Darmowy fragment publikacji:
zauroczenie
2
© Copyright by Aleksander Sowa 2013
Okładka: Aleksander Sowa
Zdjęcie na okładce: www.sxc.hu
Redakcja i korekta: Łukasz Mackiewicz –
eKorekta24.pl
ISBN: 978-83-62255-47-4
--
Aleksander Sowa|Self-Publishing
www.wydawca.net
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie,
rozpowszechnianie części
lub całości bez
zgody wydawcy zabronione.
Opole, grudzień 2013 r.
3
1.
Nikt mi nie wierzy, lecz dokładnie pamiętam dzień
swoich narodzin. Trochę przypominał przebudzenie.
A w życiu najgorsze bywają poranki. Jak dziś.
Na dworze mróz. Stoję na balkonie, od zimna
zgrabiały mi ręce. Wieje. Palę obrzydliwego papierosa,
od którego chce mi się rzygać, ale palę go do końca.
Do filtra. Nie będę się torturować zegarkiem. Wystar-
czy to, co mam, bez jakiegokolwiek wysiłku. Nigdy nie
lubiłam sylwestrowych zabaw. Ludzie się cieszą, a dla
mnie jest w tym dniu coś przygnębiającego. Im jestem
starsza, tym przygnębienie narasta. Nie moja wina, że
urodziłam się 1 stycznia.
Tak czy inaczej ten fakt wiele zdeterminował. Od
zawsze i niemal wszędzie: w przedszkolu, w podsta-
wówce, w liceum, a potem na studiach zawsze byłam
najstarsza. Albo pierwsza na liście. A wiadomo, pierwsi
mają najgorzej. No i w Nowy Rok mam zwykle kaca.
Tak jak pozostali, tyle że mój jest podwójny. Jak dziś.
W głośnikach słyszę muzykę z Psów, w oczach
błyszczą mi łzy. Może dlatego, że upiłam się czystą?
Jedno jest pewne. Nie ma lepszej nuty niż z Pasikow-
skiego, szczególnie jeśli ciepłej wódki nie ma czym
popijać. A miłość nie pomaga. Może być co najwyżej
jednym z dodatków, jak ciężka choroba, wybuch
bomby czy cokolwiek innego, ale nie wpływa na żadną
z nas, na nic. Jak kaftan bezpieczeństwa – nie leczy, ale
krępuje.
4
Dawno zauważyłam, że bywają takie noce, kiedy
umieramy, by chwilę później powstać, odrodzić się
znowu. One są jak misterium. Zbliżamy się do dru-
giego człowieka tak blisko, że już bardziej nie można.
Odkrywamy najbardziej miękkie części siebie, zaśle-
pieni miłością, chemią czy jeszcze czymś innym. To
jak kopulacja mózgów, wymiana doświadczeń, myśli,
wspomnień i danych. A potem przychodzi ranek.
I szlag trafia wszystko w oparach codziennej szarości.
W naszym języku istnieje słowo na nazwanie tego,
czego nazwać nie potrafimy. Chujowo. I właśnie tak
się teraz czuję.
2.
Światła: czerwone, zielone, fioletowe. Rytm. Umc,
umc, umc, bum tarara. Błyszcząca kula kręci się pod
sufitem, migając dziesiątkami błysków. Fuckeble mini,
marszczone, błyszczące, kiecki zalatujące tanią dziwką,
przydrożną tipsiarą na przerwie w trasie. Podpity sak-
sofonista, w rozchełstanej bordowej koszuli, z plamką
po majonezie na brzuchu. Coś gra, sam pewnie nie wie
co, ale w tej sytuacji jest to niezwykle na miejscu. Nic,
tylko postawić na stół jeszcze jedną półlitrówkę albo
zero siedem i w tle zimnej rzeczywistości chlać ją do
końca. Pić i płakać, płakać i pić. I tak za chwilę zacznie
padać śnieg. Wszystko zasypie. Znikną ślady tego, co
jeszcze przed chwilą było ważne, istotne, prawdziwe.
– Kochasz mnie? – pytam go, zerkając zza stołu.
5
– Tak – odpowiada. – Kocham cię.
– Nawet jeśli jestem wariatką?
– Nawet jeśli – mówi – jesteś jedynym człowie-
kiem, jakiego znam, który zawsze mówi prawdę,
a mimo to i tak nikt go nie słucha. Oprócz mnie
oczywiście.
– Oczywiście – powtarzam. – Ale to mi wygląda
na definicję wariatki.
– Tak sądzisz?
– Jestem pewna – mówię, wyjmując ostatniego
dziś papierosa.
Nikotyna oszołomiła mnie bardziej niż szampan
o dwunastej, muzyka i taniec przez całą noc. No i ta
pieprzona wódka. Bo mając dowód osobisty, należy
pić wódkę. Inaczej nie wypada. Trzeba być patriotą.
Za Grunwald, za powstanie warszawskie, za Wester-
platte, Monte Cassino i, do chuja, nawet za Unię Eu-
ropejską trzeba! Jutro, czyli dziś, będę mieć zajebistego
kaca – myślę. Jak zwykle. Jak co roku.
– Istnieje takie prawdopodobieństwo – mówi.
– Z drugiej strony wiem – mruczę, a on słucha
uważnie – że gdybym nie była wariatką, nie mogliby-
śmy być razem. Jako normalna nie wytrzymałabym
z tobą, wiesz?
– Wiem.
– Kocham cię, bo jestem szalona. A nie dlatego je-
stem szalona, że cię kocham. To zasadnicza różnica.
– Nie ma innego wyjścia? To jedyna możliwość? –
Mąż odpowiada pytaniem.
6
– Nie ma.
Mam dosyć. Dosyć wszystkiego. Dosyć petów,
szampana, tego cholernego saksofonisty, Psów, sylwe-
strowych bali, urodzin i całej reszty też mam dosyć.
Właśnie skończyłam czterdzieści lat i wcale mnie to
nie cieszy. Bo co w tym wesołego? Przez całe życie
wszystko było proste i oczywiste. Teraz jest praw-
dziwe, ale czuję się zagubiona. A ta prawdziwość prze-
pełniona informacjami, kolorami, historiami – wszyst-
kim, jest taka nierzeczywista. Czasem wolałabym, żeby
było inaczej. Jak kiedyś. Wolałabym być gdzie indziej.
Nie wiem gdzie dokładnie, lecz wiem, że w zajebistej
szczególności nie tu, gdzie się znalazłam.
– Jestem zmęczona.
– A ja pijany.
– Wracamy do domu?
– Wracamy.
Taksówka trzęsie się na wybojach opustoszałego
miasta jak wóz drabiniasty. W radio znów słyszę ten
sam, pieprzony saksofon. Ta sama pieprzona melodia.
Znam ten utwór, tylko nie mogę sobie przypomnieć
skąd. Czy będzie mnie prześladował do następnego
grudnia? Albo, co gorsza, przez następne czterdzieści
lat? Może tak właśnie zaczyna się starość?
– To blues. – Mąż mruczy pod nosem.
– Co powiedziałeś, kochanie?
– Niedobrze mi.
– Aha.
– Wszystkiego najlepszego.
7
– Co mówisz?
– Nic.
Konwersacja na poziomie czwartej nad ranem.
Kieruję oczy ku niebu. Chmury ocieniają nieregularnie
śnieg. Jest pełnia. Księżyc wygląda pięknie. Przypo-
mina mi pewien mroźny ranek na przystanku, kiedy
miałam dwadzieścia lat. Dwadzieścia! Niby tak nie-
dawno, a jakby całą wieczność temu.
Stada czarnych ptaków. Nie wiem, gawronów, je-
banych wron, kruków? Nieważne. Ich widok, kiedy
krakały, machały skrzydłami albo kroczyły nieśpiesz-
nie po ziemi, ruszając jednocześnie szyjami, przypra-
wiał mnie o mdłości i czynił tę scenę, ten mroźny ra-
nek na tym przeklętym przystanku wizją tragiczną.
Mogłam to znieść tylko dzięki tej jasnej, złotawej pla-
mie na jaśniejącym od świtu niebie.
Teraz ten sam księżyc mam gratis. Jest tak samo
piękny, czysty i niepretensjonalny jak wtedy. Bez ma-
łomiasteczkowości, bez zawiści, jednakowy, sprawie-
dliwy. Dla wszystkich. I tylko dla mnie.
Mąż opiera się o moje ramię. Jego dotyk jest cie-
pły, kojący. Na wiele pytań można znaleźć odpowiedź,
trzeba tylko poczekać. Może dzisiaj wystarczy do rana?
To jedynie kilka godzin. Choć za oknem taksówki noc
trwa w najlepsze, do świtu jeszcze daleko.
8
3.
W domu, jak zwykle, zostaję w garderobie odro-
binę za długo. Uwielbiam tę chwilę, te okruszki minut
i sekund tylko dla mnie. Jestem wtedy sama ze sobą.
Każdy potrzebuje takiego samotnego istnienia, cho-
ciażby przez chwilę.
Za drzwiami słyszę jego ciche chrapanie. Uśmie-
cham się ciepło. Mam prawie wszystko, o czym marzy-
łam. Męża, który mnie kocha. Pieniądze, które wydaję.
I nawet ten kochany stolik z oświetlonym lusterkiem
do demakijażu, jakiego zawsze pragnęłam. Mogę ma-
lować swoje obrazy. Ale w środku jestem spalona.
Ściernisko w sierpniu, las po wyrębie, elektrownia
w Czarnobylu po 1986 roku.
– Drodzy państwo – słyszę – właśnie minęła
czwarta zero zero. Jest pierwszy stycznia dwutysięcz-
nego…
Spieprzaj! – myślę zirytowana. Nie trzeba mi przy-
pominać. Sięgam, by wyłączyć odbiornik, ale
w połowie drogi zatrzymuję rękę. Palec zastyga
w powietrzu. Znów ten utwór. Trzeci raz dzisiaj.
Dziwne. Może to nie przypadek? Z pewnością, bo ży-
cie nie zna przypadku. Wszystko zawsze jest z góry
zaplanowane. Jesteśmy tylko trybikami, które naoli-
wiają się naszymi planami. Niech zostanie.
Zmywam makijaż. Mam piasek pod powiekami.
Kolor nocy wokół oczu znika. Już wiem, to Stare Do-
bre Małżeństwo. Patrzę w lustro. Odbija się w nim
9
twarz kobiety, wciąż młodej, lecz bez blasku, jaki wi-
dywałam jeszcze kilka lat temu. Zdjęły go wspomnie-
nia, które teraz szarpią niczym wilki.
– Jakie by one były – nie wiem, dlaczego szepcę
do siebie głośno – z czasem wszystkie stają się dobre.
Dlatego zawsze są lepsze od marzeń.
– Tak myślisz? – W głowie natychmiast słyszę py-
tanie.
– Nie myślę. To pewność – odpowiadam niemal
bezgłośnie.
To jak modlitwa. Codzienna rozmowa z Bogiem.
Nie kłamię. Czy modląc się, trzeba bez sensu powta-
rzać regułkę? Naprawdę uważam, że tak nie jest, a te
słowa po latach okazują się bardzo prawdziwe. Wola-
łabym, aby było inaczej, ale nie mam wyboru. Marze-
nia zamieniły mi życie w udrękę i stało się ono kosz-
marem. Dotąd nie potrafię się z niego obudzić. Jeśli
miłość jest karą, to moje życie jest tego najlepszym
dowodem.
– Ale przecież nie zawsze tak było. – Słyszę.
– To prawda. Nie zawsze – odpowiadam, kiwając
głową. – Między niebem a piekłem można znaleźć
trochę miejsca na miłość. Tylko potem trzeba umieć
się przebudzić.
4.
Tamtej wiosny średnia płaca wynosi sto siedem ty-
sięcy złotych. „Gazeta Wyborcza” ukazuje się po raz
10
pierwszy, zostają zniesione kartki na benzynę, talony
na samochody i kwity na węgiel. Rozpoczynają się ob-
rady Okrągłego Stołu, a ja i Laura wracamy z kina ze
Sztuki kochania z Machalicą jako doktorem Pasikoni-
kiem. Ale prawdę mówiąc, nic mnie to nie obchodzi,
kiedy kilka tygodni później Szczepkowska w „Dzien-
niku Telewizyjnym” powie, że właśnie „skończył się
w Polsce komunizm”. Ja jestem wówczas studentką
pierwszego roku Akademii Sztuk Pięknych na Wy-
dziale Malarstwa i Rzeźby we Wrocławiu. Zamierzam
zostać artystką malarką. Nie jestem już nastolatką i po
raz pierwszy zakocham się naprawdę. Tylko to się li-
czy. Prawie.
– Jak ma na imię? – pyta Laura.
– Igor.
– Przystojny?
– O tak! – odpowiadam. – Ma brązowe oczy, dłu-
gie rzęsy i kształtny nos. Wysoki jest, dużo wyższy niż
ja.
– Jak go poznałaś?
Używam bezwstydnie słów „miłość”, „literatura”,
„sztuka” i „przyszłość”. Nie przypuszczam, że może
mnie spotkać coś, co zmieni następne dwadzieścia lat
mojego życia.
– Widziałam go na balkonie, w naszym akademiku
– wzdycham.
– Aaa, już wiem! Widziałam go – drwi przyja-
ciółka. – Ale jak go poznałaś? – naciska.
– Dopiero zamierzam go poznać.
11
– A… zamierzam! To co innego. Wszytko przed
tobą.
– To znaczy co?
– No, możliwe, że nic. Nieważne, może tobie się
poszczęści. Tego ci życzę. A teraz lepiej powiedz, jakie
ma dłonie.
Zawsze zwraca uwagę na dłonie u chłopców, nie
wiem czemu.
Poznałyśmy się na egzaminach, a potem zamiesz-
kałyśmy razem w akademiku. Zaprzyjaźnię się z nią na
całe życie. Jest moim przeciwieństwem i to jest najbar-
dziej niezwykłe. Potwierdzamy regułę, że przeciwień-
stwa potrafią się przyciągać. Odmienne charaktery
wzajemnie się uzupełniać. Ferromagnetyczna ludzka
natura.
– Nie wiem. Nie widziałam jeszcze – mówię. – Ale
zobaczyłam jego uśmiech.
– I?
– Nie potrafię zapomnieć tego błysku w oczach,
kiedy mnie dostrzegł. Rozumiesz? Prześladuje mnie
widok jego twarzy, kiedy się uśmiechał. W prawie każ-
dej
telewizji, na ulicach,
w myślach. Wszędzie. Zadbany, chociaż nieogolony,
ale z tym mu jeszcze bardziej do twarzy. Taki typ,
wiesz – wzdycham – niegrzecznego chłopca. Już na
pierwszy rzut oka widać, że to niezłe ziółko.
twarzy go widzę. W
– Zazdroszczę ci.
– Czego?
– No, jego.
12
– Ty?
– No, a co? Jestem jakaś inna?
– Laura, proszę – oburzam się – przecież jeśli ze-
chcesz, możesz mieć każdego faceta. Uwodzenie masz
we krwi. Jak hemoglobinę. Nie to, co ja. Mnie poca-
łował w życiu jeden, jedyny facet! Co zresztą i tak nie
ma znaczenia. A ty – wystarczy, że kiwniesz palcem.
– Nic nie rozumiesz.
– No to wyjaśnij.
– Może i mogę mieć każdego, ale nigdy nie spra-
wię, aby któryś patrzył na mnie tak, jak ten twój Igor
patrzy na ciebie. Rozumiesz? To ty możesz czuć się
szczęśliwa.
Szczęśliwa? – zamyślam się na chwilę. Nie umiem
znaleźć słów, które oddałyby moje uczucia. Co to
w ogóle jest to szczęście? I czy istnieje? Zwykle i tak
wszystko kończy się na mężu, psie, rybkach w akwa-
rium i pieluchach na balkonowym sznurku. I to całym
uporządkowanie. Zazębiające się kółeczka. Dom,
przedszkole albo szkoła, praca, obiad, telewizor do
dziewiętnastej, a potem łazienka, trochę seksu, jak
starczy sił, i budzik na rano, na tę samą porę co zaw-
sze. Bo tak trzeba. Tylko białe lub czarne. Dopaso-
wane ząbki codzienności ze zbędnymi kilogramami i
cellulitem w promocji. Gratis. Rachunek bez reszty.
– Co masz na myśli?
– No, że się zakochałaś.
– Myślisz?
– Jakoś mi na to wyglądasz.
13
No bo ile znam szczęśliwych par? Fakt, kilka. Ale
czy naprawdę są szczęśliwi? Może tylko przyzwyczaili
się do siebie i są razem z lenistwa albo przyzwyczaje-
nia? Bo na pewno nie z miłości.
W niej samej kiedyś, na początku, może zatliło się
coś na chwilę. Może nawet paliło się jasno. Ale potem,
jak zwykle, zgasło niepostrzeżenie. Zwiewne uczucie
zdmuchnięte przeciągiem kolejnego poranka wypeł-
nionego oczekiwaniem na mroźnym przystanku na
autobus do pracy podskakujący na dziurach w asfalcie.
– Muszę go bliżej poznać – postanawiam.
– Słusznie. Ale jak cię znam – Laura kpi ze mnie –
z tą twoją odwagą może to nie być łatwe. A na pewno
nie szybkie.
– Przestań. – Karcę przyjaciółkę, choć wiem, że
ma rację.
Jestem nieśmiała jak mało która dziewczyna. Za-
zdroszczę wszystkim, choćby Laurze, że może podejść
do chłopaka ot tak, bez ceregieli, i zacząć flirtować,
jeśli tylko przyjdzie jej na to ochota. A nie jestem prze-
cież brzydka. Wprawdzie piersi mam mniejsze niż Lau-
ra, ale za to dużo ładniejsze oczy, nie mówiąc już
o pełnych ustach.
– I co? Będziesz czekać i wzdychać, przypominając
sobie, jak pierwszy raz pojawił się na balkonie? – pyta
Laura, a ja myślę, że chciałabym być tak przebojowa
jak ona.
– A co mi pozostaje?
– Poznać go!
14
Pobierz darmowy fragment (pdf)