie to była jedna z tych rzeczy, do których była
stworzona. Poszła z kobietą, bo była przecież niewolnicą i musiała to zrobić, aby
uniknąć kary.
— To jak mam się uwolnić od jego napastliwości? — Elilith podbiegła do przodu,
otworzyła szafę i odsunęła się w odpowiednim momencie.
Rajderka sunęła bowiem do przodu praktycznie na ślepo i byłaby wepchnęła
samą dziewczynę do obszernego środka, gdyby ta w porę się nie zorientowała.
— Musisz to przetrzymać — Raumaria położyła stos i zamknęła szafę. — Nie
widzę innego wyjścia. I nawet nie myśl o ucieczce stąd. Patron cię znajdzie i uwierz,
że choć jest to człowiek zawsze działający pod wpływem trzeźwego rozpatrywania
swoich czynów, to może być surowy, gdy ktoś go zawiedzie.
Elilith musiała przyznać jej rację, chociaż nie lubiła ulegać w sytuacjach, które
nie szły w parze z jej oczekiwaniami. Survival na pewno należał do osób
niebezpiecznych, zwłaszcza ogarnięty złością.
Ponieważ skończyły pracę, rajderka pozwoliła Ellilith zająć się swoimi sprawami.
Wiedziała, że młoda, pełna ochoty do życia osoba, jaką niewątpliwie była vandirzyca
— miała swoje własne sprawy i nawet będąc niewolnikiem nie można jej odmówić
szczypty prywatności.
Elilith udała się na dziedziniec i prędko poszukała sobie kąta, w którym
spodziewała się nie rzucać zanadto w oczy. Usiadła na kamiennym murku.
Niedaleko niej mężczyzna, zawodnik jej patrona, prowadził konia od strony bramy.
Musiał widocznie dopiero co wrócić z miasta. Nie zniknął jeszcze w przejściu
prowadzącym do mniejszego dziedzińca, kiedy pojawił się obok niego Golter.
— Masz? — zapytał zawodnika. Ten bez słów wyjaśnienia przekazał mu jakąś
tajemniczą paczkę. Łysy człowiek wetknął ją sobie pod kamizelkę i kilkakrotnie
poklepał się po piersi, aby pakunek zanadto nie rzucał się w oczy. — Dobrze,
możesz odejść.
Zawodnik poszedł odprowadzić wierzchowca do stajni, podczas gdy kamerdyner
rozejrzał się po terenie i skierował do środka rezydencji. Nie zauważył skulonej tuż
przy murku postaci Elilith. Znaczącą rolę w zamaskowaniu jej obecności na
dziedzińcu odgrywały szerokie liście paproci, jakich cały szereg znajdował się
w doniczkach tuż obok.
Vandirzyca nie zdążyła jeszcze zebrać w sobie tyle odwagi, aby ponownie
spocząć na kamieniu, gdy Golter wrócił. Zdecydowanym, raźnym krokiem
przemierzył dziedziniec i wyszedł na ulicę. Elilith podążyła śladem chłodnej kalkulacji
i obliczyła, że w rezydencji było teraz pusto. Nie było nikogo prócz Raumarii.
Wpadła na pomysł, który nawet jej samej wydawał się niemądry. Postanowiła
jednak spróbować dowiedzieć się, co to był za pakunek. Weszła do domu i ucieszyła
się, kiedy zobaczyła w salonie kucharkę.
— Przechodził tędy kamerdyner? — zapytała dyplomatycznie, zerkając przy tym
na lewo i prawo. Nie widziała nigdzie pakunku w salonie, ale wiedziała, że
z pewnością znajduje się gdzieś w rezydencji, skoro kamerdyner wszedł tu z paczką
i po chwili wyszedł z pustymi rękoma. Musiał ją tu gdzieś zostawić.
— Poszedł do siebie, lecz tylko na moment. Chwilę potem wyszedł. Czemu
pytasz?
— Tak po prostu — Elilith przeczesała blond włosy, nie gubiąc w sobie nic
z udawanej słodyczy, jaką emanowała, aby zmylić rajderkę. — Staram się go unikać
i tyle.
To nie było nawet zupełne kłamstwo z jej strony, ale najważniejsze dla
vandirzycy nie było to, w jaki sposób — moralny czy też nie — osiąga zamierzony
cel. Cel był najważniejszy. Mając pewność, że Raumaria nie będzie jej śledzić,
skierowała się w stronę drzwi pokoju Goltera.
„Oby były otwarte” — westchnęła w myśli. Potarła o siebie dłonie i nacisnęła
klamkę. Cała aż zatrzęsła się z podniecenia, kiedy drzwi uchyliły się i duszny
powiew powietrza uwięziony w pokoju buchnął na korytarz.
— Udało się — szepnęła do siebie prawie bezgłośnie.
Wślizgnęła się do środka i zamknęła za sobą drzwi. Rozejrzała się po pokoju
kamerdynera i tylko na moment zatrzymała wzrok na łańcuchach. Raz już na nich
wisiała, gdy on walił ją pejczem. Odruchowo sięgnęła dłonią do pleców. Rana na
pośladku zniknęła, został wyłącznie biały niewielki ślad, lecz wzdłuż kręgosłupa
ciągnęło się jeszcze kilka pręg. Gdy podczas snu zbyt mocno ocierała się o szmaty,
na których spała, rany piekły nieprzyjemnie.
Nie patrzyła dłużej na łańcuchy. Ich widok ożywiał bowiem nieprzyjemne
wspomnienia. Znalazła pakunek przywieziony przez zawodnika. Opasany był
sznurem zawiązanym na supeł. Nie umiała go rozwiązać. Próbowała wykorzystać
kły, ale nie mogła jednak cienką niczym główka szpilki końcówką trafić w sznur.
Jedyne co mogła, to trzeć go o boczną krawędź rasowych zębów, które przecież
były ostre. Tak zrobiła i więzy w końcu pękły.
Pazurami rozdarła papier i jej oczom ukazały się pieniądze. Wzięła je do rąk
i przeliczyła. Było dwadzieścia banknotów, każdy o nominale pięćdziesięciu lirów.
Nie musiała się nawet znać na pieniądzach, by ocenić, że to mnóstwo pieniędzy.
— Zapłacisz mi, Golter — przemówiła do siebie, co w jej przypadku było
notorycznie nasilającą się przypadłością.
Elilith traktowała mówienie do siebie jako niegroźne dziwactwo, którego nabawiła
się wskutek przykrych przeżyć. Obecność w jej ciele kuli imieniem Orbita będącej
awatarem Wielkiego Maga sprawiła, że jej przypadłość wyłącznie się pogłębiała.
Było coś jeszcze. Podział jej jaźni na „ja pierwsze” — złośliwe, zadufane
i intryganckie, a także „ja drugie” — słodkie, płaczliwe i nieporadne, które było nawet
gorszym problemem od mówienia do siebie. Gdy tylko zdała sobie sprawę, że to
drugie „ja” nie było jedynie wykreowaną otoczką pierwszego, lecz już integralną
częścią jej samej, wtedy uznała to za kłopot. Nasilone rozszczepienie umysłu nagle
ustało, gdy znalazła się w jej ciele kula, notabene ratująca jej duszę przed
opuszczeniem ciała.
Elilith wyszła z pomieszczenia, zabierając ze sobą pieniądze. Zamierzała
naskarżyć patronowi, iż jego wierny poddany prowadzi interesy za jego plecami. To
na pewno nie spodoba się Survivalowi. Zachichotała, rozważając spadek notowań
kamerdynera.
— Co tam masz? — aż podskoczyła zaskoczona, obawiając się przyłapania
przez tego, który zawsze zjawiał się jak spod ziemi, ale uspokoiła się nieco, gdy
zobaczyła wychodzącą zza kolumny Raumarię. — Co tam trzymasz? — powtórzyła
raz jeszcze i o ile wcześniej była to ciekawość, teraz już ton jej głosu zaostrzył się.
— Ja tego nie ukradłam — Elilith zaszeleściła plikiem banknotów, gdyż
ukrywanie ich za plecami nie miało sensu. — To są pieniądze kamerdynera. On je
dostał od zawodnika i schował u siebie. Chcę to zameldować patronowi. Musi się
przecież dowiedzieć o machlojkach za jego plecami.
— Masz w ogóle pojęcie, co to są za pieniądze i skąd tu przybyły? — Raumaria
była zagniewana i tylko dlatego Elilith nie zdecydowała się na zaciśnięcie palców na
banknotach, gdy rajderka zaczęła je wydzierać z jej uścisku.
— Nie wiem. Pewnie kamerdyner prowadzi jakiś lewy interes.
— To pieniądze z haraczu — Raumaria uniosła plik banknotów, który rozwinął
się przypadkowo w formę wachlarza.
— Z czego? — Elilith usiłowała zmusić szare komórki domyślenia, lecz te
odmówiły współpracy, a władzę nad nimi przejęło to drugie „ja”: Ellilith od
bezmyślnego wytrzeszczania oczu i niewinnych spojrzeń.
— A jak myślisz, jakimi biznesami zajmuje się nasz dobrodziej?
— Wiem, że nieczystymi. Był tu raz El Maestro. Miał załatwić naszemu patronowi
samostrzały. Sami mówili o szemranym statusie tego biznesu.
— Zawodnicy Survivala ochraniają różnego rodzaju obiekty handlowe lub
prywatne posesje. Dostają za to liry — Raumaria schowała liry do głębokich
i szerokich kieszeni fartucha. — To oczywiście nie jest samo w sobie złe. Zły jest
jedynie sposób, w jaki dochodzi do zawarcia umowy pomiędzy patronem a klientem.
— To znaczy? — Elilith nie spuszczała wzroku z kieszeni.
— Survival wymusza na przyszłych klientach szantażem, aby płacili mu za
ochronę. Godzą się, inaczej będą mieli problemy. Straż miejska z inspektorem
Wiltsonem na czele nic nie mogą zrobić, ponieważ żadna z osób nie wniosła skargi.
Ludzie się zwyczajnie boją.
— Patrząc na twarze zawodników nie można się temu dziwić — Elilith
westchnęła zawiedziona, że nie udało jej się przechytrzyć kamerdynera.
Pasmo niepowodzeń zwiększyło swoją liczbę, a rozgoryczenie dziewczyny było
już doprawdy pokaźnych rozmiarów.
— Nawet nie próbuj się mieszać w ich sprawy.
Raumaria weszła do pokoju kamerdynera. Elilith ruszyła za nią, choć nie
wiedziała właściwie czemu.
— Nie doniosę na ciebie Golterowi, ale musisz obiecać mi, że przestaniesz
z nim prowadzić wojnę — kucharka uklękła i otworzyła kufer, by umieścić w nim
pieniądze.
Elilith zmarszczyła czoło i poczochrała się po wygiętych brwiach. Zdziwiła ją
lekkość, z jaką Raumaria uporała się z zabezpieczeniami. Pamiętała przecież, że
oprócz zwykłych zapięć, kamerdyner używał do otwierania kufra własnego kciuka.
To jego odcisk zwalniał zabezpieczenia.
— Idź, zajmij się czymś, co powinna robić dziewczynka w twoim wieku —
kucharka wyszła.
Była tak przejęta postępowaniem vandirzycy, że nawet nie poczekała, aż i ona
wyjdzie.
— Dziewczynka? — Elilith zastanowiła się nad słowami kobiety.Gdy uznała, że
określenie „dziewczynka” jest nieadekwatne do jej zdolności i przeżyć, nachyliła się
nad zamkniętym kufrem. Przyłożyła swój kciuk w miejscu, gdzie zrobiła to kucharka
i wcześniej kamerdyner. Żelazne paski nie wyskoczyły z zapięć, jak w poprzednich
przypadkach, a usta vandirzycy uformowały się w podkówkę. — A niech to!
Wyszła z pokoju, przeciągając stopy po podłodze. Zahaczyła sunącymi
podeszwami o dywan i podwinęła go. Stanęła i niczym zahipnotyzowana wpatrywała
się w to, co właśnie uczyniła. Wpadła w apatię. Odechciało się jej wszystkiego przez
tę historię z pieniędzmi i kamerdynerem. Skoro była niewolnicą w tym przeklętym
domu, to chciała chociaż móc zabawić się czyimś kosztem.
Pojawił się Golter i na jej widok nawet nie ściągnął mocniej brwi. Musiał więc
dostrzec jej smutek i to mu wystarczyło do zaspokojenia swoich złośliwych ambicji.
— Przyszedł El Maestro, który życzy sobie cię widzieć — zakomunikował
oficjalnie, zerkając za swoje plecy, jakby w obawie, że vandir przyjdzie tu za nim
z salonu. — Idź do niego i zabaw go do czasu przybycia naszego patrona.
— Dobrze — grzecznie zgodziła się vandirzyca i to wcale bez cienia ironii,
a kiedy kamerdyner minął ją, odwróciła się wolno i rzekła smutno: — Nie chcę
zajmować pana miejsca. O to może być pan spokojny.
Golter przyjął jej zapewnienie milcząco. A zatem musiało być coś na rzeczy z tą
jego obawą o swoją posadę. Miała nadzieję, że jej uwierzył. To gwarantowałoby jej
spokojniejsze życie w posiadłości, a zatem także komfort do myślenia nad
wydostaniem się z tego miejsca.
El Maestro czekał na nią, przyglądając się uważnie podłodze. Wydawało jej się
więc, że nie zauważył jej przybycia. Dopiero wtedy, gdy się grzecznie przywitała,
podniósł na nią wzrok. Nie był zaskoczony jej obecnością. Zapomniała, że ma do
czynienia z vandirem, który musiał usłyszeć nawet jej miękkie kroki.
— Bez tego nieszczęsnego dywanu na podłodze salon wcale nie jest brzydszy,
siostro — powiedział, nawiązując do okoliczności, w jakich przyszło im się spotkać
po raz pierwszy.
— O mojej skórze na plecach tego rzec nie można — Elilith przez chwilę
gniewała się na niego za powrót do niemiłej przeszłości, lecz wybaczyła mu zanim
on mógłby dostrzec w jej oczach drapieżne błyski. — Na szczęście urodziłam się
taka a nie inna, toteż niedługo nie będzie nawet blizny. Nie lubię blizn.
— Dobrze — El Maestro skinął głową. — cieszę się, że nie spotkały cię nowe
przykrości od mojej ostatniej wizyty. Nie przypuszczam bowiem, abyś ukrywała
przede mną ślady bicia. Wiesz przecież, że Survivalowi zależy na interesach ze
mną, ja natomiast oczekuję od niego moralnego postępowania.
— Powiedziałeś, że nie sprzedasz mu samostrzałów, póki nie zmieni swojego
stosunku do mnie — przypomniała Elilith, koncentrując się na nasłuchiwaniu.
Gdyby ktoś krążył w pobliżu, miałaby poważne kłopoty za skarżenie na patrona
i to niezależnie od tego, czy vandir stawiłby się za nią, czy nie.
— Owszem, musiał coś nagadać Golterowi, bo ten nawet ręką mnie nie zdzielił
od tamtego czasu. Lecz co z resztą?
— Jaką resztą? — zapytał El Maestro, ale ona się wystraszyła i zakryła usta
dłonią. — Nie chcesz mówić? Może więc chodzi ci o interesy Survivala? — umilkł,
by dać jej czas na zebranie odwagi, lecz dziewczyna zanadto kochała siebie, żeby
wpędzać się w tarapaty. — Nie lękaj się. Wiem o haraczach. Ostatnio się jednak
poprawił i zaniechał ściągania ich od kilku przedsiębiorców.
— Skąd o tym wiesz? Przecież ludzie nie rozmawiają o tym, nie skarżą się, a co
dopiero mówić o przyznaniu się do zaprzestania opłat? Przecież mój patron mógłby
ich ukarać i ponownie nałożyć nawet i dwukrotnie większe stawki — zaznaczyła
Elilith, nerwowo grzebiąc palcem w uchu.
— Niegdyś sam płaciłem mu taki haracz — obwieścił niespodziewanie El
Maestro i jeżeli vandirzyca się nie przesłyszała, było w tym jakieś pochwalne echo.
Czyżby vandir był dumny z tego, że zmuszono go do zapłaty? — Płaciłem mu
i jednocześnie prowadziłem z nim interesy, gdyż nie chciałem być stratny. —
Zakomunikował zdziwionej dziewczynie. — Za samostrzały dostaję takie pieniądze,
że mogę płacić mu haracz i jednocześnie utrzymywać kilka tawern w mieście.
Z nikim innym takich lukratywnych interesów do tej pory nie ubijałem.
Wszedł Survival. Tylko wejrzał na nich i lekko się uśmiechnął, jak człowiek, który
dostał to, czego się spodziewał, po czym skierował swoje kroki na piętro, do
mieszkalnej i prywatnej części arystokraty.
— To nie jest w porządku, aby nakładać haracz na towarzysza interesów —
stwierdziła Elilith, wpatrując się w schody, spodziewając się powrotu patrona
w każdej chwili. Wolała wówczas nie mówić niczego złego na jego temat.
— W porządku jest natomiast to, że twój pan dowiedział się, iż lubię wypić sobie
wino z krwią, co jest nielegalnym w Rajder League i gdyby się o tym dowiedziały
władze lub straż miejska, straciłbym wszystkie tawerny — El Maestro uniósł ręce,
gdyż Survival wracał do nich. — Jeżeli nie jesteś zajęty, możemy pojechać na mały
spacer za miasto.
— Za miasto? — Survival zeskoczył z ostatnich stopni, w czym nie było nic
dystyngowanego, a co idealnie pasowało do człowieka z jego pozycją. — Czyżbyś
jednak zrozumiał swoje niewłaściwe postępowanie i przybyłeś skruszony prosić
mnie o wybaczenie? Bo już zaczynałem się niepokoić. Wyglądało to tak, jakbyś
przyszedł w gości do mojej niewolnicy. Czyżby marzył ci się mały romansik, hę?
— Ponownie uważam nasz interes za aktualny — El Maestro skłonił się,
a błyszczące dodatki na jego płaszczu zalśniły setkami światełek. — Dziewczyna nie
jest już krzywdzona i oby tak pozostało nawet po dokonaniu transakcji.
— Zatem założę mój reprezentatywny surdut i możemy jechać — Survival
uśmiechnął się chciwie i z większą oględnością w emocjach spojrzał na vandirzycę.
— Powiedz moim zawodnikom, aby naszykowali konie.
— Jak rozkażesz, mój patronie — Elilith schyliła się tak mocno, że odezwał się
ból w plecach.
Mimo to była wesoła. Śmieszyło ją granie takiej uczynnej i usłużnej podwładnej.
Na szczęście jej parsknięcie nie zwróciło uwagi arystokraty. Rajders był już na
schodach, gdy ta podnosiła się z ukłonu.
— Gdybyś mogła, co byś z nimi zrobiła? — spytał El Maestro. — Ze swoim
patronem i kamerdynerem?
— Nic. Uciekłabym — skłamała bez mrugnięcia okiem. Znając mściwość swojej
natury, ukarałaby ich w jakiś sposób.
Jeszcze nigdy nikogo nie zabiła i nie spodziewała się tego prędko dokonać. Były
jednak inne metody krzywdzenia, które już kiedyś praktykowała.
Niedługo potem na dziedzińcu stały konie gotowe do podróży. W trzech siodłach
siedzieli zawodnicy, dwa pozostawały puste. El Maestro przybył z parą swoich
zwierząt. Uczynił to z myślą o Elilith. Vandirzyca miała także jechać z nimi, taki był
jego warunek. Nie spodziewał się jednak, iż dziewczyna nie potrafi jeździć konno.
Zdecydowała się
i dosiadła w końcu wyglądającej
sympatycznie potulnej klaczy.
jednak pokonać strach
— Jesteś wreszcie! — wykrzyknął El Maestro, widząc wychodzącego w asyście
kamerdynera Survivala.
Vandir skończył właśnie wiązać linę zapożyczoną od zawodników wokół łęku
siodła dziewczyny. Koń Elilith miał być prowadzony przez niego tuż obok jego. Elilith
nie mogła prowadzić zwierzęcia nie tylko z braku umiejętności jazdy wierzchem.
Ręce miała zajęte kurczowym trzymaniem się grzbietu. Nie przeszkadzało to jej
wytrzeszczonym ze strachu oczom przyjrzeć się surdutowi patrona. Miał on
w przedniej części wyszytego czarnego łabędzia. Był to herb rodowy rodziny
Barhero. Na barku arystokraty spoczywał błyszczący srebrny medal. Nie znała jego
pochodzenia, jednakże musiał mieć związek ze statusem rajdersa.
Wjechali w siódemkę do miasta. Elilith chciała zmusić swoją tchórzliwą duszę do
zaprzestania głupiego lękania się i przyjrzenia się światu zewnętrznemu. Nie
widziała go od wielu dni, z wyjątkiem jednej przykrej w skutkach wizyty u doktora
Murocco. Miała teraz okazję to nadrobić, lecz zmarnowała ją. Wyjechali z miasta,
a jedyną rzeczą oglądaną przez nią poczas podróży była końska grzywa, której
trzymała się kurczowo od samego początku jazdy.
Dopiero kiedy znaleźli się na ścieżce prowadzącej w głąb lasu, szereg jeźdźców
się rozluźnił i pojawiły się rozmowy o niczym pomiędzy zawodnikami. Survival nie
odzywał się, trzymając stale lejce w jednej ręce. Druga dłoń krążyła w pobliżu torby
arystrokraty, którą zabrał ze sobą.
— Czy mogę dowiedzieć się, jak długo jeszcze potrwa ta podróż? — wystękała
Elilith, kiedy na kolejnym skrzyżowaniu leśnych dróg po raz kolejny wjechali
wwęższą i trudniejszą. — Bolą mnie już uda od tej jazdy!
— Trzeba było zostać i sprzątać — Golter przejechał do przodu, wyprzedzając
dwóch zawodników. Znalazł się tuż za zadem konia Elilith. — Czemu właściwie
zabraliśmy tę upartą i nieznośną dziewuchę? Nie powinna znać trasy.
— Nie wydaje mi się, by usiłowała ją zapamiętywać — Survival obejrzał się
i zaśmiał, gdy zobaczył ją w przekomicznej pozycji, do której już ich przyzwyczaiła.
— Musi zresztą zdobywać moje zaufanie. Skoro mieszka u mnie w domu, musi się
nauczyć je pielęgnować.
Elilith nie chciała tego usłyszeć. Znowu jej patron dawał do zrozumienia, iż
wiązał z nią jakąś znaczącą przyszłość. Jeżeli Golter kiedykolwiek miał wątpliwości,
czy jej osoba była brana pod uwagę w walce o miano kamerdynarzycy w domu
Barhero, teraz musiał się ich pozbyć. Dało się to nawet usłyszeć, gdyż zaczął
mruczeć coś o fałszywych i zdradzieckich vandirach.
— Jesteśmy już blisko — El Maestro zeskoczył z konia, gdy byli jeszcze na
czymś, co musiało być ścieżką użytkowaną przez zwierzęta. Podszedł do
wierzchowca Elilith i szepnął: — Chodź, pomogę ci.
Vandirzyca zamknęła oczy i otworzyła je dopiero wtedy, gdy poczuła pod
stopami piasek i liście. Wykonała serię prowizorycznych ćwiczeń rozciągających
mięśnie zesztywniałych nóg. Mężczyźni tymczasem zeszli z drogi i wdarli się w
najgęstsze krzaki w okolicy. Nie mogła zostać z tyłu. Poszła więc za nimi.
Polana do której dotarli była tak mała, że poza znajdującym się na nim
drewnianym budynkiem niewiele było przestrzeni. Zostawili konie pod nadzorem
jednego z zawodników i podeszli do drewnianych drzwi. Skład wyglądał jak stuletnia
stodoła, ale najwidoczniej taki był zamysł, by nie przyciągać kogoś niepożądanego.
Drzwi otworzyły się od środka i zaraz potem stanął w nich vandir pracujący dla
El Maestro. Przypatrzył się tylko twarzom swojego pana i Survivala. Reszta w jego
ocenie nie była ważna. Wpuścił ich.
— Oto jest przesyłka, o którą tyle zabiegałeś — oświadczył El Maestro idąc
środkiem stodoły pośród dwóch rzędów pociętych pniaków. — Chcesz sprawdzić ich
jakość i funkcjonalność?
— Oczywiście — Survival odchylił głowę lekko do tyłu, gdy Golter szturchnął go
lekko pod bok i wskazał na znajdujące się pod ścianą vandiry. Było ich czterech,
a wszyscy mieli wetknięte za pas samostrzały.
El Maestro podszedł do najbliższego pnia i rozpostarł dłoń na jego owalnej
podstawie. Drewniany dysk wypadł na podłogę, a ich oczom ukazało się zupełnie
puste wnętrze. Pień, zapewne jak wszystkie inne w chatce, był wydrążony,
pozostawiając tylko wierzchnią część, głównie korę. Był to schowek na to, po co
zjawił się Survival.
— Proszę cię bardzo — El Maestro wygiął się do przodu, sięgając rękoma po
przedmiot ukryty w pniu. Wyjął samostrzał długością dorównujący ludzkiemu
ramieniu. — Oglądaj do woli.
— Oby nie była uszkodzona — Survival dmuchnął w otrzymaną broń, by
oczyścić ją z maleńkich wiórków i kurzu. — Nie sugeruję oczywiście, że próbujesz
mnie oszukać, ale broń mogła się przecież uszkodzić przy transporcie.
— Dlatego ją sprawdź — El Maestro skinął ręką i już stał przy nim jego
podwładny. Trzymał przed sobą skrzynkę wypełnioną nasionkami. Wziął od niego
dosłownie jedną niepozorną kulkę i wręczył ją człowiekowi. — Strzel sobie.
— Tak zrobię — Survival jeszcze nie odebrał nasionka lilii real, gdyż postanowił
najpierw sprawdzić celność.
Przyjął pozycję strzelecką, układając sobie długą i smukłą kolbę broni we
wgłębieniu miedzy ramieniem i barkiem.
— Jest w porządku, jak na pierwsze wrażenie nawet dobra. Każdy umiałby
przyjąć odpowiednią pozycję strzelecką, bo jest tak dobrze wykonana.
— Ładuje się ją bezpośrednio w lufę. Jest to możliwe dzięki łamaniu — El
Maestro ponownie przejął broń. Naciągnął sprężynkę umieszczoną przy łożu i lufa
oklapła. Pojawił się otwór, do którego włożył nasionko i ponownie złożył broń. —
Potrenuj tutaj, wtedy dźwięki nie będą się tak mocno rozchodzić.
— Zamierzam trafić w konkretny punkt — Survival złożył się do strzału, a Golter
postawił w przeciwnym rogu składowiska mały drewniany bloczek i niemal
natychmiast czmychnął za pnie, co sugerowało wątpliwości co do umiejętności
strzeleckich patrona.
Padł strzał. Dało się słyszeć huk i czuć dym. Elilith zacisnęła powieki, a uszy
zasłoniła rękoma, jednak nos pozostał bez ochrony i przyszło jej wdychać
nieprzyjemny zapach nadpalonego nasionka.
— Wyborny strzał, patronie — przemówił pochwalnie kamerdyner, biegnąc w
kierunku strąconego drewna. Przybył z nim i pokazał wszystkim uszczerbek po
pocisku. — Broń jest dobra.
Nie był to wcale perfekcyjny strzał, gdyż nie było śladu po dziurze. Pocisk
jedynie otarł się o drewno. To jednak wystarczyło, by drewniany klocek obalił się.
Elilith nie dostała go w ręce do oględzin. Zresztą, nie zależało jej na tym. I tak
miała dość.
— Zadawala mnie — Survival zważył jeszcze broń w dłoniach, oglądając teraz
szczegóły. — Ile ich jest i jaką sumę przewidujesz otrzymać?
— Mam na zbyciu dwadzieścia długich samostrzałów, dokładnie takich jak ten —
odpowiedział El Maestro. — Krótkich i poręcznych, do zatknięcia sobie za pas nie
mam na sprzedaż. Mogę ci jednak jedną ofiarować w prezencie w ramach
podziękowań za zniesienie haraczu.
— Nie potrzebujesz ochrony moich ludzi, skoro masz taką broń — odnotował
żartobliwie Survival.
„Dlatego przestał ściągać kasę z vandira” —
zorientowała się Elilith,
przyglądając się uzbrojeniu, w jakim chodzili podwładni ich gospodarza. Ona sama
nie poczuła się zagrożona. El Maestro dawał jej tyle oznak niezobowiązującej
sympatii, iż ufała mu na swój sposób.
Pobierz darmowy fragment (pdf)