Darmowy fragment publikacji:
Trzech, a nawet czterech
Prezydentów
Ronald Yust
Trzech, a nawet czterech
Prezydentów
e-book
ASTRUM
M E
A
www.astrummedia.pl
W R O C Ł A W
D
I
© Copyright e-book ASTRUM MEDIA Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone
Opracowanie redakcyjne
Joanna Kotowska
Redakcja techniczna
Elżbieta Bursztynowicz
Ilustracja na okładce
Włodzimierz Kisiel
Projekt okładki
Jerzy Michalski
Wydanie I
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana,
w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób,
włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu
innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy
(art. 116, 117 Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych
z dn. 4.02.1994 r.)
Zamówienia na książki można składać na kartach pocztowych
lub przez Internetową Księgarnię Wysyłkową
www.wydawnictwo-astrum.pl
Zapraszamy do zakupu naszych książek, multimediów,
słuchowisk, poezji śpiewanej w formie e-booków i e-audiobooków
na platformach cyfrowych, m.in. www.virtualo.pl
Nasz adres
ASTRUM MEDIA Sp. z o.o.
50-374 Wrocław, ul. Norwida 19/6
e-mail: handlowy@astrum.wroc.pl
tel. 530 773 420
ISBN 978-83-63758-48-6
* * *
Orzelski dyszał ciężko dźwigając na kamizelce kuloodpornej
dwa pistolety i kilka przydatnych nowoczesnych gadżetów. Nie wy-
zbył się starych przyzwyczajeń z czasów, gdy był komandosem. Za-
pomniał tylko, że nie miał już trzydziestu lat. No i z czasem też
znacznie przytył, choć nie chciał się do tego przyznać. Przekonywał
kolegów, że wszystkie oponki i zwały ciała na ramionach to wielkie,
ukształtowane podczas wytężonych treningów, mięśnie. Mimo to kon-
dycją i sprawnością mógłby przewyższyć niejednego młodego poli-
cjanta. Zwłaszcza, że miał lata doświadczeń.
– Szybciej, kurwa! Ruchy-ruchy! To nie spacer po lesie!!! –
krzyknął pod adresem człowieka ze związanymi z tyłu dłońmi i wor-
kiem na głowie, którego pędził przed sobą jak barana na rzeź.
Ledwie dyszał i po drodze ocierał strugi potu, jednak nie zwal-
niał ani odrobinę i nieustannie poganiał swego jeńca.
Nieco odetchnął, gdy zbliżyli się do czarnej furgonetki, ale wciąż
nie zmniejszał tempa.
– W dół łeb, schylaj-schylaj, bo se go rozwalisz! – krzyknął
pospiesznie wpychając związanego do środka i wskakując za nim.
– Ruszaj! No ruszaj, kurwa! Biegiem, na co czekasz?! – odwrócił
się do kierowcy jednocześnie krępując nogi człowiekowi z workiem
na głowie.
Furgonetka ruszyła z piskiem opon i skrępowane ciało porwa-
nego zaczęło się obijać po wnętrzu auta. Dało się słyszeć stłumione
jęki. Dopiero wtedy Orzelski nieco się uspokoił. Usiadł wygodnie na
5
podłodze, wygrzebał spod siedzenia jakiś stary podkoszulek i otarł
dokładnie pot z czoła, a następnie przetarł też dłonie.
„A dobrze ci tak, masz za swoje” – pomyślał Orzelski. – „W ogó-
le mi ciebie nie żal. Żal mi tylko samochodu, żebyś nie narobił wgnie-
ceń, ale ciebie – ani trochę. Tobie też nikogo nie było żal. Tyle ludzi…
do piachu… Moja córka – Anetka do tej pory nie otrząsnęła się po
tym, jak nad Smoleńskiem zabili jej narzeczonego. Młody, zdolny,
obiecujący… w sierpniu mieli się pobrać… a teraz dziewczyna tylko
płacze po nocach, a za dnia udaje, że zapomniała, że wszystko jest
w porządku...”
– Ty, sprawdź, czy on oddycha – odezwał się chudy kierowca.
Zwano go Bokserem, trochę dla śmiechu, a po części ze względu na
sportowe zapędy.
Zdawało się już, że zgubili pościg.
– Gówno mnie to obchodzi, może nawet tu zdechnąć! – odparo-
wał Orzelski bez zastanowienia.
Po chwili jednak się zreflektował i szturchnął leżącego butem.
– Ty, hrabia litewski, żyjesz? – zapytał sarkastycznym tonem.
Związany zaczął coś mamrotać, wyć, i miotać się jak dżdżownica.
– Nic mu nie będzie do samej śmierci! – krzyknął w stronę kie-
rowcy. – Gdyby to ode mnie zależało, ubiłbym go na miejscu jak
psa… ale chyba lepiej, żeby się najpierw trochę pomęczył…
– No co ty?! Głowę państwa?! Przecież jaja nam za to pourywa-
ją… – odparł płochliwie kierowca i znowu docisnął pedał gazu.
Wjechali właśnie do lasu, ale z dala dobiegał już huk śmigieł
helikopterów. Orzelski wyciągnął komunikator i nadał krótką wia-
domość: „Jesteśmy na dwa kilometry. Otwierać. Mamy Gajowego!”
Potem zwrócił się do kierowcy chwytając się ławki, żeby nie upaść
z powodu prędkości:
– Ale ty głupio gadasz! Zupełnie, jakbyś nie wiedział, co się stało
ze Sławkiem Potulickim. No wiesz, czy nie?!
6
Kierowca tylko skinął głową dodając gazu i wymijając drze-
wa. Specjalnie unikał leśnych dróg, by trudniej było ich wypatrzyć
z góry.
– Wszyscy wiedzą – odparł Bokser udając obojętność.
– No co ty, Bokser, wymiękasz?! – krzyknął mu znowu do szo-
ferki. – A co my mamy do stracenia?! I tak nas powieszą za jaja!
Wszyscy jesteśmy przecież na liście do utrącenia. Wszyscy wiemy za
dużo i za to pójdziemy do piachu w krótkim czasie. Czy tak, czy tak.
Chcesz siedzieć na dupie i bezczynnie czekać na wyrok? Jakoś w to
nie wierzę… A tak, to przynajmniej będę wiedział, za co popełnię
samobójstwo pod celą – argumentował Orzelski.
– Ciiiii! – syknął Bokser. – Przecież on wszystko słyszy. Niepo-
trzebnie nas dekonspirujesz, przecież on wszystko wygada i będą nas
mieli na talerzu.
Orzelski roześmiał się kwaśno i kopnął związanego przez worek
w to miejsce, gdzie według niego znajdowała się głowa. Nie krył przy
tym satysfakcji.
– A co on może komu powiedzieć? – roześmiał się. – Zaraz do-
stanie kulkę w łeb i skończy się to jego rządzenie…
– No wiesz…? Wiadomo, że bestia i bydlę, że buc, ale jednak
mimo wszystko… prezydent… Głowa państwa, któremu przysięga-
liśmy lojalność… to nie o niego chodzi, bo wiadomo, że świnia, ale
o nas… Czy mamy być tacy, jak oni? – dziwił się Bokser usiłując
przemówić Orzelskiemu do rozsądku.
– Jakie państwo, taki prezydent! – mówiąc to Orzelski poklepał
leżące ciało po wypiętych pośladkach, a następnie znowu wymierzył
kopniaka. – Widocznie w tym kraju można bezkarnie strącać samo-
loty i zabijać prezydentów i nikt za to nie karze. Co więcej, jak utrą-
cisz prezydenta, to w nagrodę możesz zająć jego miejsce. Ten tutaj
dał nam najlepszy przykład!
Bokser na ułamek sekundy spojrzał w lusterko i potwierdził
7
swoje przypuszczenia: Orzelski wyciągnął piersiówkę i pokrzepiał
się jej zawartością.
– Ty myślisz, że ktokolwiek z nas wyjdzie z tego żywy?! Nie wy-
miękaj, Bokser, bo już i tak nie ma odwrotu! Wszyscy jak tu siedzi-
my, jesteśmy trupami. Tyle naszego, że powyrywamy chwasty. Może
nasze wnuki dokończą to, cośmy zaczęli, może wreszcie oderwą nasz
kraj od Rosji i zakończą definitywnie drugą wojnę światową…
Bokser milczał. Zbliżali się do bazy. Nie mogli pozwolić, by nad-
latujące helikoptery zidentyfikowały ich zamaskowaną kryjówkę.
Wjechali do środka. Jakaś platforma ściągnęła samochód w dół,
a dwóch ludzi zamknęło za nimi pancerne wrota.
– Musicie stąd zaraz zjeżdżać z tym furgonem, za wami jedzie
już Łysy i Klama, jeden z Waśniewskim, a drugi z Karuzelem – odpo-
wiedział jeden z nich, z twarzą pełną blizn, jakby po straszliwym po-
parzeniu.
– A Bolek?! – zapytali równocześnie Bokser i Orzelski.
Blizna chwilę się wahał.
– Ciężka sprawa… jeszcze nie wiadomo…
8
* * *
Poprzedniego wieczoru Bolek Waleza starannie pakował do wa-
lizki skarpetki zwinięte w ruloniki i wygodne, flanelowe bokserki,
starając się by wygodna pidżama na przelot pozostała w bagażu pod-
ręcznym. Cieszył się na ten wyjazd. Wyobrażał sobie spotkania i ban-
kiety, hołdy i wywiady. I oczywiście kilka wykładów wygłoszonych
przy okazji, za które zainkasuje honorarium w dolarach. Nawet, gdy
jest się byłym prezydentem, żywą legendą i autorytetem moralnym
dla milionów w kraju i na świecie, nie codziennie uczestniczy się
w premierze filmu o swoim życiu i dokonaniach. I nigdy nie przesta-
je się lubić pieniędzy…
Coś jednak poszło nie tak i zamiast w samolocie do Hollywood
Bolek wylądował… no właśnie, gdzie on właściwie jest? Dlaczego
jest tak ciemno, mokro i zimno?
Przez głowę przelatywało mu tysiąc rozpaczliwych myśli, z któ-
rych jedna wybijała się ponad pozostałe: Jak wypadnie pokaz filmu
bez niego w Hollywood? Przecież to on jest gwiazdą, inspiracją i głów-
nym tematem tego filmu.
– Wypuśćcie mnie stąd! Nie macie prawa mnie tutaj więzić,
przetrzymywać mnie, legendę i bohatera, to zbrodnia!!! – usiłował
krzyczeć, ale z powodu srebrnej taśmy, którą zaklejono mu usta wy-
dawał z siebie tylko odgłosy podobne do: Mmmmyymmmyhmyh-
my! Hmyhmyhmahma-hmmamamammmmm!!!
Nawet bez taśmy na ustach przeciętny obywatel z trudem rozu-
miał jego retorykę, lecz przyznać należało, że srebrzysty knebel sta-
nowił dodatkowe utrudnienie.
9
„Kim oni do cholery są i czego ode mnie chcą ci porywacze? –
zastanawiał się leżąc na zimnym betonie. – Przecież jak mnie już
zgarnęli, i zanim nakryli głowę worem, to krzyczałem, że nic nie wie-
działem, że nie mam nic wspólnego z Amper Golf, z tą całą aferą…
że to nie przeze mnie, bo ja nawet nie wiedziałem, że ta spółka ma
sponsorować film o mnie…”
Szarpnął się, ale ręce wciąż miał mocno związane na plecach.
„Zresztą ten film i tak wcale mi się nie podobał. Majda mógł
bardziej podkreślić, że byłem dzielny, odważny, bojowniczy, mą-
dry… że widziałem to, czego inni nie dostrzegali i wiedziałem, jak to
wykorzystać, że się nie bałem, że ryzykowałem… że się poświęcałem
dla kraju… no i ten Nęckiewicz mógłby coś ze sobą zrobić… co
z niego za amant? Gęba jakaś taka pryszczata… i przez cały film tyl-
ko prychał, parskał i smarkał… wyglądał jak jakiś zwykły, zaniedba-
ny chłop, a przecież ja byłem przystojny, kobiety mnie kochały… ja
nigdy tak nie wyglądałem jak on… no i nie byłem takim bufonem…
Dlaczego nie zagrał mnie jakiś bardziej odpowiedni aktor, przystoj-
niejszy… jak Podkościelny czy Gułaszyński… a choćby nawet ten
Wężowskiwski…? A właściwie, dlaczego nie Adamczyk? Papieża za-
grał i dał radę, to i mnie by mógł. Nęckiewicz to taki byle jaki męż-
czyzna, żaden amant…”
Nagle okropna myśl przeszyła na wskroś mózg leżącego na twar-
dym betonie Bolka Walezy.
„Chyba mnie tak nie zostawią… bez wody, bez jedzenia… – nie-
pokoił się, a zimny pot przesiąkał mu przez ubranie. – Przecież mu-
szę coś jeść, inaczej nie przeżyję. A co im po mnie jak będę martwy?
Niepotrzebnie im mówiłem, że mam tylko trzy tysiące emerytury
prezydenckiej. Ale myślałem, że jak im powiem, że nie mają co liczyć
na okup, to mnie wypuszczą… a może stwierdzili, że bez okupu to
nie warto mnie trzymać i teraz czekają aż umrę z głodu, żeby mnie
zakopać… w ziemi…”
10
– Halo! Panowie porywacze! Ja tylko tak żartowałem z tą eme-
ryturą! Ja mam oszczędności! Akcje, obligacje, domy…! Syn sprzeda
samochody, żona-biżuterię, zapłacą ile będziecie chcieli, tylko mnie
nie zabijajcie! Nie zostawiajcie mnie na śmierć… chociaż kawałek
chleba…” – wrzeszczał ustami zaklejonymi taśmą, ale skutków tych
działań łatwo było się domyślić. Ponadto taśma nad ustami boleśnie
ciągnęła go za wąsy.
„A do dupy z tym wszystkim!” – pomyślał w końcu.
W myślach nie seplenił ani trochę. W myślach nie miał ust za-
klejonych taśmą. Nie wiedział ile czasu już minęło, ale sądząc po
tym, jak bardzo był głodny, na pewno ze dwa dni. Nigdy jeszcze tak
dotkliwie go nie torturowano. Nawet podczas inwigilacji w Arłamo-
wie dawali mu wódkę i ogórki. No i nie był związany. Nawet czasami
widywał się z żoną, która przynosiła czyste koszule, bieliznę…
„Wypuśćcie mnie!” – znowu zaczął się szamotać, ale tym razem
nie tracił już czasu na wrzask.
Albo mu się zdawało, albo istotnie znacznie poluzował więzy,
krępujące mu ręce.
„Tyle czasu bez jedzenia to na pewno wychudłem na wiór, nawet
pęta ze mnie spadają…” – pomyślał Bolek Waleza i bynajmniej nie
miał na myśli pęt kiełbasy, choć głód ewidentnie mu doskwierał,
a napływająca do ust ślina zdawała się rozpuszczać klej srebrnej ta-
śmy na ustach.
Powoli, ostrożnie, spróbował wysunąć z więzów zdrętwiałą i obo-
lałą od długotrwałego skrępowania dłoń. Udało się! Wsparł się na
łokciach, przysiadł ze związanymi nogami i najpierw rozmasował
nadgarstki nabiegnięte ciemnymi zasinieniami. No cóż, prawdziwy
mężczyzna musi czasem odnosić rany… Następnie rozwiązał nogi
i spróbował wstać. Sztywno, reumatycznie, ale wciąż jeszcze mógł
chodzić. Wiek i stan zdrowia nie pozwalały mu już, co prawda, dziel-
nie przeskakiwać przez płoty, ale wciąż jeszcze nie dał się życiu zła-
11
mać. Prawdziwy mężczyzna zawsze może skończyć, a ośmioro dzie-
ci, które wychował, było najlepszym dowodem jego męskości. Przy -
najmniej w czasach świetności.
Teraz dopiero, z pozycji stojącej, mógł się rozejrzeć po pomiesz-
czeniu, choć szczerze mówiąc nie bardzo było na co patrzeć: ciem-
ność, brak jakiegokolwiek źródła światła, brak mebli, tylko gołe ścia-
ny bez okien, wilgotny beton zamiast podłogi i pionowy błyszczący
prostokąt na jednej ze ścian. Chyba drzwi…
A teraz najgorsze: odkleić taśmę. Będzie bolało…
„Lepiej stopniowo czy jednym pociągnięciem?” – zastanawiał
się i wyobraził sobie najpierw jak wyrywa sobie kolejno wszystkie
włosy z zarostu, jeden po drugim. I ten ból, który czuje za każdym
razem, przy każdym włosku oddzielnie. – To chyba już lepiej wszyst-
kie naraz. Raz zaboli, a potem będzie już spokój.”
Jak postanowił, tak uczynił. Przygotował się psychicznie na
wielki ból, nabrał powietrza nosem tyle, ile tylko był w stanie, pod-
ważył paznokciem brzegi taśmy i…
Ból przejmujący i nagły, ostry, aż do kręgosłupa dosłownie zwa-
lił go z nóg z powrotem na beton. Nie mógł nawet krzyknąć, bo nie
spodziewał się aż takiego bólu.
Gdy już się ocknął, bolała go nie tylko twarz i nadgarstki, ale też
wszystkie kości, potłuczone wskutek nagłego upadku.
„Odwagi, przecież jesteś człowiekiem z nadziei!” – powtórzył
sobie i splunął z żalem przypominając sobie tytuł filmu o sobie, na
który miał lecieć do Hollywood.
A potem splunął raz jeszcze, bo przypomniał sobie, czyją matką
jest nadzieja. Nie pocieszał go modny ostatnio slogan, że każda mat-
ka kocha swoje dzieci, nieważne czy głupie, czy mądre…
„Skoro ja jestem z nadziei, niech już nawet będzie, że głupi, to
dla moich dzieci nadzieja jest… chyba babką… a nigdzie nie jest na-
pisane, żeby nadzieja była babką głupich… ojcem jestem ja, to wia-
12
domo, a matką jest przecież Doruśka. A to przecież matka się liczy.
Może i nie jest z niej jakaś profesorka z Harwardu, ale przynajmniej
dzieci uratowałem, że głupie nie będą…” – pomyślał i otarł z czoła
gęsty pot, wywołany silnym wysiłkiem intelektualnym.
Następnie, gdy już oczy przyzwyczaiły się nieco do ciemności, po-
stanowił sforsować ciężkie pancerne drzwi i wydostać się na wolność.
„W końcu jestem człowiekiem z nadziei – powtórzył sobie w my-
ślach raz jeszcze. – To znacznie więcej niż człowiek z żelaza i człowiek
z marmuru razem wzięci! To więcej niż wszyscy ludzie prezydenta, bo
przecież ja JESTEM prezydentem. Emerytowanym, ale wciąż prezy-
dentem. Z książek mnie nie wymażą. Z historii też wyrzucić nie mogą.
Jestem większy niż Wielka Rewolucja Francuska! Obaliłem komu-
nizm bez jednego wystrzału, to i takie drzwi wywalę! Dam radę! Dam
radę!! Dam radę!!!”
Tak zmotywowany wziął rozbieg i z impetem uderzył w drzwi
głową i częścią barku.
– Ałaa… – jęknął osuwając się na podłogę i po drodze zahacza-
jąc czołem o klamkę.
Drzwi drgnęły i uchyliły się ze skrzypieniem.
„Ale numer! Otwierają się na zewnątrz… I… wcale nie były za-
mknięte! – pomyślał w siadzie płaskim rozcierając bolące czoło i ra-
mię. – Co za idioci! Zapomnieli nawet zamknąć drzwi! To ma być
więzienie, phi!” – ucieszył się.
Wyszedł na wąski korytarz, przeszedł kilka kroków opierając
dłonie o ściany. W ten sposób trafił na jakiś przycisk.
„Co to za pstryczek…? – zastanowił się przez chwilę. – Wcisnę
to zobaczymy… ale może to niebezpieczne… może nie powinie-
nem… a jak wybuchnie?...”
Mimo wszystko nacisnął i zaraz zapaliło się zimne, drżące świa-
tło jarzeniówek, rażące dla nieprzyzwyczajonych źrenic, co zmusiło
go do zmrużenia oczu. Szybko opuścił korytarz i znalazł się w prze-
13
stronnym pomieszczeniu o szarych betonowych ścianach, gdzie na
środku stało coś jakby wielka kadź do warzenia piwa. Zainteresował
się jej przeznaczeniem i zawartością, ale do środka można było zaj-
rzeć jedynie wchodząc na specjalny podest o metalowych stopniach,
profilowanych niczym schodki w starym taborze komunikacji miej-
skiej. Oczywiście Bolek, choć obolały, nie zatrzymał się i wszedł po
schodkach na podest. Zajrzał do środka z nadzieją, że znajdzie tam
choć odrobinę piwa lub innej, równie pożywnej cieczy dla pokrze-
pienia strudzonego ciała. Jednak na dnie spoczywały jedynie skulo -
ne zwłoki jakiegoś człowieka. Sądząc po garniturze i eleganckich
butach, nie mógł to być śpiący bezdomny, raczej ofiara spisku i por-
wania, podobnie jak on. Może to jakaś ważna figura… Z tym, że ten
biedaczek miał znacznie mniej szczęścia. Waleza drgnął na ten wi-
dok, uderzył kolanem o brzegi miedzianej kadzi, czyniąc wielki hałas
i zaraz chwycił się oburącz krawędzi, by nie wpaść do środka. Leżący
na dnie naczynia ocknął się i poruszył, przyprawiając stojącego na
podeście o westchnienie prawdziwej ulgi.
– Jak dobrze, że pan żyje – krzyknął. – Bo wie pan, już myśla-
łem, że po panu!
– Ja też się cieszę! – odkrzyknął człowiek z dna, którego twarz
wciąż pozostawała w cieniu, a głos odbijający się o metalowe brzegi
kadzi docierał do uszu Bolka tak zniekształcony, że trudno było
określić, czy był to ktoś znajomy, czy wręcz przeciwnie. – Pomóż mi
pan stąd wyleźć, podaj jakąś linę czy coś… chociażby rękę…
Waleza nie odważył się odpiąć paska, bo po kilku dniach gło-
dówki obawiał się, że spodnie opadłyby mu aż do kostek. Spróbował
za to wyciągnąć rękę, by podać ją potrzebującemu. Nic z tego, za
krótka.
– Ręki panu nie podam, ale mogę panu podać nogę! – krzyknął,
a jego głos odbił się echem od brzegów pustego żelastwa.
– Niech będzie! Dawaj pan, bo pić mi się chce aż strach…
14
Okazało się, że w kilku podskokach i przy odrobinie wspinaczki
uwięziony zdołał się uczepić ręki Bolka, a następnie wspiąć wyżej po
jego plecach.
– Czekaj pan, bo zaraz mnie pan wejdziesz na głowę! – zaprote-
stował Waleza.
– Nie ukrywam, że to właśnie było moim zamiarem – odparł
ratowany i w tym momencie wzrok tych dwóch się spotkał.
– Osz ty!!! – szarpnął się były prezydent rozpoznając w człowie-
ku z kadzi swego odwiecznego wroga, choć również byłego prezy-
denta.
– Nie wierć się pan, bo zaraz wpadniemy obaj! – ostrzegł Alek
Waśniewski gramoląc się do góry, lecz Waleza nie bacząc na logikę
otrząsał się uparcie jak kundel z pcheł.
Jakimś cudem Waśniewskiemu udało się w końcu przerzucić
nogę przez krawędź kadzi i przy okazji wyciągnąć za kołnierz swego
niezdecydowanego wybawiciela, po czym obaj stoczyli się po schod-
kach z podestu i wylądowali na betonie.
– Gdybym wiedział, że to pan, to ja bym panu nawet nogi nie
podał! – zapewnił Waleza.
– Co do tego akurat nie mam najmniejszych złudzeń ani nawet
wątpliwości. Ale nic to – machnął spokojnie ręką Waśniewski. – Po-
wtarza się pan, ale jakie to ma znaczenie w obecnej sytuacji? Chodź-
my lepiej poszukać czegoś do picia, w gardle mi zaschło… – zapro-
ponował trzeźwo.
– A w tej kadzi nie było niczego do picia? – zapytał Bolek po-
dejrzliwie.
– Było trochę piwa, ale tyle, co kot napłakał… Ledwie trzydzie-
ści, może pięćdziesiąt litrów… – żałośnie wyznał Waśniewski i do-
piero wówczas Bolek zauważył, że garnitur jego rozmówcy wydaje
ciężki, słodowy zapach, a z pewnością też o wiele łatwiej byłoby mu
strzepać intruza z pleców, gdyby nie specyficzna lepkość tkaniny.
15
– Osz w mordę i nożem! – wykrzyknął chwytając się za krwawą
ranę po wyrwanych wąsach. – A ja myślałem, że pan masz po prostu
drogi, dekatyzowany garnitur i stąd te wieśniackie ciapki, esyfloresy,
dziwaczna impregnacja itp., a to…
– Niestety – przyznał jakby czytając w myślach. – Chcieli mnie
utopić. W piwie. Alem ich zmógł. Wypiłem wszystko, co do kropli
i tak się uratowałem!
– A to świnie! – westchnął z oburzeniem. – Nie szkoda im było
nawet piwa, żeby pana tylko zgładzić…
– Chodźmy tam! – przerwał mu te rozważania Waśniewski. –
Tam na pewno musi być coś do picia! Albo przynajmniej toaleta…
– Zdecydujże się pan, czy chcesz pan w końcu pić czy raczej vice
versa?! – skarcił go rozmówca, który zaraz pobiegł na krótkich nóż-
kach ku kolejnym drzwiom.
Najpierw starannie je opukali, na wszelki wypadek ostrożnie, bo
przecież nie mogli wiedzieć, co się za nimi znajduje. Może bomba,
może groźne krwiożercze psy, a może najzwyklejszy w świecie kibel.
– Czy mnie się zdaje, czy ze środka dobiegają jakieś jęki? – zapy-
tał Alek.
– Idź pan, to ta blacha tak rezonuje! Drzwi od kibla okuli pan-
cernie jakby się bali, że ich ktoś na sraczu napadnie, phi! – stwierdził
sarkastycznie Bolek.
– No to co, wyważamy?! – rozpędził się człowiek z plamami od
piwa na garniturze.
– Czekaj pan… – powstrzymał go Bolek i delikatnie, z chirur-
giczną niemal precyzją, nacisnął klamkę.
Drzwi otworzyły się z ziewnięciem, a za nimi istotnie znajdo-
wała się toaleta. Zajęta! Pomimo srebrnej taśmy osłaniającej usta
obaj bez trudu rozpoznali człowieka przywiązanego do sedesu.
– Boborowski! – krzyknęli równocześnie, na co skrępowana
głowa państwa, siedząca na wątpliwym tronie, odpowiedziała niear-
16
tykułowanym wyciem i rozpaczliwym szarpaniem, zupełnie jakby
próbowała się uwolnić.
– Rozwiązujemy? – zapytał Waśniewski wyciągając ręce w stro-
nę więzów na nadgarstkach siedzącego. – Może lepiej nieeee…
– A co, chcesz pan mieć gnoja na sumieniu? Jeszcze tu się udusi
albo z głodu padnie… – machnął ręką Waleza. – No nie ma wyjścia.
– No nie ma wyjścia, kurwa mać, no… i ja wcale nie o to… tylko
że on na kiblu siedzi, a ja po tym piwie muszę skorzystać... – wyznał
szczerze Waśniewski.
Gdy już pozdejmowali sznurek z rąk i nóg Boborowskiego, po-
została tylko taśma na ustach.
– Uważaj, bo wąsy! – ostrzegł empatycznie Waleza chwytając się
za górną wargę.
– Jakie tam, wąsy? Zgolił gnój, zupełnie jakby wiedział, że go
zaklejać będą! – roześmiał się Waśniewski.
– I pewnie jeszcze sam się związał, żeby nas w pole wyprowa-
dzić! Na przeszpiegi tutaj przyszedł! – zagalopował się Waleza cał-
kiem poważnym tonem, jednak, gdy usłyszał, co powiedział, sam
musiał przyznać, iż był to kompletny absurd i roześmiał się kwaśno
dla niepoznaki, udając, że tylko żartował.
Taśma została zdjęta bez większego problemu.
– Panowie, wąsów wcale nie trzeba było wyrywać – odparł uwol-
niony Boborowski. – Wystarczyłoby odciąć nożyczkami, wąsy by od-
rosły i nie byłoby bólu.
– Trzymaj mnie pan, bo zaraz strzelę tego przemądrzałego py-
szałka w mordę! – Waleza zwrócił się do Alka Waśniewskiego, który
ku je go zdziwieniu posłusznie wykonał polecenie chwytając go pod
pachy i zaciskając w pasie, zupełnie jakby udzielał pierwszej pomocy
przy zadławieniu.
– A puszczaj ty, czego się do mnie kleisz?! – żachnął się na to
Waleza, więc Alek posłusznie odskoczył na metr od niego.
17
– Dziękuję… – powiedział pokornie Gromisław hrabia Bobo-
rowski, poprawiając okulary, które nie wiedzieć czemu pozostawio-
no mu na nosie. – Myślicie, że znajdzie się tu… coś do picia?...
– A tyś myślał, że my ciebie szukaliśmy z takim poświęceniem,
czy jak? – naskoczył znowu Waleza. – Flaszki my szukali! To zna-
czy… wody… Albo chociaż piwa…
– I toalety… – przyznał Alek przebierając nogami.
Gdy już panowie prezydenci załatwili kolejno prymarne potrze-
by fizjologiczne (aktualny prezydent na końcu, jako najmłodszy sta-
żem i w dodatku, ten, który dopiero co wstał z sedesu), zjednoczeni
ponad podziałami we wspólnym celu poszukiwania czegoś do picia,
ruszyli do ataku, rozpraszając się po całej przestrzeni betonowego
bunkra, w którym się znaleźli.
Nagle rozległ się trzask, huk i rumor, a zaraz potem dał się sły-
szeć wrzask Alka Waśniewskiego, który wyraźnie wzywał ratunku.
Waleza natychmiast pobiegł w tamtą stronę i ujrzał Alka, rozciągnię-
tego jak żaba na betonie, w pozycji wskazującej wyraźnie na to, że
potknął się o leżące pod nim zwłoki. Ponieważ trup leżał twarzą do
ziemi, trudno było zidentyfikować jego tożsamość. Jednak trzymał w
dłoni kartkę papieru, jakby list…
– D-r-o-ooo-gi… drogi… znaaa…laaz… co… – zaczął sylabi-
zować Waleza, po czym powtórzył ostatnią sylabę: – Co?!
– Daj pan to, ja też chcę zobaczyć! – wyrwał mu brutalnie pa-
pier Alek Waśniewski. – Drogi znalazco, jeżeli natkniesz się na
moje szczątki doczesne, proszę, pochowaj je po chrześcijańsku, a na
mogile umieść krzyż z podpisem: Tu leży generał Wojciech Karu-
zelski… No nie, to już są jakieś jaja! – krzyknął odsuwając kartkę
od oczu.
– Karuzel, po chrześcijańsku???!!! – zdziwił się na to Waleza.
Niewiele mówiąc odwrócili trupa twarzą do góry, i wtedy ich
oczom ukazało się pomarszczone czoło, upstrzone plamami wątro-
18
bowymi oraz wielkie, ciemne okulary, które w tym przypadku stano-
wiły najbardziej istotny i rozpoznawalny element fizjonomii.
– Jak w mordę strzelił, Karuzel… – jęknął z konsternacją Bolek
i naprawdę miał ochotę strzelić generałowi w twarz, ale w tym mo-
mencie zjawił się Boborowski, który najwyraźniej nic nie słyszał, bo-
wiem wpadł do ciasnego pomieszczonka w tanecznym pląsie, pre-
zentując znalezioną gdzieś litrową flaszkę wódki z dumą nie mniejszą
niż prosty kapral, który zdobywa wrogi sztandar.
– Patrzcie co mam! Znalazłem, znalazłem! – wykrzykiwał i mało
też się nie potknął o leżącego generała. – O żesz w kurwę jebane!!! –
wykrzyknął wywracając się.
Ledwie nałożona nakrętka opadła, Boborowski zdołał jednak
zatamować wyciek tak, że tylko kilka kropel spadło na czoło, policz-
ki i zaciśnięte usta Karuzelskiego. Ku ich wielkiemu zdziwieniu, za-
czął on nagle mlaskać i językiem zlizywać z warg życiodajny płyn, po
czym rozległ się cichy szept:
– Piiiiić…
– Ty, Gromisław, skocz po jakąś wodę do kibla, zdaje się, że je-
steś tu najmłodszy! – rozkazał Waleza, lecz generał powiedział rów-
nie cicho:
– Nieee… nie wody… tego samego…
Niepomni na zadawnione żale napoili ożywionego nagle gene-
rała od serca tak, że wkrótce otworzył oczy za ciemnymi szkłami,
a nawet spróbował samodzielnie wstać.
– Ożył! Ożył! – cieszył się Alek Waśniewski widząc, że jego idol
i mentor z dzieciństwa był już w stanie samodzielnie chwycić szyjkę
butelki i napić się do syta.
– Pewnie, że ożył, jak co roku po trzynastym grudnia… mruknął
niechętnie Waleza. – Przecież każde dziecko wie, że co roku dwunaste-
go karetki zabierają go na sygnale bo niby to umiera, a zaraz czterna-
stego wraca do domu, bo w sposób cudowny odzyskuje zdrowie…
19
– A co mam robić? Czekać aż mi dom zgniłymi jajami obrzu-
cą…? – odezwał się w końcu Karuzelski, na co Boborowski tylko
poklepał generała po rachitycznych ze starości ramionach i rzekł:
– Daj spokój, przecież to postać tragiczna i wielce zasłużona dla
kraju, niech pije na zdrowie, tam pod schodami jeszcze ze trzydzieści
pudeł tego… albo i osiemdziesiąt…
– To czego nie gadasz!? – skoczył zaraz na równe nogi Waleza
i pognał co sił, żeby zaraz przysposobić jakąś butelczynę dla swoich
potrzeb.
Zapomniał już o wszelkich żalach, sporach i niesnaskach, a w gło-
wie tętniły mu tylko trzy słowa: „Wódka! Wódeczka! Wódunia!”
– A ogórki…? – jęknął nieśmiało Waśniewski, jednak też nie
ociągał się zbyt długo, bo syreni śpiew krystalicznej wódki wzywał
go zbyt głośno by mógł się długo opierać.
20
Pobierz darmowy fragment (pdf)