Darmowy fragment publikacji:
Część I
1.
Wczoraj, po długiej chorobie, zmarł Werfrand Stephen, wybitny reżyser,
laureat Oscara. Sławę przyniosły mu już pierwsze filmy: „Przenikanie” oraz „Gra
portretów” – pełne charakterystycznego, cynicznego spojrzenia na świat.
Werfrand umarł tak, jak umierają zwykli śmiertelnicy – po cichu, we
wstydzie i zapomnieniu. Sam dokonał tego wyboru, znikając kilkanaście lat
temu z życia publicznego. Chciał mieć pełne prawo do decydowania o
sobie. Niezależnie od wścibskich dziennikarzy, pożerających duszę kobiet i
rzesz fanów, którzy oblepiali go swoimi mackami przez całą karierę.
„Co by mi to dało? – pomyślał kiedyś, śledząc informacje dotyczące
śmierci innego artysty życia. – Nagłówki gazet krzyczące rozpaczą,
przyjaciele od kieliszka z łezką w oku wspominający nasze przygody.
Idealizowanie moich zalet i całkowite zapominanie o wadach”.
Bo dla Werfranda ludzie bez wad i do tego jeszcze zadowoleni byli albo
głupi, albo zakłamani. Pierwszymi gardził, do drugich sam należał, jednak
nie chciał stanąć w ich szeregu po śmierci. Dlatego swoje odejście,
niedające żywym okazji do wylewania fałszywych łez i stawiania
niepotrzebnych pomników, przyjąłby z zadowoleniem. Jedynie krótki
internetowy artykuł mógłby zmącić jego spokój. Choć zapewne sam
zainteresowany nie zwróciłby na niego uwagi. Werfrandowi trudno było
ufać czemuś, co ukazuje się jedynie na chwilę, nie zajmuje należytego
miejsca w przestrzeni i – jakby tego było mało – bezpowrotnie znika.
- Z filmem jest inaczej – oznajmił pewnej dziennikarce, gdy miał
jeszcze ochotę wdawać się w publiczne dyskusje. – Nawet gdy nakręci się
największy gniot i nie sprosta oczekiwaniom publiczności („zazwyczaj
lichym i niewyszukanym” – dodawał w duchu, tak by żadne z tych słów nie
trafiło do uszu rozmówczyni), to znajdzie się półka, która przygarnie rolkę
filmową, czy szuflada, która przechowa scenariusz. Film będzie realnie
istniał, bo mam dojmujące przeświadczenie, że życie stało się odrealnione.
Pędzimy je w pewnej nierzeczywistości, wśród pozoru.
„Ale po co ja to mówię?” – pomyślał Werfrand, obserwując panią
redaktor szukającą odprysków lakieru na swoich czerwonych paznokciach.
- Gdyby mógł pan stworzyć wymarzony film… – zaczęła słodko
dziennikarka. – Z ogromnym budżetem i największymi gwiazdami, to o
czym by on opowiadał?
- O życiu i śmierci, miłości i nienawiści, ale przede wszystkim o
rodzącym się pożądaniu i jego całkowitym spełnieniu.
- Może najwyższy czas podjąć ten temat?
- Nie - pokręcił głową reżyser. – Bo przez półtorej godziny pokazu
musiałbym nieustannie okłamywać swoich widzów.
Werfrand uwielbiał intelektualne gierki, jednak, na szczęście dla
dziennikarki, równie wysoko cenił kobiecą urodę. Dlatego znosił kolejne
pytania, żeby móc sycić się widokiem zgrabnych łydek i smukłych ud. W
pewnym wieku obserwowanie staje się największą z przyjemności. Lepiej
wtedy patrzeć na młodą, choć głupią gęś, niż habity zakonne zasłaniające
ciała niewarte grzesznej myśli albo muskularne ramiona pielęgniarzy
wprawione w przekładaniu umierających na drugi bok.
Będąc młodszym, dostrzegłby zapewne smukłe palce, ładnie
zaznaczone obojczyki i delikatne uszy. Teraz widział jedynie zgrabne łydki i
smukłe uda. Bielmo starości pokryło romantyczną duszę, a wiele lat
doświadczeń z kobietami nauczyło zdrowego realizmu. Mimo to nie
zapomniał o wrodzonej ogładzie. Żaden ruch, żadne spojrzenie nie
zdradzało przenikniętych samczym erotyzmem myśli.
- Wiele razy zadawano panu już to pytanie, ale wydaje mi się, że warto
to zrobić jeszcze raz – dziennikarka przerwała bezgłośne rozważania
reżysera. – Jak to się stało, że zrezygnował pan z dobrze zapowiadającej
się kariery plastycznej i postanowił poświęcić się kinematografii?
- Zna pani „Panny dworskie” Velázqueza?
- Widziałam je w Prado. – Pokiwała głową dziennikarka.
- W tym obrazie jest wszystko: powietrze, perspektywa, światłocień –
zachwycał się Werfrand. – Tylko żaden z gości muzeum nie płacze na jego
widok.
- To chyba normalne.
- Gdyby to był ostatni kadr mojego filmu, wszyscy mieliby rękawy
mokre od ocierania łez - oznajmił stanowczo reżyser. – Przekonująca gra
aktorów, dobrze skonstruowane dialogi i odpowiednio zbudowana fabuła
potrafią ożywić martwe obrazy. Nagle postaci z ekranu stają się naszymi
przyjaciółmi, ich problemy przeżywamy bardziej niż własne.
- Jaki to ma właściwie związek z początkiem kariery?
- Miałem prosty wybór. – Werfrand rozłożył ręce. – Podążyć drogą,
która już zaczęła się przede mną zaznaczać: z wielką radością malować
obrazy i klepać biedę albo odnaleźć się w bardziej cenionej rzeczywistości.
Nie bez powodu najlepsi współcześni malarze umierają z zasuszenia na
poddaszach kamienic, a ja przez całe życie opływam w luksusy.
- Wtedy nie wiedział pan, że się uda.
- Tego się nigdy nie wie, ale do podejmowania decyzji wystarczy
zwyczajny rachunek prawdopodobieństwa. Film potrafi sprawić, że ludzie
płaczą, śmieją się, wychodzą z kina z chęcią odmiany swojego życia.
Obrazy nie. Nie trzeba mówić, za czym pójdą większe pieniądze.
- Chodziło o wygodne życie… – Dziennikarka z trudem ukryła
rozczarowanie.
- Mam swoje lata, mogę być szczery. – Werfrand spojrzał na nią ciepło.
– Proszę nie wymagać ode mnie taniej poprawności znanych architektów.
Przyjmując wielomilionowe zlecenia, mówią, że „wychowali się w podobnej
okolicy i chcieliby wrócić do lat dziecięcych”. Ja przyznaję, absolutnie
szczerze. Chodziło o pieniądze.
- Ale to nie jedyny powód porzucenia malarstwa. – Dziennikarka
przekartkowała swoje notatki. - Była jeszcze rodzina.
- To wszystko jest powiązane. Moi krewni zajmowali państwowe
stanowiska, posiadali ogromne majątki ziemskie lub prowadzili zyskowne
interesy. Słysząc, że jako dorosły mężczyzna będę malował obrazy, łapali
się za głowy. Panienki, owszem. Ubodzy studenci, czemu nie! Ale ja?!
Trudno im było to sobie wyobrazić. Decyzję o pracy w przemyśle filmowym
przyjęli niewiele lepiej. – Werfrand uśmiechnął się do własnych myśli. –
Mógłbym zadać pani jedno pytanie?
- Jeśli nie będzie zbyt trudne.
- Uroda to dla pani duży problem? – Werfrand pochylił się w stronę
rozmówczyni.
- Raczej atut.
- To dlaczego skrywa go pani pod niepotrzebnymi słowami?
Chwila ciszy, wymiana spojrzeń. W końcu kobieta zaczęła powoli:
- Bo mam jeszcze rozum, który mężczyźni nie zawsze potrafią
zauważyć.
2.
W głowie Werfranda rozbłysło dawno zapomniane wspomnienie.
Orkiestra w oparach dymu gra swoje najlepsze przeboje. Tłum ludzi
szaleje na parkiecie. On siada przy wolnym stoliku. Nieodzowny papieros w
ręku, wystudiowany ruch dłoni w stronę ust.
- Nuda, nuda, nuda. W tym mieście nie ma prawdziwych mężczyzn –
wysoki, kobiecy głos zawibrował w powietrzu. Werfrand odwraca głowę.
Ledwo zdążył spojrzeć, już poczuła na sobie obcy wzrok, zwróciła uwagę.
- Jest pani skończoną pięknością. – Podniósł się i ruszył w jej kierunku.
– Dlatego nie powinna się pani odzywać.
- To już koniec? – Spytała podnosząc jedną brew. – Ma pan coś jeszcze
do powiedzenia?
- Piękno oczarowuje, ale z dodatkiem inteligencji staje się zabójcze. –
Uśmiechnął się delikatnie Werfrand. - Tylko prawdziwi mężczyźni są mu w
stanie sprostać.
- Nie chcę innego towarzystwa – kobieta oznajmiła z zimną
wyniosłością.
- W takim razie, żeby uwolnić panią od zbędnego balastu – Werfrand
pochylił się, ofiarowując swoje ramię. – Mogę prosić do tańca?
Bez słowa podała mu rękę i ruszyli na parkiet. Tańczyła fenomenalnie,
lecz Werfrand nie ustępował jej kroku. Znalazł nawet chwilę, żeby
przesunąć dłoń po jej kształtnej talii.
- Co będzie następne? – zagniewała się uroczo jak każda kobieta, która
chce, choć nie powinna. – Zaprosi mnie pan do siebie?
- Powiem, że ma pani piękne uszy. – Odgarnął kosmyk jej włosów. – I
znakomicie dobrane kolczyki.
- Obeznany w kobietach…
- Czar prawdziwej damy tkwi w szczegółach. A ja jestem nań
szczególnie wyczulony.
Muzyka zwolniła. Większość tańczących zajęła miejsca przy stolikach, a
Werfrand przytulił mocniej swoją wybrankę i zakołysał w rytm kolejnej
melodii.
- Nie będzie mi pani miała tego za złe – wyszeptał jej na ucho.
- Tańca nie, jedynie bezczelność.
- Gdybym był inny nawet nie wstałaby pani od stolika.
- Był pan przede wszystkim celny, a ja nie chciałam już dłużej słuchać
tych śmiertelnych nudziarzy.
- Proponuję słuchać tego. – Werfrand położył swoją dłoń na jej sercu. A
właściwie piersi.
- Skoro tak pan nalega. – W odpowiedzi położyła rękę na jego kroczu.
- Może się przedstawię, Werfrand Stephen – Na jego twarzy zdziwienie
mieszało się ze zdumieniem.
- Isabella.
- Jesteś intrygującą kobietą, Isabello – wyszeptał niskim głosem. –
Zdajesz sobie sprawę, jakie to robi wrażenie? Jak burzy krew, jakie
szaleńcze myśli wywołuje?
- Nie jest to wcale trudne.
- Ale na mnie nie działa. – Pokręcił głową.
- Czyżby?
- Większość kobiet prosi się o uwagę. Tak jak ta pani w fioletowym
szalu. Zobaczysz ją podczas kolejnego obrotu.
- Co z nią nie tak? – zapytała Isabella po kilku tanecznych krokach.
- Udaje dystyngowaną, a tak naprawdę łasi się o każde ciepłe słowo.
Inne starają się, z lepszym lub gorszym skutkiem, wabić. Dwuznaczne
uśmieszki, rwane półsłówka, słodkie niedopowiedzenia. Używają całej
palety środków, ale wabić potrafią nawet modliszki i dobrze wiemy, jak to
się kończy. Prawdziwi mężczyźni nie powinni na to reagować.
- Prawdziwi mężczyźni? – spytała Isabella. – Prawdziwe mogą być
jedynie kobiety. Szczególnie jeśli są zabójczo piękne i absolutnie zepsute.
- Co wtedy?
- Nawet jeśli gardzicie nimi w słowie to wielbicie w myślach. Nawet jeśli
chcielibyście mieć to paraliżuje was strach przed porażką. Nawet jeśli
macie to boicie się utraty.
- Nie chcę mieć, wystarczy mi jeden wieczór.
- Będziesz tego żałował.
- Mimo to zaryzykuję – Werfrand mówiąc to niemal muskał ustami jej
policzek. - Spotkajmy się na drugim piętrze.
- Nigdzie stąd nie pójdę.
- Więc wrócisz do stolika, usiądziesz i znów będziesz słuchać tych
nadętych dupków? – Werfrand uśmiechnął się kącikiem ust. – Czekam na
górze.
- Nic ci nie obiecałam!
- W takim razie zmarznę w oczekiwaniu… – Ukłonił się na pożegnanie. –
Mam nadzieję, że przynajmniej wspomnienie tego tańca trochę mnie
ogrzeje – wyszeptał cicho i zniknął wśród stolików.
Uwodzenie wymaga talentu linoskoczka. Jest niebywałą gimnastyką
języka i taktu. Ciągłym balansowaniem na cienkiej linie, z której strącić
może jedno złe słowo czy niefortunny gest. Ale Werfrand uwielbiał te
erotyczne podchody. Samo poszukiwanie wieloznacznych metafor
sprawiało mu dziką rozkosz. Wszystko, żeby jak najszybciej rozpoznać, co
pomoże dojść do celu, a co zrzuci w przepaść.
- Bukiecik dla ciebie! – Ucieszył się na widok Isabelli wychodzącej z
windy i wyciągnął przed siebie małą wiązankę.
- Skąd go masz?
- Ukradłem w lobby.
- Jesteś szalony! Mówiłam to już?
- Nie musisz. – Złapał ją za rękę. – Nie ustępujesz mi w odwadze.
Weszli do apartamentu. Isabella włączyła muzykę, Werfrand przyniósł
świeczki, w powietrze wzbił się słodki zapach pożądania. Ona tańczyła w
ciepłym blasku świec, akcentując każdy przesycony pożądaniem ruch. On
przyglądał się temu z uśmiechem, siedząc na fotelu. Gdy spróbował wstać,
Isabella ruszyła na niego ze słodką furią i przygniotła do oparcia obcasem.
On zauważył jej koronkową podwiązkę wieńczącą czarne rajstopy. Ona
przebiegła zmysłowo palcami po udzie. Ręce Werfranda ruszyły na pomoc.
Nim doszły do celu, bogini zrobiła krok w tył, a sukienka okryła jej nogi.
Wróciła do tańca, jakby nigdy nic. Żeby po chwili w rytm płynącej
melodii zdjąć ramiączko sukni. Werfranda przeszył gorący dreszcz. Drugie
ramiączko. Wstrząsnęło nim palące pożądanie. Wstał z fotela, objął ją w
pasie, pocałował. Najpierw w ramię, potem w smukłą szyję, z której
odgarnął jasne kosmyki, w końcu w płatki uszu, wydobywając z ust Isabelli
pierwszy szept zachwytu. Pragnął wzbudzić kolejne, pieszcząc z coraz
większym zaangażowaniem, lecz ona gwałtownie wyswobodziła się z
uścisku. Odwróciła głowę, zbliżyła swoje zimne, zielone oczy do jego
błękitnych, napawając się widokiem męskiej bezradności. Werfrand był
zbyt dobry, żeby wypuścić go z rąk. Opanowany, choć z nutką szaleństwa.
Delikatny, acz płonący żądzą. Dziki, lecz o manierach arystokraty.
Nadszedł moment ostatecznego tryumfu. Isabella zsunęła jeszcze
odrobinę sukni i z dumą zwycięzcy pochyliła się nad Werfrandem. Pieściła
go w sposób, jaki mógł sobie jedynie wymarzyć. Nie było to wówczas
popularne, uchodziło wręcz za niegodne damy, ale ona nic sobie z tego nie
robiła. Wiedziała, że dotyk jej ust wprawia w drżenie każdą komórkę
męskiego ciała. Wzrok Werfranda natychmiast się zamglił, a ciało zaczęło
rozpływać się w narastającej przyjemności.
- Chce pan jeszcze o coś spytać?
- Proszę? – Werfrand odpowiedział z niezbyt wyraźną miną.
3.
- Pytał pan o urodę. – Dziennikarka ze zdziwieniem przechyliła głowę. –
Chce pan wiedzieć coś jeszcze, zanim wrócimy do wywiadu?
- Nie, przepraszam, zgubiłem wątek. – Werfrand na nowo ustalał
granice między wspomnieniem a rzeczywistością. – W moim wieku to
chyba normalne.
- Przecież świetnie się pan trzyma!
„Jakbym o tym nie wiedział!” – pomyślał już zupełnie trzeźwo.
- Powiedział pan, że nie chce okłamywać swoich widzów – zaczęła po
chwili dziennikarka. – Zastanawia mnie czy wszystkie rzeczy, o których
opowiadały pańskie filmy, przeżył pan wcześniej na własnej skórze?
- To dwie zupełnie odrębne kwestie. Już mój debiut był o śmierci, a ja
ciągle żyję. – Werfrand wbił oczy w sufit. – Swoją drogą ostatnio czytałem
scenariusz „Przenikania” i zaskoczyło mnie, jak wiele spostrzeżeń okazało
się trafnych. A przecież pisząc go, nie miałem nawet trzydziestu lat! –
Dziennikarkę na dźwięk tych słów przeszedł dreszcz. – To naprawdę nie
jest wiek, w którym się umiera!
- Wracając do doświadczeń…
- Wygląda pani dużo młodziej – przerwał jej reżyser. – Nie wiem, ile
jeszcze to potrwa, ale proszę się nie przejmować. To, jak o sobie myślimy,
w tajemniczy sposób wpływa na innych ludzi. Coś pani pokażę. – Werfrand
zdjął okulary i poprawił fryzurę.
- Nie rozumiem. – Pokręciła głową dziennikarka.
- Zaraz pani zobaczy. Jedno z moich uszu strasznie odstaje.
- Rzeczywiście, lewe!
- Moje odstające ucho jest takie jak pani starzenie – zwyczajne. Patrząc
w lustro, nigdy go nie widziałem. Więc inni również go nie dostrzegali.
Dlaczego zatem piękna kobieta martwi się pierwszymi zmarszczkami?
- Powiem to panu – redaktorka wycelowała w Werfranda łyżeczką do
kawy – gdy przestanie się pan bawić we Freuda i odpowie na moje pytanie.
- Będąc młodym, niewiele wiedziałem o śmierci. Stąd słabości
„Przenikania”. Ale, paradoksalnie, część atutów tego filmu to
konsekwencja czystej obserwacji. Pozbawionej milionów nieistotnych
szczegółów, które zauważa się, uczestnicząc. – Werfrand zmrużył oczy. –
Swoją drogą, gdy o śmierci ma się już coś nowego do powiedzenia, to
zwyczajnie nie można tego zrobić.
- Doskonała pamięć, lepsza, niż sądziłam. – Kobieta szybkim ruchem
dłoni uporządkowała swoje notatki. – Mówi panu coś nazwisko Svensson?
Karl Svensson?
- Ciekawy reżyser – odparł sucho Werfrand.
- Dobrze się znaliście?
- On wiedział kim ja jestem, ja wiedziałem o jego istnieniu.
- Podobno szczerze pana nienawidził.
- Zbyt mocne słowo…
- Jak by opisał pan wasze relacje? – dziennikarka przypierała do muru.
- Pełna szacunku rywalizacja.
- Mało wylewnie.
- A co chciałaby pani usłyszeć? – reżyser był jeszcze spokojny. – To
bardzo smutna historia. Rano martwisz się niezapłaconym rachunkiem,
kłócisz o kilka zdań w scenariuszu, a wieczorem – pstryk! – znikasz.
- Czy popularność „Przenikania” nie wynikła z faktu, że Svensson nie
zdążył nakręcić swojego filmu? Publiczność bardzo na niego czekała…
- Pani informator musiał być nienawistnym dinozaurem, skoro tak to
zapamiętał. – Werfrand uśmiechnął się z kpiną. – Moja uwaga dotycząca
pani urody mogła być nietaktowna, ale jest niczym w porównaniu do
nekrofilii, którą właśnie mi pani zarzuciła!
- Zacznijmy w takim razie inaczej: byliście przyjaciółmi?
- Nie. Ale cyniczne aluzje są daleko nie na miejscu, są… podłą
obrzydliwością.
Perliste zdania rozpadły się na samolubne wyrazy. Katedra strzelistych
tłumaczeń zmieniła się w gruzowisko wymówek. Werfrand wziął głęboki
oddech, postanowił użyć sprytu i wybrnąć z sytuacji w najbardziej
spektakularny sposób. – Trochę zbyt ostro zareagowałem, ale proszę mnie
zrozumieć. Widziałem, jak ginie…
- Kto? Karl? – Brwi dziennikarki uniosły się ze zdziwienia. – Przecież to
miał być wypadek samochodowy.
- I był. – Reżyser opadł na fotel. – Mieliśmy ostrą wymianę zdań,
powiedziałem kilka słów za dużo. Zaraz po tym Karl wyszedł z restauracji,
a ja poczułem, że muszę go przeprosić. Padał deszcz, jechałem za nim,
widziałem, jak wpada w poślizg. Rozległ się potworny huk, jego auto było
doszczętnie rozbite. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Nigdy…
- Nie powiedział pan o tym policji, jego rodzinie, nie wiem,
komukolwiek? – Kobieta szukała wzrokiem oparcia.
- Co by to zmieniło?
- Ale przez tyle lat?
- Widziałem kawałki ciała, krew, porozrzucane przedmioty. Miałem
powiedzieć jego rodzinie, gdzie leżała ręka, a gdzie potoczyła się głowa?
Za szybą kawiarni pospiesznie sunął tłum przechodniów. Jedynie
nieliczni zwalniali kroku, zaglądali do środka, chcąc się upewnić, czy
starszy pan siedzący przy stoliku to „ten znany reżyser”. Gdy potwierdzali
przeczucie wyniesione z plotkarskich gazet, ich twarze przybierały wyraz
pokrętnej zazdrości lub kłamliwego wyrzutu. „Co podstarzały reżyser robi z
tą piękną, młodą kobietą? Obiecał jej rolę w kolejnym filmie? To jego
kochanka?” Po tylu latach doświadczeń Werfrand nie zauważał już
spojrzeń obcych ludzi. Nauczył się, że tłum wie wszystko, sądzi łatwo, a
jego wyroki są prawomocne i to na dożywocie. Nie ma żadnej wyższej
instancji, do której można by się odwołać.
- Widzę, że musi pani trochę ochłonąć. Zróbmy przerwę, będziemy
kontynuować po obiedzie. – Reżyser zabrał swoje rzeczy ze stolika i
wyszedł.
Pod kamienną maską spokoju ukrywał nerwowe drżenie. Nie mógł
sobie darować tej krótkiej chwili kłamliwej szczerości. Śmierć Karla była
sekretem skrywanym przed wszystkimi. Przed rodziną zmarłego, gdy na
pogrzebie Werfrand chował zaczerwienione ze strachu oczy za
przeciwsłonecznymi
bezczelnie
wypytującymi, jak to wyglądało naprawdę. Przed każdą z trzech żon z
miłości chcących poznać sekrety jego duszy.
Przed przyjaciółmi,
okularami.
Na szczęście spokój jesiennego popołudnia szybko ukoił wzburzenie
Werfranda. Wystarczyło kilka kroków, a przestał myśleć o Karlu, wypadku
samochodowym i rozmowie z dziennikarką, w której to prawie do
wszystkiego się przyznał. Szedł powoli, podpierając się długą, rzeźbioną
laską. Specjalnie wrócił na stare lata w swoje rodzinne strony, żeby iść
spokojnie, przed siebie, gdzie nogi poniosą. Bez obawy, że znajdzie się na
jakimś nieznanym skrzyżowaniu, wśród obcych twarzy. Szedł, mijał ludzi,
mijał mury. „Jak bardzo są do siebie podobni – myślał. – Mury i ludzie.
Szarzy, zazwyczaj płascy. Dobrze, że czasami ładnie się starzeją”.
Nie zauważył czerwonych cegieł, na widok których tracił kiedyś
radosny wyraz twarzy. Mosiężnej bramy, zamykającej się za nim
codziennie rano z przerażającym hukiem. Szkoły, znienawidzonej, nudnej
szkoły. Mając trzynaście lat, nie znał jeszcze starczego cynizmu,
pozwalającego znosić natrętną rzeczywistość z kpiarskim uśmiechem na
ustach. Musiał sobie radzić w inny sposób. Dlatego gdy ciężar
nauczycielskich nakazów i zakazów stawał się nieznośny, zarzucał torbę na
ramię i uciekał z zajęć. Wałęsał się później długimi ulicami, przesiadywał w
kawiarniach, chował w ostatnim rzędzie sali kinowej, żeby tylko doczekać
odpowiedniej godziny na powrót do domu.
Według tego samego, ogranego scenariusza miała potoczyć się
kolejna szkolna ucieczka. Jesień, złote liście rozsypane na chodniku,
podniecający smak zakazanego miesza się z niemiłym zapachem
konsekwencji. Chroniczna nieobecność na zajęciach w najlepszym razie
kończyła się w gabinecie dyrektora. Częściej – na bruku. Z tornistrem
pełnym nie podręczników, ale znacznie cięższych, zawiedzionych
rodzicielskich oczekiwań. Jednak Werfrand nie mógł wysiedzieć dłużej w
oparach mądrych nauk profesorów, którzy wszystko wiedzą lepiej i głupich
rozmów uczniów, zachowujących się tak, jakby nie rozumieli nic. Wolał
promienie słoneczne delikatnie ogrzewające twarz i spacer po chodniku
usłanym kolorowymi liśćmi. Harmonię brązowych, czerwonych i żółtych
barw zepsuła biała kartka, którą przywiał pod jego nogi wiatr.
- Nie! – Przeraźliwy pisk zmroził przechodniów. Mimo to Werfrand zgiął
się w pół i podniósł kartkę. – Nie możesz tego zrobić! – Wysoka
dziewczynka skamieniała przy nim bez ruchu.
- Dlaczego? – spytał bez przekonania, patrząc na jasnowłose cudo.
Miała świecące oczy, delikatny nosek i rozwarte wargi. Dyszała jednak zbyt
ciężko jak na prezent z niebios.
- To moje, dawaj – syknęła, co tylko potwierdziło jej realność.
- A znaleźne?
- Przepraszam, nie powinnam się tak zachowywać. – Mała kokietka
poprawiła rozwiane loki i wyrównała fałdki na sukience. – To prywatna
korespondencja, dlatego proszę o zwrócenie mojego listu. – Wyciągnęła
przed siebie dłoń.
- Nie mów tak, nie jesteś w szkole. – Werfrand już chciał oddać list, lecz
w ostatniej chwili cofnął rękę. – Oddam, jak umówisz się ze mną w parku.
Jutro, o tej samej porze.
- Dobrze – dziewczynka przytaknęła. – A teraz list.
- Skąd mam wiedzieć, że przyjdziesz?
- Daję słowo.
- Daj w zamian swój szal.
- Będzie mi zimno – jęknęła błagalnie. – To głupi pomysł.
- Oddam ci swój.
- Nie – tupnęła nogą, uznając negocjacje za zakończone.
- To zabieram list.
- Dobrze, dobrze. – Dziewczynka podniosła do góry ręce. – Zgadzam
się na wszystko.
Werfrand zdjął swój szal i wymienił go na jej fioletowy
- Jak masz na imię? – spytał, gdy blondynka wcisnęła list do torby.
- Adela – odparła, po czym zapanowała niezręczna cisza. – Ja już
pójdę…
- Nie spytasz, jak się nazywam?
- Jesteś okropnym szantażystą! – wykrzyknęła z oburzeniem. – W ogóle
nie powinnam z tobą rozmawiać!
- Jutro nie będzie tak źle. Wstrętny szantażysta Werfrand mówi „do
widzenia”.
- Chociaż imię masz ładne...
- Tak jak ty – odparł bez namysłu i obrócił się na pięcie, ukrywając
swoje zażenowanie.
Następnego dnia po lekcjach szybko pożegnał chłopaków („Idę do
ciotki, muszę się śpieszyć”), zmylił trop („Prosto, przez podwórze
kamienicy, teraz w lewo, nikt mnie nie zobaczył”) i przysiadł na ławce obok
głównego wejścia do parku. Dopiero wtedy, rozglądając się uważnie na
boki, wyjął z torby szal, po czym przewiązał nim szyję.
Przerażenie męczyło go przez całą noc. „Adela wydaje się bardzo
miła… – pierwsza myśl nie była jeszcze taka zła. – Ale nigdy nie byłem na
randce! Jeśli ona się już z kimś spotykała? Zacznie zadawać trudne
pytania? O czym w ogóle będziemy rozmawiać?!” Werfrand nie mógł
uwierzyć, że się z nią umówił. Uciekając ze szkoły, był tak zamyślony, że
nie zdążył się przestraszyć i tak zaskoczony, że nie miał nawet czasu
pomyśleć. „Chłopaki będą mi zazdrościć – dodawał sobie otuchy. –
Poderwę najpiękniejszą kobietę na świecie”. Lecz oczyma wyobraźni
widział raczej, jak strzela koszmarną gafę, twarz Adeli tężeje w zdziwieniu,
żeby po chwili zmienić się w spazmatyczny rechot. Potem dziewczyna
opowiada o całym zdarzeniu swoim koleżankom i katastrofa gotowa.
Dlatego poskramiając swoje najgorsze koszmary, Werfrand przeanalizował
wszystko tysiąc razy. Adela zbliża się do niego powoli. On wstaje, całuje ją
w rękę, rozpoczyna rozmowę. Od komplementu, ze swadą i bez
kompleksów.
Z promiennej wizji wyrwał go jednak cichy głosik.
- Cześć – Adela wyrosła jak spod ziemi.
- Cześć – wydukał, nie podnosząc się nawet z ławki. Dziewczyna
usiadła bez słowa usiadła na drugim jej końcu.
I gdy rzeczywistość sprzysięga się przeciwko tobie, to już wszystko, od
początku do końca musi pójść źle. Bo nie dość, że Werfrand nie zauważył
przyjścia Adeli, to w najbardziej popularnym parku w całym mieście nagle
zapanowała cisza. Spacerowicze przestali przechadzać się dróżkami,
nieznośne gaworzenie dzieci umilkło, nawet ptaki zapomniały o swoich
miłosnych trelach.
- Ciekawy był ten list? – wydusił z siebie po chwili.
- Słucham?
- Czy list, który wczoraj dostałaś, był ciekawy? – Powtórzył nieco
głośniej.
- Bardzo.
- Dlatego nie chciałaś, żeby ktokolwiek go czytał? – Werfrand obrócił
delikatnie twarz w jej stronę, lecz nie dostał odpowiedzi. - Może się
przejdziemy?
- Dobrze. – Dziewczynka poderwała się natychmiast z ławki i ruszyła
przed siebie.
Werfrand czuł się jak na przesłuchaniu. Tyle że wyduszanie kolejnych
zeznań z podejrzanej nie sprawiało żadnej przyjemności. Śledczy nie
wiedział, o co pytać, a podejrzana wstydziła się do czegokolwiek przyznać.
- Piękna pogoda – zaczął po chwili chłopak.
- Prawda.
Znowu skucha. Szłoby lepiej, gdyby mniej szarych komórek zajętych
było odczuwaniem przerażenia. Jest! Kolejny temat. Dziewczyny podobno
lubią zwierzęta.
- Czasami można tutaj zobaczyć wiewiórki. Takie ładne, rude.
- Też je lubię.
Werfrand spuścił głowę i szedł w milczeniu obok Adeli. Nie wyglądała
na skonsternowaną. Może lepiej ukrywała swoje czarne myśli, może w jej
pięknej główce nie rodziło się ich zbyt wiele. Jakby spotkanie z chłopakiem
musiało być nudne, a o jego jakości świadczyła ilość przespacerowanych
kilometrów. W dzieleniu ciszy szybko doszli do perfekcji, ale Werfrand
chciał dzielić z Adelą coś więcej. Najpierw nieśmiało musnął jej opuszki.
Potem nieporadnie ujął wszystkie palce. W końcu złapał całą dłoń i ścisnął.
Nie mocno, ale tak, żeby mieć pewność. Że ona tam jest, że odważyła się
chwycić, że go nie odtrąciła. Widział, jak powoli podnoszą się kąciki jej ust.
Uśmiecha się, naprawdę! Ujął jej dłoń z większą pewnością, dalej idąc
przed siebie. Czuł ciepło dotyku, od którego szumiało w głowie, a w sercu
robiło się lżej. Do chwili, gdy dziewczynka nieśmiało wyszeptała:
- Muszę wracać. Jestem spóźniona.
- Szkoda – odpowiedział Werfrand, zdejmując szalik.
- Zostaw go sobie.
Werfrand zamarł, choć serce pompowało do krwioobiegu gwałtowne
uczucia. Była niepewność i zaskoczenie. Krótkie niedowierzanie, a zaraz po
nim zachwyt wraz z nieodłączną towarzyszką radością.
- To znaczy, że będziemy się spotykać?
Dziewczynka nieśmiało potrząsnęła głową.
4.
Werfrand był daleko – zarówno od tamtych zachwytów, jak i murów
szkoły, które mogły mu o nich przypomnieć. Szedł dalej, w
charakterystyczny dla siebie sposób. Pewnie, choć podpierając się laską.
Dostojnie, mimo iż odrobinę zgarbiony. Stuk szpilek i szmer rozmów niosły
się po brukowanej uliczce starego miasta. Kolejne buty, kurtki, czapki
mijały go pospiesznie. Kolejne skamieniałe twarze. Lubił przyglądać się
tym martwym istnieniom, wstającym obowiązkiem, myjącym zęby
społeczną oceną, a ubierającym się poczuciem przyzwoitości. Tak
wyekwipowani gnali do samochodów, tramwajów lub metra. „Ciekawe,
kiedy ich wiecznie blade policzki nabierają zdrowych rumieńców, a
przeszklone oczy blasku?” – myślał Werfrand, gdy z zadumy wyrwała go
rozpromieniona uśmiechem kobieta.
- Przepraszam bardzo, pan Stephen?
- Nie, jego zdziadziały sobowtór – odpowiedział kwaśno reżyser.
- Proszę tak nawet nie mówić – oburzyła się kobieta. – Mógłby pan być
moim mężem!
- A co na to tatuś? – W tym momencie oboje spojrzeli na małą
dziewczynkę w szarym płaszczyku zarzuconym niedbale na szkolny
mundurek.
- To taki dowcip, kochanie – zwróciła się do niej ciepło matka. – Lepiej
wyciągnij zeszyt, to pan Werfrand da nam autograf na pamiątkę, prawda?
- Mówiłaś… – dziewczynka zaczęła kolejne zdanie, lecz karzący wzrok
mamy szybko uspokoił jej zapędy.
- Co chciałaś powiedzieć? – Werfrand schylił się na wysokość jej
wzroku.
- Mama mówiła… – zawahała się dziewczynka. – Mama mówiła, że nie
można wyrywać kartek z zeszytu.
- Proszę nie mieć jej tego za złe – Kobieta zaśmiała się, choć jej policzki
zaszły rumieńcem wstydu.
- Niesamowite – Werfrand pogłaskał dziewczynkę po głowie. – Ile jest
sześć razy osiem?
- Cztery – odpowiedziała dziewczynka.
- Stolica Norwegii?
- Oslo – wymamrotała po chwili wahania.
- Zawsze słuchasz mamy?
Mała przygryzła wargi. Spojrzała na mamę, spuściła oczy i
dyplomatycznie odpowiedziała:
- Staram się.
Teraz to Werfrand zaniósł się śmiechem.
- Powiem ci coś w sekrecie, ale niech to zostanie między nami, dobrze?
Mama i tata na pewno chcą dla ciebie dobrze, ale czasami mogą się mylić.
Wtedy nie musisz ich słuchać. Na przykład, gdyby mama powiedziała, że
źle się zachowałaś przy wujku Werfrandzie, to zatkaj uszy rękoma. Jasne?
Dziewczynka potrząsnęła głową.
- Chciałbym ci coś dać… – Werfrand sprawdził, co kryje się w
kieszeniach jego płaszcza. – Banknot, taka duża panna jak ty powinna
mieć pieniądze na drobne wydatki.
- Normalnie nie biorę niczego od obcych… – Dziewczyna delikatnie
dygnęła. – Ale dziękuję, zostawię go sobie na pamiątkę.
Jeszcze przez chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym reżyser
wyprostował się i oznajmił:
- Będzie pani miała z nią wiele problemów, ale wyrośnie na cudowną
kobietę. Gdzie złożyć autograf?
Mijały lata, a on wciąż nie rozumiał magii swojego podpisu. Gdyby ktoś
chciał wyłudzić jego pieniądze z banku, to jasne. Ale na pamiątkę? Do
oprawienia w ramkę albo schowania w najbardziej zaszczytnej szufladzie?
- Bardzo panu dziękuję. – Kobieta podała mu dłoń.
- To ja dziękuję – odpowiedział Werfrand i mrugnął okiem do
dziewczynki.
Zauroczony córeczką i zaintrygowany jej matką obserwował, jak obie
znikają w tłumie przechodniów. „Mógłby pan być moim mężem” – wciąż
dudniło w jego uszach. Takie słowa, nawet jeżeli wypowiedziane w formie
żartu, zawsze są poważną deklaracją. Oznaczają, że kobieta spojrzała na
swoją listę życzeń, odhaczyła spełnione kryteria, sprawdziła, ile zostało
niespełnionych, ale wynik okazał się jednoznacznie pozytywny. Na
przeszkodzie mogą stanąć jeszcze zasady, lecz pod naporem czułych słów
i romantycznych gestów zapora racjonalności z łatwością pęknie. Bo
pożądanie już zdecydowało, a przed tak potężną siłą trudno się bronić.
Werfrand, jak każdy doświadczony mężczyzna, wiedział, że żona to
najcudowniejsza istota na świecie. Byle tylko cudza i to do chwili, gdy
uniesienie nie każe jej zmienić barw klubowych. Dlatego szedł dalej, przed
siebie, z głową w chmurach własnych myśli. Nie zauważając kolejnego
budynku, który powinien budzić wspomnienia. Budynku szkoły żeńskiej.
Dawno, dawno temu, gdy Adela zgodziła się na kontynuowanie
znajomości, umówili się pod nim na pierwszą randkę. Werfrand nieco się
zdziwił. Szkoła wydawała mu się mało romantycznym miejscem. Nie
wiedział jeszcze, że kobieta najpierw chce sobie wyobrazić, potem przeżyć,
a na końcu o tym poopowiadać. I nie wiadomo, co jest najważniejsze, ale
jeśli przy okazji będzie mogła się pokazać koleżankom to już spełnienie
marzeń!
Werfrand postanowił swoje wejście do jaskini lwa, jak każdą dobrą
improwizację, uprzednio przygotować. Konieczne były kwiaty, a raczej
kilkanaście minut namysłu, zanim powie sakramentalne „ta”, decydując
się na jedną z wiązanek.
- Najlepsza kompozycja – ucieszyła się kwiaciarka, niemal pewna, że
niezdecydowanie zwycięży z wolą zakupu i szybko zabrała się do
pakowania.
- Zrobimy inaczej. Proszę wziąć ten, ten i ten. – Werfrand, widząc
kwiaty w kobiecej dłoni, od razu zmienił zdanie. – Kilka tamtych liści wokół,
wystarczy związać.
- Kolory będą się gryzły – odburknęła kwiaciarka.
- Proszę mi zaufać – odpowiedział stanowczo i wyciągnął kilka małych
stokrotek z pobliskiego wazonu. – Jeszcze to na ozdobę.
Po chwili pojedyncze kwiaty zmieniły się w najwspanialszy bukiet w
całej kawiarni.
- Rzeczywiście piękna, powinnam takie sprzedawać.
- Nie mam nic przeciwko, jeśli pierwowzór dostanę za darmo.
- Ty urwisie! Niech będzie. Mam nadzieję, że to naprawdę piękna
dziewczyna.
Werfrand w odpowiedzi pokiwał jedynie głową, strzepnął kilka pyłków z
rękawa i ruszył w stronę szkoły. Miał wrażenie, że idzie do fabryki kobiet, w
której szalony naukowiec produkuje najróżniejsze typy urody i charakteru.
Z warkoczykami i bez. Blondynki oraz brunetki. Grzeczne albo i nie.
Ważne, że w takich samych mundurkach. „Ciekawe, czy któraś z nich jest
ładniejsza od Adeli” – przeszło mu przez myśl, gdy z każdym kolejnym
krokiem oblepiało go coraz więcej dziewczęcych spojrzeń. Najpierw
ukradkowo zazdrosnych, potem ciekawskich, w końcu pełnych wyrzutu.
Wszystkie chciały, żeby to po nią przyszedł uczeń szkoły męskiej.
Adela nie kazała na siebie długo czekać. Wyszła z budynku w otoczeniu
koleżanek, zauważyła Werfranda, zbiegła po schodach i pocałowała go w
policzek.
- Jesteś dużo odważniejsza niż przedwczoraj.
- Bo przyszedłeś w moim szaliku.
- Wtedy też go miałem.
- Wyciągnięty po kryjomu z torby! – uśmiechnęła się Adela, a Werfrand
zrobił taką minę, że od razu zaczęła się tłumaczyć. – Nic o tobie nie
wiedziałam! Mogłeś być wariatem, porywaczem, nie wiem, kimkolwiek.
- Obserwowałaś mnie?
Adela przytaknęła.
- Z koleżankami? – Werfrand odwrócił się i zobaczył kilka szkolnych
mundurków, zakrywających usta dłońmi i szepczących coś po kryjomu.
- Dzisiaj o nic je nie prosiłam! – Zarumieniła się Adela. – Widocznie są
ciekawe.
- Czego?
- Nie zadawaj głupich pytań. Powiedziałam, że jesteś czarujący.
Werfrand pomachał do nich, po czym złapał Adelę za rękę i zrobił kilka
kroków w milczeniu.
- Za pierwszym razem nie byłem – spochmurniał.
- Tylko się nie tłumacz!
5.
Musiało minąć kilka dobrych lat zanim Werfrand zaproponował Adeli
pozowanie do portretu. Bo choć pomyślał o tym od razu, gdy ją zobaczył,
to jej piękno wymagało szczególnej uwagi. Żeby się nie rozczarować, a
jego nie zawieść, trzeba było mistrzowskiej techniki i wprawnego oka. W
końcu jednak Adela stanęła na podwyższeniu. W jasnym świetle dnia
spoglądała za okno, z którego widać było drzewa parku i wolno
spacerujących ludzi. Werfrand nie miał czasu na podziwianie krajobrazu.
Całą swoją uwagę skupiał na modelce i świeżo zagruntowanym płótnie.
Zabierał się jednak do pracy z pewnym ociąganiem. Adela sterczała na
podwyższeniu ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Jej usilna
chęć gwarantowała raczej poprawne zdjęcie paszportowe niż kunsztowny
portret. Malarz wziął do ręki gruby pędzel i przez dłuższy czas mazał z
zacięciem po obrzeżach płótna. W końcu westchnął głęboko, podparł się z
zadowolenia pod boki.
- Mogę zobaczyć? – Adela przechyliła z zainteresowaniem głowę.
- Oczywiście, już prawie skończone.
Dziewczyna zrobiła kilka kroków i spojrzała na obraz.
- Przecież tu nic nie ma!
- Spodziewałaś się czegoś innego po piętnastu minutach?
Zacisnęła zęby i wróciła na podest. Odrobina złości wystarczyła, żeby
przeistoczyła się z grzecznej dziewczynki, stojącej na baczność podczas
szkolnego apelu, w młodą kobietę, która choć nie jest jeszcze damą, to ma
ku temu wyraźne predyspozycje. Werfrand, widząc jej rozdrażnienie, od
razu zabrał się do pracy. Rysy napinały się niepotrzebnie, ale było to
znacznie lepsze niż dotychczasowy uśmiech pustej wydmuszki.
Na płótnie pojawił się ślad delikatnie zadartego noska, ust i policzków.
- Teraz nie możesz nawet drgnąć… I nic nie mów! – powiedział
stanowczo i od razu wychylił się zza obrazu, żeby spojrzeć na jej delikatnie
rozwarte usta, które zamarły w pół słowa. Kilka szybkich kresek zaznaczyło
kontur i popłynęło wzdłuż policzka. Potem poprawi je burgundową
czerwienią, najważniejsze, że uchwycił. Ale dobry początek w przypadku
tak oszałamiającej urody nie gwarantował sukcesu. Adela miała policzki,
których zazdrościły jej dojrzałe kobiety. Oczy, w których chcieli się topić
nawet stateczni mężczyźni. Twarz znajdującą uznanie już na pierwszy rzut
oka. Nie tak jak tysiące odstręczających gęb, wymagających opatrzenia,
zanim staną się odpychająco ciekawe. Natura odmierzyła ją boską miarą,
do granic niemożliwości utrudniając pracę karykaturzystom i malarzom.
Pierwsi musieli mocno się natrudzić, żeby znaleźć defekt jej urody. Drugim
potrzebny był mistrzowski kunszt, żeby w gładkich rysach twarzy zawrzeć
całe jej piękno.
- Na dzisiaj koniec – Werfrand wymruczał pod nosem, robiąc ostatnie
pociągnięcia pędzlem. W szarym świetle skóra traciła swój dystyngowany
powab. – Należy ci się nagroda.
- Sam byś chciał nagrody – odpowiedziała Adela, podchodząc do
obrazu. – Niezły.
- To wszystko?
- Jestem głodna, zabierz mnie na kolację…
Werfrand rzucił ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę portretu, zdjął
fartuch i poszedł ze swoją muzą świętować utratę jej artystycznego
dziewictwa. Gdy późnym wieczorem wrócił do pracowni, już przez
półotwarte drzwi dostrzegł przed obrazem postawną sylwetkę.
- Nic mi nie mówiłeś – wyszeptał ojciec, nie odrywając wzroku od
portretu.
Mieli identyczne usta, podobne podbródki, ale z ich twarzy płynęły
skrajnie odmienne przesłania. Od Werfranda biła intelektualna lekkość,
ojciec uosabiał męską siłę.
- Słyszałem, że jest piękna, ale nie sądziłem, że aż tak – zaczął po
chwili, a zdziwienie w jego głosie mieszało się z ojcowską dumą. –
Przynajmniej raz plotki okazały się prawdziwe.
- Kiedy się dowiedziałeś?
- Kilka miesięcy temu – odpowiedział spokojnie. – Trudno, żeby
dyplomata nie wiedział, co dzieje się pod jego własnym dachem. – I zajęty
własnymi myślami przyłożył palec do ust. Ten drobny gest, trwający
ułamek sekundy, wystarczył Werfrandowi, żeby mieć pewność. Ojciec
kłamał.
- Musisz ją bardzo kochać. – Dyplomata zdał sobie sprawę ze swojego
błędu. A że nie miał w zwyczaju przegrywać nawet w spotkaniach
towarzyskich, szybko przeszedł do kontrofensywy.
- Dyplomaci nie znają miłości, tylko usankcjonowane słabostki. –
Werfrand odpowiedział jego własnymi słowami.
- A co zrobisz, gdy przestanie być taka piękna? I to nie za dziesięć lat,
a najwyżej kilkanaście miesięcy? – Mężczyzna zbliżył się do obrazu i
wskazał miejsce, w którym skroń Adeli przechodziła w czoło. – Przyjrzyj się
następnym razem uważniej, a ten obraz będzie najpiękniejszą rzeczą, jaka
zostanie po jej młodości. – Odwrócił się do syna. – Widziałeś jej matkę?
Brak urody, brak atutów. Nie ma nic smutniejszego niż królowanie
upadłemu imperium. Dobranoc!
Dyplomata rzucał ziarno niebezpiecznych myśli, wiedząc, że spadnie
na podatny grunt. Świadomość nie zdąży go wydziobać, ziarno zakiełkuje,
wyrośnie, będzie kiedyś potężnym drzewem dobra i zła. Sam Werfrand nie
dostrzegał jeszcze problemu. Spędzał z ukochaną coraz więcej czasu. Były
wspólne spacery, wspólne jedzenie ciastek, wspólne wypady do kina.
Opowiadanie historii z tak niedawnego jeszcze dzieciństwa, a w chwilach
pełnych romantycznej powagi – patrzenie sobie głęboko w oczy i rozmowy,
ściszonym głosem, o przyszłości. Wszystko, co typowe dla pierwszej
miłości. Nieznającej jeszcze uczuciowej partyzantki, którą muszą sobie
zgotować zaprawieni w bojach kochankowie.
Adela ze swoimi delikatnymi ustami, odrobinę zadartym noskiem i
obłędnie błękitnym spojrzeniem była jak kwiat, który zakwitł zbyt szybko.
Roztaczała wokół siebie upajającą woń, nie bardzo wiedząc, jak ją
wykorzystać i czemu ma służyć. Werfrand był równie niedoświadczony,
choć znacznie bardziej ciekawy. Dlatego zaprosił Adelę do siebie pod
pozorem dalszego malowania. I choć lata doświadczeń z zawodowym
dyplomatą nauczyły go kłamać jak z nut – patrząc prosto w oczy, z
uśmiechem na ustach – to męczył go ten mały podstęp. Nie mógł się
pogodzić, że miłosna pantomima, tak jak dyplomacja, składa się z trzech
dróg: słowa, działania i myśli, które rzadko kiedy biegną obok siebie.
Adela bez słowa weszła do mieszkania. Właściwie nie zdążyła nic
powiedzieć, bo Werfrand rzucił się na nią z pocałunkami. Chwile, gdy w
domu nie było nawet służącej, należały do rzadkości. Dlatego zakochani
szybko przenieśli się do pracowni, która specjalnie na tę okazję zmieniła
się w romantyczne gniazdko. W tej scenerii Werfrand muskał wargami i
drażnił językiem jasny meszek na ciele Adeli. Fale gorąca uderzały do
głowy, mięśnie rozluźniały się w rozkoszy. Jednak tego dnia miało być
piękniej niż zwykle. Dłonie Werfranda krążyły po bluzce Adeli z ledwo
ukrywaną ciekawością. Zapędzały się na tereny zakazane, trochę od
niechcenia, jakby przez przypadek. Tak naprawdę zbliżając się do celu z
rozmysłem. Zaczęły odpinać guziki, Adela nie miała siły odpowiedzieć,
obezwładniona rozkoszą, roztopiona w oczekiwaniu. Jej ręka sama,
sprawnym ruchem, zabroniła dalszej drogi.
- Jesteś piękna, najpiękniejsza – Werfrand pomiędzy kolejnymi
pocałunkami szeptał najbanalniejsze z zaklęć.
Śmieszyłyby go te słowne podchody, gdyby nie widział, jak dziewczyna
łamie się pod ich naporem. W końcu odpiął pierwszy guzik. Szło z trudem,
bo choć Adela nie chciała się opierać, powstrzymywały ją zasady wpajane
od najmłodszych lat przez matkę, ciotkę i babki. Mimo to czułe spojrzenie
Werfranda i kilka słodkich słów było wystarczającym antidotum na myśli o
gorzkich wyrzutach rodziny. Chwilę później ustąpił drugi, trzeci, a zaraz po
nim i czwarty guzik. Młode, mlecznobiałe piersi Adeli wyjrzały na świat z
ciekawością. Ufnie oddając się pieszczotom męskich dłoni. Werfrand przez
dłuższą chwilę na przemian gładził je i całował. Potem ruszył w dalszą
podróż, z uwagą badając wszystko, co napotkał na swojej drodze. Najpierw
wcięcie w tali, potem brzuch. Ominął sukienkę, żeby zainteresować się
kolanami i wnętrzem ud. W końcu jednak zatrzymał się przed jej
kobiecością. Gorącą podnieceniem, wilgotną ciekawością. Szukał
niepewnie wstępu, jakby przed samą bramą do raju zapomniał drogi. Z
pomocą przyszła Adela, podnosząc delikatnie biodra. Bukiet wrażeń, jakich
doznała po chwili, był wystarczającą nagrodą za tę odrobinę wysiłku.
Najpierw delikatne mrowienie, potem dreszcz rozluźnienia stapiający
myśli. Nie spodziewała się, że może to być tak miłe, pełne ciepła i
bliskości, przeżywane razem z Werfrandem, który z początku delikatny,
teraz przyspieszał tempa. Adela leżała bez ruchu. Oszołomiona, oddana
wybuchającemu wrażeniu, które przechodziło przez piersi i uderzało do
głowy. Choć powinna się wzbraniać, obudzone pożądanie rosło, skłaniało
do działania.
I stało się to, co tak często zdarza się, gdy opadnie zasłona wstydu.
Adeli zaczęło być mało. Jej policzki oblał rumieniec, nie tyle z powodu
pieszczot, ile z zawstydzenia własną rozwiązłością. W każdym geście, w
każdym najdrobniejszym ruchu czuła skoncentrowaną na sobie uwagę
mężczyzny. Więc zapragnęła odwzajemniać jego uczucia. Przerodziła się z
pięknej, choć leniwej księżniczki w prawdziwą kochankę. Po chwili to ona
całowała i pieściła, przygotowując się do zmierzenia z tym, co już od tak
dawna domagało się uwagi. Nie sądziła, że działa tak podniecająco na
mężczyzn. Że wystarczy dotyk warg, rozpięta bluzka i odrobina fantazji.
Włożyła rękę do spodni Werfranda, ujęła go między palec serdeczny a
wskazujący, tuż u nasady. Ruszała ręką, instynktownie, w górę i w dół,
obserwując twarz Werfranda. Cicho jęknął, zamknął oczy. Nie miał odwagi
powiedzieć, żeby złapała nieco wyżej, woląc zostawić sprawę swojemu
biegowi. Po chwili i tak wyszeptał ciche: „Już zaraz”. I wybuchnął.
Szczęście! Szczęście? Adela szybko, choć po kryjomu, wytarła dłoń w
prześcieradło. Werfrand zacisnął zęby. „Sam mógłbym to sobie zrobić
lepiej – myślał do bólu szczerze. – Przyjemniej i bez kłopotów”. Teraz
trzeba było podnieść się z kanapy, zrobić dobrą minę do złej gry. Chwilowa
przyjemność ustąpiła miejsca rozczarowaniu, a stąd już niedaleko było do
gorzkiego żalu. U każdego z innych powodów.
- Nie powinniśmy tego robić – powiedziała Adela kilka dni później
podczas spaceru. – To było zbyt wcześnie. Bardzo mi się podobało, ale… –
zapadła cisza, której żadne z nich nie zdecydowało się przerwać.
6.
Dziennikarka przypominała Adelę. Reżyser wyczuwał to instynktownie.
„Niewinna dziewica w ciele dorosłej kobiety” – gdyby karano za sprośne
myśli, Werfrand dawno dostałby dożywocie. Ale miał czas na snucie swoich
rozważań. W to, że jego rozmówczyni przyjdzie na czas, jak i w wiele
innych kobiecych kłamstw, dawno już nie wierzył. Dlatego spokojnie pił
herbatę i czekał.
- Mam świetny humor – zaczął, gdy dziennikarka zdecydowanym
ruchem otworzyła drzwi i podeszła do jego stolika. – Po obiedzie zawsze
robi mi się lepiej.
- To o czym będziemy rozmawiać?
- Proponuję o pani problemach z mężczyznami.
- A ja mam jakieś problemy?
- Odpowiada pani pytaniem na pytanie.
- Nie mam żadnych problemów!
- Zaprzeczenie jeszcze bardziej intryguje – Werfrand rozsiadł się
wygodnie w fotelu. – Po latach w zawodzie wierzę tylko w zdementowane
plotki.
- W takim razie wróćmy do historii z Karlem – zaproponowała,
wyjmując dyktafon.
- Drąży pani temat! – ucieszył się Werfrand. – Może jeszcze coś z tego
będzie.
- Jak się pan czuł po tym wszystkim?
- Jak nowo narodzony! Z przytupem rozpocząłem nowy etap życia.
- Chodzi przecież o śmierć człowieka! – oburzyła się dziennikarka.
- Od generałów wymaga się zabijania i nikogo nie dziwi, że dostają za
to ordery.
- Ale…
- Wiem, co pani powie – przerwał jej Werfrand. – Chociaż nie, może
jednak dokończy pani pytanie…
- Czegoś nie rozumiem. – Redaktorka zmarszczyła czoło. – Jak
naprawdę wyglądał tamten wieczór?
- Droga… – zamarł reżyser. – Jak pani ma właściwie na imię?
- Melanie – dziennikarka podniosła brwi.
- Droga Melanie, wystarczy użyć wyobraźni. Karl rzuca szatniarzowi
numerek. „Tak wcześnie pan wychodzi?” – chłopak próbuje zagaić, będzie
mógł potem opowiadać, że rozmawiał ze znanym reżyserem. „Muszę coś
załatwić” – Karl mruga porozumiewawczo i zostawia na ladzie drobną
monetę. „Miłego wieczoru!” – krzyk szatniarza dochodzi go już za
drzwiami. Svensson rozgląda się na boki z cwanym uśmiechem na ustach.
Deszcz pada coraz mocniej, Karl przeskakuje kałuże, myśląc o tym, co za
chwilę go czeka. Z twarzy niełatwo wyczytać. Widzi pani tę scenę? –
Werfrand przerwał opowiadanie, a dziennikarka potrząsnęła głową. – Co
kryje się w jego głowie? Może jest umówiony z jakimś żigolakiem? Może
tęskni za takimi błahostkami, jak włosy, ręce i uśmiech ukochanej kobiety?
Albo czeka go noc w oparach opium? Jedno jest pewne, Karl idzie,
szczęśliwy, nieobecny. Pada deszcz, świat odbija się w kałużach, on
pogwizduje skoczną melodyjkę. I nagle ja! Trach! – Werfrand klasnął w
dłonie. – Walę go z całej siły w potylicę!
- Nie mówił pan o żadnej bójce! – Melanie wykrzyknęła na całą
kawiarnię.
- A czego się pani spodziewała? – Reżyser podniósł głos. – Że
pójdziemy na kawę?
Wszyscy goście kawiarni zaniemówili, spoglądając na nich pytająco.
Werfrand, nie zwracając na to uwagi, kontynuował opowieść.
- Karl też był zaskoczony, w ogóle mnie nie słyszał. Padają kolejne
ciosy. Prawy, lewy sierpowy, potem podbródkowy. – Na nowo wcielił się w
boksera, markując uderzenia. – I jeszcze kop w jaja.
- Panie Werfrandzie! – Dziennikarka znów podniosła głos, nie wiedząc,
czy bardziej oburza ją fakt czy słownictwo.
- To była walka! Na śmierć i życie! I po chwili stała się rzecz, której
nawet w najśmielszych marzeniach nie mogłem się spodziewać. Karl uciekł
do samochodu! Facet jak byk, prawie dwa metry, z ręką jak słoń.
- To chyba nie najlepsze określenie – wcięła się dziennikarka.
- Cicho! – Werfrand podskoczył z oburzenia na fotelu. – Karl wskakuje
do swojego auta, z trudem odpala. Mija kilkadziesiąt sekund, zanim
dobiegam do swojego samochodu. Dzieli nas kolosalna odległość, ale
gonię. Karl chyba mnie nie widzi, pada deszcz. Teraz pytanie, o czym może
myśleć taki kutas?
- Jest pan wulgarny! – Dziennikarka znów zwróciła na siebie uwagę
całej kawiarni.
- Facet pokroju Karla musi być piekielnie zły, że lalusiowaty
mieszczuch spuścił mu manto – kontynuował niezrażony reżyser. – Pragnie
zemsty. Płonie zemstą, ale już nic nie może zrobić. Przyspiesza w furii,
pada deszcz, zbliża się zakręt. Trach! – Werfrand znów podskoczył,
wprawiając kawiarnię w osłupienie.
- To jakieś brednie – dziennikarka zwiesiła głowę z zażenowania.
- Znowu to samo! – Werfrand opadł na fotel.
- Plącze się pan w zeznaniach! – Teraz to Melanie podniosła głos. – Na
początku mówi o znajomości, potem o wypadku, którego miał być
świadkiem, a teraz pobicie! Ktoś musi wiedzieć, jak było naprawdę…
- A tam… – rzucił niedbale reżyser i poprosił kelnera, żeby w jego
imieniu przeprosił gości kawiarni. Poczęstunek na jego koszt dla
wszystkich klientów miał w tym pomóc.
- Zmieńmy temat – Melanie przekartkowała swoje notatki.
- Jak tam pani chce. Ja już widzę te okładki gazet: „Stephen mordercą
sprzed lat” albo „Do sławy po trupach”. Znów uśmiechałbym się do
wszystkich z pierwszych stron gazet.
- Pan w to naprawdę wierzy? – Dziennikarka spojrzała na niego
uważnie. – W ciągu trzech godzin trzy razy zmienił pan wersję zdarzeń.
Porozmawiamy do wieczora, a okaże się, że strzelał pan do Kennedy’ego.
- Rzeczywiście zmieńmy temat… – westchnął reżyser. – Chociaż
podoba mi się ten ząb, ten lwi pazur. Ma pani coś w sobie.
- Zmądrzałam podczas lunchu – odpowiedziała z przekąsem Melanie.
- Niektórzy ludzie zyskują przy bliższym poznaniu, inni tracą. Pamięta
pani Brandona Cody’ego?
- Miałam jego zdjęcie na stoliku nocnym!
- Był onieśmielająco piękny, kamera go po prostu kochała. – Werfrand
pokiwał głową z uznaniem. – Ale przeciętny strasznie! Gdyby pisał sobie
dialogi, ludzie usnęliby z nudów. Zresztą dobrze o tym wiedział, dlatego
mówił mało, uśmiechał się dużo, robił maślane oczy, a gdy któraś już go
oczarowała, to zwierzał się z ciężaru sławy i swojego szczęśliwego
dzieciństwa pośród kukurydzy. A potem kosił te zauroczone kobitki jak
łany zboża.
- A Karl Treid?
- Pyta pani o jego legendarny apetyt seksualny? Jego żona sama
zgadzała się na te wszystkie sekretarki, kelnerki i koleżanki z planu.
Wszystko, żeby tylko dał jej spokój.
- Zanim poznał pan ich wszystkich, był pan normalnym chłopakiem…
- Nie nadaję się do roli kopciuszka – Werfrand uciął temat. –
Pochodziłem z bogatego domu, od małego miałem swoje fanaberie:
gawiedziowstręt, fobię niedotykania klamek w publicznych toaletach i
upodobanie do ładnych przedmiotów.
- Odnalazłam pańskiego przyjaciela z czasów szkolnych. Mówił, że
sława pana zmieniła, przestał pan poznawać starych znajomych na
ulicach.
- Długowieczny skoro jeszcze żyje. Pełen kompleksów, jeśli o tym
pamięta – zakpił reżyser. – Miałem wielu „dobrych znajomych”, którzy się
do mnie przyznawali. Jeden nawet na naszą znajomość dostał kredyt w
banku. Oczywiście nigdy go później nie spłacił.
- Wtedy zwyczajny… – spróbowała znowu Melanie.
- Chyba za szybko panią pochwaliłem… – Reżyser spojrzał w sufit. –
Nigdy nie uważałem się za zwyczajnego. Chociaż doświadczenie wiele
zrewidowało.
- Okazało się, że jest pan taki jak inni?
- Nie śniło mi się to nawet w najgorszych koszmarach. – Oczy
Werfranda zaświeciły się mimo zmarszczek i okularów. – Ale na wszystkich
działają te same mechanizmy.
- Matka nie darzyła pana wystarczającym uczuciem? – Dziennikarka
próbowała wbić szpilę. – Przecież musi być jakiś powód, dla którego przez
całe życie za bardzo kochał pan kobiety.
- To wytłumaczenie ma już prawie sto lat. – Werfrand przechylił się w
stronę rozmówczyni. - Gdybym miał się bawić w domorosłą psychologię,
zauważyłbym, że wspomniała pani o matce, ale zapomniała o ojcu.
Wychodzi na to, że półsierota. Ale ja postawiłbym raczej na tatę, który
popadł w alkoholizm, gdy była pani nastolatką. Mam rację?
- Moja kolej. – Dziennikarka zaplotła ręce na piersiach. – Udaje pan
zdystansowanego, śmieje się pełnym głosem i z łatwością odpowiada na
kolejne pytania. Jednak po obiedzie przyszedł w nowej koszuli. Kolor ten
sam, kołnierzyk identyczny, ale zdradziły pana guziki.
- Co w tym dziwnego? – uśmiechnął się Werfrand. – Lubię się podobać.
- O tym mówię! – tryumfowała dziennikarka. – Podobać się,
nieustannie, chorobliwe. Stąd ten wielkopański gest, otwarty rachunek dla
wszystkich gości kawiarni. Sam musiał pan mieć problem z ojcem.
- I jeszcze kompleks Edypa! – zaśmiał się reżyser. – Dlaczego pani po
mnie powtarza?
- Bo najczęściej własne problemy zauważa się u innych.
- Szczególnie problemy z mężczyznami. – Oczy Werfranda iskrzyły się
złośliwością. – Pani ojciec, zanim zaczął pić, był bardzo kochanym
człowiekiem. Tylko matka, egoistyczna jędza, wykorzystywała go przy
każdej nadarzającej się okazji. Więc bardzo mu pani współczuła, bo
zabierał panią na wycieczki i wieczorami czytał bajki.
- Drań! – syknęła dziennikarka.
- Zabolało? – zaśmiał się Werfrand. – Też przygotowywałem się do
naszej rozmowy.
- Pan chce być draniem!
- To odpowiada mojemu charakterowi i inteligencji. – Uśmiech nie
schodził z ust Werfranda.
- Ale kto panu powiedział?!
- Nie zdradza się własnych informatorów – odpowiedział reżyser. – Tak
jak nie przyznaje się, że odzyskana podczas przerwy obiadowej bojowość
to konsekwencja rozmowy z kimś, kto zasugerował pani pytać o
Svenssona. Ale nie mam żalu. Taką rolę musi pani odegrać.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi… – Oboje badali się uważnie
spojrzeniami.
- To nieistotne. –Werfrand machnął ręką. – Wiedząc o pani przeszłości,
mogłem powiedzieć: „Melanie, przytul się do mnie, nie wszystkie kobiety
są jędzowate, a faceci źli. Wypłaczesz się na moim ramieniu, będzie
dobrze”. Ale co by to zmieniło?
- Czułabym się lepiej.
- Przestań poprawiać sobie humor na dnie i zacznij się wspinać. Piękny
widok jest dopiero na szczycie.
7.
Minęło pięć lat odkąd Werfrand poznał Adelę, a dwa od chwili, gdy
namalował jej portret.
- Co to ma być? Słuchowisko radiowe? – Głos oburzenia niósł się aż do
ostatnich rzędów. – Od miesiąca próbujecie zrobić spektakl, a ciągle
wychodzi wam męka pańska!
Werfrand powoli przecierał oczy. Rzeczywistość nabierała konturów,
mężczyzna w tweedowej marynarce kształtów. „Miałby nawet przyjemną
twarz, gdyby się tak nie darł. Ale co ja tutaj robię?”. Gdy zobaczył Adama,
wszystko stało się jasne.
To jego najlepszy przyjaciel wpadł na pomysł, żeby po całonocnym
piciu oderwać się od stołu, przepłukać usta czymś innym niż alkohol i pójść
na próbę teatralną. Gdy Werfrand powoli dochodził do siebie, tweedowa
marynarka wskoczyła na scenę, puściła się biegiem wokół aktorów,
przedrzeźniając ich gesty, parafrazując miny.
- Panie Adamie, co pan robi, gdy czegoś pragnie? – krzyczała na cały
teatr marynarka. – Sięga pan po to! Sięga! Dlaczego gdy pański bohater
mówi, że pragnie, to pan odgrywa scenę powolnego konania?
Werfrand, słysząc, co reżyser ma do powiedzenia jego przyjacielowi,
natychmiast otrzeźwiał. Może przyjście prosto z imprezy nie było
najlepszym pomysłem, ale już sama gra Adama – bez zarzutu. W każdym
razie to, co udało mi się zobaczyć zanim zasnął. Oczywiście, były drobne
błędy, lecz w porównaniu do reszty aktorów o aparycji drwali i wrażliwości
rzeźników nie zasługiwał na krytykę.
- Dlatego proszę działać, reagować, uwidaczniać. To się tyczy was
wszystkich. – Tweedowa marynarka potoczyła rękawem po aktorach. – W
końcu pan Adam jest dzisiaj bytem heroicznym.
Rechot klakierów wzbił się w powietrze, głośny sztucznością,
rozbawiony wymuszeniem. Adam zacisnął zęby, Werfrand skrzywił się z
niesmakiem, natomiast Adela jedynie siłą uprzejmości powstrzymała
wybuch śmiechu.
- Przepraszam, może nie powinienem tego mówić – tweed kontynuował
swoją przemowę. – Ale naprawdę cieszę się, że zdołał pan do nas dołączyć.
Może następnym razem wysłać po pana karocę? Nie będzie problemu ze
zbyt licznymi przystankami. Ile barów odwiedził pan wczorajszej nocy?
Po całym teatrze znów niosło się echo pustego śmiechu. Najgłośniejszy
był wysoki chłopak, przypominający chłopa niedawno oderwanego od
pługa.
- Wieśniaku! Z czego się tak cieszysz? – Werfrand nie wytrzymał. Wstał
z fotela w ostatnim rzędzie i ruszył w stronę sceny.
- Ja? – wyszeptał zmieszany klakier.
- Widzisz kogoś bardziej pasującego do opisu? – Werfrand wszedł w
krąg światła obejmujący aktorów. – Reżyser opowiedział śmieszny dowcip
czy chcesz mu się przypodobać, bo grasz jak ostatni drewniak? –
Werfrand zwrócił się z kpiącym uśmieszkiem do tweedowej marynarki: –
Mistrzu, masz dar. Potrafisz prowadzić aktora. Musi być tylko przeciętny i
zapatrzony w ciebie. Aż dziwne, że ciągle pracujesz z teatrami
amatorskimi – Werfrand ukłonił się teatralnie. – Dziękuję bardzo, oklasków
nie trzeba… – Odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach. Zaraz za
nim ruszył Adam. Reszta skamieniała ze strachu. Z zaciętymi minami
czekając, aż tweedowa marynarka złapie oddech i ochłonie na tyle, aby
dać moralizatorski wykład na temat szacunku, a raczej jego braku.
- Co to był za wieśniak? – spytał Werfrand, gdy Adam zrównał się z nim
krokiem na schodach teatru.
- Ten chłopak? Karl Svensson.
- Wpadnij do mnie wieczorem, to znów się napijemy. – Werfrand
klepnął przyjaciela w ramię i ruszył w swoją stronę. Wiedział, że chwila
samotności dobrze mu zrobi. Sam z resztą potrzebował czasu do namysłu.
W końcu Ad
Pobierz darmowy fragment (pdf)