Darmowy fragment publikacji:
1
Agacie,
za konia z kopytami
2
Spis treści
Rozdział I
4
52
Rozdział II
157
Rozdział III
216
Rozdział IV
Rozdział V
283
325
Rozdział VI
3
Rozdział I
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Żadnego
wytłumaczenia dla mojego postępowania, żadnej racjo-
nalizacji. Znacie przecież te opowieści, słyszeliście je już
tyle razy, w różnych wariantach… Skrytobójca, ukształ-
towany przez dorastanie na ulicy i drobne kradzieże do-
konywane, by przetrwać. Pozbawiony skrupułów cynicz-
ny polityk, który za młodu był świadkiem śmierci swego
ojca z rąk najeźdźców. Trucicielka, wepchnięta w dzie-
ciństwie na złą drogę przez pożar, w którym zginęli jej
bliscy. Brzmi znajomo, prawda? Tragedie z przeszłości
potrafią być bardzo użyteczne.
W mojej biografii nie ma niczego takiego. Żadnej
traumy, która skierowała mnie na złą drogę i usprawie-
dliwiałaby choć do pewnego stopnia moje uczynki. Moja
rodzina nie była ani bogata, ani biedna i z tego, co wiem,
nadal ma się dobrze, a moja młodość nie została zakłó-
cona żadnym drastycznym zdarzeniem. Właściwie uwa-
żam to za powód do dumy, że stoczyłem się całkowicie
dobrowolnie. Nie zostałem wepchnięty na tę drogę, lecz
wybrałem ją sam. Po prostu pewnego słonecznego dnia
postanowiłem porzucić moje komfortowe, praworząd-
4
ne życie i wszystko spierdolić. Jest to w pewien sposób
piękne, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. Prawdziwie
triumfalne zwycięstwo wolnej woli nad społecznym de-
terminizmem.
Pewien bard powiedział mi kiedyś, że w każdej opo-
wieści musi być jakiś czarny charakter i jeśli w mojej hi-
storii nikogo takiego nie ma, to znaczy, że tym czarnym
charakterem jestem ja. Moje spojrzenie na świat jest
nieco prostsze: na naszej ścieżce spotykamy tylko dwa
rodzaje ludzi. Takich, których możemy zepchnąć z drogi,
i takich, których musimy ominąć. I choć czasem lubię
myśleć o sobie jak o wielkim złym wilku tej opowieści,
to w gruncie rzeczy nie zasłużyłem na takie wyróżnienie.
W kwestii zaś mojej moralności… Czy można winić
pionka za to, że przyszło mu grać po stronie czarnych?
Historie wielu z tych, którzy zarabiają bądź zarabia-
li na życie mieczem, zaczynają się od jakiegoś banału
w rodzaju „opuścił dom rodzinny w poszukiwaniu przy-
gody”. Nie znoszę słowa „przygoda”. Przepełnia je na-
iwność cechująca bajki dla dzieci oraz heroiczne eposy
opowiadane przez bajarzy w blasku domowego ogniska.
Zwodzą nas one mirażem dalekich podróży, wspaniałych
widoków i ekscytujących doznań. Pomijają natomiast
całkowicie rzyganie za burtę podczas sztormu, paskud-
ne żarcie powodujące krwawą sraczkę, ropiejące rany
i łapiący za gardło strach, który obcy jest tylko głupcom.
Za każdą chwalebną raną odniesioną w bitwie chowa się
gangrena, za każdą pełną pasji nocą choroba weneryczna,
a przed każdym ekscytującym doznaniem trzeba prze-
trwać dnie, jeśli nie tygodnie, nerwowego oczekiwania.
5
Większość poszukiwaczy przygód to ludzie, któ-
rzy nigdy żadnej przygody nie znaleźli, a jeśli któremuś
z tych egzaltowanych kretynów zdarzy się ją znaleźć, to
szybko się przekonują, że pisali się na coś zupełnie in-
nego. Wtedy oczywiście jest już za późno. Wyrażenie
„poszukiwacz przygód” powinno się odnosić właści-
wie tylko do żółtodziobów, ci bowiem, którzy mają
już za sobą tę wątpliwą przyjemność, dostali nauczkę
i nowych doświadczeń już nie poszukują, chyba że nie
mają absolutnie żadnej innej alternatywy. Takich ludzi,
zrezygnowanych i wypalonych, nazywamy weteranami.
Jeśli po tym wstępie obawiacie się, że moja historia
będzie nudną opowieścią człowieka, który zawsze doko-
nywał mądrych wyborów i przeżył długie, spokojne ży-
cie w dostatku i bezpieczeństwie, to pozwólcie, że was
uspokoję. Cała moja mądrość jest mądrością po szkodzie
i pomimo mojej obecnej, starczo-belferskiej pozy mo-
żecie mi wierzyć, że gdy podejmowałem decyzje, które
skierowały mnie na taką, a nie inną ścieżkę, byłem kom-
pletnym kretynem, któremu absolutnie nie powinno się
powierzać jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ponieważ zaś
wszyscy lubią słuchać opowieści o ludziach głupszych od
siebie, myślę, że moja historia przypadnie wam do gustu.
Powszechnie na świecie obowiązuje przekonanie,
że wojownicy dzielą się na zwycięzców i przegranych. Jest
to oczywiście kompletna bzdura. Prawda jest taka, że wo-
jownicy dzielą się na żywych i martwych. Nieważne, jak
dobry jesteś w swojej robocie i jak dużego masz farta, nie
jest po prostu możliwe, żebyś w każdej bitwie znalazł się
po stronie zwycięzców. Prędzej czy później armia, w któ-
6
rej walczysz, dostanie baty i zostanie podzielona na tych,
którzy zdążą spieprzyć z pola bitwy na własnych nogach,
i na tych, którzy zostaną na tym polu na zawsze. Człowiek
w tym zawodzie szybko uczy się, że nie chodzi o wygraną
bitwę, lecz o uratowanie swojej dupy niezależnie od wyniku
starcia. To, że jeszcze chodzę po tym świecie, zawdzięczam
szczególnym talentom w tym zakresie. Ja i mnie podob-
ni nie jesteśmy bohaterami ani poszukiwaczami przygód,
jesteśmy profesjonalnymi przeżywaczami nieszczęść.
Nazywam się Isevdrir Norgaard i moje karkołomnie
brzmiące imię zdradza pochodzenie z północy regionu,
który wy w swej kontynentalnej arogancji nazywacie
Drugim Brzegiem. Już jako wyrostek zacząłem jeździć
z kupieckimi karawanami, ale jeden wystrzelony prze-
ze mnie bełt, który trafił niewłaściwego człowieka, wy-
starczył, żebym znalazł się w chaszczach, uciekając przed
prawem i grasując na gościńcach. Potem byłem kolejno
żołnierzem, dezerterem i najemnikiem wieszającym de-
zerterów wzdłuż traktów. Nie sądzę, żeby ten wczesny,
młodzieńczy okres mojej kariery był dla was szczegól-
nie interesujący i właściwie można go bez większych strat
dla niniejszej opowieści sprowadzić do kilku brzydkich
blizn, sakiewki pełnej monet różnego pochodzenia i jednej
bardzo nieprzyjemnej choroby wenerycznej. W każdym
razie droga, jaką przeszedłem przez te pierwsze dziesięć
lat, doprowadziła mnie do punktu, w którym służyłem
jako porucznik w najemnym Siódmym Regimencie, sta-
cjonującym w paskudnym mieście zwanym Dhuirceath.
Miasto to cechowało się nieprzyjemną pogodą i jesz-
cze bardziej nieprzyjemnymi mieszkańcami. Geogra-
ficznie rzecz biorąc, znajdowaliśmy się w czarnej dupie.
7
„Dhuirceath” brzmi bardziej jak ostatnie słowa czło-
wieka dławiącego się kością kurczaka niż jak nazwa do-
syć dużego miasta. A jednak ten dźwięk dobrze oddawał
charakter mowy mieszkańców, składającej się właśnie
z takich charknięć i chrząknięć. Dzięki wrodzonemu ta-
lentowi do języków dość szybko opanowałem tę gardło-
wo-gulgoczącą mowę, ale większość moich braci z Siód-
mego Regimentu uparcie odmawiała nauczenia się nawet
podstawowych słów, posługując się urzędowym językiem
erejskim, co nie podobało się zbytnio miejscowym. Nie
żeby to miało dla nas jakieś znaczenie. Tubylcy niena-
widziliby nas tak czy inaczej, więc właściwie nie mogli-
śmy już bardziej pogorszyć sytuacji, nieważne, jak otwar-
cie demonstrowaliśmy pogardę dla ich języka i kultury.
Dhuirceath to największe miasto i stolica regionu Cael-
larh, granicznej prowincji królestwa Erei. Zanim trafiłem
tutaj, spędziłem trochę czasu w wysoko rozwiniętych mia-
stach handlowych na wybrzeżu, w których drogi są szerokie
i brukowane, ruch wozów i zaprzęgów ściśle regulowany
przez powszechnie wyznawane zasady przyzwoitości, a po-
myje są wylewane tylko w przeznaczonych do tego miej-
scach, wyłącznie o ustalonych przez rady miejskie porach.
W Dhuirceath natomiast stosunek do pomyj jest znacznie
bardziej liberalny, co znaczy, że wylewa się je gdziekolwiek
i kiedykolwiek. Prawo pierwszeństwa interpretuje się wy-
łącznie w kategoriach szybkości i siły fizycznej. A co do
brukowanych dróg… Tylko raz zdarzyło mi się w tym
mieście zobaczyć kawałek bruku na drodze, a znalazł się on
tam krótko po odbiciu się od głowy strażnika miejskiego,
celnie rzucony przez jakiegoś obdartego wyrostka. Szczy-
8
tem możliwości Dhuirceath w zakresie infrastruktury dro-
gowej są, jak sądzę, dwie deski przerzucone przez kałużę.
Klimat w regionie Caellarh określiłbym jako umiar-
kowanie gówniany. Słońce pojawia się rzadko, a przez
większość czasu panuje zimna, wietrzna i deszczowa
pogoda, zachęcająca przede wszystkim do przesiadywa-
nia w knajpach i burdelach. Niestety takie formy odpo-
czynku rzadko były nam dane, gdyż wrogie nastawienie
miejscowych zmuszało nas do ciągłego oglądania się
za siebie z obawy przed ciosem nożem w plecy. Prawa
gościnności z reguły nas nie obowiązywały, a splunię-
cie pod nogi lub bełt wystrzelony zza węgła stanowiły
standardową formę powitania. Niechęć tubylców, zresztą
w pełni odwzajemniona, nie była jednak w najmniej-
szym stopniu nieuzasadniona.
Widzicie, my – to znaczy Siódmy Regiment – byli-
śmy na służbie królestwa Erei, które wieki temu pod-
biło dotąd suwerenne Caellarh i od tego czasu okupo-
wało region, tłumiąc krwawo co kilkanaście lat kolejne
powstania wywołane przez domagających się niepodle-
głości tubylców. Zresztą, wcześniejsza historia stosunków
Caellarh i Erei też nie miała zbyt wiele cech pokojowej
koegzystencji, ich relacje bowiem przybierały właściwie
tylko dwie, naprzemiennie następujące postaci: wojny
i przygotowań do wojny… Różnice językowe, kulturowe
i ustrojowe między krajami napędzały konflikt, a poża-
ry na granicy nigdy nie gasły. Kasta wojowników, zwana
czasami Kręgiem, która przed erejskim podbojem wła-
dała Caellarh, nieustannie rzucała wyzwanie królestwu.
Biorąc pod uwagę dramatyczną różnicę w rozmiarze te-
9
rytorium i liczebności populacji, przypominało to mysz
rzucającą wyzwanie kotu. Z tym, że w tej metaforze kot
ma do dyspozycji, oprócz pazurów i zębów, również bo-
gate złoża surowców, zaawansowaną technikę obróbki
metali i rozbudowane zaplecze logistyczne, pozwalające
na prowadzenie długich kampanii na wrogim terenie.
Jeśli istniał ktoś, kogo mieszkańcy Caellarh nienawidzili
bardziej niż żołnierzy z Erei, to były to jednostki najem-
ne na żołdzie królestwa. Dlatego też gdy żołnierz Siód-
mego Regimentu wychodził na miasto, to tylko w peł-
nym rynsztunku, z kilkoma uzbrojonymi kolegami dla
towarzystwa, i gdziekolwiek by się nie znajdował, zawsze
siadał blisko drzwi, plecami do ściany. Oficerowie pytani
o nastroje w swoich oddziałach często używali wówczas
określenia „niskie morale”. Zapytani o to samo żołnie-
rze stosowali nieco inne wyrażenia, ale prawie wszyst-
kie zawierały słowo „kurwica” w takiej lub innej formie.
Tym niemniej pierwsze osiem miesięcy naszej służby
w Dhuirceath minęło stosunkowo spokojnie, choć nie-
zbyt przyjemnie. Potem jednak, pewnego typowego dla
Caellarh, brzydkiego i wietrznego dnia, zaczęły się kłopo-
ty. A wszystko przez to, że Ifryt był takim skurwysynem.
***
– To nie jest tak, że życzę Ifrytowi źle – wyjaśniał
cierpliwie Liczydło. – Mówię tylko, że czasami, gdy nie
mogę spać, wyobrażam sobie ponurą, odzianą w czerń
postać, pozbawiającą bardzo powoli, ale starannie Ifry-
10
ta kolejnych członków, utrzymując go zarazem w pełni
przytomności umysłu.
– Rozumiem – odrzekłem, kiwając potakująco gło-
wą. – Nie chciałbym wyciągać pochopnych wniosków,
ale mam powody przypuszczać, że nie lubisz go zbytnio.
– A tam, zaraz nie lubię – oburzył się kwatermistrz.
– Twierdzę jedynie, że gdyby zszedł z tego świata, to
codziennie chodziłbym na cmentarz tylko po to, żeby
zatańczyć na jego grobie. Czy to od razu musi oznaczać,
że go nie lubię?
– Masz rację. Niesprawiedliwie cię oceniłem. Widzia-
łem wielokrotnie, jak tańczysz na grobach ludzi zupełnie
ci obojętnych, a nawet darzonych przez ciebie sympatią.
– Święta prawda. – Liczydło uśmiechnął się, wyraźnie
zadowolony z siebie. – Co nie zmienia faktu, że Ifryt to
dupek.
Ponownie skinąłem głową, przyznając mu rację, i po-
grążyliśmy się w milczeniu, kontemplując rozciągający się
przed nami widok. Siedzieliśmy na dachu opuszczonej
rezydencji Maldolonich przy ulicy Rzecznej. Ponieważ
odwiedzanie miejsc publicznych wiązało się z dużym ry-
zykiem zadźgania przez buntowników, płaski i rozległy
dach tej wysokiej budowli stał się ulubionym miejscem
wypoczynku oficerów Siódmego Regimentu. Mogliśmy
stąd ogarnąć wzrokiem całą panoramę miasta: skupiają-
ce się wokół masywnej bryły Cytadeli wysokie, bruko-
wane gmachy należące do magnatów i najbogatszych
kupców, dalej niższe i mniej imponujące fasady domów
rzemieślników i pomniejszych handlarzy, aż po czernie-
jące na horyzoncie morze ciemnych, przygniecionych
do ziemi własnym ciężarem drewnianych szop, w któ-
11
rych mieszkała biedota. Budynek, na szczycie którego
się znajdowaliśmy, był jednym z najwyższych w mie-
ście, ustępując tylko miejskiej rezydencji rodu van Dor-
ren i smukłej, strzelistej Cytadeli, dzięki czemu mogli-
śmy z góry spoglądać na tworzące miasto pierścienie
coraz niższych obiektów, niczym ze szczytu piramidy.
Rezydencja Maldolonich oczywiście nie została opusz-
czona dobrowolnie przez poprzednich mieszkańców, wy-
magało to pewnej dozy perswazji z naszej strony. Widzicie,
kiedy po raz pierwszy przybyliśmy do miasta, hrabia de
Verde, dowódca garnizonu, ulokował nasz regiment w Sta-
rych Koszarach, rozpadającym się budynku koło Dużego
Targu. Wytrzymaliśmy tam tylko miesiąc, bo któregoś
razu, przy okazji regularnie wybuchających w Dhuirce-
ath zamieszek, buntownicy podpalili magazyn znajdujący
się koło Starych Koszar i pożar bardzo szybko przeniósł
się na nasz budynek. Oczywiście sytuacja została szyb-
ko opanowana, ale Stare Koszary były na tyle zniszczone,
że de Verde po prostu spisał je na straty. Hrabia rozwiązał
problem zakwaterowania Siódmego Regimentu w typowy
dla siebie sposób – depcząc godność okupowanej ludności.
Rozkazał nam pomaszerować na ulicę Rzeczną, zająć znaj-
dujący się tam klasztor, a wszystkich mnichów wyrzucić
na bruk. Działo się to świeżo po stłumieniu zamieszek,
więc rzecz jasna nie było żadnego oporu, bo wszyscy miesz-
kańcy skłonni do protestów przeciwko władzy przebywali
już albo w więzieniach, albo kilka stóp pod powierzchnią
świeżo rozkopanej ziemi.
Szybko okazało się, że zamieszki i pożar Starych Ko-
szar wyszły nam na dobre. Dach naszej dawnej kwatery
12
miał więcej dziur niż dachówek, piwnice były planta-
cjami grzybów, a wszechobecna wilgoć czyniła miesz-
kanie tam kompletnie nieznośnym. Klasztor natomiast
oferował całkiem wygodne warunki, a mnisi zostawili
po sobie pełną spiżarnię. Poza tym, ponieważ znajdo-
wał się w samym centrum gęsto zabudowanej okolicy,
musieliśmy stworzyć wokół niego strefę bezpieczeństwa,
co polegało na wysiedleniu wszystkich mieszkańców
sąsiednich budynków i obsadzeniu ich naszymi strażni-
kami. Wkrótce przyjęło się traktować je nie tylko jako
posterunki, ale też miejsca do rekreacji, a najokazalszy
i najwyższy z nich, czyli rezydencja Maldolinich, stał się
wyłączną domeną korpusu oficerskiego.
O tym właśnie rozmyślałem, gdy siedzieliśmy sobie
na dachu z Liczydłem, korzystając z jednej rzadkich
chwil, kiedy deszcz dawał chwilę wytchnienia przemo-
czonemu miastu. Z zamyślenia wyrwał mnie jakiś ha-
łas i zdałem sobie sprawę, że słyszę zbliżające się kroki.
Po chwili klapa w podłodze uniosła się i naszym oczom
ukazała się paskudna gęba Szalonego Yorlana. Powszech-
nie obowiązująca w regimencie teoria głosi, że urodził się
on jako bardzo przystojny mężczyzna, ale zamiłowanie
do materiałów wybuchowych szybko pozbawiło go urody.
Jego twarz była pokryta bliznami i śladami po oparze-
niach, a włosy mocno przerzedziły się z upływem czasu
i kolorem przypominały wypłowiałą trawę.
Pokonał kilka ostatnich stopni i gdy wyszedł na dach,
okazało się, że w rękach trzyma skrzynię pełną pomido-
rów. Powinienem w tym miejscu podkreślić, że przydomek
„Szalony Yorlan” był w jego przypadku w pełni zasłużony;
13
otrzymał go nie ze względu na kilka oderwanych od siebie
incydentów, ale za całokształt twórczości i lata zachowań
wykraczających zupełnie poza wszelkie normy społeczne.
Dlatego też, gdy Szalony Yorlan zjawił się na dachu skonfi-
skowanej rezydencji kupieckiej ze skrzynią pełną pomido-
rów, od razu przyjęliśmy ten fakt jako całkowicie naturalny.
Musiało, co prawda, minąć kilka lat, zanim nasze dowódz-
two ostatecznie porzuciło wszelką nadzieję, że możliwe jest
narzucenie mu choćby minimalnej dyscypliny, ale obecnie
udało się wypracować kompromis, który dawał Yorlanowi
wolną rękę do działania, o ile nie przynosił bezpośredniej
szkody regimentowi. W ten sposób został właściwie zwol-
niony ze wszystkich zwyczajowych zasad i obowiązków,
przez co musieliśmy przyjąć specjalnie dla niego stwo-
rzoną klasyfikację zachowań, składającą się z trzech kate-
gorii. Pierwsza obejmowała szaleństwa niegroźne, druga
– szkodliwe tylko dla Yorlana, a trzecia – szaleństwa ry-
zykowne dla niego i wszystkich w promieniu stu metrów.
Problem polegał na tym, że oprócz bycia pełnoeta-
towym wariatem, Yorlan był również genialnym alche-
mikiem, co czyniło go najniebezpieczniejszym czło-
wiekiem na świecie. W kategorii trzeciej nie było ani
grosza przesady. Nikt w regimencie nie zapomniał ob-
lężenia Tureanu, które pomimo miażdżącej przewagi
po naszej stronie i wielokrotnych szturmów ciągnęło
się niemiłosiernie przez siedem miesięcy, a zakończyło
zupełnie przypadkowo, gdy Yorlan uznał, że materiały
wybuchowe są świetnym sposobem na poradzenie sobie
z plagą gołębi. Kiedy miasto upadło, markiz de la Mo-
tre, pod którym wówczas służyliśmy, przyznał nasze-
14
mu alchemikowi medal za szczególne zasługi, a ten był
święcie przekonany, że został wyróżniony za uwolnienie
nas od tych nieznośnych ptaszysk, a nie za stworzenie
kilkudziesięciometrowej wyrwy w murach miejskich,
która pozwoliła na przeprowadzenie szturmu.
Szalony Yorlan oczywiście nie wytłumaczył, dlaczego
pojawił się na dachu budynku ze skrzynią pomidorów
w rękach. Tłumaczenie czegokolwiek nie było w jego
zwyczaju. Stał więc sobie po prostu, czekając, aż któryś
z nas wreszcie się złamie i zapyta, po co mu te pomidory.
– Po co ci te pomidory, Yorlan? – zapytałem.
– Kupiłem je na targu – odpowiedział niewinnie.
– Nie o to pytałem. Po co ci te pomidory?
– Były całkiem tanie.
– Ale czemu je kupiłeś? – wtrącił się Liczydło, który
też uległ ciekawości.
– A co innego miałem zrobić? Kupić gruszki? – obru-
szył się Szalony Yorlan. – Nie jestem przecież żadnym
zboczeńcem.
– Co jest nie tak z gruszkami?
– Gruszki to perwersja natury. Wszyscy to wiedzą.
Poddaliśmy się. Czasami najlepiej po prostu wziąć go
na przeczekanie. Cierpliwość nie jest jego mocną stroną.
Nawiasem mówiąc, Yorlan nie ma wielu mocnych stron.
– No dobra, powiem wam. – Alchemik pękł niemal
natychmiast. – Widzicie ten budynek naprzeciwko? To
zaimprowizowany posterunek Straży Miejskiej.
– Co ty nie powiesz? – prychnął Liczydło. – A ja my-
ślałem, że ta kamienica jest obwieszona chorągwiami
Straży, bo jej mieszkańcy są wielkimi zwolennikami po-
rządku publicznego. A tak w ogóle to…
15
– Nie przerywaj – przerwał mu Yorlan. – Posterunek
ma komendanta, a komendant ma pokój na najwyż-
szym piętrze. Biurko, przy którym pracuje, znajduje się
przy oknie wychodzącym na budynek, w którym obecnie
przebywamy. Zamierzam trafić w to okno.
Liczydło i ja spojrzeliśmy na siebie.
– Podzielisz się pomidorami?
– Nie zostawisz nas chyba na lodzie, prawda?
Szalony Yorlan nie był typem człowieka, który odmawia
bliźnim przyjemności rzucania pomidorami w przedsta-
wicieli lokalnej władzy, i po krótkim czasie ściana poste-
runku zaczerwieniła się od miąższu spływającego po ele-
wacji. Odległość była spora, a nasza celność pozostawiała
wiele do życzenia, więc większość warzywnych pocisków
rozbiła się o ścianę budynku, ale kilkakrotnie udało nam
się trafić w okno. Niestety, wewnątrz było na tyle ciemno,
że nie mogliśmy dostrzec efektów naszej kanonady, lecz
wściekłe wrzaski i przekleństwa dochodzące ze środka
przekonały nas o skuteczności obranej strategii.
Ostrzał przerwało pojawienie się Ouangi, niskiego,
czarnoskórego porucznika kompanii C, który wyłonił
się z otworu w dachu za naszymi plecami.
– Kilku strażników miejskich zgłosiło się do mnie ze
skargą, że rzucacie pomidorami w ich posterunek – powie-
dział Ouanga, przyglądając się z zainteresowaniem efek-
tom naszej ofensywy. – Więc przybiegłem czym prędzej,
żeby się przyłączyć. Zostały wam jeszcze jakieś pomidory?
– Jasne, łap. – Liczydło podał mu szczególnie rosły okaz.
– A przy okazji… – dodał porucznik, posyłając pomi-
dora w kierunku budynku Straży – Isevdrir, Nika chce
cię widzieć.
16
– Cholera. Jak bardzo? „Zajrzyj do mnie, jak będziesz
miał chwilę” czy „Lepiej dla twojej dupy, żebyś nie kazał
mi czekać”?
– Ma to jakiś związek z Ifrytem, więc druga opcja. –
Ouanga uśmiechnął się promiennie, gdy kolejny rzucony
przez niego pomidor trafił prosto w otwarte okno.
Zakląłem ponownie i zacząłem się zbierać. Gdy scho-
dziłem po schodach, usłyszałem jeszcze głos Liczydła:
– Uważam, że Ifryt sprawia bardzo przyjemne wra-
żenie, jeśli przymknąć oko na fakt, że jest kompletnym
skurwielem.
***
Tak, tak, wiem, że chcecie usłyszeć coś więcej na te-
mat Ifryta, ale wszystko po kolei. Zaraz do niego doj-
dę, najpierw jednak muszę wam opowiedzieć o Głąbie.
Naprawdę nazywał się Gianfranco Lazzala i był prze-
rośniętym sierżantem Ósmego Pułku Kawalerii w erej-
skiej armii, a jego ogromna głowa skrywała potencjał
intelektualny rozgotowanego kalafiora. Rzecz jasna, nie
wiedział, że wszyscy wołają na niego Głąb. Nie wiem,
czy już o tym wspominałem, ale Lazzala był bardzo wy-
soki i bardzo głupi. Takich ludzi lepiej obrażać szeptem
i za ich plecami. Ewentualnie w pamiętnikach spisywa-
nych długo po fakcie.
Jak to się stało, że łamacz końskich grzbietów trafił do
kawalerii i jakim cudem udało mu się tam utrzymać, nie je-
stem w stanie wyjaśnić. Nigdy nie widziałem Głąba na ko-
17
niu i ciężko mi wyobrazić sobie zwierzę odpowiednio duże,
by unieść jego ciężar. Nie słyszałem również, żeby ktokol-
wiek w armii kiedykolwiek widział go jadącego wierzchem.
Po zastanowieniu pomyślałem, że słyszałem tylko jedną
historię, w której Lazzala miał cokolwiek do czynienia
z końmi. Według tej opowieści, przekazanej mi przez
dość wątpliwe źródło, jakim był pijany koniuszy z armijnej
stajni, Głąb był jedynym człowiekiem, któremu zdarzyło
się kopać z koniem i wygrać. Jest to prawie na pewno
kompletna bzdura, ale wierzcie mi, gdybyście kiedyś
zobaczyli sierżanta na własne oczy, zrozumielibyście, że nie
jest to całkowicie nieprawdopodobne. W każdym razie,
niezależnie od tego, czy podróżował konno, czy pieszo, ro-
bił to cholernie szybko. Jeśli gdzieś w prowincji była morda
do obicia, nieposłuszna wieś do spalenia czy buntownicze
mienie do skonfiskowania, Lazzala był zawsze pierwszy
na miejscu. Matki w Caellarh straszyły nim swoje dzieci,
a erejscy oficerowie stawiali go za wzór swoim żołnierzom.
Opowiadam wam o nim dlatego, że gdy zszedłem
z dachu i opuściłem rezydencję Maldolinich, zobaczyłem
przed wejściem do budynku małe zbiegowisko, z którego
można było na pierwszy rzut oka wyodrębnić trzy gru-
py. Pierwszą tworzyło kilku wściekłych strażników miej-
skich, którzy głośno domagali się zaprzestania naszego
warzywnego bombardowania. Druga składała się z trójki
wartowników z Siódmego Regimentu, biernie, ale zde-
cydowanie powstrzymujących rozgorączkowanych straż-
ników przed zrobieniem czegoś głupiego. Trzecią i naj-
większą, choć jednoosobową grupę, stanowił sam Głąb.
Gdy tylko ukazałem się w drzwiach rezydencji, straż-
nicy, trafnie identyfikując mnie jako źródło wszelkie-
18
go zła, skierowali na mnie swoją złość, wrzeszcząc coś
niezrozumiale. Głąb najwyraźniej też miał mi coś do
powiedzenia.
– Norgaard! – ryknął, zagłuszając jojczenie strażni-
ków. – Cho tu, sprawę mam.
Czy wspomniałem, że Głąb był sierżantem, a ja po-
rucznikiem? Oczywiście służyliśmy w innych jednost-
kach, ale mimo wszystko taki ton był niedopuszczalny.
Lazzala nie był jednak tylko sierżantem. Był również
Głąbem, a ten stopień w nieformalnej hierarchii prze-
wyższał większość oficerów.
– Widzę, że długo na mnie czekałeś – odpowiedzia-
łem spokojnie. – Więc udzielę ci audiencji.
Głąb zrobił tę swoją na pół wściekłą, na pół zdziwioną
minę, która zawsze pojawiała się na jego twarzy, gdy nie
był do końca pewny, czy ktoś z niego drwi. Ignorując
wrzeszczących strażników, podszedłem do niego bliżej.
– Jeśli znowu chodzi o manufakturę na Szerokiej…
– zacząłem.
– O co? – zdziwił się Głąb i prawie mogłem dostrzec
trybiki powoli obracające się pod jego czaszką. – Nie, nie
chodzi. Macie kogoś, kto należy do mnie.
Jeden ze strażników najwyraźniej nie zamierzał usza-
nować prywatności naszej konwersacji i zbliżył się do
nas, zamierzając chyba powiedzieć mi, co sądzi o naszym
zachowaniu. Głąb, któremu mówienie nie przychodziło
łatwo, nie lubił, gdy ktoś mu to jeszcze bardziej utrudniał
i dekoncentrował go poruszaniem się w jego polu widze-
nia. Odwrócił się do strażnika i wydał z siebie przeciągłe,
ostrzegawcze warknięcie. Czysto zwierzęcy, atawistycz-
19
ny charakter tego zachowania podziałał na tamtego sku-
teczniej niż jakiekolwiek słowa czy odwołania do rangi
wojskowej. Największy samiec w stadzie właśnie pokazał
drugiemu osobnikowi, gdzie jego miejsce. Strażnik od-
wrócił się i odszedł na posterunek, nie oglądając się ani
razu. Jego towarzysze zawahali się na moment, rozglą-
dając wokół, jakby szacowali swoje siły, a potem poszli
w ślady kolegi.
– Widzę, że darzysz Straż taką samą sympatią jak ja
– zwróciłem się do Głąba swobodnym tonem.
– Wszyscy strażnicy to cipy – odparł elokwentnie.
Powinienem w tym miejscu uświadomić was, że straż-
nik, który wcześniej uciekł w popłochu, był ode mnie
jakieś pół głowy wyższy, co znaczy, że ja sam w porów-
naniu z Głąbem wyglądałem na karła i nie czułem się
ani trochę swobodnie w jego towarzystwie. Rzecz jasna,
nie zamierzałem tego dać po sobie poznać, choć wątpię,
żeby Lazzala nabrał na moją fałszywą pewność siebie.
– W czym mogę ci pomóc, przyjacielu? – spytałem,
spoglądając wszędzie, tylko nie na Głąba. Żeby patrzeć
mu w oczy, musiałbym stale zadzierać głowę do góry jak
kretyn, a to pozbawiłoby mnie resztek godności.
– Rothar. Chcę jego głowy.
– Wiem o tym od miesiąca. A ty przez ten cały czas
wiesz, że jest nam potrzebny.
– Niepotrzebny. Powiedział, co wie. Chcę go.
– Bynajmniej, wielu mieszkańców nadal ufa Rotharo-
wi i powierza mu wiele cennych informacji. Twoja nie-
nawiść do niego gra w tym sporą rolę. Bardzo się napra-
cowałeś, informując wszystkich, którzy chcieli słuchać,
20
że marzysz o tym, żeby go zabić, i teraz ludziom trudno
uwierzyć, że Rothar mógłby być naszym informatorem.
Właściwie to powinienem ci podziękować, twoje groźby
pod jego adresem znacznie wydłużyły jego użyteczność.
– Dajcie mi go albo sam wezmę.
– Uważam to za mało prawdopodobne. Twój dowódca
wie, że ty wiesz, że Rothar jest pod naszą ochroną. Obie-
cuję ci jednak, że jak tylko przestanie być nam przydatny,
podamy ci go na tacy i będziesz mógł z nim zrobić, co
zechcesz.
– Nie. Lubię. Czekać.
– Nietrudno mi w to uwierzyć. Ale nie dostaniesz
Rothara, dopóki z nim nie skończymy.
Głąb zawarczał znowu, ale już jakoś bez przekona-
nia. Potem wzruszył ramionami, łypnął jeszcze na mnie
złowrogo i oddalił się bez pożegnania. Zwróciłem się
w stronę wartowników, którzy przez cały ten czas sta-
li niewzruszenie, pilnując wejścia do rezydencji. Mia-
łem zamiar zadać im parę pytań, ale po rzuceniu okiem
na ich twarze zmieniłem zdanie. Te chłopaki nie pałały
do mnie w tej chwili zbytnią sympatią. Oficerowie zaba-
wiali się na górze w rzucanie pomidorami, a oni musieli
brać na siebie wściekłych strażników.
Poczułem się trochę zawstydzony swoim nieodpo-
wiedzialnym zachowaniem, ale nie miałem wątpliwości,
że gdybym trzymał jakiegoś pomidora w ręku, rzuciłbym
nim w posterunek. Ponieważ jednak wyczerpałem już
przydzielony zapas warzywnych pocisków, nie pozostało
mi nic innego, jak udać się na spotkanie z Niką. Szedłem
lekkim krokiem, czując się świetnie w nowych butach, któ-
21
re parę dni temu wygrałem w karty od Hieny. Fakt, że bez-
czelnie oszukiwałem podczas gry, w jakiś sposób spra-
wiał, że mój nowy nabytek był jeszcze bardziej wygodny.
Po drodze zastanawiałem się nad naszą skomplikowa-
ną relacją ze Strażą Miejską. Z pozoru mogłoby się wy-
dawać, że Straż, Siódmy Regiment i armia erejska tworzą
jeden front, ale oczywiście było to złudzenie. W rzeczywi-
stości podział przebiegał na utartej linii miejscowi–obcy,
czy dokładniej: okupowani–okupujący. Nasz pułk i armia
erejska, jako jednostki złożone z ludzi pochodzących spo-
za regionu Caellarh, stanowiły ciało obce, siły okupacyjne.
Straż Miejska natomiast, choć pozostawała pod kontrolą
gubernatora i współpracowała z okupantem, składała się
właściwie wyłącznie z miejscowych, a jej kadra oficerska
tradycyjnie wywodziła się z bogatych rodzin mieszczań-
skich Dhuirceath, które stanowiły serce i portfel ruchu
oporu. Wojska królewskie werbowały rzecz jasna w ro-
dzinnej Erei, a jeśli prowadzono jakiś zaciąg w Caellarh,
to takich rekrutów wysyłano na przeciwległy kraniec
królestwa, żeby oddalić ich od pokusy przyłączenia się
do rebelii.
W każdym razie zarówno w pałacu gubernatorskim,
jak i w Cytadeli, w której mieścił się sztab generalny
hrabiego de Verde, zdawano sobie doskonale sprawę,
że Straż Miejska stanowiła liczną, dobrze zorganizowaną
i uzbrojoną jednostkę, która w razie wybuchu powstania
bez wahania zwróci się przeciwko erejskiej administracji.
Dlaczego więc nie rozpędzono Straży na cztery wiatry?
Z powodów politycznych oczywiście. Od dłuższego czasu
pałac gubernatorski sprawował łagodne rządy i nawet
22
oferował miejscowym ograniczoną autonomię. Kluczo-
wym założeniem tej polityki było pozostawienie służb
porządkowych w rękach tubylców. Miało to dwie oczy-
wiste korzyści: miejscowi mniej się stawiali, jeśli aresz-
tował ich krajan, a armia erejska nie musiała tracić czasu
na łapanie drobnych złodziejaszków i przepędzanie włó-
częgów, co pozwalało im skupić się całkowicie na swoim
prawdziwym powołaniu, czyli prześladowaniach poli-
tycznych. Wszyscy zyskują, prawda? A to, że w razie po-
wstania Straż stanowiłaby spore niebezpieczeństwo dla
królewskiej administracji? Nikt w pałacu gubernatora nie
traktował poważnie możliwości wybuchu buntu, wierząc,
że ustępstwa, na które się zgodzili, całkowicie zadowo-
lą ludność. W Cytadeli natomiast patrzono na sprawę
w nieco inny sposób. Hrabia uważał, że powszechna rebe-
lia jest tylko kwestią czasu, i miał już opracowany scena-
riusz pacyfikacji Straży Miejskiej na wypadek wystąpienia
jakichkolwiek sygnałów zagrożenia. De Verde zawsze
zakładał najgorsze. Bardzo to u niego ceniłem.
– Nika na ciebie czeka. – Wyrwał mnie z zadumy
czyjś głos.
Uniosłem głowę. To był Winon, człowiek z mojej kom-
panii, któremu akurat wypadła warta przy bramie klasztor-
nej. Zamyśliłem się tak głęboko, że kompletnie przestałem
zwracać uwagę na otoczenie i nawet nie zauważyłem, jak
dotarłem na miejsce. Niebezpieczne zachowanie. Teo-
retycznie przebywałem w niezagrożonej strefie, kontro-
lowanej przez regiment, ale w ten sposób łatwo nabrać
złych nawyków i ani się człowiek obejrzy, a dostaje nożem
pod żebro, wracając do koszar z burdelu.
23
– Wiem – rzuciłem do Winona w odpowiedzi i prze-
szedłem przez bramę.
– Czeka już dość długo! – Usłyszałem jeszcze za sobą.
– Chyba nie jest z tego powodu zbyt zadowolona.
Nie zaszczyciłem go odpowiedzią. Szybkim krokiem
pokonałem dziedziniec, na którym znudzeni żołnierze
przygotowywali się do ćwiczeń, i wszedłem do budyn-
ku, kiwając głową na powitanie mijanym wartownikom.
Nie miałem dalekiej drogi do przejścia. O ile nasz puł-
kownik urządził sobie gabinet w najtrudniej dostępnym
miejscu w klasztorze – na samym szczycie południowej
wieży, o tyle kapitan wolała być jak najbliżej codziennej
krzątaniny i wybrała sobie na siedzibę komórkę przyle-
gającą do głównej sali. W holu jak zwykle panował ruch,
tworzony głównie przez zaopatrzeniowców Liczydła,
uzupełniających zapasy naszej jednostki. Wymijając tar-
gających różne sprzęty żołnierzy, przeszedłem przez salę
na ukos i wszedłem bez pukania do zajmowanego przez
Nikę składzika.
Kapitan była przygotowana na moje przyjście, co ozna-
cza, że miała już z wyprzedzeniem wyrysowany na twarzy
grymas niezadowolenia. Siedziała odchylona na krze-
śle, a nogi w wysokich butach do jazdy konnej położyła
na biurku. Miała na sobie lekki pancerz, którego nigdy nie
zdejmowała, a czarne włosy, które ostatni raz rozpuściła
chyba jako dziesięciolatka, związała w koński ogon. Była
drugą najważniejszą osobą w regimencie i prawą ręką
pułkownika, a regularne opieprzanie mnie oraz innych
oficerów należało do jej głównych zadań.
24
– Czy jest sens pytać cię o obrzucony pomidorami
posterunek Straży? – zapytała, kiedy tylko przekroczy-
łem próg.
– Nic mi na ten temat nie wiadomo – odpowiedzia-
łem niewinnie. – Ale brzmi to jak początek świetnej
historii, chętnie dowiem się więcej.
– Nie przeginaj, Is – warknęła Nika. – Mamy w tej
chwili większe problemy, ale jeśli dalej będziesz taki cwa-
ny, to oberwiesz za te pomidory.
Mamy wreszcie miejsce pobytu alchemika Varaka.
– Jakie pomidory?
– Wystarczy – ucięła twardo. – Masz robotę dziś w nocy.
– Kto go nam wystawił?
– Dobrze wiesz.
– Ifryt.
– Przestań się tak krzywić, Is. To dupek, ale użyteczny.
W każdym razie dał nam lokalizację Varaka, dzięki cze-
mu możemy się znaleźć bliżej Kręgu niż kiedykolwiek
wcześniej.
– Gdzie?
– Opuszczony magazyn na ulicy Kołowej. Sztab de
Verdego dostarczył nam plany budynku, piwnice maga-
zynu łączą się z sąsiednim burdelem. Weźmiesz dziesię-
ciu ludzi. Czterech zostaje na zewnątrz, przy wejściu do
magazynu, reszta idzie z tobą przez piwnice. Nie muszę
chyba mówić, że Varak ma dla nas wartość tylko żywy.
Otworzyłem usta, żeby skomentować plan Niki, ale
natychmiast mi przerwała:
– Jeśli chcesz rzucić jakiś głupi komentarz na temat
prowadzenia grupy uderzeniowej do burdelu, to lepiej
się zastanów.
25
Zamknąłem usta i zrezygnowałem ze swojego ko-
mentarza.
– Coś jeszcze? – spytała.
– Jeśli mamy zgarnąć alchemika, to przydałby nam się
ktoś, kto zna ich sztuczki i mógłby wykryć ewentualne
pułapki, zanim w nie wdepniemy.
– Nie dostaniesz Yorlana.
– Zmniejszylibyśmy ryzyko strat…
– Nie ma szans – powtórzyła kapitan. – To ma być
cicha i czysta akcja, a gdzie Yorlan, tam eksplozje. – Zwi-
nęła rozłożony na biurku plan budynku w rulon i podała
mi go. – No już, idź zbierać swoich ludzi. Masz tylko
kilka godzin na przygotowania.
Odprawy z Niką nigdy nie trwały długo. Oczekiwa-
ła od nas dużo samodzielności w myśleniu. Nie mogę
powiedzieć, żeby ta metoda przynosiła jednoznacznie
pozytywne rezultaty.
Wstałem i ruszyłem ku wyjściu.
– Jeszcze jedno, Is.
No tak, oczywiście.
– Żadnych błędów. Nie możemy sobie pozwolić na wię-
cej strat własnych po masakrze w aptece Schlicka.
– Ta akcja była z góry spalona! Jak miałbym uniknąć
strat, skoro cały budynek aż się roił od…
– Właśnie dlatego wysłałam cię tam osobiście, za-
miast wybrać jakiegoś sierżanta, żeby grupą dowodził
ktoś zdolny do myślenia.
– Skoro już mowa o Schlicku, to od kogo mieliśmy
cynk, który nas tam wysłał? Od Ifryta. I teraz znowu
pakujemy się…
26
– Ifryt i jego wątpliwa lojalność to mój problem. Skup
się na tym, żeby wrócić tu z Varakiem i oddziałem w kom-
plecie.
– Większość z nas sądzi, że Ifryt…
– I właśnie dlatego nie powierza się wam bardziej
odpowiedzialnych zadań. No, na co jeszcze czekasz? Jeśli
chcesz wyrazić jeszcze jakieś przemyślenia, to zacznij
pisać pamiętnik.
***
Po wyjściu z celi Niki zajrzałem do klasztornej kuch-
ni, skąd zwędziłem kawał podejrzanie pachnącego sera,
i wyszedłem na dziedziniec, gdzie wdrapałem się na da-
szek przybudówki. Stąd mogłem swobodnie obserwo-
wać manewry mojej kompanii, która wykonywała właśnie
na placu jedno z bezsensownych ćwiczeń marszowych,
które Nika wprowadziła, aby „żołnierze nie mieli czasu
na głupoty”. Odbywały się one regularnie, ale osobiście
prowadziłem je tylko raz, zanim wpadłem na pomysł,
żeby zwalić całą robotę na sierżantów. Oznaczało to
niestety, że w tej chwili nic nie odrywało mej uwagi od
powalającego zapachu mojego posiłku, który najwyraź-
niej trafił do kuchni za sprawą jakiegoś błyskotliwego
kucharza, niezdolnego odróżnić sera pleśniowego (uwa-
żanego za lokalny przysmak) od spleśniałego. Zresztą ten
pierwszy też uważam za paskudny – tylko w tej przeklętej
krainie wiecznej wilgoci coś ze słowem „pleśń” w nazwie
mogłoby zostać uznane za jadalne. Co nie przeszkadza-
27
ło mi darzyć głębokim podziwem tego anonimowego
geniusza, który pewnego dnia spojrzał na swój maga-
zyn pełen zepsutego nabiału i pomyślał: „Na pewno jest
jakiś sposób, żeby przekonać ludzi do kupienia tego pa-
skudztwa”. Oparłem się więc wygodnie plecami o ścianę
i wstrzymałem oddech, zjadając ser celowo w taki sposób,
by ani razu na niego nie spojrzeć, i kontemplując trudne
decyzje personalne, jakie stały przede mną.
Bądźcie łaskawi, drodzy czytelnicy, postawić się w mo-
jej sytuacji. Usiądźcie ze mną na daszku tej rozpadającej
się budy, przegryźcie kawałek sera, który o wiele za długo
przeleżał w wilgotnej, mniszej piwnicy, zanim trafił do
kuchni, i wyobraźcie sobie, że z paradującej przed wami
bandy musicie wybrać dziesięciu ludzi, których zabierze-
cie ze sobą, by wykonać trudne i subtelne zadanie. Weźcie
przy tym pod uwagę, że w tej hipotetycznej sytuacji do-
wodzicie kompanią E, która powinna liczyć stu żołnierzy,
ale rzadko kiedy zdarza się wam mieć pod sobą jednostkę
w pełnym składzie osobowym. W tej konkretnej chwili,
siedząc na daszku i wstrzymując oddech, by uniknąć wy-
miotów spowodowanych zapachem sera, macie pod swoją
komendą pięćdziesięciu ludzi, z czego trzydziestu jest
godnych zaufania, dwudziestu w miarę kompetentnych,
a trzech na tyle inteligentnych, by nie wymagać nieustan-
nego nadzoru. Tych trzech to wasi sierżanci: Chi, Cefel
i Zielony, którzy teraz biegają wzdłuż szeregu i dopro-
wadzają do porządku co bardziej niesfornych żołnierzy.
Zakładam, że jesteście osobami wysoce spostrzegawczy-
mi, więc na pewno nie umknęło waszej uwadze, że przy
każdym nowym manewrze Cefel i Zielony spoglądają
28
ukradkiem w stronę Chi i nie tyle wydają polecenia swo-
im pododdziałom, co powtarzają jej gesty i komendy.
A kiedy widzicie, jak filigranowa sierżant celnym kop-
niakiem stawia do pionu dwumetrowego dryblasa, to już
na pewno wiecie, bez kogo nie możecie się obejść.
Powinniście wiedzieć, że Chi urodziła się po drugiej
stronie Gór Granicznych i była niską, skośnooką dziew-
czyną o zaskakująco mocnym głosie, która tak źle władała
mieczem, że stanowiła większe zagrożenie dla siebie niż
dla przeciwnika. Zarazem jednak cechowała się błysko-
tliwą inteligencją i z jakiegoś powodu cieszyła większym
autorytetem wśród żołnierzy kompanii E niż ktokolwiek
inny, włączając w to mnie. Innymi słowy, podobnie jak ja
nadrabiała intelektem fizyczne niedostatki i jestem prze-
konany, że kiedy wreszcie moje wątpliwe decyzje dopro-
wadzą mnie do grobu, Chi będzie świetnym dowódcą
kompanii E.
Powstrzymajcie mdłości, drodzy czytelnicy, i przełknij-
cie kolejny kawałek sera, a potem zwróćcie uwagę na tego
bladego chudzielca, który praktycznie zasypia na stojąco,
pomimo całego zamieszania dziejącego się wokół. Na-
wet z tej odległości na pewno możecie zauważyć, że choć
jego prawy rękaw jest podwinięty i odsłania regimentowy
tatuaż, to lewa ręka jest zakryta czarną, idealnie dopa-
sowaną rękawiczką. To Inacio Ferrente da Laves, czyli
po prostu Ferre. Mogliście o nim słyszeć jako o legen-
darnym na całym Kontynencie szermierzu. Bynajmniej
nie urodził się jako nieludzko szybki i niebezpieczny
wojownik, lecz jako gnuśny i rozpieszczony arystokrata.
Będąc nastolatkiem, podjął najlepszą decyzję w swoim
29
życiu i sprzedał demonowi duszę w zamian za niebywałe
umiejętności szermierskie. Jako zdeklarowany materiali-
sta Ferre uważał, że dusza to mit i wymysł naiwnej wy-
obraźni, więc z wielką chęcią przehandlował ją, by stać
się niezrównanym szermierzem. W konsekwencji został
naznaczony piętnem demona, przez co jego lewa ręka
stała się trupio sina i wiecznie zimna. Ferre, zawsze prak-
tyczny, zaczął od tamtej pory nieustannie nosić na niej
skórzaną rękawiczkę i nadal był całkowicie usatysfakcjo-
nowany dokonaną zamianą. Inni członkowie regimentu,
również niezbyt uduchowieni, całkowicie zgadzali się
z jego rozumowaniem i powszechnie uważano podpisany
przez niego cyrograf za najbardziej jednostronną transak-
cję w historii. Sam demon lubił okazjonalnie nawiedzać
Ferrego, chichocząc złowieszczo z ciemności lub ni stąd,
ni zowąd tubalnym głosem oświadczając: „Należysz do
mnie!”, na co ten zwykł odpowiadać, pokazując mu figę
lub jakiś inny, bardziej wulgarny gest. Na pewno się ze
mną zgodzicie, kiedy powiem, że jakkolwiek nie czułem
się uprawniony wydawać sądy na temat demonicznych
powiązań mojego podwładnego, to na pewno nie zamie-
rzałem pozwolić, by jego unikalne zdolności nie zostały
odpowiednio wykorzystane.
Pamiętajcie również, uważni czytelnicy, że niedługo
przyjdzie wam się wyprawić w środku nocy w miasto,
którego mieszkańcy serdecznie was nienawidzą, a ostat-
nia taka akcja zakończyła się krwawą jatką w ciasnej
przestrzeni, gdy znienacka napadła was nosząca zwie-
rzęce maski banda fanatyków Kręgu. Biorąc pod uwagę
te informacje, nie zdziwiłbym się, jeśli w tej chwili wasze
30
oczy zogniskowały wzrok na dwóch największych po-
staciach w szeregu, Ugh i Gąbce. Ugh, wysoka na dwa
metry i diabelnie silna czarnoskóra kobieta, stanowiła
najbardziej niesamowitą kombinację czułej i litościwej
osobowości oraz morderczego, zwierzęcego instynktu.
Gąbka z kolei, jeszcze wyższy i szerszy od niej, wyposa-
żony w takie atrybuty jak blond broda do pasa i wielki
topór na plecach, bardziej przypominał pogańskiego boga
ludów Północy niż zwykłego śmiertelnika. Gąbka na-
prawdę nazywał się Vashirkh Haejmoelth i jak nazwisko
wskazuje, był oprócz mnie jedynym w regimencie przyby-
szem z krainy wiecznej zimy na północy Drugiego Brze-
gu. Z powodu mojego pochodzenia Gąbka przyznawał
mi autorytet nawet wyższy niż Nice czy pułkownikowi.
Wcześniej służył w kompanii C porucznika Ouangi, ale
jako pierdolony rasista odmawiał wykonywania rozkazów
czarnego dowódcy. Został więc przeniesiony do mojej
kompanii E i w miarę możliwości powstrzymywał się
od okazywania pogardy wobec innych ras. Zdając sobie
sprawę z tego, jak bardzo zróżnicowana kulturowo była
moja jednostka, obawiałem się, że prędzej czy później
poleje się tu krew, ale jak dotąd udawało mi się utrzymać
tę bandę w ryzach, choć właściwie to Chi należała się cała
zasługa w tej kwestii. Kilka lat wcześniej, gdy awansowała
na sierżanta i Gąbka dowiedział się, że ma jej podlegać,
spędził parę dni, sarkając i skarżąc się wszystkim, że musi
słuchać rozkazów przedstawicielki „słabej rasy”. Wkrótce
potem kilku żołnierzy zobaczyło Gąbkę wychodzącego
z kwatery sierżant ze łzami w oczach i od tego czasu był
jej bezwzględnie posłuszny. W kompanii krąży wiele hi-
31
potez na temat tego, co się wtedy stało, niemal wszystkie
zawierają jakieś odniesienie do sił nadprzyrodzonych.
Na sam koniec, z trudem przełykając ostatni kęs żół-
tozielonego posiłku, możecie się znaleźć przed następu-
jącym dylematem: „Czy cenniejsze są dla mnie wysokie
umiejętności szermiercze czy raczej posiadanie choćby
śladowych ilości zdrowego rozsądku?”. Jeśli uznaliście
w tym przypadku zdrowy rozsądek za opcjonalny, to cał-
kowicie się zgadzamy, bo po wybraniu jeszcze czterech
solidnych i godnych zaufania ludzi dałem znać Chi, by
sprowadziła również Hienę i Parcha, którzy pełnili wła-
śnie karną wartę przy Gnojowisku, gdzie cały regiment
załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne. Ta dwójka pako-
wała się w kłopoty przy najprostszych zadaniach i nie
potrafiła zachować zimnej krwi nawet podczas jedzenia
drugiego śniadania, ale byli zarazem dwoma najlepszymi
mieczami kompanii (pomijając Ferrego, który znajdował
się w całkiem odrębnej kategorii). Jako ochroniarze mie-
li dość ambiwalentną wartość, bo stanowili dla swoich
braci większe zagrożenie niż jakikolwiek wróg. Sięgali
po broń pod każdym pretekstem i jak zaczęli siec, to
nie potrafili przestać. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby
przewidzieć, że przyczyną śmierci tych dwóch nie bę-
dzie starość, żołnierskie żarcie czy choroby zakaźne, lecz
własna głupota. No dobra, może trochę przesadziłem.
Statystycznie rzecz biorąc, można było z dużym praw-
dopodobieństwem założyć, że przynajmniej jeden z tych
kretynów umrze z powodu paskudnego żarcia, zanim da
się zabić przez własną niekompetencję. Do tego czasu
musiałem stale mieć ich na oku.
32
***
– Ten cynk przyszedł od Ifryta, prawda? – spytała
Chi. – Skąd możemy mieć pewność, że to nie pułapka?
Czyniłem akurat ostatnie przygotowania w mojej celi,
gdy zajrzała do mnie sierżant. Była już w pełni gotowa do
wymarszu, a w rękach trzymała lekką kuszę. Znała swoje
mocne i słabe strony, więc nigdy nie podjęła poważnej
próby opanowania walki wręcz, zamiast tego skupiając
się na doskonaleniu umiejętności strzeleckich. Nosiła
oczywiście krótki miecz przy pasie, ale głównie na pokaz.
– Głupie pytanie – odpowiedziałem, dopasowując lekki
pancerz, składający się z napierśnika i folg. – Oczywiście,
że nie mamy pewności.
– Źle mnie zrozumiałeś – obruszyła się Chi. – Mamy
wielu donosicieli, których słusznie darzymy ograniczo-
nym zaufaniem. Ale o Ifrycie wiemy na pewno, że sprze-
daje informacje jednocześnie obu stronom, a mimo to
zawsze pchamy się tam, gdzie nas wyśle. W końcu mu-
simy się sparzyć.
– Nika odpowiada za niego. Jak dotąd nas nie wy-
stawił i zdaniem pani kapitan on doskonale zdaje sobie
sprawę, że jeśli spróbuje to zrobić, to Siódmy Regiment
powiesi go za jaja.
– Nie wierzę, że Ifryt jest zdolny do racjonalnej oceny
swojej sytuacji. Gdyby faktycznie bał się skutków zadzie-
rania z niebezpiecznymi ludźmi, to nie kolaborowałby
jednocześnie ze wszystkimi stronami konfliktu. Wszy-
scy wiedzą, że to sprzedawczyk, i to tylko kwestia czasu,
33
kiedy jedna ze stron wreszcie straci cierpliwość i go zli-
kwiduje. Ale Ifryt wydaje się nieświadomy, że jego za-
chowania mogą pociągnąć nieprzyjemne konsekwencje.
– Do czego zmierzasz? – spytałem z irytacją. – Chcesz
mnie przekonać, że Dhuirceath byłoby przyjemniejszym
miastem, gdyby znaleziono tę gnidę w rynsztoku z po-
derżniętym gardłem? Jestem już po twojej stronie. Ale
tu chodzi o Varaka. Nika pójdzie każdym tropem, który
mógłby ją do niego doprowadzić, nieważne, jakie jest
źródło informacji. Poświęciłaby całą naszą kompanię,
żeby dorwać kogoś, kto dałby jej dojście do Kręgu.
Chi żachnęła się, a potem niechętnie zmieniła temat.
– Rozumiem, że z góry rezygnujemy z anonimowości
podczas tej akcji?
– Jakbyśmy się nie przebierali, biorąc Ugh i Gąbkę ze
sobą, równie dobrze możemy śpiewać hymn regimentu,
idąc ulicami. Nie ma szans, żeby ktokolwiek z miejsco-
wych dał się nabrać, że jesteśmy swoi. Za to grupa na-
jemnych żołnierzy wchodzących do burdelu nikogo nie
zdziwi. A potem wyważamy drzwi, spuszczamy wpier-
dol i wywlekamy jeńca siłą z kryjówki.
– Subtelny plan. A podobno siła nigdy nie jest najlep-
szym rozwiązaniem.
– Ktokolwiek to powiedział, nie miał zbyt wiele siły.
– Ty to powiedziałeś, trzy dni temu.
– To by się zgadzało. Nie jestem specjalistą od rozwią-
zań siłowych – przyznałem, nieco skruszony. – Od tego
mamy Ugh i Gąbkę.
Chi uśmiechnęła się ironicznie, bawiąc się naszyjnikiem
przedstawiającym coś w rodzaju oplątanego mackami oka.
– Co to jest? – spytałem, by zmienić temat.
34
– Symbol czegoś, w co już od dawna nie wierzę.
– Boga z twojej ojczyzny?
– Coś w tym rodzaju – zawahała się Chi. – Bóg to
złe słowo. Po drugiej stronie Gór Granicznych nie wie-
rzymy… oni nie wierzą w bogów w takim rozumieniu
jak tutaj. Mają zupełnie inne pojęcie istoty boskiej niż
wy. Nawet wyrażenie „istota boska” wprowadza w błąd.
Wszystkie wasze religie uparcie nadają bogom ludz-
ką postać. Niektórzy z nich od tej strony Gór wyznają
bóstwa niewidzialne i niepoznawalne, a mimo to myślą
o nich w ludzkich kategoriach, przypisują im intencje,
plany i zachcianki. Ludzie po drugiej stronie Gór wierzą
w coś mniej… jednostkowego.
– Rozumiem.
– Nie rozumiesz. W ogóle ci tego nie wyjaśniłam. Ten
język nie ma odpowiednich pojęć. Nawet w moim oj-
czystym ciężko byłoby to wyrazić. Zresztą… – żachnęła
się i wsunęła naszyjnik pod koszulę. – Minęło za dużo
czasu. Teraz ja sama już tego nie rozumiem.
Z tym akurat mogłem się utożsamić. Każdy członek
regimentu mógł.
Gerard, pułkownik regimentu, gardził wszelkimi sym-
bolami, zarówno o charakterze religijnym, jak sentymen-
talnym, ale nigdy nie zakazywał ich noszenia żołnierzom.
Nie musiał. Tylko nowi rekruci obnosili się ze świecideł-
kami zdradzającymi ich pochodzenie czy religię. Po kilku
latach zrzucali to wszystko i zostawiali na swoim ciele
tylko jeden symbol: tatuaż kąsającego węża owiniętego
wokół prawej ręki. Było to zresztą całkowicie zrozumiałe.
Służba w pułku rzucała ludzi w coraz to nowe, nieznane
35
rejony, gdzie byli traktowani jak obcy, intruzi, najeźdźcy,
nawet jeśli pracodawca regimentu twierdził, że te ziemie
prawnie mu się należały. Wobec nieustannego poczucia
obcości i zagrożenia, w oderwaniu od rodzinnych stron,
dawne wierzenia traciły swą moc. Bogowie dzieciństwa,
dawniej tak potężni, wydawali się śmieszni w tych dziw-
nych krajach, w których nie tylko nikt się ich nie bał, ale
nawet o nich nie słyszał. Kto więc mógł cię ochronić
przed zdradzieckim ciosem w plecy, przed poderżnięciem
gardła we śnie? Tylko kompani z oddziału. Komu inne-
mu można było zaufać, w kim innym pokładać wiarę?
W ten właśnie sposób obwieszony błyskotkami rekrut,
z kolorową chustą zawiązaną pod szyją, przeistaczał się
w odzianego całkowicie w regimentową czerń weterana,
wchodzącego do karczmy z podwiniętym prawym ręka-
wem, żeby wszyscy goście wiedzieli, kto za nim stoi i kto
spali całą wieś, jeśli choćby włos spadnie mu z głowy.
Chi wyszła, a ja w ślad za nią, narzucając na napier-
śnik kurtkę z wyszytymi symbolami regimentu na ra-
mionach. Nie zamierzałem dobrowolnie wystawiać się
na cel, więc mój strój nie miał żadnych oznak mojego
stopnia. Nie nosiłem też niczego, co przypominałoby mi
o kraju, w którym się urodziłem. Każdy element mojego
wyposażenia i ubioru trafił do mnie prosto z magazy-
nu Liczydła.
***
36
Ruszyliśmy krótko po zmierzchu. Nie musieliśmy się
kryć przed wzrokiem przechodniów, o tej porze w Dhuir-
ceath można było spotkać więcej patroli wojskowych niż
cywili i kolejny maszerujący oddział nie zwracał niczyjej
uwagi. Gdy dotarliśmy na miejsce, musieliśmy się jednak
wstrzymać, gdyż z burdelu akurat wytaczało się kilku pi-
janych erejskich żołnierzy. Teoretycznie byliśmy sojusz-
nikami, ale „prawdziwi Erejczycy”, szczególnie po kilku
piwach, lubili pokazywać najemnym żołnierzom, gdzie
ich miejsce, a ostatnie, czego potrzebowaliśmy w tej
chwili, to przypadkowa bójka. Szybko cofnąłem oddział
w głąb uliczki, którą nadeszliśmy, a sam ustawiłem się
na skrzyżowaniu, w cieniu znaku ulicznego, obserwując
żołdaków powoli wylewających się z budynku na chod-
nik. Tablica nad moją głową informowała, że znajduje-
my się na skrzyżowaniu ulic Kołowej i Wygwizdowej.
Z nadania gubernatora wszystkie oznaczenia uliczne po-
dawały nazwy w dwóch językach: urzędowym erejskim
i miejscowym. My dla własnej wygody zawsze używali-
śmy nazw erejskich, ale były one wtórne, przetłumaczone
z mniejszą lub większą wiernością z lokalnego oryginału.
O ile w centrum miasta, w okolicach uczęszczanych przez
gubernatorskich urzędników, tłumaczenia były z reguły
trafne i rozsądne, to na obrzeżach, w ubogich dzielnicach,
nazewnictwo stawało się bardziej… abstrakcyjne.
Trudno stwierdzić, czy wynikało to z przydzielenia
mniej zdolnych tłumaczy do mniej znaczących ulic, czy
z czystej złośliwości miejscowych. Klasyczny przykład
stanowiła ulica Zmysłowego Węgorza, położona koło
rybnego targu, na której od drobnych handlarzy można
37
było na własną odpowiedzialność kupić rozmaitej
świeżości ryby.
Królewscy żołnierze, słaniając się i przeklinając, wresz-
cie oddalili się w głąb ulicy Kołowej i dałem znak swo-
im, by ruszali. Chi wraz z trójką żołnierzy zajęła pozycję
przed wejściem do magazynu, a ja z pozostałą szóstką
wszedłem do burdelu. Lokal był pierwsza klasa, już
na wejściu odurzający oszałamiający widokami, zapa-
chami i dźwiękami, zarówno tymi wydobywającymi się
z instrumentów muzycznych, jak i tymi bardziej fizjolo-
gicznej natury. Poczułem, że poziom koncentracji moich
ludzi spada drastycznie.
Niemal natychmiast dopadła nas bajzelmama, prze-
sadnie umalowana, starszawa i nieco pulchna kobiecina.
– Ach, witamy, witamy dzielnych wojowników – za-
gdakała przymilnie. – Bardzo nas cieszą takie wizyty
grupowe. Czym mogę służyć?
– Przede wszystkim interesują nas wasze piwnice –
powiedziałem.
czął chichotać.
– W porządku, ale za perwersje trzeba dopłacić.
Zdębiałem na moment. Parch za moimi plecami za-
– Mam na myśli dosłowne piwnice, te pod budynkiem
– wyjaśniłem, starając się zachować poważny i groźny
wygląd. – Musimy przez nie przejść.
– Obawiam się, że to niemożliwe. – Bajzelmama po-
kręciła głową. – Te pomieszczenia są obecnie przez nas
użytkowane w sposób dość… intensywny.
– Chyba się nie zrozumieliśmy – powiedziałem lodo-
watym głosem. – To nie jest prośba.
38
Bajzelmama skinęła na wykidajłę, który z kąta przy-
słuchiwał się naszej rozmowie.
– Guir, mój drogi, pokaż naszym gościom, jak trafić
do wyjścia.
Osiłek postąpił krok do przodu, ale zanim zdążył co-
kolwiek zrobić, Ferre już był przy nim. Ledwie zareje-
strowałem jego ruchy, gdy błysnął nóż i strumień krwi
trysnął z szyi wykidajły. Po chwili żołnierz był już z powro-
tem na swoim miejscu, spokojnie wycierając nóż, a Guir
wykrwawiał się na podłodze z poderżniętym gardłem.
– Przyjrzyj się nam dokładnie – zwróciłem się do prze-
rażonej bajzelmamy. – Zastanów się dobrze, czy na pew-
no chcesz spróbować jeszcze raz. Bo niezależnie od tego,
ilu masz jeszcze takich osiłków na podorędziu, ta historia
skończy się twoim trupem dyndającym na latarni. A te-
raz zaprowadź nas do piwnic, my zrobimy swoje i nigdy
więcej nas nie zobaczysz, chyba że ktoś z nas zechce sobie
podupczyć na przepustce.
Przez chwilę stała nieruchomo, sparaliżowana stra-
chem, a potem z ociąganiem poprowadziła nas do piwnic.
Szybko okazało się, dlaczego tak niechętnie wpuściła nas
do tych pomieszczeń. Burdel najwyraźniej był bardzo wy-
dajnie zarządzany i nie pozwalano żadnemu kawałkowi
nieruchomości się zmarnować. Piwnice przeznaczono
więc dla gości o bardziej niekonwencjonalnych upodoba-
niach. Kiedy tam zeszliśmy, znaleźliśmy się nagle pośród
nagich mężczyzn i kobiet, biczowanych lub biczujących,
prowadzonych na smyczach, związanych sznurami bądź
przykutych kajdankami do ścian. Niektórzy z klientów
reagowali wstydem bądź strachem na nasz widok, ale
39
wielu uznało nas za część przedstawienia. Gdyby nie to,
że mieliśmy pilniejsze sprawy na głowie, na pewno przyj-
rzelibyśmy się dokładnie wszystkim obecnym i zapisali
nazwiska na poczet przyszłych szantaży. Może w przy-
szłości trafi się okazja, żeby ponownie odwiedzić to miej-
sce z notatnikiem i dobrą lampą.
Pomimo tłoku i kiepskiej widoczności dość szybko
przedostaliśmy się przez piwnice burdelu. Kilka razy
musiałem przywoływać do porządku Hienę i Parcha,
którzy nie byli w stanie się powstrzymać przed ma-
caniem mijanych prostytutek bądź naśmiewaniem się
z obnażonych klientów. Nie mogłem sobie przypomnieć,
dlaczego uznałem, że zabieranie ich ze sobą było do-
brym pomysłem.
Bajzelmama doprowadziła nas do solidnych, dębo-
wych drzwi, które stanowiły przejście do magazynu.
Wyciągnęła zza pazuchy klucz i przekręciła go w zam-
ku. Otworzyła wrota i sięgnęła po klucz, ale ja złapałem
go pierwszy.
– Dziękuję, to już wszystko – powiedziałem chłodno.
– Klucz będzie nam jeszcze potrzebny. Proszę się nie
martwić, zamknę drzwi od zewnątrz.
Przez moment sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar
się sprzeciwić, ale szybko się opamiętała. Przeszliśmy
przez drzwi i zamknąłem je za sobą na klucz, gdy już
wszyscy znaleźliśmy się po drugiej stronie.
Wchodząc do kryjówki podejrzewanego o konszachty
z buntownikami alchemika, rzecz jasna spodziewaliśmy
się kłopotów. Zakładaliśmy obecność licznych pułapek,
które mogłyby wywołać eksplozję pod naszymi stopami
40
albo przebić nas wysuwanymi ze ściany ostrzami. Wy-
obrażaliśmy sobie oblewający nas kwas albo otaczającą
nas chmurę trującego gazu. Spodziewaliśmy się również
uzbrojonych buntowników, gotowych bronić swojego
cennego sprzymierzeńca. Możecie więc wyobrazić sobie
nasze zaskoczenie, gdy zaraz po wejściu do magazynu zo-
staliśmy ciepło powitani przez nerwowego, gadatliwego
staruszka, który nie posiadał się z radości na nasz widok.
– Witam, zapraszam szanownych państwa! – zawołał
alchemik, widząc nasz oddział przeciskający się przez wą-
skie przejście, które zaprowadziło nas schodami z podzie-
mi magazynu do głównej hali. – Nawet nie wiecie, jak się
cieszę na wasz widok! Hip, hip, hurra! Niech żyją dzielni
wojacy z Erei! To nasze chłopaki są!
– Co kurwa? – wyrwało się Parchowi.
Mieliśmy przed sobą niskiego, zgarbionego starusz-
ka, ubranego w ognioodporny fartuch i osmaloną czap-
kę. Wszystkie włosy na jego głowie zostały wypalone,
a twarz miał usmarowaną sadzą.
– Tak, tak, rozumiem wasze zdziwienie – zagdakał. –
Czemu ten Varak cieszy się z przybycia Erejczyków? Czy
nie powinien rzucać w nich bombami? Czy nie powinien
uciekać? Nie, nie, nie, tak, tak, tak.
– Nie jestem pewien, czy nasza misja stała się właśnie
trudniejsza czy łatwiejsza – mruknąłem.
– Przybyliście mnie zabrać? – spytał Varak i nie czekając
na odpowiedź, kontynuował: – Dobrze, dobrze, dobrze.
Zabierzcie mnie stąd i to szybko. Narozrabiałem i bun-
townicy niezbyt mnie teraz lubią. Chętnie sprzymierzę
się z wami, Erejczykami. Przyda mi się dobra ochrona.
41
Nie macie chyba nic przeciwko wybuchom? E, widzę,
że wy nie z tych strachliwych. Na pewno się dogadamy.
Najwyraźniej jedyną formą oporu ze strony alchemika
miała być niekończąca się gadanina. Dałem znak Ferre-
mu. Ten podszedł do niego i szybkim ciosem pozbawił
go tchu, a następnie spokojnym ruchem wyciągnął z kie-
szeni przygotowany uprzednio przez Yorlana flakonik
i nasączył chustkę zawartym w nim płynem. Sprawnym
chwytem unieruchomił Varaka i przycisnął mu ją do
twarzy. Staruszek oklapł w jego ramionach i padł nie-
przytomny na ziemię.
– To… było znacznie mniej skomplikowane, niż się
spodziewałem – stwierdził ze zdumieniem w głosie Hie-
na. – I pomyśleć, że mógłbym teraz leżeć w moim łóżku.
Albo na podłodze w burdelu za ścianą.
– Nie martw się – powiedział beznamiętnie Ferre,
chowając chustkę do kieszeni. – Na pewno jeszcze coś
się spierdoli.
– Gąbka – odezwałem się i wskazałem na alchemika.
Gąbka z ociąganiem podszedł do nieprzytomnego
jeńca, podniósł go bez wysiłku i przerzucił sobie przez
ramię jak tobołek.
– Chcesz przeszukać budynek? – zapytał mnie Ferre.
– Nie, mamy to, co potrzebujemy.
– Wracamy przez burdel czy frontem?
– Burdel. Zakryjcie kapturem twarz Varaka, będzie
wyglądało, jakbyśmy nieśli pijanego kolegę.
Zrobili, jak kazałem, i wróciliśmy z powrotem do
podziemi. Ponownie przeszliśmy przez piwnice burdelu,
przyciągając zaskakująco mało uwagi. A potem, wedle
słów bezdusznego proroka, wszystko się spierdoliło.
42
Wspięliśmy się schodami prowadzącymi z piwnic zam-
tuza na parter i znaleźliśmy w głównej sali, przez któ-
rą przechodziliśmy już wcześniej. Tylko że tym razem
była pusta. Nigdzie nie widać było ani bajzelmamy, ani
prostytutek, ani klientów. Ostrzegawczy dzwonek za-
dzwonił w mojej głowie, ale mimo to ruszyliśmy w po-
przek pomieszczenia. I wtedy pułapka się zatrzasnęła.
Nagle jak spod ziemi wyrosło wokół nas kilkanaście
dziewczyn, każda trzymająca w rękach naciągniętą ku-
szę. Byliśmy na samym środku sali, otoczeni i komplet-
nie zaskoczeni. Innymi słowy, wykazałem się całkowi-
tym taktycznym kretynizmem. Dlaczego komukolwiek
przyszło do głowy, że to dobry pomysł powierzać mi
dowodzenie jednostką?
– To prawdziwy zaszczyt gościć przedstawicieli słyn-
nego Siódmego Regimentu w naszych progach – rozle-
gło się z góry. – To doprawdy szkoda, że poznajemy się
w tak przykrych okolicznościach.
Głos należał do kobiety, która stała na szczycie scho-
dów. Kobiety tak zjawiskowo pięknej i tak zmysłowo
ubranej, że mój nauczony doświadczeniem i przesiąk-
nięty cynizmem instynkt od razu zawołał: „Pułapka!”.
W samą
Pobierz darmowy fragment (pdf)