Darmowy fragment publikacji:
Niewiarygodne przypadki
Victora Holmersa
(Fragmenty)
Andrzej Seget
Karince,
mojej inspiracji nieustającej i niestrudzonej
© Copyright by Andrzej Seget
ISBN 978-83-272-3945-7
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji
zabronione bez pisemnej zgody autora.
OD AUTORA:
Victor Holmers to organiczny racjonalista i sceptyk. Gliniarz z zamiłowania
i urodzony detektyw. Los bezustannie płata mu figle, obarczając zdumiewającymi
przypadkami śledztw, podczas których jego zdrowy rozsądek zostaje wystawiony
na próbę. W ostatecznym rozrachunku rozsądek zwycięża, pomimo zauroczonych
irracjonalnością współpracowników oraz młodej żony, pogrążonej w oparach
filozofii orientu.
Dziesięć historii z życia Holmersa stanowi krótki przegląd kilku lat jego zawodowej
kariery: od błyskotliwego żółtodzioba, do pogodzonego z losem rutyniarza. W tym
okresie, na przełomie lat 80-tych i 90-tych zmaga się z chytrymi przestępcami, jak
również z zawiłościami teorii prawdopodobieństwa.
Opowiadania zostały napisane i opublikowane w 1992/93 roku w czasopismach,
o których nikt już nie pamięta. Internet jeszcze wtedy praktycznie nie istniał;
nie było w powszechnym użyciu telefonów komórkowych, esemesów, empetrójek
i innych gadżetów, wyznaczających klimat obecnej epoki. PeCety ledwie
rozpoczynały swoje panowanie, a papierosy można było palić gdzie dusza
zapragnie. Polskę tamtych czasów charakteryzowało piętno politycznych przemian
i przepychanek. Aby uniknąć odniesień do tej atmosfery, akcję umieściłem gdzieś
w Ameryce. Nie tej rzeczywistej, lecz tej znanej z seriali, filmów i literatury,
fascynująco odrealnionej.
Spis treści
6
W POZYCJI LOTOSU
............................................................................
PORACHUNKI PANA BOGA
..............................................................
20
36
BLISKIE SPOTKANIA III STOPNIA
.......................................................
51
PRAWO DO ROZTARGNIENIA
...........................................................
ŚLUBU NIE BĘDZIE
...........................................................................
71
BEZSENNOŚĆ
...................................................................................
83
97
BILARDZISTA
....................................................................................
111
MAŁE PIWO
...................................................................................
122
DOBRANOC MISIU
.........................................................................
OSTATNIA LITERA
...........................................................................
134
W POZYCJI LOTOSU
(dostępne w wersji pełnej)
Strona | 6
PORACHUNKI PANA BOGA
(dostępne w wersji pełnej)
Strona | 7
BLISKIE SPOTKANIA III STOPNIA
Jason Tallkopf plasował się gdzieś w górnych granicach
zamożności statystycznego członka klasy średniej. Jako
oszczędny szef nieźle prosperującej firmy marketingowej nie
narzekał na dochody, a tym bardziej na mnogość cyfr
zasiedlających jego osobiste konto. W wolnych chwilach zaś
namiętnie prezesował Stanowemu Klubowi Poszukiwaczy UFO.
Gdyby nie to nieszkodliwe zamiłowanie, konto Jasona
Tallkopfa ociekałoby gęstym tłuszczem. Nachodziły go czasem
gorzkie refleksje w powyższym guście.
W dniu, gdy usłyszał Głos, wątpliwości prysły jak bańka
mydlana. Zjawisko to nastąpiło pod koniec kwietnia, przed
południem, w obszernym biurze, które wynajmował na piętrze
dostojnej kamienicy.
— Jasonie Tallkopf — niesamowity Głos przemówił w
łamanej angielszczyźnie. — Jasonie Tallkopf, czy mnie słyszysz?
Prezes Stanowego Klubu Poszukiwaczy UFO rozejrzał się
zaniepokojony. Jego osobisty sekretarz siedział obok,
zestawiając szeregi cyfr na komputerze.
— Jeremy, mówiłeś coś?
Jeremy Peepshaw podniósł nieprzytomny wzrok.
— Pan pytał, szefie?
— Tak. Zdawało mi się, że coś mówiłeś.
Sekretarz zrobił zdziwioną minę.
— Nie. Nic takiego.
Głos odezwał się ponownie.
Strona | 8
— Jasonie Tallkopf, proszę o potwierdzenie wezwania.
Szef podniósł się zza biurka.
— O! Znowu! Nic nie słyszałeś?
Jeremy zaprzeczył patrząc nań podejrzliwie.
— Nie. A pan?
Talkopf zerknął na niego krzywo.
— Peepshaw! Nie rób ze mnie durnia! Na pewno słyszałeś,
że ktoś wygaduje tu jakieś brednie!
— Jasonie Tallkopf — wtrącił zniecierpliwiony Głos. —
Proszę o potwierdzenie wezwania. Nikt, prócz ciebie, nie może
mnie słyszeć. Mamy niewiele czasu.
Tallkopf przełknął ślinę.
— Potwierdzam wezwanie — rzekł bez przekonania,
patrząc z ukosa na zdziwionego sekretarza. — Kto mówi?
— Mamy synchronizację! — kwiknął Głos, jakby do kogoś
obok, po czym znowu do Jasona:
— Panie Tallkopf, może najpierw nas przedstawię, bo tego
ponoć wymaga wasza etykieta. Pochodzimy ze świata,
orbitującego wokół słońca, które wy nazywacie Sigmą
konstelacji Smoka. Jesteśmy członkami gwiezdnego patrolu
poszukującego obcych cywilizacji.
— O Jezu! — jęknął Tallkopf.
— W rzeczy samej — podjął Głos. — I mamy pewien
problem. Potrzebujemy pomocy. Nie ma pan pojęcia jak
bardzo. Wysiadły nam głowice hiperprzestrzenne i do ich
naprawy jest nam niezbędna pewna ilość chemicznie czystej
platyny. Inaczej nie wrócimy do macierzystej bazy.
Strona | 9
Prezes spurpurowiał aż po owalny placek łysiny, opinającej
czubek okrągłej niczym melon głowy.
— To dlaczego nie zwrócicie się z tym do naszego rządu?
Jestem przekonany, że wam pomogą!
Jeremy spoglądał na szefa szeroko otwartymi oczami.
— Nasza misja jest ściśle poufna. Nie możemy podejmować
żadnych kroków na szczeblu dyplomatycznym, dopóki władze
naszych planet nie wymienią oficjalnych not. A nie zrobią tego
na pewno, dopóki nie dowiedzą się o istnieniu waszej
cywilizacji. Musieliśmy się zwrócić do kogoś spoza sfer
rządzących i nasz wybór padł na pana, jako najbardziej
kompetentnego mieszkańca tej planety w sprawach
związanych z naszym przybyciem. Tylko pan może nam pomóc.
— Ale w jaki sposób? — zapytał mile połechtany w ambicję
Tallkopf.
— Niezbędna ilość tego pierwiastka kosztuje czternaście i
pół tysiąca dolarów i o taką sumę ośmielamy się pana prosić.
Wąż w kieszeni prezesa syknął ostrzegawczo.
— To dużo pieniędzy.
— Oczywiście — odparł Głos. — W przeciwnym wypadku
sami uporalibyśmy się z tym problemem. W zamian otrzyma
pan nasze poparcie, gdy przyjdzie czas wyboru pełnomocnika
naszego rządu na teren Stanów Zjednoczonych. To będzie
bardzo lukratywne stanowisko.
Jasona zatkało. Nawet wąż zamilkł zaskoczony.
— Co mam zrobić?
— Przede wszystkim wypisać czek na okaziciela. Z
oczywistych względów nie dysponujemy kontem bankowym,
Strona | 10
więc przelew nie wchodzi w rachubę. Spotkamy się dzisiaj o
północy w podmiejskim lesie...
Tu głos dokładnie wyjaśnił jak dotrzeć w umówione
miejsce.
— ... Nie muszę chyba dodawać, że powinien pan przyjść
W przeciwnym wypadku będziemy zmuszeni
sam.
zrezygnować z pańskiej pomocy.
— Możecie być spokojni! — zapewnił szybko Tallkopf.
— W takim razie do zobaczenia.
Głos umilkł.
— Z kim pan rozmawiał, szefie? — zapytał zaniepokojony
Jeremy. Spojrzenie jakim go mierzył mówiło samo za siebie.
— Nie twój zasrany interes! — warknął Tallkopf. — Zajmij
się lepiej robotą.
Po czym, mocno wzruszony, opadł z powrotem na krzesło.
Nocą, zaopatrzony w latarkę, wyruszył na umówione
spotkanie. Najtrudniej było wytłumaczyć żonie powody swojej
nocnej eskapady, bo za żadne skarby nie chciała mu uwierzyć,
iż wyjeżdża o tej porze w interesach. O kosmitach nawet nie
wspomniał, bo jaka baba dałaby wiarę, że jej mąż udaje się na
nocną schadzkę z małymi, zielonymi ludzikami? W najlepszym
przypadku skończyłoby się to interwencją sanitariuszy od
czubków.
Głęboko w leśnej przecince natknął się na kolorowy znak
szlaku turystycznego i zatrzymał samochód. Przeszedłszy
kilkanaście metrów w głąb lasu dotarł do niewielkiej polany.
Wybiła północ.
Strona | 11
Jason Tallkopf omiótł latarką okoliczne drzewa.
— Halo! Sigmianie! ... — zawołał teatralnym szeptem. Serce
biło mu jak szalone. Oto spełniają się jego najskrytsze
marzenia. Za chwilę weźmie udział w bliskim spotkaniu III
stopnia.
Nad wierzchołkami drzew zapłonął nagle równiutki krąg
niebieskich świateł. Zabrzęczało coś tajemniczo.
— Jezus Maria! — szepnął zachwycony.
Zza grubych pni wyszły sztywno trzy postacie. Pojawiły się
nagle, jakby ktoś znienacka zrzucił czarną kurtynę. W świetle
reflektorów latającego spodka dostrzegł, że przejawiają cechy
gadzie. Ich skóra w miejscach odsłoniętych pokryta była
łuskami. Oczy duże, czarne, bez źrenic — wszyscy mieli po
cztery palce u rąk i nóg — na głowie koguci grzebień. Odzienie
Obcych składało się jedynie z krótkich, srebrnych trykotów.
Podeszli do niego człapiąc niepewnie w grząskim po
niedawnym deszczu gruncie,
— Witamy cię Jasonie — przemówił środkowy głosem,
który Talkopf znał z przedpołudniowej pogawędki w biurze.
Chciał powiedzieć coś stosownego na tę okazję, ale
wzruszenie odebrało mu mowę. Wybełkotał tylko kilka
nieartykułowanych dźwięków i przełknął ślinę.
Kosmici od razu przeszli do interesów.
— Czy przyniosłeś czek?
— Oczywiście — wykrztusił odchrząknąwszy uprzednio, a w
oczach zakręciły mu się łzy. — Przyjaciele w rozumie,
doprawdy nie wiem, co powiedzieć. Jestem zbyt szczęśliwy...
Środkowy kosmita uniósł rękę.
Strona | 12
— Nie oczekujemy przemówień, przyjazny Ziemianinie. My
również jesteśmy wzruszeni tą chwilą oraz bezinteresownością
przedstawiciela młodej rasy zamieszkującej tą planetę. Jeszcze
przyjdzie czas na oracje.
Tallkopf sięgnął drżącymi rękami po portfel.
— Proszę, oto czek na 15 tysięcy dolarów amerykańskich —
kwotę zaakcentował przeciągając samogłoski. — Za resztę
możecie kupić jakieś drobiazgi dla małżonek, na pamiątkę
gościnnej Ziemi...
— Dziękujemy ci z całej wątroby — odparł kosmita
odbierając karteczkę od Jasona. — U nas to najważniejszy
organ — dodał.
— Aha — chrząknął Tallkopf i nagle coś go tknęło. —
Zaraz... Ale w jaki sposób zamierzacie kupić potrzebny wam
pierwiastek? Przecież rozpoznają was natychmiast! W banku
albo w... sklepie!
Kosmici milczeli długą chwilę, przestępując z nogi na nogę.
— To stanowi pewien problem — odpowiedział ostrożnie
Środkowy natomiast ten z lewej zrobił kilka kroków wstecz,
rozcapierzone łapy pośliznęły mu się w błocie i wyrżnął
szerokim zadem prosto w kałużę.
— Kurwa mać! — zaklął całkiem po ludzku głosem, który
wydał się Jasonowi bezczelnie znajomy.
Wszyscy zamarli nagle. Kosmita siedział nadal w wodzie,
jakby go siły opuściły. W mózgu Tallkopfa zaskoczyła
odpowiednia zapadka.
— Jeremy?! — zawołał. — To ty? — I nagle ryknął
śmiechem.
Strona | 13
— Chłopaki! — wołał krztusząc się przez łzy. Aleście mi
numer wykręcili! Żeby wam zadki popękały! ...
Zadudniły niepewnie śmiechy dwóch stojących kosmitów:
jednego normalnie, po ludzku — śmiech drugiego był
elektronicznie zniekształcony.
— No już dobra, chłopaki — zaskrzeczał po długiej chwili
Jason Tallkopf i otarł łzy. — Udał się wam kawał jak wszyscy
diabli. Możecie mi już oddać czek.
Śmiech zamilkł jak ucięty nożem. Kosmici spojrzeli po sobie.
Ufoludek Jeremy wstał, otrzepując trykot z błota.
— Tego nie było w planie — rzucił Środkowy, ten ze
zniekształconym głosem. — Ty zasrałeś robotę, Jerry, więc
teraz coś wymyśl!
Tallkopfowi zrobiło się nagle gorąco.
— Hej! Co wy wygadujecie! Żarty żartami, ale... — tu
umilkł, bo milczący dotychczas kosmita zdusił mu usta
żelaznym uchwytem.
Środkowy zdjął z twarzy maskę i przemówił już zwykłym
głosem.
— Musimy go wykończyć.
Jason Tallkopf wybałuszył oczy jeszcze bardziej i zabełkotał
niewyraźnie.
— Nie możemy tego zrobić — szepnął przestraszony Jeremy
Peepshaw. Jego maska dyndała już u pasa.
— Zamknij się dupku! — warknął Środkowy. — Przynieś
foliowy worek, a potem spuść powietrze z balonu... I wyłącz te
cholerne żarówy! — dorzucił za biegnącym Peepshawem.
Strona | 14
Potem trzymali
Tallkopfa we trójkę,
uprzednio
uszczelniwszy mu wokół szyi plastykową torbę. Worek na
głowie wierzgającego się prezesa od latających talerzy
wydymał się z coraz większą częstotliwością, aż zamarł
przytulony do jego szeroko otwartych ust.
Położyli go na ziemi, a Środkowy zbadał mu puls.
— Po wszystkim — powiedział zadyszany, i do Jeremy ego:
— To twoja wina, palancie! Gdybyś nie wywinął orła facet
resztę życia spędziłby w poczuciu dobrze spełnionego
obowiązku!
— Kurcze felek! — szepnął łamiącym się głosem Jeremy i
dodał: — Nie myślałem, że to się tak skończy!
— Z myśleniem zawsze było u ciebie nie za bardzo, fajtłapo!
— Dobra! — szczeknął najbardziej dotychczas małomówny
kosmita. — Dość gadania! Spływamy!
Na polanie ucichło. Po kilku minutach wyłoniła się zza
drzew jakaś chuda sylwetka. Mężczyzna podszedł powoli do
leżącego Tallkopfa i przyłożył mu ucho do piersi. Potem zerwał
się nagle i pobiegł w kierunku szosy.
* * *
Przejeżdżając obok
leśnej
przecinki
spostrzegłem
podejrzane, niebieskie światło nad drzewami w głębi. Chwilę
obserwowałem to zjawisko, po czym wjechałem ostrożnie do
lasu. W połowie drogi punkt świetlny rozpadł się na krąg
koncentrycznie usytuowanych reflektorów. To było na pewno
UFO. Zanim dotarłem do tego zaparkowanego w lesie
samochodu światła zgasły. Minęło trochę czasu nim
odnalazłem tę polanę, na której trzej kosmici szamotali się z
tym facetem... Za żadne skarby bym tam nie poszedł. Bałem
Strona | 15
się nawet poruszyć, bo diabli wiedzą jakimi zmysłami
dysponują te istoty... Dopiero gdy oddalili się w pośpiechu,
zostawiając człowieka na ziemi odważyłem się podejść do
niego. Nie żył już. Z początku to nie chciałem zawiadamiać
policji w obawie przed zemstą kosmitów, ale przemyślawszy
całą sytuację zdecydowałem się, po trzech godzinach,
przyjechać na posterunek. Nie użyłem telefonu, ponieważ
bałem się, że jest na podsłuchu .
Holmers, który zaledwie przed chwilą przybył na miejsce,
spoglądał podejrzliwie na zeznającego. Słońce dopiero
wstawało i w lesie panował półmrok. Przecinka zastawiona
była samochodami i sprzętem. Niezmordowana ekipa Krantza
dokonywała oględzin okolicznego terenu i na wyniki trzeba
było poczekać. Dwóch funkcjonariuszy z psami oddaliło się z
ujadaniem głęboko w las. Sanitariusze wnieśli do ambulansu
ciało opatulone czarnym workiem. Przyszedł doktor Stern.
— Cześć, Vic — zagadnął ściskając mu dłoń. — Znowu ci nie
dali pospać?
Holmers wzruszył ramionami.
— Znalazł pan coś?
— Został uduszony, ale jeszcze nie wiem jak. Nie ma prawie
żadnych śladów oprócz paskudnego wyrazu twarzy i zsinienia.
Będę wiedział wszystko, kiedy go wezmę na stół. Im prędzej
tym lepiej.
I doktor Stern wsiadł do swojego samochodu.
Potem przyszedł Krantz z wstępną relacją. Nieboszczyk
nazywał się Jason Tallkopf — szef firmy marketingowej. W jego
portfelu znaleziono również legitymację prezesa Stanowego
Klubu Poszukiwaczy UFO. Żonaty, bezdzietny, 55 lat.
Strona | 16
— Jak to wygląda w kontekście relacji świadka? — zapytał
Holmers.
Krantz podrapał się w głowę.
— Widzisz — rzekł niepewnie. — Wygląda, że facet nie łże.
Znaleźliśmy mnóstwo śladów czteropalczastych istot — grunt
jest lekko podmokły, więc niektóre zachowały się doskonale.
Wykonaliśmy kilkanaście niezłych hologramów.
Holmers sapnął ze złością.
— Więc załatwili go Obcy, tak? W dodatku na bosaka! A co
w tym czasie robił jego anioł stróż?
Krantz rozłożył ręce.
— To są wyraźne ślady. Ja znam swoją robotę.
Zaszeleściły kroki. Z zarośli wyszło dwóch smutnych
funkcjonariuszy z nie mniej smutnymi psami.
— Dotarliśmy po okręgu do szosy — powiedział
funkcjonariusz Spotmayer. — Tam psy straciły orientację. Z
odcisków stóp Obcych i śladów opon wywnioskowaliśmy, że
wsiedli do jakiegoś pojazdu i wyjechali na drogę...
— ...Po czym pojazd uniósł się w powietrze i odleciał w
niewiadomym kierunku — burknął pod nosem Holmers.
Policjant Spotmayer nadstawił uszu.
— Nie dosłyszałem, inspektorze. Co pan mówił?
Holmers machnął ręką.
— Wyślę tam chłopców ze sprzętem — powiedział Krantz.
Holmersowi przypadł niemiły obowiązek zawiadomienia
żony. Po drodze wstąpił do domu na śniadanie. Sandra
przygotowała mu jakieś wegeteriańskie świństwo z badylami,
Strona | 17
które przełknął w pokornym milczeniu. Nie miał teraz ochoty
na filozoficzne dysputy z nawiedzoną połowicą. Ubrał świeżą
koszulę, wrzucił na grzbiet swoją stalowoszarą marynarkę i
wyszedł. W pobliżu willi Tallkopfa kupił sobie hamburgera,
którego popił zimną colą. Potem, solidnie beknąwszy, nacisnął
dzwonek.
Pani Teresa Tallkopf, miła, korpulentna osoba, na wieść o
śmierci
małżonka najpierw spojrzała na niego z
niedowierzaniem, a następnie rozryczała się w niebogłosy. Nie
mogąc dojść z nią do porozumienia wezwał panią psycholog z
posterunku i udał się do biura zamordowanego. Tam już
wszyscy wiedzieli, że szef kopnął w kalendarz i teraz trwała
burzliwa dyskusja wśród kłębów tytoniowego dymu.
Przesłuchał przede wszystkim osobistego sekretarza Tallkopfa
— Jeremyego Peepshawa. Młody człowiek był roztrzęsiony i
nie powiedział nic ciekawego. Rano pracowali razem i nic nie
wskazywało na to, żeby szef obawiał się czegoś... Nie, nic nie
wie o jego życiu prywatnym, prócz tego, że szef z uporem
maniaka wierzył w latające spodki. Po bezowocnej rozmowie z
kilkoma innymi pracownikami, Holmers wrócił na posterunek.
Czekał tam na niego Krantz.
— Miałeś racje, Vic — powiedział jakby trochę
rozczarowany. — Tallkopfa nie wykończyli Obcy. Chodź, coś ci
pokażę.
— Kamień z serca — burknął z przekąsem Holmers. — Bo
już miałem wysłać rodzinę gdzieś w bezpieczne miejsce.
Podeszli do terminalu komputera. Krantz wyświetlił na
ekranie przestrzenny obraz odcisku czteropalcej stopy i
wykonał płynne powiększenie.
— Tu mamy wyraźnie odbity rozmiar szewski oraz nazwę
Strona | 18
producenta.
— Johnstones Gadget Shop — Holmers z wysiłkiem
odczytał odwrócony napis — Znalazłeś adres firmy?
— Na przedmieściu. Ulica Różana.
Po pół godzinie rozmawiali już z właścicielem sklepu. Szef,
obejrzawszy dokładnie hologram odcisku stopy stwierdził, że
to nie jest but. Takie ślady mogły zostawić gumowe kostiumy
gadów, które wykonał kiedyś na święto Helloween i zostało
mu do teraz parę sztuk. Tydzień temu pewien młody człowiek
wziął aż trzy egzemplarze. Zapamiętał go, ponieważ o tej porze
roku mało kto kupuje takie bajery. Ruch zaczyna się dopiero w
połowie października. Właściciel zgodził się pojechać z nimi do
laboratorium, gdzie przy pomocy specjalisty zestawiono na
komputerze portret pamięciowy mężczyzny, który zakupił
gumowe kostiumy.
Holmers zmarszczył brwi, wpatrując się uporczywie w
ekran.
— Chyba znam tego cwaniaka — zawołał w nagłym
olśnieniu. — Wygląda trochę jak Jeremy Peepshaw, czy coś
takiego. Osobisty sekretarz Jasona Tallkopfa!
— Jesteś pewien? — Krantz podrapał się w głowę.
— Niczego nie możemy być pewni. Trzeba zdobyć jego
zdjęcia. Rozpoznałby go pan na fotografii?
Zagadnięty właściciel sklepu skinął głową twierdząco.
Krantz wysłał swoich agentów żeby śledzili Peepshawa oraz
ludzi, z którymi się kontaktuje. Kilka godzin później pan
Johnstone od gadżetów bezbłędnie wskazał na wizerunek
Jeremyego Peepshawa spośród kilku podsuniętych mu zdjęć.
Strona | 19
— To ten gość kupił u mnie kostiumy — powiedział
pewnym głosem.
Potem przyszedł doktor Stern.
— Nadal nie bardzo wiem w jaki sposób uduszono
Tallkopfa. Wygląda na to, że zmarł z braku tlenu w atmosferze
o dużej zawartości ce-o-dwa — tak jakby go ktoś zamknął w
szczelnej komorze bez dopływu powietrza.
— Albo wsadził mu łeb do nylonowej torby — wyraził
przypuszczenie Holmers.
— Też możliwe. Ponadto znalazłem za jego paznokciami
strzępy ludzkiej tkanki skórnej. Musiał przed śmiercią nieźle
kogoś podrapać.
Krantz wyszczerzył zęby.
— Ciepło, ciepło...
Po południu otrzymali informację, że tego dnia, tuż po
otwarciu banku, ktoś podjął 15 tysięcy dolarów z konta
Tallkopfa, posługując się czekiem na okaziciela. Pojechali tam
natychmiast Krantz z Holmersem. Panienka z okienka, która
wypłaciła powyższą kwotę, zapamiętała tylko, że mężczyzna
miał plaster na przegubie dłoni. Na szczęście kamera,
usytuowana nad stanowiskiem, kierowała do pamięci
komputera wizerunki wszystkich klientów pobierających
większe sumy. Po rozmowie z prokuratorem dyrektor banku
zgodził się im pokazać to nagranie.
— Mamy chyba drugiego — stwierdził Holmers, bo
mężczyzna na ekranie nie zdradzał podobieństwa do
Peepshawa. Zabrawszy wydruk najwyraźniejszej klatki wrócili
na posterunek. Tutaj okazało się, że agenci Krantza też nie
próżnowali. Na kilku z szeregu zdjęć podrzuconych w
Strona | 20
międzyczasie można było rozpoznać mężczyznę z banku w
towarzystwie Jeremyego Peepshawa.
Agenci wyniuchali, że nazywa się Alan Ashawl i mieszka
kilka ulic od domu osobistego sekretarza Jasona Tallkopfa.
Trzeci osobnik, który również przewijał się na fotografiach to
Harry Pigtable, mieszkający wspólnie z Ashawlem — od
niedawna członek Stanowego Klubu Poszukiwaczy UFO.
Krantz spojrzał na zegarek.
— Jest szósta po południu. Możemy sobie pogratulować. 12
godzin i wszystkie ufoludki wylądowały w naszym worku.
Wystarczy zacisnąć rzemień.
* * *
Godzinę później węzeł został zaciągnięty na amen.
Szanowni ufoludkowie byli tak zaskoczeni, że nie stawiali
oporu. W furgonetce Ashawla znaleziono trzy gadzie kostiumy
ze śladami błota, opróżniony balon meteorologiczny oraz
aluminiową obręcz z konstrukcji namiotu, wyposażoną w
kilkanaście żarówek podłączonych długim przewodem do
akumulatora. Oto nasz latający spodek — skwitował
Holmers. Przybysze z zaświatów zaczęli zwalać winę jeden na
drugiego, ale najbardziej gadatliwy i szczery okazał się
ufoludek Peepshaw.
— To ja zainstalowałem małą stację nadawczo-odbiorczą w
gabinecie pana Tallkopfa — mówił przez łzy — i ustawiłem
cztery głośniki, żeby dźwięk koncentrował się dokładnie w
miejscu, gdzie zawsze siedział szef. Ashawl nadawał z budynku
obok, a pluskwa z mikrofonem tkwiła pod aparatem
telefonicznym na biurku Tallkopfa. Chcieliśmy go uszczęśliwić i
przy okazji zarobić trochę pieniędzy. Nie macie pojęcia jak pan
Jason marzył o bliskim spotkaniu III stopnia z istotami z innego
Strona | 21
świata... To Ashawl zadecydował, że trzeba go zabić po tym,
kiedy szef poznał się na naszym podstępie. Wcale tego nie
planowaliśmy — byłem przeciwny...
Holmers uderzył pięścią w stół.
— Dość tego, Peepshaw! — warknął po czym dodał,
znienacka filozoficznie nastrojony:
— W końcu dopięliście swego. Spełniły się marzenia pana
Tallkopfa. Jeśli się nie mylę, to pewnie obcuje sobie teraz ze
skrzydlatymi istotami nie z tego świata i dobrze mu się dzieje.
Być może spotkacie się tam z nim niebawem — zakończył ze
złym błyskiem w oczach.
Jeremy Peepshaw wybuchnął głośnym płaczem.
Strona | 22
PRAWO DO ROZTARGNIENIA
(dostępne w wersji pełnej)
Strona | 23
ŚLUBU NIE BĘDZIE
(dostępne w wersji pełnej)
Strona | 24
BEZSENNOŚĆ
Prąd popłynął
— Wiemy już prawie wszystko — powiedział Bernard
Krantz. — Wanna z zawartością stanowiła istotny element
obwodu elektrycznego.
przewodem
pociągniętym z rozdzielki w piwnicy, poprzez szyb instalacyjny,
do metalowego uchwytu przy wannie. Uchwyt, jak widzisz,
biegnie na całej długości ściany i służy do bezpiecznego
wychodzenia z wody. Końcówkę przewodu umocowano tuż
przy grzejniku tak, że na pierwszy rzut oka jest niewidoczny.
Został założony najwyżej kilka dni temu, bo świeżo
odizolowana żyłka nie zdążyła w najmniejszym stopniu
zaśniedzieć. Po złapaniu uchwytu nastąpił skurcz mięśni lewej
ręki. Prąd popłynął przez ciało i wodę, stanowiącą niezły,
elektrolityczny przewodnik,
do wspaniale uziemionej
kanalizacji. Filip Manson, podłączony do takiej instalacji,
pobrał błyskawicznie parę kilowatogodzin energii zanim umarł.
Potem wybiły korki i denat zanurzył się w wodzie. Już martwy,
bo w płucach miał tylko zatęchłe powietrze.
Holmers słuchał relacji Krantza, usiłując bez powodzenia
stłumić ziewanie. Była druga rano i szef ściągnął go do willi
Mansona prosto z łóżka oraz czułych ramion pogrążonej w
beztroskim śnie Sandry. Zdążył wrzucić na siebie tylko stare
dżinsy, biały podkoszulek i skórzaną kurtkę. Dokumenty
wepchnął do tylnej kieszeni spodni. Było mu zimno i był
niewyspany.
(reszta dostępna w wersji pełnej)
Strona | 25
BILARDZISTA
Filip Stern zgrabnie odbezpieczył koszyczek na szyjce i
podważył kciukiem korek. W uśpioną ciszę posterunku wdarł
się przytłumiony huk otwieranej butelki bezalkoholowego
szampana. Drzemiący przy swoim biurku Holmers zerwał się
na równe nogi celując nerwowo to tu, to tam wyszarpniętym z
kabury na szelkach dużym, żółtym bananem.
— Niespodzianka!! — usłyszał kilkugardłowe zawołanie
dobiegające z otaczającej go mgły. Przetarł załzawione snem
oczy i przyjrzał się ściskanemu kurczowo bananowi.
— Co się stało? — wykrztusił na wpół przytomny.
Bernard Krantz ustawił przed nim baterię plastykowych
kubków, a doktor Stern napełnił je musującym płynem.
Otaczający ich wianuszkiem współpracownicy, szczerzyli do
kupy jakieś 400 zębów, co miało wyglądać na uroczysty
uśmiech.
Doktor Stern zabrał Holmersowi banana i uścisnął jego
spoconą prawicę.
— Pomyślności – rzekł wyjmując z ust długą, babską
cygaretkę — Dzisiaj skończyłeś 29 lat, jak sądzę.
(reszta dostępna w wersji pełnej)
Strona | 26
MAŁE PIWO
(dostępne w wersji pełnej)
Strona | 27
DOBRANOC MISIU
Ojeju! Tak mi się chce spać, a mama wrzeszczy i wrzeszczy.
Małe dziewczynki, takie jak ja, powinny się wysypiać, żeby były
zdrowe. Każdy przyzna, że przecież nie można spać spokojnie
w takich warunkach! Kiedy dorosnę, to jej wypomnę!
Mama już chyba zachrypła bo z góry dochodziło ledwo
ciche kwilenie. Nim wygramoliłam się z łóżka zdążyła
zamilknąć. Założyłam czym prędzej kapcie i pobiegłam na
górę.
Stała oparta o framugę drzwi pokoju sąsiadującego z
łazienką. Miała podkrążone oczy. Zawsze tak wygląda, gdy
poprzedniego dnia wypije, albo za dużo pociągnie koki. Albo
wszystko naraz. Wrzasnęła ujrzawszy mnie wynurzającą się z
korytarzyka.
Utwierdziłam się w przekonaniu, że nerwy jej wysiadają.
Drzwi do łazienki były uchylone; paliło się światło i
ciurkoliła woda. Ściany pokrył czerwony ornament w smugi i
grochy. Tuż przy progu leżał wujek Harold w szlafroku ojca i w
kałuży krwi — zwinięty jak robak trzymał dłonie kurczowo
zaciśnięte na szyi. Na twarzy, w otwartych szeroko oczach i
rozdziawionej gębie zastygło przerażenie. Spośród bieli
uchylonych drzwi krzyczała czerwona smuga jego posoki.
Widać osunął się po nich na podłogę i tak już pozostał —
doskonały w swej martwocie trup...
(reszta dostępna w wersji pełnej)
Strona | 28
OSTATNIA LITERA
(dostępne w wersji pełnej)
Strona | 29
Strona | 30
Pobierz darmowy fragment (pdf)