Darmowy fragment publikacji:
UDREKA
Adrianna Ewa Stawska
Copyright © by Adrianna Ewa Stawska
Copyright for this edition © by wydawnictwopi.pl
All rights reserved
Wydawca: Pi, Warszawa 2012, wydawnictwopi.pl
Redaktor serii: Grzegorz Godlewski
Konsultant serii: Tadeusz Warec
Skład i łamanie: Wojtek Puchniarz
ilustracja na okładce © Garret Bautista/Fotolia.com
ISBN 978-83-7836-073-5 dla tomu 19
Nr indeksu: 279951
Wszelkie podobieństwa do osób oraz zdarzeń istniejących
w rzeczywistości są niezamierzone i przypadkowe.
zamówienia:
kontakt@wydawnictwopi.pl
Przygotowaniu książki i zbieraniu materiałów
przyświecało motto:
Kto jest bardziej niesprawiedliwy aniżeli ten, który
został napomniany przez znaki swego Pana, a potem
odwrócił się od nich? Zaprawdę, zemścimy się na
grzesznikach! Koran 32:22
1.
Komisarz Lonia Antałowicz wysączył z maciu-
peńkiej filiżanki ostatnie krople czarnej i gęstej jak
syrop kawy. Z nieskrywaną przyjemnością mlasnął
językiem. Pozostając na chwilę w niezachwianym
błogostanie, zmrużył oczy i oddał się rozważaniom
nad obiektywnym poznaniem świata rzeczywiste-
go. Weźmy choćby ulicę Wilczą, na którą miał ide-
alny widok zza szyb ulubionej kawiarni. Zmiany,
jakie każdego dnia obserwował, były wypadkową
konfrontacji przeciwstawnych skłonności: tworze-
nia przeciw trwonieniu, rozpadu wobec wzrostu,
aktywacji w kontrze do zastoju. Odrestaurowane
elewacje stały obok rozsypujących się gzymsów.
Rozpaczliwy uwiąd pereł architektury towarzyszył
budowie nowych plomb. Świeże witryny sklepów
kontrastowały z zakurzonymi wystawami zamierz-
chłej przedsiębiorczości. Podczas wieloletniej
- 7 -
asysty Antałowicza ulica Wilcza przeobrażała się
w cichym dramacie dnia codziennego. Nie bez sa-
tysfakcji odnotował, że betonowo-asfaltowe skrzy-
żowanie Emilii Plater z Wilczą wpływa na niego
bardziej, niż mógłby przypuszczać. Z biernego
obserwatora, za jakiego się uważał, powoli stawał
się częścią wielkomiejskiego pejzażu, mężczyzną
z filiżanką w dłoni, niezbędnym komponentem
kawiarnianego entourage’u.
W chwili, gdy roztrząsał w myślach porzucenie
heglowskiej koncepcji idealizmu obiektywnego na
rzecz materialistycznego punktu widzenia w teorii
poznania świata ulicy Wilczej, rozdzwonił się tele-
fon. Donośne „Te deum” zburzyło w jednej chwili
misterną konstrukcję tez i antytez, jakie Antało-
wicz piętrzył w miłym sporze z samym sobą.
Niespiesznie sięgnął po telefon.
– Serwus, Czesiu. Co się urodziło? – spytał
ospale.
– Za akuszerkę nie robiłem, ale się stało – komi-
sarz Czesio Wituła nie krył swego rozgoryczenia.
– Jest nieboszczyk. Jest arbajt. W tym miejscu dla
lepszego efektu znacząco zawiesił głos, by z wyczu-
ciem artysty wielkiej sceny zakończyć:
- 8 -
– Bez salonowego alibi ci powiem, wyskakuj
z betów i śmigaj mi tu zaraz nad Morskie Oko, Pu-
ławska 43a, pierwsza klatka od ulicy. Mamy tu nie-
wąski burdel na kółkach.
Antałowicz czułym spojrzeniem objął resztki
spóźnionego śniadania, nadgryziony tost i nie-
tknięte francuskie rogaliki, ziewnął rozdzierająco,
by na koniec wysapać w telefon:
– Zaraz tam będę.
Podniósł się ociężale, porzucając swój ulubio-
ny fotel z widokiem na ulicę. Poprosił właścicielkę
o zapakowanie kanapek na wynos i bez zbędnego
pośpiechu opuścił przesiąknięte zapachem kawy
wnętrze „Pineski”. Zatrzymał się przed samocho-
dem, uniósł szeroką twarz w stronę rozbielonego
nieba. Promienie kwietniowego słońca nachalnie
przesączały się przez niskie, duszne chmury. Zbli-
żało się południe.
Komisarz Antałowicz zawrócił przy Dolnej
i wolno jadąc Puławską przyglądał się numerom
domów. Chciał przyjrzeć się sąsiedztwu miejsca
zbrodni, wyczuć rytm ulicy. Zawsze hołdował za-
sadzie, że w każdą czynność należy wkładać taką
- 9 -
ilość energii, jaka jest niezbędna do należytego jej
wykonania. W swojej pracy realizował, jak sam
to nazywał „plan minimum: małymi krokami, ale
zawsze do przodu”. Nawet pozornie najmniej zna-
czący szczegół w sprawie o morderstwo mógł mieć
kolosalne znaczenie w ostatecznym wyjaśnieniu.
Dlatego starał się rozważnie wydatkować energię
na gromadzenie dziesiątek i setek faktów, dowo-
dów i spostrzeżeń. Jednak w sytuacjach krytycz-
nych, gdy wymagał tego rozwój wypadków, uru-
chamiał całe pokłady drzemiącej w nim energii,
a jego operatywność porażała współpracowników
i przełożonych.
Odnalazł wreszcie mikroskopijny parking za-
blokowany przez policyjną furgonetkę. Ledwo
uchylił drzwi samochodu, gdy dobiegł do niego
głęboki baryton komisarza Wituły:
– Jesteś, Królu Złoty, wreszcie.
– Daruj sobie czułości – Antałowicz uśmiechnął
się kwaśno. – Na czym stoimy?
Czesio Wituła przez moment taksował spojrze-
niem nowe niebieskie auto kolegi. Nic jednak nie
rzekł. Z roztargnieniem podrapał się po łysej gło-
wie. Spojrzał na Lonię i szybko zrelacjonował fakty:
- 10 -
– Damskie zwłoki na podeście obok windy. Za-
strzelona niecałą godzinę temu. Napastnika praw-
dopodobnie spłoszyła jedna z lokatorek, schodząca
po schodach. Teraz fotograf robi swoje. Trzeba się
zwijać, bo mieszkańcy się niecierpliwią. Blokujemy
jedyne wyjście. Nie da się wyłączyć terenu zbrodni
na długo.
– Napad? Z bronią? – Antałowicz spytał ostroż-
nie.
– Cholera wie. Niczego nie można wykluczyć.
– I pewnie nikt nic nie widział? Nikt nic nie sły-
szał? – Lonia bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Tu cię zaskoczę. Na parterze jest tylko wej-
ście do windy. Mieszkania zaczynają się od pierw-
szego piętra. Z wyjątkiem pracownic zakładu pod
numerem jeden, wszyscy lokatorzy są nieomal
pewni, na sto procent, że słyszeli kanonadę. Nie-
którzy upierają się przy dwóch strzałach, inni
przy co najmniej ośmiu. Jest też facet z aparatem
słuchowym, który słyszał serię z broni maszyno-
wej. Średnia wieku lokatorów to osiemdziesiąt lat
z okładem. Większość mieszka tu ponad czter-
dzieści lat. Myślę, że już się porozumieli telefo-
nicznie i wymienili poglądy.
- 11 -
– Czyli to samo, co zawsze. A co z tymi spod je-
dynki? Coś z nimi nie tak?
– Oficjalnie to jest salon masażu. Według są-
siadów raczej burdel. W środku jest właścicielka i,
zdaje się, jedna pracownica. Zapewniają, że bardzo
chcą nam pomóc, ale, niestety, nic nie słyszały i nic
nie widziały. Tyle wiem od Zubika. Sam tam jesz-
cze nie byłem. Czekam, aż zbiorą ślady.
Wituła przerwał, odwracając się w stronę mło-
dego policjanta. Aspirant Krzysztof Zubik podczas
pracy w terenie pełnił rolę łącznika między An-
tałowiczem i Witułą, czyli dowództwem a resztą
funkcjonariuszy.
– Zapodawaj, Krzysiu – zachęcił go Wituła.
– Fotograf skończył. Ślady zabezpieczone. De-
natka to Mirella Bączek...
– Po naszemu Mirka – wtrącił Wituła i widząc
zaskoczenie na twarzy Zubika, dodał pośpiesznie:
– To cytat z Franka Dolasa. No, wiesz: „Jak roz-
pętałem II wojnę światową”. Z resztą nieważne. Da-
waj dalej, młody.
Zubik popatrzył nieprzytomnie na Witułę. Ode-
rwane od tematu uwagi komisarza zawsze zbijały
go z pantałyku. Potrząsnął głową, jakby chciał spę-
- 12 -
dzić z oczu resztki złego snu i szybko zerknął do
swoich notatek.
– No więc tak... – wymamrotał, szukając od-
powiedniego wpisu. – Jak już mówiłem Mirella
Bączek, lat trzydzieści cztery, miesiąc temu kupi-
ła mieszkanie na ostatnim piętrze. Wprowadziła
się w ubiegłym tygodniu. To tyle, co się dowie-
działem od administracji. Wygląda na to, że ni-
czego nie skradziono. W torebce były dokumenty
i portmonetka. Miała też przy sobie laptop. Aha,
no i to chyba ważne, znalazłem legitymację – była
sędzią. Sąd Rejonowy dla Pragi Północ Wydział
Karny...
Wituła przerwał mu brutalnie, chwytając za
przedramię. Zaskoczenie malujące się na twarzy
Wituły powoli zastępowała rodząca się furia.
– Chyba ważne? Chyba? Czyście ocipieli Zubik?!
– komisarz Wituła natychmiast porzucił wszelkie
poufałości i przeszedł do form oficjalnych – Aspi-
rancie Zubik, to jest, do kurwy nędzy, najważniej-
sza informacja! – wycedził wściekle. – Zabójstwo
sędziego to niewąski kanał, rozumiesz? Tego nam
brakowało! Sędzia! A ja sobie długi łykend zabu-
kowałem w Grecji! Żeby to szlag trafił! Dzwonię po
- 13 -
prokuratora, niech bierze dupę w troki i natych-
miast tu przycwałuje!
Przypadkowemu obserwatorowi mogło się zda-
wać, że komisarz Czesio Wituła nie lubił swojej
pracy. Nic bardziej mylnego. Czesio żył swoją ro-
botą, oddychał nią, kładł się z nią wieczorem do
łóżka i dla niej wstawał rano. W momencie rozpo-
częcia nowego śledztwa zawsze ogarniała go chwi-
lowa bezsilność. Wściekał się niczym zmordowany
wysiłkiem heros, który właśnie schwytał dzika ery-
mantejskiego, a już musi podołać nowemu wyzwa-
niu – kolejnej stajni Augiasza.
Wituła nie wiedział, co to bezczynność. Od razu
przykuwał słowa w czyny. Odszedł kilka kroków,
by nikt mu nie przeszkadzał i już po chwili z tele-
fonem przy uchu, żywo gestykulując, perswadował
coś swojemu rozmówcy. Gdy skończył, rzucił do
Antałowicza:
– Stary, tu nie ma miejsca na fuszerkę. Sam ro-
zumiesz.
Lonia pokiwał głową ze zrozumieniem i wska-
zał na furgonetkę Zakładu Medycyny Sądowej:
– Jest już doktor od zimnych. Trzeba brać się do
roboty.
- 14 -
Komisarze z ulgą przyjęli fakt, że na miejscu
zbrodni zjawiła się sama doktor Joanna Świetlikow-
ska. Obaj byli zgodni co do tego, że jest nie tylko
doświadczonym patologiem kryminalnym, z któ-
rego opinią zawsze się liczyli, ale przede wszystkim
szalenie atrakcyjną kobietą. Od lat łączyła ich na
tyle zażyła znajomość, że pozwalali sobie na swo-
bodną konwersację, ocierającą się o żartobliwy
flirt. Lubili słowne potyczki z patolożką, uważając
jednak, by nie przekroczyć kruchej granicy nad-
miernego spoufalenia, gdzie nie byłoby już miejsca
na pracę.
Spotkali Świetlikowską przy samochodzie, gdy
zdejmowała z siebie biały kombinezon ochronny.
Zaróżowioną od słońca twarz okalały jasne włosy,
które nie chciały się poddać żadnym fryzjerskim
okowom.
– Witamy oziębłą panią doktor – powiedział
Antałowicz, a Wituła na znak przyjaznych zamia-
rów rozciągnął usta w szczątkowym uśmiechu.
– Witam przodowników dedukcji. Co to? Nie
wydano jeszcze rozkazu wiosennej zmiany umun-
durowania? Doktor Świetlikowska krytycznie
przyglądała się policjantom ubranym we flanelowe
- 15 -
koszule i welwetowe marynarki. – Przegrzanie za-
graża płodności. Także umysłowej.
– Dzięki za troskę. Ale my nie umysłowi, my
fizyczni. Uśmiech Wituły, choć to wbrew nauce,
jeszcze bardziej rozciągnął się w bruzdę przecina-
jącą twarz od ucha do ucha.
– Znalazłaś, Joasiu, coś intrygującego? – spytał
z zaciekawieniem Antałowicz.
– Dwie rany postrzałowe. Otwory wlotowe na
czole. Jeden tuż nad lewą brwią, drugi jakieś dwa
centymetry powyżej. Odpowiednio otwory wylo-
towe z tyłu głowy. Czysta robota. Niewiele krwi.
– Łuski zabezpieczone – wtrącił szybko Zubik,
pozostając w bezpiecznej odległości tuż za plecami
Antałowicza.
– Mówisz łuski – Czesio wymienił znaczące
spojrzenia z Lonią.
– Reszta po sekcji – ucięła krótko Świetlikow-
ska, dając do zrozumienia, że właśnie zakończyła
oględziny. – A wam, chłopaki, radzę nosić jakieś
przewiewne wdzianka i koszule. W zimowych
pancerzach łatwo o udar cieplny.
– Dziękujemy za troskę, pokornej łaski się do-
praszając – Wituła kwiknął radośnie i zaraz dodał
- 16 -
z powagą. – A tak w ogóle, Joasiu, cholernie zależy
nam na czasie. Zamordowana facetka była sędzią.
Sama wiesz, co to dla nas znaczy.
– Znacie przepisy – głos patolożki brzmiał bar-
dzo kategorycznie. –Wstrzymać się z bólami do
piątku. Na razie żegnam.
– Padamy do nóżek, pani hrabini – Wituła nie
mógł darować sobie czułego pożegnania.
– Będziemy w kontakcie – dodał pospiesznie
Antałowicz i obaj skinąwszy głowami patolożce na
odchodne, w pośpiechu oddalili się w stronę wej-
ścia na klatkę schodową numer jeden.
Zaraz za progiem otuliła ich mieszanina zapa-
chów ludzkiego potu i kwaśnej woni lauru. Ktoś
z lokatorów gotował kiszoną kapustę z listkiem
bobkowym.
Na podest obok windy wiodło kilka stopni.
Technicy rozstąpili się. Na posadzce z pstrokatego
lastryko leżało podobne do sklepowego maneki-
na szczupłe ciało młodej kobiety. Długie ciemne
włosy, rozrzucone w nieładzie, otaczały lalkowatą
twarz, na której zastygł wyraz absolutnego zasko-
czenia. Oranżowo-fioletowy makijaż oczu, wręcz
groteskowy w obliczu śmierci, pogłębiał wrażenie
- 17 -
nierealności tej sceny. Dwa niewielkie otwory na
gładkim czole stanowiły jedyny dowód tragicz-
nych zdarzeń.
Antałowicz dał znak czekającym już technikom.
Pochylili się nad ciałem i bez większego wysiłku,
jednym płynnym ruchem, podnieśli zwłoki i umie-
ścili na noszach. Wtedy coś błysnęło we włosach
kobiety. Lonia gestem ręki wstrzymał zamknięcie
worka, włożył rękawiczkę i delikatnie rozgarnął
pasma. Tuż za uchem o włosy zaczepiła się jakaś
błyskotka. Komisarz ujął drobiazg w dwa palce
i uniósł do góry. W świetle słonecznych promieni
ukazał się niewielki srebrny krucyfiks zawieszony
na krótkim łańcuszku. Ogniwa łańcuszka rozdzie-
lały czerwone paciorki. Ostatnie kółeczko było
brutalnie rozgięte.
– Jej? – spytał Wituła.
– Może tak, a może nie. Zbadamy – Antałowicz
powąchał ostrożnie krucyfiks i umieścił go w fo-
liowej torebce usłużnie podsuniętej przez Zubika.
Ukląkł obok ciała i zbliżył nos do szyi zamor-
dowanej kobiety. Kilka razy pociągnął nosem.
Usatysfakcjonowany wynikami oględzin dał znać
technikom, że mogą zabierać ciało.
- 18 -
– Może sami się przyjrzymy najbliższym świad-
kom zdarzenia? – zaproponował Lonia i wszedł
na schody wiodące na piętro. Czesio podążył za
nim.
Na pierwszym piętrze były tylko dwa mieszka-
nia. Wituła bez słowa wskazał drzwi po lewej i na-
cisnął dzwonek. Antałowicz zatrzymał się przed
szklanym okiem staroświeckiego „judasza”. Zapu-
kał do drzwi oznaczonych numerem dwa. Otwo-
rzyła mu malutka, nieco przygarbiona postać.
Staruszka miała na sobie jasnoróżowy żakiet i pa-
sującą do niego plisowaną spódnicę w delikatny
kwiatowy deseń. Białe jak mleko, skręcone w locz-
ki włosy otaczały świetlistą aureolą pomarszczoną
twarz.
– Komisarz Leon Antałowicz, Komenda Sto-
łeczna – krótko się przedstawił.
– Leokadia Dębińska – ledwie uchwytne drże-
nie głosu czyniło lokatorkę mieszkania numer
dwa jeszcze bardziej kruchą i nierealną. Przytom-
ne spojrzenie wyblakłych oczu szybko zlustrowa-
ło potężną sylwetkę Loni. Twarz przybrała wyraz
aprobaty i życzliwego zainteresowania.
– Pani zawiadomiła policję? – spytał komisarz.
- 19 -
Starsza pani przytaknęła skwapliwie. – Czy może-
my chwilę porozmawiać?
Odsunęła się i szerokim gestem zaprosiła go do
wnętrza. Weszli do wygodnie urządzonego pokoju.
Dębińska usiadła na jednym z dwóch foteli, wska-
zując komisarzowi krzesło naprzeciw siebie. Drugi
fotel okupował wielki łaciaty kot.
– To pani znalazła zwłoki – zaczął Lonia. – To
musiało być straszne przeżycie. Wykazała się pani
niezwykłą odwagą.
Figlarny uśmiech przez chwilę rozjaśnił zwięd-
niętą twarz.
– Młody człowieku, w moim wieku odwaga nie
ma znaczenia. Dzień w tę, dzień we w tę. To już
nieistotne. Mam osiemdziesiąt dziewięć lat i wciąż
jestem samowystarczalna – stwierdziła z dumą
w głosie. – Może swoją sprawność zawdzięczam
temu, że nigdy nie korzystam z windy. Zawsze
chodzę po schodach. Żałuję tylko, że nie wyszłam
z mieszkania chwilę wcześniej. Może uratowała-
bym życie tej biedaczce.
Lonia z szacunkiem pokiwał głową. Nie lubił
pospieszać swoich rozmówców. Jednak czasem
niezbędna była odrobina dyscypliny.
- 20 -
– Co właściwie pani widziała? – spytał.
– Niestety, nie za wiele. Miałam już wychodzić,
gdy zatrzymała mnie Pusia, moja kotka – wyja-
śniła, dla porządku wskazując zwiniętego w kłę-
bek kota. – Wróciłam, by nalać jej świeżej wody.
Potem otworzyłam drzwi na klatkę schodową
i usłyszałam huk. Osłupiałam. Zaraz nastąpił ko-
lejny huk. Potem coś na dole jakby upadło. Trza-
snęły drzwi i to wszystko. Ocknęłam się. Zeszłam
szybko na półpiętro. Kątem oka obaczyłam tę
kobietę. Leżała na posadzce. Twarz zakrywały jej
rozsypane włosy.
Dębińska ukryła twarz w dłoniach, jakby dosię-
gły ją przykre wspomnienia.
– I? – spytał ostrożnie komisarz.
– Czym prędzej wyjrzałam przez okno, to na
półpiętrze. Pomyślałam, że jeśli trzasnęły drzwi
wejściowe, to pewnie ktoś szybko wyszedł na ze-
wnątrz.
– Dlaczego tak pani pomyślała?
– To oczywiste. Ktoś ją zabił. Nie podejrzewam,
żeby ta biedaczka sama wypaliła do siebie. Raczej
nie popełnia się samobójstwa pod cudzą windą na
obcej klatce schodowej.
- 21 -
Pobierz darmowy fragment (pdf)