Darmowy fragment publikacji:
„Zdarzało się, że musiałem wieczorem parkować za najbliższą przecznicą albo nawet i dalej, bo przed
domem nie było miejsca. Tym razem jednak miałem szczęście: postawiłem mojego rzęcha zaledwie
kilka kroków od naszych drzwi wejściowych, podczas gdy w radio Sly rozpoczynał Hot Fun in the
Summertime. Było późno i powinienem już iść spać, ale chwila wydawała się zbyt cenna, by ją stracić,
więc zostałem w samochodzie, żeby jeszcze trochę posłuchać muzyki. Gdy tylko kończył się kolejny
kawałek, chciałem wysiadać, lecz zaraz rozpoczynała się następna piosenka, której musiałem
wysłuchać, toteż wciąż nie mogłem się zebrać. Śpiewałem właśnie na głos Stand!, porywający hymn z
niesamowitym zakończeniem w stylu gospel, gdy zauważyłem migające, niebieskie światło
zbliżającego się radiowozu. Siedziałem w samochodzie spokojnie zaparkowanym pod drzwiami
własnego mieszkania, więc pomyślałem, że policjanci przejadą obok, podążając gdzieś w jakiejś pilnej,
służbowej sprawie. Gdy zatrzymali się parę metrów przede mną, zacząłem się zastanawiać, o co
chodzi.
Nasza ulica była jednokierunkowa. Samochód zaparkowałem we właściwą stronę. To radiowóz
wjechał pod prąd. Zauważyłem, że nie było to zwykłe auto patrolowe, lecz jeden z pojazdów
specjalnych SWAT . Na dachu samochód miał zamontowany reflektor szperacz i właśnie jego światło
funkcjonariusze skierowali wprost na mnie. Gdy to zrobili, przeszło mi przez myśl, że może właśnie
mnie szukają, chociaż nie miałem pojęcia dlaczego. Siedziałem w prawidłowo zaparkowanym
samochodzie od piętnastu minut i po prostu słuchałem piosenek Sly. Tylko jeden z głośników mojego
radia działał, w dodatku nie najlepiej. Byłem pewny, że muzyki nie było słychać na zewnątrz.
Funkcjonariusze siedzieli w aucie z reflektorem wycelowanym w moją stronę przez dobrą minutę
albo i dłużej. Wyłączyłem radio, nie dosłuchawszy Stand! do końca. Na siedzeniu obok mnie leżały
dokumenty dotyczące spraw Ruffina i chłopaka zastrzelonego w Gadsden. Wreszcie dwóch
funkcjonariuszy wysiadło z radiowozu. Od razu spostrzegłem, że nie nosili zwykłych mundurów
policjantów z Atlanty. Byli ubrani raczej po wojskowemu – w czarne spodnie, czarne koszule i czarne
buty.
Postanowiłem wysiąść z samochodu i iść do domu. Chociaż wpatrywali się we mnie uporczywie,
wciąż miałem nadzieję, że kręcą się w tej okolicy z powodu, który nie ma ze mną nic wspólnego. A
jeśli zaniepokoili się, że coś ze mną nie tak, to zaraz im powiem, że nie ma problemu i wszystko w
porządku. Nie przyszło mi do głowy, że wyjście z samochodu okaże się czymś złym czy
niebezpiecznym.
Gdy tylko otworzyłem drzwi auta i wysiadłem, funkcjonariusz, który ruszył w moim kierunku,
wyciągnął broń i wycelował wprost we mnie. Musiałem wyglądać na kompletnie osłupiałego.
Moim pierwszym odruchem była ucieczka. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że to niezbyt mądre.
Potem przemknęło mi przez myśl, że to może nie są wcale prawdziwi policjanci.
– Rusz się, a rozwalę ci łeb! – wrzasnął mundurowy. Usłyszałem słowa, lecz nie mogłem pojąć ich
znaczenia. Próbowałem zachować zimną krew, ale po raz pierwszy w życiu byłem na czyjejś muszce.
– Ręce do góry! – Funkcjonariusz był białym facetem mniej więcej mojego wzrostu. W ciemności
widziałem tylko zarys jego sylwetki w czarnym mundurze i wymierzoną we mnie broń.
Uniosłem ręce i zauważyłem, że człowiek sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Nie pamiętam żadnej
świadomej decyzji, a tylko słowa, które zdołałem z siebie wydobyć:
– Ok, w porządku. – Bez wątpienia brzmiał w nich strach, bo rzeczywiście byłem przerażony.
Powtarzałem w kółko to samo:
– Ok, w porządku. Ok, w porządku.
Wreszcie zdobyłem się na trochę więcej:
– Mieszkam tu, tutaj jest moje mieszkanie.
Spojrzałem na policjanta, który celował w moją głowę z odległości nie większej niż jakieś cztery
metry. Pomyślałem, że widzę, jak trzęsą mu się ręce.
Nie przestawałem powtarzać najspokojniej, jak potrafiłem:
– Ok, w porządku. Ok, w porządku.
Drugi z funkcjonariuszy, z bronią wciąż w kaburze, zaczął powoli, ostrożnie iść w moją stronę. Zboczył
na chodnik, okrążył mój samochód i podszedł do mnie od tyłu, podczas gdy jego kolega nie
przestawał trzymać mnie na muszce. Nagle złapał mnie za ręce i pchnął na klapę bagażnika. Jego
kolega obniżył lufę na wysokość mojej głowy.
– Co tu robisz? – spytał ten drugi. Wydawał się starszy od faceta, który do mnie mierzył. W jego głosie
słychać było złość.
– Mieszkam tu. Wprowadziłem się do tego, o tam, domu parę miesięcy temu. Mój współlokator jest
w mieszkaniu. Możecie go zapytać. – Nienawidziłem się za strach, którego nie mogłem ukryć, i za
drżenie własnego głosu.
– Co tu robisz na ulicy?
– Po prostu słuchałem radia.
Rozstawił mi ręce i rozpłaszczył całego na karoserii. Reflektor z dachu radiowozu wciąż był we mnie
wycelowany. Zauważyłem, że w oknach dokoła zaczęły zapalać się światła, a przez niektóre drzwi
ludzie wychylali się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Z sąsiedniego domu wyszła para w średnim wieku –
biały mężczyzna i biała kobieta – i przyglądała się, jak leżałem rozpostarty na własnym samochodzie.
Funkcjonariusz, który mnie obezwładnił, zażądał ode mnie prawa jazdy, ale nie pozwolił mi się ruszyć,
żebym mógł po nie sięgnąć. Powiedziałem, że mam je w tylnej kieszeni spodni. Sprawnie wyciągnął
stamtąd mój portfel. Drugi z policjantów stał teraz nachylony w drzwiach mojego samochodu i
przeglądał dokumenty leżące na siedzeniu. Wiedziałem, że nie ma żadnego powodu, by przeszukiwać
mi samochód, a więc że robi to bezprawnie. Już miałem coś powiedzieć, gdy zobaczyłem, że zagląda
do schowka przy siedzeniu pasażera. Było to tak oczywiste naruszenie prawa, że – zdałem sobie jasno
sprawę – najwyraźniej facet miał gdzieś wszelkie przepisy i zwracanie mu na to uwagi byłoby zwykłą
stratą czasu.
Nie znalazł nic interesującego w moim aucie. Nie było tam ani narkotyków, ani alkoholu, ani nawet
papierosów. W przednim schowku woziłem tylko wielką pakę M M-sów i gumę do żucia marki
Bazooka, by mieć czym oszukać głód, gdy nie miałem czasu na normalny posiłek. W paczce M M-sów
zostało już tylko kilka orzeszków, czego policjant nie omieszkał dokładnie sprawdzić, wsadzając nos
do środka. Odłożył paczkę na miejsce, a ja pomyślałem, że już jej nie tknę.
Nie mieszkałem w nowym miejscu na tyle długo, by zdążyć zmienić adres w prawie jazdy. Tak więc
adres się nie zgadzał. Nie istniał żaden prawny obowiązek aktualizowania adresu w prawie jazdy,
jednak ta rozbieżność dała policjantom pretekst, by zatrzymać mnie na następne dziesięć minut.
Jeden z nich poszedł do radiowozu, by sprawdzić mnie w bazie danych. W miarę jak scena przy
samochodzie się przeciągała, sąsiedzi coraz odważniej wyglądali z okolicznych domów, mimo że było
już bardzo późno. Słyszałem, jak rozmawiają o rozmaitych włamaniach w naszej dzielnicy. Pewna
biała kobieta zaczęła się wręcz głośno domagać, żeby przeszukano mnie i sprawdzono, czy nie mam
rzeczy, które jej zginęły.
– Zapytajcie go o moje radio i odkurzacz! – nalegała.
Inna chciała wiedzieć, czy nie ukradłem jej kota, którego nie ma już od trzech dni. (…) W końcu
policjant wrócił z moim prawem jazdy i rzucił do kolegi z nutą zawodu w głosie:
– Nic na niego nie mają.
Opanowałem nerwy i cofnąłem ręce z bagażnika samochodu.
– Tyle zamieszania. A przecież ja tu naprawdę mieszkam. Nie powinni byli panowie tego robić. Po co
to wszystko?
Straszy policjant zmarszczył brwi.
– Mieliśmy telefon w sprawie osoby podejrzanej o włamanie. W tej okolicy zdarza się dużo takich
przestępstw.
Po czym uśmiechnął się szeroko i dodał:
– Puścimy cię wolno. Powinieneś być zadowolony.
Po chwili wsiedli obaj do radiowozu i odjechali.
Sąsiedzi, zlustrowawszy mnie po raz ostatni wzrokiem, zaczęli rozchodzić się do domów. Nie
wiedziałem, czy mam od razu pobiec do siebie, żeby udowodnić im, że faktycznie tu mieszkam, czy
raczej poczekać, aż się wszyscy rozejdą, by nikt się nie dowiedział, gdzie dokładnie kwateruje ów
„podejrzany o włamania”. Wybrałem to drugie.
Zgarnąłem moje papiery rozrzucone przez policjanta po całym samochodzie i na chodniku. Z żalem
cisnąłem resztkę M M-sów do ulicznego kosza na śmieci i poszedłem do mieszkania.”
Pobierz darmowy fragment (pdf)