Darmowy fragment publikacji:
© Copyright by Marek Dobies
Wydanie I
ISBN 978-83-272-3920-4
Projekt okładki Marek Dobies
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest
zabronione bez pisemnej zgody autora. Zabrania się jej publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży .
2
Liberia – trzyipółmilionowe „państwo wolności” w Afryce Zachodniej,
utworzone przez uwolnionych amerykańskich i karaibskich niewolników, którzy -
stanowiąc zalewie pięcioprocentową mniejszość - proklamowali pierwszą w Afryce
republikę, a
tubylców zaczęli
traktować
jak swoich poddanych. Liberia
utrzymywała współpracę gospodarczą i kulturalną z USA, dzięki czemu była
krajem spokojnym i zamożnym. Sielanka skończyła się w roku 1980, gdy doszło do
krwawego przejęcia władzy przez Samuela Doe. Mniejszość pochodzenia
amerykańskiego, tzw. Americos, usunięto z rządu, jednak nie ustały niepokoje
społeczne. W 1990 roku po władzę, również siłą, sięgnął Charles Taylor, który
okazał się zbrodniarzem i dyktatorem.
Dwie wojny domowe, w których zginęło ćwierć miliona ludzi, doprowadziły
Liberię do ruiny. Konflikty zakończyły się w 2003 roku, a dwa lata później odbyły
się tam demokratyczne wybory. Prezydentem została Ellen Johnson-Sirleaf,
pierwsza w Afryce kobieta piastująca tak wysoką funkcję.
Ciekawostką jest, że konstytucja Liberii zastrzega obywatelstwo tego kraju
wyłącznie dla osób czarnoskórych.
Clonaid – przedsiębiorstwo (w zasadzie nazwa projektu, bo stojąca za nim
zarejestrowana na Bahamach firma Valiant Venture oraz jej siedziba objęte są
tajemnicą) założone w 1997 r. przez sektę raelian i grupę prywatnych inwestorów.
W 2002 roku szefowa Clonaid Brigitte Boisselier ogłosiła, że firma ta sklonowała
człowieka. Klonem jest dziewczynka o imieniu Eve. Żadnych istotnych faktów na ten
temat nie ujawniono.
Clonaid utrzymuje, że opanowało technikę reproduktywnego klonowania
ludzi (raelianie twierdzą, że nauczyli się tego od Obcych) i obecnie ma na swym
koncie kilkaset udanych zabiegów tego typu. Firma oferuje komercyjne usługi
klonowania zwierząt i ludzi. Prowadzi również program zapobiegania starzeniu,
oparty na wykorzystaniu komórek macierzystych.
Większość naukowców zajmujących się klonowaniem traktuje domniemane
osiągnięcia Clonaid z dużym sceptycyzmem z powodu braku rzetelnego ich
udokumentowania.
3
Raelianie – członkowie ruchu raeliańskiego zapoczątkowanego w 1974
roku przez francuskiego dziennikarza sportowego Claude’a Vorilhona, który począł
twierdzić, że spotkał się z Elohim - przedstawicielami pozaziemskiej cywilizacji
odpowiedzialnej za powstanie życia na naszej planecie. Vorilhon wkrótce przyjął
imię Rael i zaczął przekonywać, że człowiek został przez Obcych wyhodowany w
laboratorium.
Zaproponowana przez niego, oparta na wierze w UFO, filozofia stała się
popularna i znalazła dziesiątki tysięcy zwolenników na całym świecie.
4
W niedalekiej przyszłości…
5
1
- Niedługo nie wolno ci będzie bez pozwolenia nawet pierdnąć w stołek –
wycedził przez zęby Jack Lipsky, nie wypuszczając z ust kubańskiego cygara w
rozmiarze robusto. Schował do kieszeni zapalniczkę i, mrużąc oczy, wydmuchnął kłąb
błękitnego dymu.
Mężczyzna miał jasne, krótko ścięte włosy, zimne błękitne oczy i wyraz
zawadiackiej pewności siebie na twarzy. Odziany był w wojskowe spodnie moro i
rozpiętą ocieplaną kurtkę z puchowym kołnierzem. Siedział na barowym stołku w
mrocznej knajpie w okolicy Brands Park, w polskiej dzielnicy Chicago.
Ben Novak, otyły, przepasany szarym fartuchem właściciel lokalu, nalał mu
gorącej kawy ze szklanego dzbanka. Odstawił naczynie, oparł łokcie o blat kontuaru i
wykrzywił w grymasie ni to bólu, ni uśmiechu swoje blade oblicze o ciemnym, gładko
zgolonym zaroście.
- Przez twoją słabość do cygar, a moją do ciebie, któregoś pięknego dnia wlepią
mi solidny mandat za łamanie zakazu palenia – zauważył.
- W końcu jesteśmy Polakami, a dla nas prawo jest po to, żeby je łamać –
zarechotał Jack, łyknął kawy i dosłodził napój.
Wprawdzie obaj mieli polskie korzenie, lecz poza „dzień dobry”, „jak się masz”
i „kurwa mać”, nie znali więcej wyrażeń z języka swych przodków.
- Z całej naszej polskości zostały tylko nazwiska – barman błysnął refleksją, po
czym odruchowo przetarł blat wymiętą ścierką.
- I chorągiewki w twoich koktajlach – przypomniał mu Lipsky.
- Taa… i chorągiewki.
Mężczyzna przy barze w zamyśleniu pociągał cygaro. Z lubością wdychał
aromatyczny dym i zapijał go czarną kawą. Był późny ranek, więc w „Knajpie u Bena”
nie było więcej klientów. Na drewnianych stołach, ustawionych w trzech rzędach,
nadal leżały odwrócone do góry nogami krzesła, a przez zastawione kaktusami okna
sączył się blask mizernego styczniowego słońca.
- Od jutra zaczynam szukać roboty… – zwierzył się Jack barmanowi. – A może
potrzebna ci pomoc w knajpie?
6
- Ze swoimi referencjami mógłbyś, panie detektyw, robić u mnie co najwyżej za
wykidajłę, a takiego tu nie potrzebuję.
- Od dzisiaj mów mi: panie bezrobotny – poprawił go. - Właśnie odebrali mi
licencję.
- Za tego gościa, któremu rozwaliłeś łeb?
- Chciałem tylko odzyskać swoje pieniądze. Robotę wykonałem, a facet nie miał
ochoty zapłacić.
- To może zatrudnij się w jakiejś firmie windykacyjnej. Tam byś się nadał.
- Pomyślę nad tym.
Zaczęli razem, bez pośpiechu i hałaśliwie, zestawiać krzesła ze stolików. Lokal
był czynny od kwadransa, a pierwszych klientów właściciel spodziewał się dopiero w
porze lunchu, więc miał czas, żeby przygotować wszystko na ich przyjęcie. Na tłum
gości nie liczył, bo knajpa nie była miejscem szczególnie obleganym ani zbyt
wykwintnym.
Na ogromnym ekranie płaskiego telewizora, zawieszonego na ścianie z
nieotynkowanej cegły, leciały najświeższe wiadomości, ale dźwięk był wyciszony.
- Od jutra po centrum można będzie poruszać się wyłącznie pojazdami
ekologicznymi – Ben wskazał palcem monitor, na którym taksówki i małe elektryczne
samochody śmigały po zatłoczonej ulicy.
- W Europie to nic nowego. Amerykanie przestali sami myśleć i zaczęli
kopiować wszystko, co ktoś już tam wykombinował. A restrykcjom i ograniczeniom
nie ma końca. Najpierw wprowadzili nam zakaz palenia w miejscach publicznych,
potem znieśli karę śmierci, a teraz odebrali prawo do posiadania broni.
- I co, tęsknisz za swoją trzydziestką ósemką?
- Raczej nie – odparł, lecz zaraz dodał konfidencjonalnym szeptem: - Nadal
trzymam ją pod poduszką.
Jack zdjął kurtkę, powiesił ją na oparciu krzesła przy stoliku pod oknem, po
czym strzepnął popiół z cygara do donicy z palmą obok stojaka na gazety. Sięgnął po
„Chicago Tribune”. Przyniósł sobie kawę, rozparł się wygodnie w krześle, rozkładając
szeroko nogi w traperach, i zaczął przeglądać wiadomości sportowe.
Na odgłos otwieranych drzwi mimowolnie odwrócił głowę. Ujrzał dwóch gości.
Jeden był czarny, drugi biały. Obaj w długich, ciemnych płaszczach. Wyglądali jak
akwizytorzy ubezpieczeń, i tylko ich zbyt uważne spojrzenia, błądzące po lokalu w
7
poszukiwaniu nie wiadomo czego, nie pasowały do tego wizerunku. Na chwilę
zatrzymali się przy barze, ostentacyjnie przyglądając się Jackowi, a potem
zdecydowanie do niego podeszli. Bez pytania zajęli miejsca przy jego stoliku.
- Lipsky, prawda? – upewnił się czarnoskóry.
- Trafiony, zatopiony! – uśmiechnął się Jack i opuścił płachtę gazety na kolana.
Mężczyźni jak na komendę poprawili się na krzesłach i rozpięli płaszcze. Pod
spodem mieli garnitury, białe koszule i krawaty.
- Możemy pogadać?
- Walcie!... Co was sprowadza?
- Powiedzmy, że dostałeś spory spadek... – zaczął biały zachęcająco.
Detektyw bez licencji podciągnął nogi i wyprostował tułów. Popatrzył z
ironicznym półuśmieszkiem w oczy swoich rozmówców.
- Brzmi to dobrze, ale niestety, nikt z mojej rodziny nie zszedł ostatnio z tego
świata – odparł.
- A Stanislaw Lipsky…?
- To mój dziadek. Rzeczywiście, nie ma go już wśród nas, lecz to smutne
zdarzenie miało miejsce… Niech no policzę… jakieś osiem, dziewięć lat temu.
- A jednak masz okazję otrzymać sporo forsy. Załóżmy, że w spadku – upierał
się czarny.
Gadali na przemian, jakby się umówili.
Lipsky uważnie złożył gazetę, ostatni raz pyknął cygaro, wstał, uchylił okno i
cisnął niedopałek w śnieg.
- O co naprawdę chodzi? – spytał, wracając na swoje miejsce.
- Pewna agencja rządowa ma dla ciebie propozycję współpracy. Możesz czuć się
wyróżniony, bo zostałeś wybrany spośród wielu. Jeśli stawisz się jutro na nasz
„casting”, to może będziesz miał okazję nieźle zarobić i zrobić coś pożytecznego.
- Dla ojczyzny – uściślił Afro-Amerykanin.
- Dla ojczyzny to ja już swoje zrobiłem... – Jack wymownie pomacał prawy
bark, przez który przeszła kula i który do dzisiaj przypominał mu o tym incydencie
przed każdym załamaniem się pogody. – Wolałbym, żeby w ramach rewanżu ojczyzna
zrobiła teraz coś dla mnie… - rzekł, a potem dodał poważniejąc: - Dowiem się czegoś
więcej?
8
- Przyjdź jutro w to miejsce... – biały sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i
wyjął wizytówkę. Położył ją na stole, a potem obaj agenci wstali. – To co, widzimy się
o dziesiątej?
Lipsky popatrzył na adres wydrukowany na białym kartoniku. Nic mu nie
mówił. Chwilę pomyślał i stwierdził, że w zasadzie nie ma wiele do stracenia.
- Postaram się nie spóźnić – rzekł.
Mężczyźni wyszli, odprowadzeni podejrzliwym spojrzeniem barmana.
- Gliny, co? – zainteresował się Ben, gdy zniknęli za drzwiami.
- Chyba nie.
- Czego chcieli?
- Podobno mam dostać spadek… Albo coś w tym rodzaju – uśmiechnął się
Jack, włożył kurtkę i dopił kawę.
Podszedł do kontuaru, podał kubek wciąż podenerwowanemu wizytą
nieznajomych właścicielowi knajpy. Niewygodnie przysiadł na wysokim stołku z jedną
nogą opartą o podłogę.
- Czuję w powietrzu jakąś odmianę… – szepnął w zadumie. Dopiero teraz
zauważył, że na zapleczu kręci się żona Novaka, więc pomachał jej na powitanie.
Odpowiedziała uśmiechem i brzękiem naczyń. – Nie wiem tylko, czy na lepsze…
9
2
Scott Clark stał w samych szortach na werandzie swojego domu i kończył
zestaw ćwiczeń oddechowych pranajama. Był szczupły i sprawny fizycznie jak
trzydziestolatek, choć zbliżał się do pięćdziesiątki. Widząc jego równo opalony tors,
bez jednego włoska, z wyraźną rzeźbą mięśni, można było sądzić, że ma dziesięć lat
mniej. Za to twarz, pełna zmarszczek, ogorzała i spiczasta wyglądała jakby należała do
kogoś innego. Scott miał długie, poprzetykane siwizną włosy związane w koński ogon
i kilkudniowy, prawie biały zarost.
Prosty dom o ścianach z szarych betonowych bloczków, z drewnianą werandą i
dachem pokrytym
falistą blachą był
identyczny
jak siedemnaście
innych,
postawionych przez TransClone w dwóch równych rzędach na porośniętej trawą i
niskimi krzakami równinie. Z okien od północy rozciągał się widok na gęstwę
tropikalnego lasu, natomiast z werandy na bezkresną przestrzeń sawanny. Do osiedla
domków prowadziła tylko jedna gruntowa droga, rozjeżdżona w porze deszczu, czyli
przez większą część roku, która teraz tworzyła płaskorzeźbę głębokich, zaschniętych
kolein.
Dopiero co zaszło słońce i widać było jak, jedne po drugich, zapalają się światła
w oknach przysadzistych budynków. Resztę pustkowia, na którym powstało osiedle
domków dla pracowników TransClone bezwzględnie pochłaniała ciemność. Gdyby nie
lampki przy numerach na ścianach chat, nie byłoby widać nawet łączących je ścieżek.
Scott tego wieczora miał zamiar się zabawić, czego nie robił często. A jeśli do
rozrywek nie zalicza się sporadycznego picia w samotności, to można uznać, że nie
robił tego wcale. Trudno byłoby też powiedzieć o nim, że jest towarzyski, tak samo
zresztą, jak trudno byłoby dobrze bawić się na tym odludziu. Dzisiaj jednak wybierał
się do oddalonej o kilkanaście kilometrów Gbatali. Po raz pierwszy został zaproszony
na pokera organizowanego co piątek przez Brenta Chandlera. Wprawdzie Clark nie
darzył szefa ochrony TransClone szczególną sympatią, a nawet przeciwnie, bowiem
facet miał w sobie coś takiego, co powodowało, że na jego widok w głowie zapalała się
człowiekowi czerwona, alarmowa lampka. Tym razem jednak nie mógł odmówić.
Dostał niewielki, nazwijmy to awans, na strażnika w wieży. Dzięki temu nie będzie już
musiał przez całą zmianę łazić wokół ogrodzenia farmy, moknąć na deszczu i brnąć w
10
błocie. Zmiana obowiązków nie wiązała się ze wzrostem wynagrodzenia, lecz
pociągała za sobą zmianę miejsca pracy. Zamiast ochraniać cały kompleks, miał teraz
pracować w sektorze kobiet. Nie wiedział jeszcze czy mu się to podoba, czy nie, bo na
swoją dotychczasową robotę nie narzekał, a nową pracę zaczynał od poniedziałku. Tak
czy siak, na pokera do Chandlera wypadało pójść, bo zjawią się tam wszyscy, z
którymi będzie pracował, a przynajmniej ci, którzy mają tego dnia wolne. Brent nie
mieszkał w osiedlu razem z innymi. Był tak zwanym nowym obywatelem i wybudował
sobie własny dom w Gbatali. Jeśli nie byłeś obywatelem Liberii, nie mogłeś w zasadzie
poruszać się po kraju bez przepustki wystawionej przez szefa twojej firmy,
potwierdzającej, że podróż ma charakter służbowy. Dlatego nikt z pracowników nie
oddalał się z osady. Raz, że nie było po co, bo firma zapewniała im wszystko, a po
drugie, bo nie było dokąd. Na liberyjskiej sawannie żyli w oddaleniu od cywilizacji jak
pracownicy wiertniczych wież na oceanie. Ich motywacje co do tej roboty również
były podobne. Jedni przyjechali tutaj, żeby zarobić trochę pieniędzy, które ciułali na
kontach, licząc dni do końca kontraktu; inni pokutowali za dawne grzechy albo
ukrywali się przed światem. Scott Clark nie należał do żadnej z tych grup.
Mężczyzna obmył twarz i tors w plastikowej miednicy. Wytarł się, chlusnął
wodę ponad poręczą tarasu, po czym boso podreptał do sypialni, gdzie zrzucił szorty,
a włożył dżinsy i luźną białą koszulę. Wsunął do kieszeni portfel oraz kluczyki do
służbowego wozu, które Chandler wręczył mu osobiście, jakby zależało mu na wizycie
Scotta. Pracownicy mieli do dyspozycji trzy range rovery, które stały przed
budynkiem firmy. Kluczyki za pokwitowaniem brali od strażnika w budce przed
bramą. Ale Scott wziął wóz zaraz po robocie, więc tylko pogasił światła i wsiadł do
niego, nie zamykając nawet drzwi domu na klucz.
Ruszył rozjeżdżoną polną drogą, dotarł do rozwidlenia, gdzie wyłożona
betonowymi płytami dróżka prowadziła do trzypiętrowego gmachu TransClone. W
budynku płonęły wszystkie światła, a na dachu połyskiwały olbrzymie ogniwa baterii
słonecznych. Zza grupy wysokich drzew widać było leniwie obracające się śmigło
generatora wiatrowego, który zapewniał prąd mieszkańcom osady, oświetlenie farmy
klonów i pokrywał lwią część zapotrzebowania na energię mieszczących się w
budynku laboratoriów. Jeszcze kilkaset metrów przejechał utwardzoną nawierzchnią,
a potem przed nim była już tylko prosta jak strzała trasa przetarta przez sawannę. Bez
pośpiechu przemierzał ciemność rozświetloną mikrym blaskiem gwiazd. Czasem na
11
dróżce zapłonęły oczy jakiegoś zwierzęcia i zaraz znikły w wysokiej trawie. Minął
ogrodzone prostokąty pól w pobliżu jakiejś wioski – raptem kilku chat z dachami z
palmowych liści - i wreszcie ujrzał w oddali punkciki świateł. Bungalow Chandlera
jaśniał na tle miasteczka liczącego podobno dwa tysiące mieszkańców. Miał nawet
własny agregat prądotwórczy na wypadek, gdyby w okolicy zabrakło prądu, co
zdarzało się dość często.
Zaparkował obok kilku aut przed piętrowym, drewnianym domem z tarasem,
na którym stały ratanowe fotele z poduchami i stoliki. Wszędzie płonęły światła,
słychać było muzykę. Ktoś w jednym z foteli palił papierosa.
- To dom Chandlera, prawda?
- Dobrze trafiłeś, Scott – powiedziała osoba w fotelu. Mężczyzna siedział tyłem
do lampy, więc Clark zrazu go nie poznał.
- Sie masz, Nick! – strażnik wszedł po kilku schodkach i przywitał się z kolegą.
– Chyba nie jestem ostatni, co?
- Nie. Jeszcze jest wcześnie... Idź do salonu i weź sobie drinka.
Scott otworzył siatkowe drzwi, a potem pchnął kolejne, przeszklone.
Przestronne pomieszczenie przywitało gościa przyjemnym chłodem klimatyzacji. Na
środku stały dwa stoliki do pokera z przygotowanymi taliami kart, cztery skórzane
fotele i wyściełane krzesła. Pod ścianą wygodna kanapa, obok barek na kółkach pełen
butelek z trunkami i stół z przekąskami pod dużym oknem. Kilkanaście osób popijało
drinki, rozmawiało, kopciło papierosy. W większości byli to znajomi Clarka z pracy.
TarnsClone zatrudniała kilkudziesięciu pracowników, więc wszyscy dobrze się znali.
Przynajmniej ci, którzy mieszkali poza głównym budynkiem. Ekipa biotechnologów to
co innego. Rzadko widywało się kogokolwiek z nich poza laboratorium. Tylko
Jerome’a znali wszyscy (choć nie wiedzieli nawet czy to jego imię, czy nazwisko), bo
jako jedyny co kilka dni odwiedzał farmę i podawał klonom szczepionki albo robił im
badania. Z pochodzenia był Francuzem lub Kanadyjczykiem; nikt tego nie wiedział na
pewno. Jednak Jerome nie pracował już tutaj od dawna, a nowi lekarze zmieniali się
tak często, że właściwie żaden ze strażników nic o nich nie umiałby powiedzieć.
Jeszcze mniej wiadomo było o biotechnologach, którzy raz na kwartał dyskretnie
pakowali się do autokaru i odjeżdżali, a ich miejsce zajmowała inna ekipa.
Scott pozdrowił wszystkich, podał rękę Bryanowi, z którym miał w
poniedziałek rano zacząć pracę w sektorze kobiet. Jak na dobrego gospodarza
12
przystało, Chandler od razu podszedł do niego i przedstawił mu trzech gości spoza
firmy. Byli to jacyś dygnitarze ze stolicy hrabstwa. Nosili wojskowe polowe mundury,
jakby byli na służbie albo nadal o coś walczyli. Na antresoli, do której prowadziły
szerokie schody mignęła mu postać zerkającej na nich dziewczyny. Jednak w salonie
zebrało się wyłącznie męskie towarzystwo.
Clark nalał sobie odrobinę whisky i usiadł na kanapie.
Po nim weszły jeszcze cztery osoby, a potem Nick wrócił z tarasu. Brent
zaprosił chętnych do stolika. Szybko zmontowały się dwie ekipy po sześć osób i zajęły
miejsca. Pozostali rozsiedli się w fotelach i na kanapie, jakby w oczekiwaniu na coś, co
miało nastąpić. Niektórzy, znudzeni, wychodzili na taras albo gawędzili przy stole z
przekąskami.
- Jeśli ktoś chce się zabawić, to zapraszam na piętro – powiedział gospodarz po
pierwszym rozdaniu. – Dziewczyny są jak zawsze do waszej dyspozycji.
Mężczyźni, którzy nie grali i sprawiali wrażenie jakby czas im się dłużył, naraz
ożywili się. Spojrzeli znacząco po sobie, po czym niepewnie, jakby z ociąganiem,
ruszyli ku schodom. W salonie, prócz grających, zostali tylko Nick i Scott.
- Brent funduje wszystkim panienki? – zdziwił się strażnik.
- Nie wiedziałeś? Nie wszyscy lubią karty. Jedni przychodzą tutaj pograć, inni
popić, a jeszcze inni... – nie dokończył, tylko wskazał siwą głową schody. – Zresztą
sam mu je przywożę.
Nick Albright był najstarszym pracownikiem na „farmie klonów” i kierowcą
więziennej furgonetki. To znaczy, jednego z samochodów służących do przewożenia
klonów. Skoro zakład biotechnologiczny TransClone oficjalnie był więzieniem, o czym
dobitnie informował napis nad bramą wjazdową, to również firmowe furgonetki i
strażnicy zasługiwali na miano „więziennych”. Jednak władze Liberii dobrze
wiedziały, że w „Ośrodku Penitencjarnym Gbatala” nie prowadzi się resocjalizacji, a
przewożone zielonymi furgonami osoby nie są więźniami. Chociaż nikomu w
hrabstwie Bong nie przeszkadzałoby, gdyby zaawansowane prace nad replikacją ludzi
były prowadzone tutaj jawnie, ze względu na opinię międzynarodową, na której
zależało Clonaid, firmie – matce TransClone Corporation, badania te były mocno
zakamuflowane. Zajmująca się od wielu lat komercyjnym klonowaniem zwierząt oraz
komórek macierzystych do celów terapeutycznych Clonaid miała swoje filie rozsiane
po całym świecie i musiała dbać o reputację.
13
- Brent jest pełnomocnikiem zarządu do spraw bezpieczeństwa, tak?- Nick
skinął głową znad szklaneczki whisky. – Więc po co tkwi razem z nami w tej
dziurze?... Mógłby zarządzać bezpieczeństwem firmy z Monrowii albo nawet ze
Stanów. Sam pracowałem w filii Clonaid w Kalifornii, a tutaj przeniosłem się tylko
dlatego, że nic innego poza bezrobociem mi nie pozostało. A i tak, gdyby z Helen nie
stało się to, co się stało, już dawno zapomniałbym o tym zadupiu...
- Gdybyś był tak mocno na bakier z prawem jak on, to takie miejsce
pasowałoby ci jak żadne inne.
- Czyli jednak Chandler ma coś na sumieniu...
- A co, wygląda na niewinną gołębicę?! – Nick zakrztusił się śmiechem. –
Chodźmy zajarać.
Wyszli na taras, chociaż pokerzyści palili przy stolikach. Nick wziął do ust
camela, zapalił i oparł się przedramionami o barierkę werandy.
- Widzę, że Chandler próbuje się do ciebie przykolegować. Nie wiem, czego
chce, ale uważaj na niego.
- Nie martw się. Nie interesują mnie jego pozazawodowe propozycje. Nie wiem,
jakie prowadzi tutaj interesy, po co stale jeździ do Monrowii, skąd ma kasę na dom,
samochody i to wszystko – zatoczył półokrąg w powietrzu - i nie chcę wiedzieć.
- A za to z ciebie zrobił się straszny odludek, za duży nawet jak na to odludzie –
wybuchnął Albright. – Umartwiasz się, odtrącasz ludzi, zamykasz się w sobie i tylko
gadasz z tym swoim Buddą, czy kim tam... Ale w gruncie rzeczy fajny z ciebie gość.
Szkoda tylko, że już nie taki zabawny jak kiedyś...
- Daj spokój, Nick! Po prostu się przystosowałem. Nauczyłem się żyć w
harmonii ze sobą i z wszechświatem.
- Wszechświat... - westchnął mężczyzna unosząc głowę i spoglądając w
gwiazdy. – Co on ma do nas...? Ja nie mogę znaleźć swojego miejsca na ziemi, a ty mi
mówisz o wszechświecie... Ale gdybym był tobą, rzuciłbym tę robotę i pojechał do
córki... Co u niej? Pewnie już studiuje?
- Tak. Zaczęła właśnie drugi rok. Trochę mało ze sobą rozmawiamy. Tutaj
zresztą często sieć nie ma zasięgu...
- A przede wszystkim zakłóciłaby ci twoją harmonię... Zburzyła twój
niezmącony spokój... Od ilu lat się z nią nie widziałeś?
- Czterech, może pięciu.
14
Wrócili do salonu i patrzyli jak mężczyźni przy stolikach grają w pokera. Stawki
nie były duże, ale emocje wielkie jak w grze o wszystko. Dziewczyna z miasteczka w
stroju hotelowej pokojówki donosiła pokerzystom przekąski i pilnowała, żeby mieli
pełne szkło. Mimo niewielkich stawek, kilku chłopaków dość szybko wycofało się z
gry. Mieli za cienkie portfele, a karta im nie szła, więc zrobili miejsce innym, po czym
zajęli się pogawędkami ze znajomymi i piciem. Alkohol u Chandlera był darmowy,
więc choć w ten sposób mogli sobie powetować straty. Faceci z góry wkrótce też
dołączyli do towarzystwa. Jeszcze przed północą parę osób pojechało do domu. Scott
również zaczynał myśleć o powrocie. Tymczasem pokerzyści zrobili krótką przerwę,
po której Brent ogłosił, że zaraz zacznie się druga tercja – gra o wysokie stawki.
- Minimalna kwota, z jaką można wejść do gry to sto dolarów – powiedział,
szukając chętnych.
- Liberyjskich? – spytał jeden ze strażników.
- Jaja sobie robisz, Ron?! – parsknął Brent. – Tutaj gramy tylko o prawdziwe
pieniądze.
Zdecydowały się ledwie cztery osoby: postawny dygnitarz o imieniu Watta,
który był specjalnym gościem Chandlera i dwóch ludzi z TransClone, obaj z działu
zaopatrzenia. Gra rzeczywiście była ostra, na stoliku szybko uzbierała się spora kupka
pieniędzy, więc wszyscy zerkali na grających z zainteresowaniem.
Clark trochę oglądał telewizję, trochę żartował z kolegami. W którymś
momencie znowu spostrzegł dziewczynę na antresoli. Tym razem była biała. Zdziwiło
go to bardzo, bo prostytutki zwykle były tutejsze. Nie słyszał, żeby jakaś nowa
obywatelka, która wybuliła kupę forsy za możliwość zamieszkania w Liberii
prostytuowała się w jakiejś zapadłej dziurze. Chyba, że przepuściła wszystko, co
posiadała albo miała coś na sumieniu... Jeszcze mniej prawdopodobne było, żeby
sprzedawała się pracownica jakiejś zagranicznej firmy.
Zamyślony, ponownie podszedł do stolika pokerzystów. Od jakiegoś czasu
Chandlerowi karta wyraźnie nie szła, a teraz zaczęli przegrywać również jego kumple.
Jeden spasował, pożegnał wszystkich i poszedł do samochodu zdrzemnąć się i
poczekać, aż ci z którymi przyjechał znudzą się imprezą.
Przedstawiciel lokalnej władzy radził sobie coraz lepiej. Cieszył się jak dziecko,
gdy zgarnął pokaźny stos banknotów.
15
- O co tutaj biega? – Scott szepnął do ucha Albrightowi. – Czy mi się wydaje,
czy nasz czarny przyjaciel z Gbangi dostaje dyskretnie w łapę?
- Myśl, myśl... – odparł Nick tajemniczo i poszedł sobie nalać jeszcze jednego.
Pijany kierowca więziennej furgonetki nie stanowił w Liberii problemu. Kłopoty
pojawiały się dopiero, gdyby spowodował kraksę…
Gra szła gładko. Przynajmniej dla wojskowego. Chandler i jego kumpel
wygrywali nieduże kwoty, by za chwilę stracić je w kolejnym pechowym rozdaniu.
Wreszcie, spłukani, rzucili karty.
- Co tu się dzieje? – Scott spróbował przycisnąć Albrighta.
- Ci goście przyjechali skontrolować więzienie - wyjaśnił wreszcie. -
Więziennictwo to działka rządu, nie…?
- No tak. Więc jutro będziemy mieli wizytację?
- Czy ty kiedykolwiek widziałeś na farmie wizytację? Kontrola naszej placówki
właśnie została zakończona – kierowca uśmiechnął się chytrze. - Jutro tylko
powstanie protokół, a szanowna komisja odjedzie zadowolona, nie widząc na oczy
żadnego więzienia.
- Poszło ci dzisiaj wyjątkowo dobrze, przyjacielu – zwrócił się Brent do tubylca.
– Ale mam jeszcze dla ciebie obiecaną niespodziankę.
Watta był pijany ze szczęścia i nadmiaru alkoholu. Na poręczy krzesła zawiesił
koszulę i pas z bronią. Stał tylko w spodniach moro i t-shircie koloru khaki. Pieniądze
poupychał do kieszeni i zadowolony, szczerzył wielkie białe jak kość słoniowa zęby.
Razem z Brentem wtoczył się na górę. Ktoś wyłączył muzykę i klimatyzację.
To my już spadamy! Będziemy lecieć! Pora na mnie! – słychać było z ust gości.
Mężczyźni w salonie wymieniali uściski rąk, poklepywali się po ramionach,
przepuszczali w drzwiach jedni drugich i wychodzili w ciemną, ciepłą afrykańską noc.
Nagle zrobiło się cicho. Na piętrze trzasnęły drzwi, zaskrzypiała podłoga. Wiatr
uderzał rytmicznie siatkowymi drzwiami o futrynę.
- A ty, Nick? Nie wracasz jeszcze? – spytał Scott szykując się do wyjścia.
- Muszę odstawić panienki.
- Chandler wysługuje się tobą.
- Wiem. Ale co zrobić, takie układy...
Z góry doszedł ich rumor jakby ktoś przesuwał meble, a potem podniesione
głosy i wrzask dziewczyny. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Piski i płacz dochodziły z
16
góry raz po raz. Clark nie wytrzymał i skoczył na schody. Był nadal trzeźwy, więc w
kilku susach dotarł do antresoli. Wpadł do pokoju, w którym płonęła tylko lampka
nocna. Watta stał z opuszczonymi spodniami i szarpał za rękę wystraszoną białą
dziewczynę w przekrzywionej blond peruce. Z wargi albo nosa ciekła jej krew.
Scott pchnął wojskowego, aż ten poleciał gołym tyłkiem na łóżko. Spróbował
wstać i rzucić się na strażnika, ale zaplątał się w spodnie; padł na kolana i ręce. W
pozycji na czworaka zastał go Brent, który pojawił się w progu.
- Co tu się, kurwa, dzieje?!... Scott, musisz się wpieprzać?!
Clark pomógł dziewczynie się podnieść i uspokoił ją. Nagle go olśniło. Zdarł jej
z głowy perukę. Skrywała pod nią wiechę szarych, niedbale ostrzyżonych włosów. Od
razu poznał rękę fryzjera, który ciął wszystkie klony na farmie według jednego wzoru,
bez względu na płeć i kształt czaszki.
- Co ty wyprawiasz Chandler?! Przecież to klon!
- Nie twój interes, Clark! – szef ochrony odepchnął go i pociągnął za sobą
wystraszoną dziewczynę.
- Nie możesz wykorzystywać ich do takich rzeczy!... Jeśli dowie się o tym
kierownictwo...
- Gówno wiesz, Clark, co mi wolno, a czego nie! – warknął Brent, przystając na
antresoli i patrząc mu twardo w oczy. Następnie pchnął dziewczynę klona ze schodów.
– Nick, zabieraj je wszystkie na farmę! – zawołał do Albrighta.
Wojskowy doprowadził się już do porządku. Pomimo wypitego alkoholu ich
słowa dotarły do jego zaćmionego umysłu.
- Klon? Ta mała to kurwa z laboratorium?
- Nie udawaj, Watta, że nie wiedziałeś... – parsknął, nadal rozzłoszczony,
gospodarz. – Myślisz, że płaciłbym ci taką kasę, gdybyśmy tu piekli bułeczki?!
Clark minął mężczyzn na antresoli, zszedł do salonu, klepnął w ramię Albrighta
i poszedł do samochodu. Był już na pustej drodze przez sawannę, gdy we wstecznym
lusterku, w oddali dojrzał światła furgonetki prowadzonej przez Nicka. Na myśl o
tym, co zrobił Chandler nadal wzbierała w nim złość. Pomyślał, że Anglik to niezły
skurwiel, ale – cokolwiek robił – był w tym skuteczny. Nie kto inny jak on, w tamtą
deszczową noc, wytropił i zastrzelił mordercę jego żony. A kiedy po dwóch dniach,
rozmytymi deszczem drogami do osady dotarła wreszcie policja, Brent miał już
gotowy raport bogato zilustrowany zdjęciami z miejsca zbrodni oraz część zeznań
17
podpisanych przez świadków. Zachował się wtedy profesjonalnie, zupełnie jak
gliniarz...
Helen przyjechała w sierpniu, w samym środku pory deszczowej. Wyjechał po
nią do Gbatali. Schroniła się przed ulewą na przystanku z bambusowych mat, gdzie
zatrzymywały się międzymiastowe mikrobusy. Cierpliwie czekała godzinę albo i
dłużej, nim przebrnął przez błotnistą drogę. Tę samą, którą teraz przemierzał w
ciemności. Od tamtego dnia minęło osiem długich lat. Przez ten czas setki razy
wyliczał, czego powinien nie robić albo co nie powinno się wydarzyć, żeby ich życie
potoczyło się inaczej...
Gdyby kalifornijska filia Clonaid nie została zamknięta, nigdy nie wyjechałby
do Liberii. Ale wtedy miał do wyboru bezrobocie albo afrykańską przygodę. Wybrał to
drugie, a gdy się tam jako tako urządził, zaprosił Helen. Miała tylko zobaczyć jak mu
się żyje. Sama akurat była bez pracy, Julią zajęła się babcia, więc mogła spędzić z nim
trochę czasu. TransClone właśnie organizował całe zaplecze socjalne osady.
Zaproponowano jej, żeby na próbę, jako wykwalifikowana pielęgniarka, poprowadziła
punkt pomocy doraźnej. Niewielki gabinet wyposażony w sprzęt do drobnych
zabiegów, środki opatrunkowe i najpotrzebniejsze lekarstwa powstał przy stołówce.
Przez miesiąc miała w nim, na zamianę z dziewczyną z Gbatali, dyżurować. Jeśli praca
i miejsce przypadłyby jej do gustu, mogła tutaj zostać i pracować. Firma proponowała
stawkę, jakiej nie dostałaby w żadnym szpitalu, a zwłaszcza w tym, w którym ostatnio
była zatrudniona. Mimo to szybko zrozumiała, że to miejsce nie dla niej.
- Nie zniosę dwóch rzeczy – Helen tłumaczyła mężowi już po tygodniu pobytu
w osadzie – rozstania z Julią i tego przeklętego klimatu.
Wilgotny upał i ciągłe deszcze zniechęciłyby każdego. Pomimo że porośnięta
bujną roślinnością sawanna i dżungla w zasięgu wzroku tworzyły cudowne otoczenie,
parne odludzie nie było tym, czego mogłaby pragnąć wychowana w dużym mieście
dwudziestokilkuletnia dziewczyna.
Pewnego popołudnia Jeff Ross, podczas przeglądu broni po służbie, wypalił
sobie w nogę. Facet odstrzelił sobie dwa środkowe palce prawej stopy. Helen miała
wtedy dyżur w punkcie pomocy, więc to ona, gdy dwóch strażników przytaszczyło do
niej jęczącego kolegę, musiała zdjąć mu rozszarpany trzewik. Krwi było tyle, że po
prostu wylała ją z buta. Zatamowała krwotok, zrobiła zastrzyk przeciwtężcowy i z
rannym oraz jego odstrzelonymi paluchami w miseczce popędziła do budynku
18
laboratorium. Strażnikowi przy bramie powiedziała, co się stało. Zresztą wystrzał
słyszeli wszyscy i już zrobiło się małe zamieszanie. Jacyś ludzie wybiegli z budynku,
wzięli rannego z rąk kolegów i wnieśli na salę operacyjną. W całym tym zamieszaniu,
opiekująca się postrzelonym strażnikiem kobieta weszła razem z nimi, choć
normalnie było to zabronione i nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś z obsługi czy
pracowników farmy dotarł wyżej, niż do biura firmy na parterze. Pomimo wysiłku
wszystkich, pogruchotanych palców nie udało się uratować i Jeff do dzisiaj lekko
utyka.
Scott wybierał się wtedy na nocną zmianę. Słyszał wystrzał, a potem kumple w
pracy opowiedzieli mu, co się stało. Mimo że sprawa była niewesoła, podśmiewali się
z Jeffa, że miał szczęście, że sobie jaj nie odstrzelił. Z Helen spotkał się dopiero
następnego dnia rano, gdy wrócił do domu. Powiedziała mu tylko, że była z Rossem w
sali operacyjnej. Nie spodziewała się, że TransClone ma
tak wyposażone
pomieszczenie i chirurgów. Mówiła, że pewne rzeczy, które tam widziała bardzo ją
niepokoją, że w ogóle to jakiś koszmar i koniecznie muszą o tym pogadać. Ale
mężczyzna nie miał siły na wysłuchiwanie jej historii po ciężkiej nocy.
- Opowiesz mi wszystko, gdy się wyśpię – zgasił jej ochotę na dzielenie się z
nim zawodowymi przemyśleniami.
Kiedy się obudził, Helen już wyszła do pracy. Spotkali się dopiero w stołówce
na kolacji. Ona wracała do domu z drugiej zmiany, a on szedł do pracy na nocną.
Siedzieli przy długim stole w oświetlonej jarzeniowymi lampami prostokątnej
jadłodajni, a za otwartymi na oścież drzwiami znowu lał deszcz. W środku było prawie
tak samo parno i gorąco jak na zewnątrz, bo jeszcze nie zamontowano klimatyzacji.
- Musisz rzucić tę robotę i natychmiast wrócić ze mną do kraju – powiedziała
zdecydowanie, pochylona nad talerzem z jajecznicą. – I nie chodzi już tylko o naszą
córkę, deszcz i to cholerne odludzie... TransClone oszukuje nas wszystkich...
- Co masz na myśli? – spytał, pałaszując swoją porcję jaj na bekonie. Wtedy
wybór dań był jeszcze niewielki, więc wszyscy musieli zadowolić się tym samym.
- W pracy noszę biały kitel, jak ci z laboratorium, więc przez niedopatrzenie
wpuścili mnie na piętro... – Nie dokończyła, bo do stołu dosiadł się Bryan Hudson,
strażnik, z którym Scott był na zmianie. – Opowiem ci wszystko, jak wrócisz...
Spokojnej nocy! – wstała, cmoknęła go w policzek, zabrała tacę z talerzem i zaniosła
ją do okienka. Wychodząc posłała mu zamyślony uśmiech, a potem jej drobna postać
19
w szortach i opalona twarz okolona falami ciemnych włosów zniknęła w mokrej
otchłani afrykańskiej nocy.
Wtedy widział ją po raz ostatni. Żywą.
Nad ranem ściągnęli go ze służby. Był akurat na obchodzie wokół zewnętrznego
ogrodzenia firmy, gdy znalazł go któryś z chłopaków z jego zmiany. Powiedział, że
stało się coś złego i musi szybko wracać do domu. Scott oddał kumplowi strzelbę, po
czym ruszył na przełaj w stronę ich mini osiedla. Brnął przez chaszcze, niskie, ostre
jak brzytwa trawy i kałuże. Przestało padać, ale powietrze było ciężkie od deszczu.
Przed jego domkiem płonęło światło, stał samochód szefa ochrony z zapalonymi
reflektorami i kilka osób. W pokoju raz po raz niebieskawym blaskiem błyskał flesz
aparatu i wyglądało to tak, jakby w jego domu rozpętała się bezgłośna burza z
piorunami. Tymczasem burza była w jego głowie. Clark zrzucił pałatkę na schodach i
wszedł do mieszkania. Drzwi do ich sypialni były otwarte na oścież, a za próg
wystawała drobna, bosa stopa Helen. Padł na kolana, jakby ktoś podciął mu nogi.
Kobieta leżała na podłodze w kałuży krwi. Była jeszcze ciepła, gdy dotknął dłońmi jej
twarzy, bladej nawet w świetle niezbyt silnej pokojowej lampy. Między jej piersiami
stygła czerwona plama. Krew przesiąkła przez nocną koszulę bez rękawów i utworzyła
tak dużą kałużę, jakby wypłynęła z niej cała.
Tuż za Clarkiem zjawił się lekarz z farmy. Jerome, z pomocą któregoś z
chłopaków, zabrał ciało Helen do więziennej furgonetki i zawiózł do budynku firmy.
Chandler od razu zarządził pościg za mordercą. Poszukiwania już o świcie zakończyły
się sukcesem. Ludzie z ochrony zastrzelili zabójcę. Nie było wątpliwości, co do jego
winy, bo miał przy sobie maczetę do nacinania drzew kauczukowych, która nosiła
ślady krwi, a w kieszeni biżuterię zrabowaną z domu Clarków. To był młody chłopak z
plemienia Kpelle, który wynajmował się w okolicy do różnych dorywczych prac. Dzień
wcześniej chwalił się kumplom, że dostatnie jakąś robotę w więzieniu. Chłopaki
dobrze pamiętali tę rozmowę, bo naigrywali się z niego, że prędzej skończy w
więzieniu, niż dostanie tam pracę. Przecież każdy wiedział, że zakład penitencjarny
bardzo rzadko zatrudnia tubylców. Ich słowa okazały się prorocze...
- Głupia, bezsensowna zbrodnia – mówili wszyscy.
W domach strażników i obsługi „więzienia” nie było nic wartościowego.
Niektórzy zostawiali nawet otwarte drzwi, a jeśli je zamykali, to tylko w obawie przed
grasującymi małpami. Kompleks budynków TransClone,
łącznie z osiedlem
20
mieszkalnym, był co noc obchodzony. Tej nocy służbę wartowniczą wokół osady pełnił
również Scott, lecz w ciemności i deszczu nikt nie zauważył niczego podejrzanego.
Następnego dnia około południa rozklekotanym jeepem do osady dotarła
policja. Funkcjonariusze przesłuchali parę osób, zapoznali się z materiałami
dowodowymi zgromadzonymi przez Chandlera, spisali raport i odjechali. TransClone
zorganizowała i opłaciła transport ciała do Kalifornii.
Zanim metalowa trumna i Clark wyjechali na lotnisko, koledzy wpadli, żeby
złożyć mu kondolencje. Przyszedł też lekarz, który zabrał ciało Helen i wystawił akt
zgonu.
- Nie wiem, czy to będzie dla ciebie jakaś pociecha, ale wiedz, że nie cierpiała.
Maczeta ugodziła ją prosto w serce... – powiedział Jerome, gdy zostali na chwilę sami
na werandzie, z kieliszkami martini w dłoniach. - I jeszcze jedno... Nie wiem, czy
dobrze zrobiłem, ale pobrałem od niej materiał genetyczny. Gdybyś pewnego dnia
chciał ujrzeć ją raz jeszcze...
- Przestań! Nie chcę tego słuchać... – wydusił z siebie, odwrócił się na pięcie i
zniknął w mieszkaniu.
Kilka dni później odbył się pogrzeb. Potem Clark na miesiąc wybrał się do
Indii. W zasadzie firma wysłała go tam na siłę, udzielając mu urlopu i fundując
wycieczkę. Wrócił stamtąd spokojny, pogodzony z losem, odmieniony. Natchnięty
filozofią Dalekiego Wschodu, przejęty rytuałem codziennych ćwiczeń i medytacji,
odciął się od wydarzeń tamtej nocy, a po trosze także od rzeczywistości.
21
3
Szklana winda bezszelestnie niosła go na czterdzieste czwarte piętro. Z góry
mógł podziwiać okrągły hall budynku z ociekającą złotem świątecznych ozdób
choinką, a wokół siebie wsiadających
i wysiadających mężczyzn w drogich
garniturach. I wymuskane kobiety w eleganckich żakietach. Przy nich, w swoim
luzackim, na poły wojskowym stroju wyglądał jak przybysz z innej planety.
Winda łagodnie zatrzymała się, ale tylko Lipsky wysiadł na tej kondygnacji.
Spod recepcji okupowanej przez przysadzistą, zafarbowaną na jaskrawą czerwień
latynoskę, całkowicie pochłoniętą pogawędką przez telefon, zgarnął go ochroniarz i
długim korytarzem zaprowadził do właściwych drzwi. Minęli ogromne biuro typu
open space, wyglądające na pokój analiz albo redakcję, po czym strażnik wskazał mu
wejście do kanciapy odseparowanej od reszty pomieszczenia przepierzeniem. Pokoik
przypominał salę przesłuchań, z tą różnicą, że szyba zajmująca połowę wysokości
ścianki działowej nie była z weneckiego lustra, więc widział urzędników, redaktorów,
czy analityków, kimkolwiek byli, siedzących przy komputerach po drugiej stronie.
Opadł na krzesło przy pustym biurku, naprzeciwko fotela, który za chwilę zajął
ciemnoskóry jegomość. Ten sam, z którym rozmawiał wczoraj w knajpie Bena.
- Mów mi Grant – powiedział na powitanie i kordialnie uścisnął mu rękę, jakby
znali się od dawna.
Znajomość okazała się jednak jednostronna.
- Byłeś dwukrotnie na misjach w Afryce Zachodniej, zostałeś postrzelony w
czasie akcji w Sierra Leone, dostałeś za to medal i wróciłeś do domu – rozpoczął od
żołnierskiego epizodu z życiorysu Lipskiego, przerzucając cienki plik spiętych kartek.
- Po tym zdarzeniu porzuciłeś mundur. W cywilu zostałeś instruktorem sztuk walk,
potem pracowałeś w klubie strzeleckim, a teraz prowadzisz własną agencję
detektywistyczną. Skoryguj mnie, jeśli coś się nie zgadza…
- Dobrze odrobiłeś lekcje, Grant. Tylko jeśli chodzi o agencję… cóż, przestało to
być aktualne. Właśnie straciłem licencję i mam wyznaczony termin rozprawy o
pobicie… Ale jeśli to nie przeszkadza w waszych dotyczących mnie planach…?
- Nie sądzę…
- No więc, co chcecie mi zaproponować?
22
Pobierz darmowy fragment (pdf)