,,Tropy” – zbiór niezwykłych nowel Wydany w 1918 roku tom opowiadań zawiera utwory nasycone fantastyką i dziwnością. Autor wykreował w nich własny, niesamowity klimat, sięgając – oprócz groteski i raczkującego dopiero na polskim gruncie ekspresjonizmu – także po elementy surrealistyczne oraz symboliczno-baśniowe. Jego filozoficzna pasja i pragnienie dotarcia do Nieznanego, tutaj, na kartach ,,Tropów”, znalazła swe artystyczne odbicie. Każde z tych, skąpanych w atmosferze tajemniczości, opowiadań to swoisty trop, szyfr, wskazujący drogę. Być może drogę donikąd, być może na manowce… Opowiadania te nie udzielają żadnej odpowiedzi, pokazują tylko ludzi dotkniętych pewnym ,,nawiedzeniem”, pogrążonych w męce szukania i zmagania się niepewnością. A także bezsilnością ludzkiego umysłu i jego ograniczonym możliwościom poznawczym.
Darmowy fragment publikacji:
Redakcja i wstęp
Piotr Kitrasiewicz
JirafaRoja
Warszawa2005
© Copyright by Franciszek Mirandola
© Copyright by Jirafa Roja, 2005
Skład i łamanie: Tatsu
Projekt okładki: Natalia Gościniak
Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna S.A.
Wyłączny dystrybutor: FK Jacek Olesiejuk
ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
tel. (022) 862 38 20
www.olesiejuk.pl
ISBN 83-89143-37-2
Wydanie I
Warszawa 2005
4
Spistreści
Franciszek Mirandola: Nadzieje i przekleństwo. . . . . . . . . . . . . . . . 7
Zatruta studnia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17
Ulica Dziwna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23
Wolność. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31
Cel . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38
Pułapka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51
Świt . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 58
Pociąg nadzwyczajny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70
Gościniec dusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 80
Stary dom . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 108
Zamknięte . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 120
Chleb i woda . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 130
Hotel pod ideałem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 143
Dola. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 156
Drogowskaz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 164
Lux Perpetua . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 182
5
6
FranciszekMirandola:
Nadziejeiprzekleństwo
„Dał serię opowiadań fantastycznych, należących do najświet-
niejszych nowel, jakie wydała proza neoromantyczna. «Dziwność»
świata i koszmarnej doli ludzkiej, ujęte bądź realistycznie z do-
mieszką subtelnej ironii, bądź fantastycznie, otrzymały w prozie
Mirandoli wymowę świetnych sztychów literackich o groteskowo
wyrazistym rysunku”.
Tak napisał o „Tropach” wybitny polski historyk literatury, prof.
Julian Krzyżanowski w swojej monografii o dziejach literatury pol-
skiej z 1979 roku. Jest to jeden z bardzo nielicznych głosów wskazu-
jących na pokryte pyłem zapomnienia wybitne dzieło literackie autor-
stwa człowieka o ciekawej, choć bolesnej biografii i nietuzinkowej,
niemal renesansowej umysłowości.
Pigularz na Pegazie
Franciszek Pik urodził się 13 grudnia 1871 (niektóre źródła po-
dają mylną datę 1878) roku w Krośnie. Pochodził z rodziny o tra-
dycjach patriotycznych i… aptekarskich. Ojciec przyszłego autora
„Tropów”, Wojciech Pik, był krośnieńskim burmistrzem oraz wła-
ścicielem przekazywanej z pokolenia na pokolenie apteki ,,Pod Jed-
norożcem”. Matka pisarza, Maria ze Stacherskich, była bratanicą
wynalazcy lampy naftowej, Ignacego Łukasiewicza, także farma-
ceuty z Krosna. Młody Franciszek niewiele miał do powiedzenia,
jeśli chodzi o swój przyszły zawód. Tradycja rodzinna wymaga-
ła, żeby i on zarabiał na życie pracą w aptece czyli „pigularni” jak
sam z niesmakiem nazywał rodzinną profesję. Pod naciskiem matki
7
musiał porzucić naukę w gimnazjum i rozpocząć terminowanie do
zawodu u znajomego aptekarza w pobliskim Rzeszowie. Pod zdo-
byciu szlifów czeladnika, Franciszek wyjechał do Krakowa na stu-
dia farmaceutyczne. Ukończył je w 1893 roku zdobywając dyplom
magistra farmacji. Natychmiast jednak podjął kolejne studia, tym
razem filozoficzne. Rozpoczął je na Uniwersytecie Jagiellońskim,
a kontynuował na uczelniach w Heidelbergu, Berlinie i Paryżu. Dą-
żąc do poznania uniwersalnej prawdy, przebywał także w Anglii
i we Włoszech, a nawet dotarł do Indii, gdzie uległ fascynacji buddy-
zmem. Powrócił do kraju czyli Galicji u schyłku XIX stulecia. Bez
entuzjazmu podjął pracę zarobkową w rodzinnej aptece w Krośnie.
Z biegiem czasu zmieniał apteki i miejsca zamieszkania. Odziedzi-
czoną „pigularnię” oddawał w dzierżawę, a sam angażował się jako
farmaceuta w placówkach w Iwoniczu-Zdroju, Łącku, Stryju, Tym-
barku, Krakowie. Mówił, że chce lepiej zarabiać, ale nie zawsze
zmiany te szły w parze z faktyczną poprawą sytuacji materialnej.
Miały one raczej podłoże psychologiczne. Niespokojny duch młode-
go Pika wymagał ciągłych zmian otoczenia, nowych wyzwań i wra-
żeń, poczucia wolności i niezależności. Przez cały czas bowiem,
mieszając składniki chemiczne i lepiąc z nich pigułki, marzył o tym
co uważał za swoje życiowe powołanie, a była nim literatura.
W 1898 roku wydał pierwszy tom swoich wierszy: ,,Liber tristium”.
Były to nastrojowe liryki utrzymane w młodopolskiej konwencji, lecz
wyrastające ponad przeciętność, interesujące pod względem obrazo-
wania i rytmiki słownej. Nie zdobyły szerokiego rozgłosu, ale autor
zwrócił na siebie uwagę i wszedł do grona galicyjskich ,,cyganów ar-
tystycznych”, zwłaszcza do grupy krakowskich poetów i malarzy sku-
pionej wokół postaci filozoficzno-literackiego guru dekadentyzmu
jakim był pisarz i jeden z ideologów epoki, Stanisław Przybyszew-
ski. Oprócz walorów artystycznych „Liber tristium”, pewną rolę przy
zwróceniu uwagi czytelników na to dzieło odegrał literacki pseudonim
Pika. Franciszek, dobrał go sobie od nazwiska renesansowego pisarza
i humanisty włoskiego, Francesco Pico della Mirandoli. Tu Franciszek
Pik, tam Francesco Pico. Oczywiście żadnego powiązania z arystokra-
tycznym rodem włoskim nie było, ale młody Polak z zapadłej dziury
8
galicyjskiej nie miałby nic przeciwko, aby przypisać sobie taki rodo-
wód. Powieściopisarz Jerzy Bandrowski, brat Juliusza Kadena-Ban-
drowskiego, autora ,,Generała Barcza” i ,,Mateusza Bigdy”, wspo-
minał, że kiedyś dla żartu zwrócił się do Pika w pociągu per ,,panie
markizie”. Podobno sprawiło to Franciszkowi ogromną radość i nie-
którzy koledzy pielęgnowali w ten sposób jego snobizm mający pod-
łoże w trudnym do zamaskowania kompleksie niższości. W każdym
razie o ile dla farmacji istniał nadal Franciszek Pik, to dla literatury na-
rodził się Franciszek Mirandola, a nazwisko to na okładkach książek
intrygowało swoim obcym brzmieniem.
Mirandola publikował swoje utwory poetyckie w ogromnej ilo-
ści czasopism polskich, wychodzących nie tylko na terenie zaboru
austriackiego, ale i rosyjskiego, na ziemiach tzw. Kongresówki. Pi-
smem, w którym zadebiutował, był ,,Dziennik Krakowski”. Z bie-
giem lat dochodziły nowe tytuły, między innymi, ,,Życie”, ,,Krytyka”,
,,Nowa Reforma”, ,,Głos Warszawski”, ,,Naprzód”, ,,Głos Narodu”,
,,Robotnik”, ,,Świat”. W 1902 roku ukazał się kolejny tom jego wier-
szy zatytułowany po prostu ,,Liryki”. Odtąd nie wyda już książki po-
etyckiej, ale jako twórca da o sobie znać nowelami zebranymi w zbio-
rach ,,Tempore belli” (1916) i ,,Tropy” (1918). Do jego prozy jeszcze
powrócę, a na razie – dla dopełnienia obrazu Mirandoli jako poety –
popatrzmy jeszcze na jego twórczość zaangażowaną politycznie.
Na początku XX wieku pan Franciszek związał się z Polską Partią
Socjalistyczną. Pisał wiersze rewolucyjno-niepodległościowe (np. ,,Za-
huczał grzmot” czy ,,Warszawianka 1905 roku”), które ukazywały się
głównie w socjalistycznym ,,Naprzodzie” i ,,Robotniku” oraz w wy-
danej w 1906 roku w Krakowie antologii ,,Lutnia robotnicza”. Wier-
sze te ustępują jego utworom zawartym w obu tomach poezji. Warto-
ści artystyczne schodzą w nich na drugi plan na rzecz doraźnej agitacji
politycznej. Mają jednak artystyczny nerw i dobry rytm, co sprawiło,
że do niektórych z nich skomponowano muzykę i wykonywano na ze-
braniach i podczas manifestacji, a ,,Warszawiankę 1905 roku” Miran-
dola napisał do rytmu melodii ,,Warszawianki” Karola Kurpińskiego.
Zobaczmy jako ciekawostkę fragment jednego z tych zaangażowanych
wierszy Mirandoli, pod tytułem ,,Idziemy jako fala wód”.
9
,,Idziemy jako fala wód
Idziemy jako wicher po fali,
Iżbyście raz zadrżeli i poznali,
Co może lud”.
Pan Franciszek był także aktywnym działaczem PPS. Zbierał
składki na zakup broni dla rewolucjonistów z zaboru rosyjskiego,
a po jej nabyciu przechowywał podobno w swoim mieszkaniu kra-
kowskim istny arsenał. W czasie jednej z manifestacji na Rynku
Głównym spuścił z balkonu na Sukiennicach czerwony sztandar czym
naraził się policji i musiał na jakiś czas opuścić bohemę spod Wawe-
lu i powrócić do swoich aptekarskich zajęć. Polityczny okres w życiu
Mirandoli sprawił, że w czasach Polski Ludowej próbowano go cza-
sem zaklasyfikować jako poetę rewolucyjnego. Próby takie podjęły
trzy czasopisma: ,,Trybuna Literacka” w 1959 roku oraz ,,Poezja”
i ,,Nowiny Rzeszowskie” (oba w 1972 roku). O Mirandoli pisano jed-
nak sporadycznie, a jeśli już to głównie w prasie regionalnej.
Młodopolski okres życia i twórczości Mirandoli przypomniał w 1956
roku na łamach wychodzącego w Krakowie ,,Dziennika Polskiego”, Je-
rzy Pilecki, pisząc o autorze ,,Liber tristium” i ,,Tempore belli”:
,,Uczestnik gwarnych literackich zebrań ,,Paonu”, młodopol-
ski poeta z zadumą w oczach, w których czaił się zagadkowy niepo-
kój. W późniejszych latach, zgarbiony, z nieodstępnym papierosem
w ustach, zawsze jeszcze z hiszpańską bródką, lecz w wyszarzałym,
wytartym płaszczu, mocno zaaferowany, goniący po drobne zaliczki
do wydawców”.
Właśnie, drobne zaliczki… Dotykamy tutaj odrębnej dziedziny dzia-
łalności Mirandoli, dziedziny, która przyniosła mu największy rozgłos,
a zarazem stała się jego przekleństwem i przyczyniła do upadku.
Tłumacz na żebraczym wikcie
Mowa oczywiście o licznych pracach translatorskich pana Fran-
ciszka. Przygoda z mniej lub bardziej sławnymi dziełami poetów
i prozaików obcych rozpoczęła się w okresie Młodej Polski, a trwa-
10
ła do ostatnich chwil jego życia. Tłumaczył autorów niemieckich
(Goethe), francuskich (France, Rolland), angielskich (Kipling), bel-
gijskich (Maeterlinck), duńskich (Andersen), norweskich (Ham-
sun), szwedzkich (Bjornson, Lagerloef), indyjskich (Tagore). W su-
mie pozostawił po sobie około 300 tomów przekładów, a niektóre
z jego translacji wznawiane są i w naszych czasach, między innymi,
,,Cierpienia młodego Wertera” Johanna Wolfganga Goethego, ,,Colas
Breugnon” Romaina Rollanda, ,,Głód” Knuta Hamsuna, ,,Gosta Ber-
ling” Selmy Lagerlof. Te właśnie tytuły uchodzą za najbardziej udane
w dorobku tłumaczeniowym Mirandoli, który – po Tadeuszu Boyu-
Żeleńskim – był najbardziej znanym polskim tłumaczem. Zwłaszcza
w latach dwudziestych, kiedy to pan Franciszek porzucił twórczość
literacką, a nawet dającą mu materialne oparcie, choć znienawidzoną
pracę farmaceutyczną, i poświęcił się wyłącznie przekładom. To ostat-
nie dziesięciolecie jego życia było chyba najgorszym okresem. Oddaj-
my głos świadkowi tamtych wydarzeń, Stanisławowi Lamowi:
,,A z Franciszkiem Pik-Mirandolą, utalentowanym autorem ,,Tro-
pów” i bardzo pilnym tłumaczem, ile to przeróżnych było kawa-
łów z honorariami! Jeden jednak z tylu mniej lub więcej szablono-
wych utkwił mi specjalnie w pamięci. Wygrzewałem się z Mirandolą
na słońcu w tak zwanej ,,Dużej Ziemiańskiej”, która w latach 1918-
1923 mieściła się na rogu ulicy Kredytowej i placu Małachowskie-
go. Popijamy białą kawę z kremem i zajadamy się napoleonkami,
co do których upewnia się nerwowo Mirandola: ,,Ale to wy płacicie,
bo ja feniga nie mam przy duszy” (…) próbuje zaciągnąć ,,pożyczkę
osobistą” w owych słynnych ówczesnych markach, wymieniając jakąś
astralną sumę, w rzeczywistości odpowiadającą dwóm biletom tram-
wajowym i pudełku papierosów. Zrobiwszy tę transakcję, jest wprost
wniebowzięty, kiedy tu nagle jak spod ziemi wyrasta Jakub Mortko-
wicz (znany wydawca warszawski – przyp. P.K.) i stając przy stoliku
zwraca się do Mirandoli: ,,Ach, dobrze, że ja pana widzę, panie Fran-
ciszku, co słychać z tym przekładem Cervantesa, na który dałem panu
tysiąc marek przed pół rokiem?”. Biedny Mirandola sposępniał, małe
oczki zaczęły mu szybko biegać, powyszarpywana bródka jeżyć się;
podnosząc głowę ku przybyłemu, jakby z głupia frant powiada: ,,I pan
11
miałby sumienie wymagać ode mnie, abym ja za te marne tysiąc ma-
rek na starość zaczął się uczyć po hiszpańsku?” (Stanisław Lam: „Ży-
cie wśród wielu”. Warszawa 1968)
Zwróćmy uwagę na to ,,zaczął się uczyć”. Lam ujawnia bowiem
mało znane kulisy działalności przekładowej Mirandoli. Na pozór,
podobnie jak jego renesansowy imiennik, był on lingwistą, poliglo-
tą, znał i tłumaczył z tak wielu języków! Okazuje się, że jednak tylko
z jednego – niemieckiego. Poznał go Franek Pik już w młodości jako
mieszkaniec Galicji i obywatel austriacki, a potem wyszlifował i opa-
nował w sposób biegły podczas studiów w Heidelbergu i Berlinie.
Tłumaczeń z literatury światowej dokonywał z ich niemieckich prze-
kładów. Tak było z autorami francuskimi, angielskimi, skandynawski-
mi… Na szczęście tłumacze niemieccy słynęli z dokładności i precy-
zyjności, możemy więc przyjąć, że przekłady przekładów zachowały
w dużym stopniu ducha oryginału.
Lata dwudzieste to okres narastającej biedy w życiu Mirandoli.
Pracował dużo mozoląc się dniami i nocami nad tłumaczeniami, a za-
rabiał bardzo niewiele. Wydawcy płacili mu marnie, a szczególnym
sknerą był pod tym względem właściciel i redaktor poznańskiego Wy-
dawnictwa Polskiego, Rudolf Wegner. Wydawał on dobrze rozcho-
dzącą się serię pod nazwą „Biblioteka Laureatów Nobla”, do której
tłumaczenia wykonywał właśnie Mirandola. Wegner płacił grosze,
a Mirandola, bojąc się utraty licznych zamówień, nie protestował, lecz
starał się wywiązywać ze wszystkich zobowiązań. Pracował szybko
i nie zawsze dobrze. Wytykano mu różnorodne błędy leksykalne i filo-
logiczne, a zwłaszcza wynikającą z pośpiechu niechlujność. Ale wy-
dawca drukował te tłumaczenia byle szybciej nie poddając ich zapew-
ne żadnej adiustacji, płacąc panu Franciszkowi grosze. A on, z jakąś
iście franciszkańską pokorą, przyjmował je bez protestów, nie zrywał
współpracy z krwiopijcą i jeszcze podobno – jak wspominają świad-
kowie – był zadowolony. Ale coraz więcej pił. On, który nigdy nie
gardził kieliszkiem, teraz coraz częściej wydawał zarobione i poży-
czone pieniądze właśnie na alkohol.
Mirandola zmarł w Krakowie 3 czerwca 1930 roku w skrajnej
biedzie. Kilka dni wcześniej uczestniczył w pogrzebie swojego przy-
12
jaciela Władysława Orkana, który także głodował. Dwa dni przed
śmiercią autora ,,Tropów”, on i jego żona Elżbieta, prawdziwa i wier-
na miłość jego życia, otrzymali wymówienie mieszkania z powodu
nie płacenia czynszu. Groziła im eksmisja (mieszkali przy ul. Feli-
cjańskiej). Wprawdzie urząd Miasta Krakowa przyznał Mirandoli za-
pomogę, ale śmierć była szybsza niż urzędnicy magistratu. Pieniądze
otrzymała wdowa. Pisarza pochowano na cmentarzu Rakowickim.
Śmierć Franciszka Mirandoli wywołała na łamach ówczesnych gazet
dyskusję na temat warunków w jakich egzystowali ludzie pióra. Oskar-
żano lokalne i państwowe władze o obojętność, przytaczano nazwiska
innych literatów (m.in. Orkana, Przerwy-Tetmajera), którzy podobnie
jak Mirandola umarli albo nadal żyli w tragicznych warunkach.
Przyjaciel Mirandoli, redaktor ,,Naprzodu”, Emil Haecker po-
święcił mu wspomnienie pośmiertne na łamach swego czasopisma:
,,Bezpośrednio pod wstrząsającym wrażeniem śmierci przyjaciela,
nie jestem zdolny do przeprowadzenia dokładnej analizy jego twór-
czości, ale niepodobna mi uchylić się od wskazania na główne skład-
niki jego poglądu na świat i życie. Posiadał gruntowne wykształcenie
przyrodnicze, był przekonanym darwinistą, pod względem przekonań
społecznych socjalistą, zarazem na jego umysłowość potężny wpływ
wywierała filozofia indyjska oraz filozoficzne systemy Schopenhauera
i Nietzschego. Bardzo muzykalny, był entuzjastycznym wielbicielem
Wagnera, który także jako poeta i myśliciel wycisnął na nim głębokie
piętno. Przytem żywo interesowały Mirandolę zagadnienia podświa-
domego życia duszy: interesowali go zwłaszcza Karol du Prel i Hu-
ebbe-Schleiden, którego czasopismo ,,Sphinx” abonował. Ulubionymi
jego pisarzami byli romantyk niemiecki Novalis i moderniści francu-
scy Verlaine i Jules Laforque, których poezję tłumaczył”.
Wynalazca i prekursor
Pisząc o życiu i rozlicznych zainteresowaniach Mirandoli nie
sposób nie wspomnieć o jego pasji wynalazczej. Wiemy, że zapro-
jektował i zbudował niezwykły instrument muzyczny łączący zasa-
13
dy fortepianu z efektem muzyki skrzypcowej. Niestety, z niejasnych
przyczyn wynalazek ten nie został opatentowany i nie doczekał się
rozpowszechnienia. Podobnie wszechstronny był Francesco Pico del-
la Mirandola. Ach, jak bardzo Franciszek Pik chciał dorównać swoje-
mu włoskiemu ideałowi i ,,krewnemu”.
Wróćmy jednak do prozy Mirandoli. Wydał on dwa zbiory opowia-
dań, drukowanych wcześniej w czasopismach. Pierwszy zbiór nosił ty-
tuł ,,Tempore belli” i ukazał się w 1916 roku. Zawarte w nim utwory
dotyczyły I wojny światowej. Autor skupił się w nim na klimacie i at-
mosferze pożogi, apokaliptycznej zagłady, okrucieństwie i spustoszeniu
jakiego wojna dokonała w ludzkich sercach i umysłach. Mirandola ucie-
kał się do nieczęstego na polskim gruncie sięgania po elementy irracjo-
nalne, fantastyczne, posługiwał się groteską oraz cechami zaczerpnięty-
mi z raczkującego dopiero w naszej literaturze ekspresjonizmu. Drugi
zbiór – zatytułowany właśnie ,,Tropy” – został wysoko oceniony przez
niektórych krytyków i badaczy literatury. Jest w nim większe nasycenie
fantastyką i dziwnością. Mirandola wykreował w tych nowelach wła-
sny, niesamowity klimat sięgając – oprócz groteski i ekspresjonizmu
– także po elementy surrealistyczne oraz symboliczno-baśniowe. Jego
filozoficzna pasja i pragnienie dotarcia do Nieznanego, tutaj, na kar-
tach ,,Tropów”, znalazła swoje artystyczne odbicie. Każde z tych, ską-
panych w atmosferze tajemniczości, opowiadań to swoisty trop, szyfr,
wskazujący drogę. Być może drogę donikąd, być może na manowce.
Opowiadania te nie udzielają żadnej odpowiedzi, pokazują tylko ludzi
dotkniętych pewnym ,,nawiedzeniem”, pogrążonych w męce szukania
i zmagania się z niepewnością. A także bezsilnością ludzkiego umysłu
i jego ograniczonym możliwościom poznawczym.
Stosunkowo nieliczni przeczytali ,,Tropy”. Jeszcze mniej było
tych, którzy o tej książce napisali. Niektórzy nie wiedzieli za bardzo
o czym piszą. Na przykład, Stanisław Wasylewski, kreśląc w ,,Kurie-
rze Poznańskim” wspomnienie pośmiertne o Mirandoli nazwał ,,Tro-
py” tomikiem wierszy. Natomiast cenny esej dotyczący jego twór-
czości ukazał się na rok przed śmiercią pisarza. W publikacji Jerzego
Eugeniusza Płomieńskiego pt ,,Franciszek Mirandola. Poeta-nowelis-
ta-tłumacz” czytamy o ,,Tropach”:
14
,,Zawierają w długim cyklu głębokich parabol i nowel symbolicz-
nych odwieczne pytanie na temat celu, przeznaczenia i dróg ideału
człowieka. Triumfalny optymizm poety, wierzącego w narodziny no-
wego człowieka bierze górę w tej księdze myśli nad chwilowym pe-
symizmem niedawnego widza i świadka wojny światowej. W książ-
ce całej panuje wszechwładnie nastrój fantastyki. Realizm jest w niej
świadomie wyciszony, przeduchowiony. W ,,Pociągu nadzwyczaj-
nym” ujarzmia ta sama prawie sugestywna, tajemnicza atmosfera
,,Niewidzialnego”, którą w kilka lat później wyczaruje w swoim nie-
zapomnianym ,,Demonie ruchu” Stefan Grabiński. Jako rodzaj arty-
stycznych akcesoriów wyprzedzają ,,Tropy” polski ekspresjonizm. Aż
dziwne, że krytyka nie zauważyła prawie tego utworu, który jest jed-
nym z najgłębszych przemyśleń filozoficzno-literackiego zagadnienia
regeneracji moralno-duchowej powojennego człowieka” (Lwowskie
Wiadomości Muzyczne i Literackie, 1929)
* * *
,,Tropy” nie doczekały się wznowienia od ich pierwszej edycji
w 1918 roku. Podobnie zresztą jak inne oryginalne dzieła Mirando-
li, zarówno prozatorskie, jak i poetyckie. Pamiętamy go tylko jako
pracowitego i obfitego tłumacza z literatur europejskich. Chyba nie-
słusznie. Spuścizna literacka tego galicyjskiego aptekarza, który po-
rzucił bezpieczny kawałek chleba, żeby poświęcić się sztuce literac-
kiej, co zakończyło się dla niego tragicznie, warta jest przypomnienia.
I docenienia.
Piotr Kitrasiewicz
15
16
ZATRUTASTUDNIA
Łan niezmierzony leżał pod żarem słońca. Na puszystym dywanie
wybielałego od promieni złota uwijali się żeńce.
Człowiek z wiadrem siedział na cembrowinie studni i spozierał
zadumany wokół.
Miał przykaz poić wszystkich spracowanych, gdy pić zapragną.
To był jego urząd. Ochotnie wziął sznur z rąk poprzednika, który
odszedł zwolniony ze służby we właściwym czasie.
Silnemi ramiony pełnił wiadro dobytą z głębi ziemi krystaliczną
wodą.
Przychodzili rozradowani, świadomi, że pracują, jak trzeba, i chło-
dzili czoła na powiewie wiatru, nim usta przytknęli do wody.
Przychodzili też, okryci kurzem drogi wędrowcy ze stron wi-
dać dalekich, nie będący pracownikami na złocistym łanie. Twarze
ich były obce, ubiory nieznane, mowa dziwna.
I tym dawał pić wedle przykazu.
Zgłaszali się też próżniacy, szydzący z pracowników, ciskający im
słowa szydercze. Spragnione ich usta pożądały napoju.
I tym dawał wedle przykazu.
Najchętniej nachylał wiadro ku ustom dzieci zgrzanych, spoco-
nych, zmęczonych zbytkami.
Poił spragnionych, bo ten był cel życia jego. A że myśli jego nie
zajmowało w zupełności to zajęcie, przeto pozwalał im krążyć, gdzie
chciały.
Zrazu latały wokół ponad łanem i przyglądały się żeńcom.
Byli tam młodzi chłopcy, chylący się elastycznie ku ziemi,
dziewczęta w jasnych strojach roześmiane i zalotne, starzy ludzie
osiwiali w pracy, poglądający często ku niebu, kobiety wiekowe
17
w czarnych szatach, szepczące pacierze. Łzy padały gęsto z oczu
tych kobiet, a spojrzenia szukały raz po raz mogił, kędyś w łanie ży-
cia skrytych.
Byli tam kapłani, głoszący nauki pracującym. Podnosili ręce nad
pochylonemi głowami, darząc pracowników błogosławieństwem nie-
biosów. Nie brakło też kramarzy z pudłami, pełnymi tandety, i wrza-
skliwych skoczków, zachęcających do wesołości.
Wróciwszy z ponad łanu, myśli usiadły na cembrowinie studni,
pytając:
— Gdzie teraz polecimy?
— Lećcie wzdłuż gościńców dalekich, snujących się bezmiarem
widnokręgu.
Poleciały.
Wzbiły się zrazu w niebo, by obrać kierunek, potem ruszyły każda
w inną stronę świata. Człowiek z wiadrem pełnił tymczasem dalej swą
powinność, w duszy miał przytem wielką ciekawość, co mu też jego
myśli przyniosą. Siedział i pracował i tak był zajęty, że nie spostrzegł,
iż jedna z myśli nie poleciała wraz z innemi, ale siedziała na cembro-
winie niepewna i zakłopotana, strzepując jeno czasem skrzydełkami.
— Czemu zostałaś tutaj? — spytał, spostrzegłszy ją nagle.
— Chcę się udać gdzieindziej! – odpowiedziała.
— A dokądże się to chcesz udać?
— Chcę zejść w głąb studni.
— Po co?
— Chcę poznać, skąd płynie woda, chcę przebyć całą drogę źró-
dła i widzieć, gdzie jego początek.
— Więc idź!
— Nie mogę tam zejść gołębiem. Przyzwól mi przemienić się
w maleńką rybkę, albo pajączka wodnego, albo kreta, lub inne jakie
stworzenie, tak, bym mogła zaspokoić me pragnienie.
— Dobrze! — odparł — daję ci moc przybierania postaci, jakich
ci będzie potrzeba. Idź i opowiedz coś widziała.
Znikła, plusnąwszy we wodę, a człowiek z wiadrem pracował da-
lej, bardziej jeszcze niż przedtem ciekawy na to, co mu jego myśli
przyniosą, i spoglądał często w dal, ku skrajowi widnokręgu.
18
Gdy tak patrzył, ujrzał nagle daleko na równi jakąś postać idącą
w jego stronę.
Nieznajomy był biało odziany i połyskiwał na tle zieleni, jak ob-
łok srebrzystego oparu.
Ale obowiązek nie pozwolił Człowiekowi z wiadrem wpatrywać
się długo w oddal. Zgłaszali się ludzie, których musiał napoić.
Pracował wytrwale. Wszyscy jednak, którym przychylał wiadra,
wydali mu się teraz mniej piękni, mniej godni. Dostrzegał brud ich rąk
i twarzy, rzucały mu się w oczy ślady wyuzdania w ich rysach, w pod-
krążonych oczach widział szał cielesny, w drżeniu rąk, skutek nało-
gów brzydkich. Młodzieńcy wydali mu się łakomymi samcami, ludź-
mi żądnymi uciech, dziewczęta rozpustnicami. Starcy wyglądali na
skąpców i bezmyślne ruiny, wiekowe kobiety na pozbawione czucia
i pobożności dewotki, kapłani nawet przedstawiali mu się teraz bez
wiary, bez zdolności do uniesień… świat mu cały zbrzydł i zczerniał
w oczach.
Pragnął, by nastała chwila spokojna, kiedy będzie mógł zobaczyć,
co się stało z dziwnym nieznajomym.
Gdy napoił ostatniego, postawił puste wiadro na cembrowinie,
wstał i przysłoniwszy oczy ręką zapuścił spojrzenie w dal.
— Bądź pozdrowiony!
Głos jakiś rozebrzmiał tuż obok.
Spojrzał zdumiony i zobaczył, że nieznajomy siedzi na wielkim
kamieniu przy studni.
Skłonił się przed nim głęboko. Potem ujął silnemi ramiony linę
i wyciągnął świeżej wody.
Pochylił wiadro ku jego ustom.
Nieznajomy uczynił gest odmowny.
— Nie piję tej wody — powiedział.
Człowiek z wiadrem stał zadziwiony i patrzył na przybysza, a im
dłużej patrzył, tem bardziej rosło jego zdumienie.
Szata nieznajomego biała była i połyskiwała, jak srebro, mimo da-
lekiej wędrówki czysta, niepokalana. Spadała z jego ramion w prze-
cudnych fałdach, niepodobna zgoła do ubiorów ludzi współczesnych.
Ni rąbek jej dolny nawet nie nosił śladu pyłu lub błota, iż wydawało
19
się, że nieznajomy nie dotyka stopami ziemi, ale unosi się ponad nią,
jak anioł.
Kapelusz złożył na trawie.
Twarz jego okalały długie, ciemne włosy, spadające w kędziorach
na ramiona.
A twarz sama…
Człowiek z wiadrem wpatrywał się w tę twarz długo. Zrazu zgoła
nieznana, coraz mu się wydawała bliższą, bardziej pamiętną, podob-
niejszą do twarzy zapamiętanych kiedyś…
— Znasz mnie? — spytał nieznajomy.
— Nie wiem… coś sobie przypominam… — odparł z wahaniem.
Potem dodał: — Wyglądasz panie, jak ktoś znany mi…
— My wszyscy mamy podobne rysy… wszyscy…
— Któż to wy jesteście? — spytał.
— My wszyscy, nie pijący tej wody! – odpowiedział przybysz.
W tej chwili szum się rozległ w powietrzu nad głowami rozma-
wiających.
Człowiek z wiadrem spojrzał w górę i zobaczył stadko gołębi.
Były to jego myśli, które wróciły z drogi.
Sfrunęły na dół i przypadły do kolan nieznajomego, tuląc się doń
miłośnie.
Brał je łaskawie po kolei i przyciskał do piersi.
Od dotknięcia jego rąk i szaty stawały się srebrzyste i piękne.
Gołębie opowiadały, co widziały.
Jak daleko sięgnąć mogły wzrokiem, wszędy na całym świecie pra-
cowali ludzie. Ścinali lasy, karczowali poręby, drążyli się w głąb ziemi,
szukając kopalin użytecznych, inni zaś, pozornie nic nie czyniąc, wytę-
żali myśl nad sprawami świata, albo znów dumali o tem, żali w zaświa-
tach, w przepastnych głębiach przestrzeni, znajdują się twory podobne
ludziom, stworzone na ich podobieństwo. Znów inni zatapiali się w py-
taniach o początku i sensie świata, byli zaś i tacy, którym ponad wszyst-
ko stało prawić, jak to żyć trzeba poczciwie i zgodnie z wolą bożą.
Wszędy zaś, przy każdej gromadzie siedział zawsze Człowiek
z wiadrem i poił spragnionych wodą dobytą z głębi ziemi, wspólnej
rodzicielki wszystkich.
20
Gdy to mówiły gołębie, zjawili się u studni ludzie, pić żądający.
Człowiek z wiadrem wstawał niechętnie i napoił ich, a oni odeszli.
Ale zbrakło wody dla ostatniego.
Człowiek z wiadrem musiał znowu napracować się nie mało, nim
naciągnął wody.
Gdy wiadro stanęło na cembrowinie, nagle plusnęło coś i wysko-
czyła na trawę maleńka, złocista rybka.
Poderwała się raz jeszcze w górę i przemieniła nagle w skrzydla-
tego gołębia, który usiadł na cembrowinie studni.
Gołąb był zadyszany i drżał ze zmęczenia, czy strachu.
— Opowiadaj! — ozwał się nieznajomy.
Człowiek z wiadrem pochylił się ku niemu i szepnął:
— Panie… może lepiej będzie zaczekać, aż ten oto, nasyci się
i odejdzie.
— On nie zrozumie… — odparł nieznajomy. On nawet nie widzi
mnie, ni tego gołębia, ani słów, jakie zamieniamy, nie pochwyci. Nie
znasz widzę ludzi…
— „O panie! — zaczął gołąb. – Przybierałem różne postaci
i dotarłem wszędy, gdzie dotrzeć może myśl człowieka. Posuwałem
się pod bieg wody, zaglądając wszędy, skąd się sączy, choćby jed-
na kropla. Przy samej studni toruje sobie drogę źródło przez wiel-
ki, stary grobowiec, opłukując kości poległych w jakichś dawnych
zapasach, powyżej jest złoże zbroi zardzewiałych, kopii i mieczów
starożytnych. Widziałem, jak krew ludzka miesza się z wodą, jak
w nią wsiąkają ostatnie westchnienia konających, ich klątwy i ból.
Płynie poprzez zaciśnięte pięści i zakamieniałe serce, opłukuje czar-
ne zgliszcza popalonych wsi i miast, napawa się słonemi łzami sie-
rót i wdów. Przez całą drogę nie spotkałem najmniejszej przestrzeni,
gdzieby źródło płynęło przez nietknięte niedolą ludzką pokłady. Czy
starsze, czy młodsze mijałem warstwy, wszędy widziałem, jak woda
zabiera i unosi z sobą ślady bólu i grzechu, jak się pełni trucizną
okropną, trupim zakaża się jadem.
Granitowych chyba starych skał dawnych epok sięgnąćby musia-
ło źródło, by dotrzeć do czystych, nieskalanych miejsc, pozostałych
z czasów, kiedy nie było człowieka na ziemi.
21
Ale stamtąd nie biją źródła. Nieprawdą jest, że woda czyści się
ciekąc przez ziemię. Krystaliczność jej, to pozór tylko. Żadna nauka
nie wykryje składników, jakie zawiera. Czyż można to zbadać?
O, zaprawdę teraz wiem dobrze, że ludzie stąpają po zmarłych,
karmią się ich ciałem i piją ich ból i ich grzech.
I dlatego są, czem są”.
Gołąb zamilkł, a Człowiek z wiadrem obrócił wzrok na niezna-
jomego.
Siedział zamyślony.
Nagle stuknęło coś.
Obejrzeli się obaj.
Spragniony objął ciężkie naczynie i przyłożył usta do jego brzegu.
Człowiek z wiadrem rzucił się ku niemu, chcąc mu wzbronić na-
poju.
— Niech pije… niech pije! — powiedział nieznajomy i dodał: —
Czyń, co ci zostało przykazane.
— Jakoż to będę mógł teraz czynić, o panie? — Jęknął boleśnie
Człowiek z wiadrem. – Jakoż to będę mógł teraz czynić?
— Będziesz mógł czynić przez cały czas, jaki ci został przezna-
czony, jeśli zaprzestaniesz gołębie wypuszczać swobodnie, gdzie im
się latać spodoba.
Wstał z kamienia, skinął mu przyjaźnie głową i odszedł z wolna.
Za chwilę majaczył już tylko, jak opar srebrzysty na bezkreślnej,
szafirowej dali.
22
Pobierz darmowy fragment (pdf)