Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
KRZYSZTOF KOZIOŁEK
2
3
Redakcja i korekta
Jolanta Paczkowska
Projekt okładki
Kamil Pietruczynik
www.kamilpietruczynik.pl
Zdjęcie na okładce
Andrew Lozovyi
Obraz licencjonowany przez
Depositphotos.com/Drukarnia Chroma
Skład i łamanie
Krzysztof Kokosiński
Copyright © by Krzysztof Koziołek 2019
Copyright © by Manufaktura Tekstów 2019
www.manufakturatekstow.pl
Oficjalna strona internetowa autora
www.krzysztofkoziolek.pl
Wydanie pierwsze
Nowa Sól 2019
ISBN 978-83-949557-7-9
Druk i oprawa
TOTEM - Inowrocław
4
Dedykuję
Mamie
5
Drogie Blogerki!
Drodzy Blogerzy!
Drogie Czytelniczki!
Drodzy Czytelnicy!
Stworzenie powieści z kluczem wymaga od jej autora wiele
poświęcenia i ciężkiej pracy. Wszystko po to, aby ci, którzy będą
ją czytać, dobrze się bawili podczas lektury.
Dlatego gorąco prosimy: uszanujcie to, i w swoich recenzjach,
postach i komentarzach nie zamieszczajcie informacji, które in-
nym potencjalnym Czytelnikom mogłyby zdradzić wątki istotne
dla fabuły.
6
Prolog
Natan Kostrzewa stanął w rozkroku, próbując zniwelo-
wać kołysanie pociągu tak mocno, jak tylko się dało. Wy-
ciągnął maksymalnie prawą rękę uzbrojoną w smartfon,
wyprostował środkowy palec lewej dłoni, po czym zrobił
jej zdjęcie, uśmiechając się przy tym pod nosem.
Stał samotnie na końcu korytarza ostatniego wagonu,
obmyślając zemstę na dwóch kolegach z klasy. Kwadrans
wcześniej poniżyli go na oczach Darii Witebskiej, w któ-
rej od roku podkochiwał się, niestety bez wzajemności.
Co prawda nic konkretnego jeszcze w ramach rewanżu
nie wymyślił, ale fuck you na dobry początek nadawało
się wręcz idealnie.
Kliknął w ekran telefonu, zaklął pod nosem, widząc
komunikat o niewysłaniu wiadomości. Odkąd wje-
chali w Bory Dolnośląskie, aparat co chwilę tracił za-
sięg, przez co praktycznie wszyscy w klasie zaczęli się
denerwować, nie mogąc ze sobą czatować na Facebo-
oku. Może przez to tych dwóch debili zrobiło mi kawał
– zżymał się w myślach.
Spróbował ponownie wysłać fotkę, bezskutecznie.
Już miał odłożyć smartfon do kieszeni, gdy za oknem
dostrzegł wielki burzowy obłok, niezwykle ciemny,
tak bardzo, że granatowy kolor praktycznie przechodził
w czerń. Kostrzewa dałby sobie głowę uciąć, że jeszcze
chwilę wcześniej niebo było bezchmurne. Nagle obłok
zaczął się w dziwny sposób rozszerzać. Bez namysłu
7
opuścił okno, wychylił przez nie ręce i zaczął nagrywać
niecodzienny spektakl.
Kiedy z nieba spadły pierwsze krople deszczu,
uśmiechnął się z satysfakcją pod nosem. Jego smartfon
był z górnej półki – można go było wstawić pod silny
strumień wody z kranu – ci dwaj debile o takim sprzęcie
mogli tylko pomarzyć.
Pociąg wyjechał z lasu i widok drzew zastąpiło pole
kukurydzy, zaraz potem skład zaczął wjeżdżać w ostry
i długi zakręt. Kostrzewa najpierw zobaczył prowadzą-
cą go lokomotywę, a chwilę później pierwszy wagon,
w oknach którego widać było wychylające się postaci.
Nie musiał wyostrzać wzroku, nawet z tej odległości
rozpoznał wściekle żółte koszulki bliźniaków, jak po-
wszechnie nazywano jego durnych kolegów z klasy.
W pierwszej chwili pomyślał, żeby im pomachać,
tak szybko jednak, jak wpadł na ten pomysł, tak go
porzucił. Nie chodziło bynajmniej o niechęć do swoich
szkolnych prześladowców, lecz o drugą lokomotywę,
która wyłoniła się w oddali zza ściany deszczu, ciągnąc
za sobą sznur cystern. Minęło kilka sekund, zanim mózg
chłopaka poradził sobie z nową informacją i zestawił ją
z inną, mianowicie taką, że linia kolejowa, którą podró-
żowali, była jednotorowa.
Kiedy to sobie uświadomił, poczuł silne parcie na pę-
cherz i musiał mocno ścisnąć nogi, aby nie popuścić.
Sekundę później jego wagonem gwałtownie szarpnęło,
a z zewnątrz doleciał przeraźliwy pisk hamulców.
Ciało Kostrzewy tak bardzo przybrało na wadze,
że jedną ręką nie dał rady przytrzymać się okna. Runął
na podłogę, upuszczając przy tym smartfon.
8
*
*
Maszynista pociągu towarowego Stefan Stolarczyk
stracił cenne dwie sekundy, przecierając szybę, jakby
chciał sprawić, że rozciągający się za nią widok, mrożą-
cy krew w żyłach, zniknie. Kolejną zmarnował, próbując
przywołać sobie obraz sygnału podawanego przez sema-
for na bocznicy, z której wyruszył niespełna kwadrans
wcześniej. Typowo ludzkie zachowanie sprawiło, że ha-
mowanie awaryjne uruchomił poniewczasie. Zresztą,
nawet gdyby zareagował dokładnie w tym w momen-
cie, jak tylko dostrzegł lokomotywę pociągu osobowego
wyłaniającą się z zakrętu, niewiele by to zmieniło.
Lepszym refleksem popisał się prowadzący drugi
skład, ale i jego zdecydowanie nie mogło uchronić obu
pociągów od zderzenia. Droga hamowania przy ich
prędkości i wadze – szczególnie lokomotywy towaro-
wej ciągnącej za sobą czterdzieści cystern z ropą naf-
tową – była kilkadziesiąt razy dłuższa niż dzielący je
dystans.
Sekundę przed uderzeniem Kostrzewie udało się zła-
pać smartfon i wsunąć do kieszeni. Zaraz potem wy-
rzuciło go w powietrze. Zanim z powrotem wylądował
na podłodze korytarza, uderzył bokiem w drzwi jed-
nego z przedziałów, boleśnie tłukąc udo o wystający
uchwyt na przesuwanych drzwiach. Nie zwrócił na to
jednak większej uwagi, adrenalina była tak duża, że nie
poczułby nawet złamania.
Pisk włączonych hamulców ustąpił przeraźliwemu
odgłosowi zgniatanej i rozdzieranej blachy. Chwilę póź-
niej – Kostrzewa nie był w stanie ocenić, ile dokładnie
9
– nastała cisza, którą szybko wypełniły okrzyki nawołu-
jących się ludzi zmieszane z jękami rannych.
Chłopak wyjrzał przez wybite okno. Zobaczył wiel-
ką stertę wymieszanego ze sobą żelastwa, w którym
z trudem dało się odróżnić obie lokomotywy. Zaczął
szukać wzrokiem początkowego wagonu, tego, w któ-
rym pierwsze przedziały zajmowali koledzy i koleżan-
ki z klasy. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego,
że jego sprasowana większość znajduje się pod wra-
kiem spalinowozu. Na myśl o tym, co spotkało kumpli
ze szkolnych ław, żółć podeszła do gardła, chwilę potem
upadł na kolana i zwymiotował.
Właśnie wtedy pokiereszowanym wagonem targnął
podmuch wybuchu pierwszej cysterny. Moment słabo-
ści uratował Kostrzewie życie, jako że miejsce, w któ-
rym nie tak dawno znajdowała się jego głowa, przeciął
kawałek ostrej blachy.
On jednak nie zdawał sobie z tego nawet sprawy.
Pod wpływem adrenaliny przeszedł do działania:
nie bez trudu odsunął drzwi najbliższego przedziału,
po czym zaczął ratować matkę z trójką poturbowanych
dzieci. Kobieta miała połamane obie ręce i nie była
w stanie otworzyć okna. Kostrzewa zrobił to za nią.
Pomógł jej wydostać się na zewnątrz, opuścił na zie-
mię płaczące maluchy i kazał wszystkim uciekać
jak najdalej od pociągu. Już miał ruszyć do sąsiednie-
go przedziału, kiedy doszło do kolejnej eksplozji, zaraz
po niej do następnej. Nie namyślając się wiele, chłopak
wyskoczył przez okno, chwycił dwójkę najmniejszych
dzieciaków pod pachy i zaczął biec za kobietą i jej naj-
starszą pociechą.
10
Kiedy przedzierali się polem między ciasno rosną-
cymi wysokimi łodygami, obijani przez dojrzałe kol-
by, Kostrzewa zaczął odnosić absurdalne wrażenie,
że wcale nie uciekają przed potężnymi eksplozjami,
tylko małymi mordercami z „Dzieci kukurydzy”.
*
Już pierwsi strażacy, którym udało się dotrzeć
na miejsce wypadku, zorientowali się, że nie mają
do czynienia ze zwykłymi wybuchami, tylko takimi,
które w fachowym języku nazywa się z angielskiego:
BLEVE1. Dochodziło do nich wtedy, gdy powłoka cy-
sterny z łatwopalnym paliwem ciekłym została nagle
uszkodzona na dużej powierzchni, przez co gaz znaj-
dujący się w górnej części zbiornika rozprężał się,
gwałtownie obniżając ciśnienie panujące nad pozio-
mem cieczy. Ta z kolei przechodziła w stan wrzenia,
ulatujące opary zapalały się, dodatkowo ogrzewając
cysternę i zwiększając ciśnienie. Po przekroczeniu jego
krytycznego poziomu zbiornik rozrywał się, paliwo
płynne zamieniało się w parę i mieszało z powietrzem,
zwiększając objętość nawet kilkaset razy i stwarzając
śmiertelnie niebezpieczną miksturę. Po zapłonie takie-
go obłoku następowała eksplozja wyglądem przypomi-
nającą wybuch małej bomby atomowej. Także niszczy-
cielskie efekty były podobne: pochłaniała wszystko,
co tylko napotkała na swej drodze.
Skala tragedii byłaby znacznie mniejsza, gdyby
nie zbieg niekorzystnych okoliczności. Przedostatni
wagon pociągu osobowego zatrzymał się na przejeź-
1 (Ang.) Boiling Liquid Expanding Vapour Explosion: wybuch
rozszerzających się par wrzącej cieczy.
11
dzie kolejowym prowadzącym do starej fabryki ce-
gieł znajdującej się nieopodal, blokując tym samym
przejazd wozom strażackim. Kolejna przeprawa przez
torowisko znajdowała się w odległości ponad dwóch
kilometrów. Jakby tego było mało, prowadziła do nie-
go wyboista polna droga, przez co służby ratunkowe
straciły kolejnych kilkanaście cennych minut. Jak na
ironię losu: w momencie, kiedy oba pociągi się zderzy-
ły, ulewny deszcz ustał, jak ręką odjął.
To wszystko wystarczyło, aby pożar objął połowę cy-
stern, cały skład osobowy oraz stojące obok zabudowa-
nia przemysłowe. Początkowo strażacy tymi ostatnimi
nie zawracali sobie głowy. Dopiero, kiedy któryś z nich
zorientował się, że w dawnej cegielni nadal trwa pro-
dukcja i zostali w niej uwięzieni ludzie, część sił prze-
rzucono pod płonące hale.
Dla większości pasażerów pociągu osobowego było
już jednak za późno na ratunek. Akcji nie ułatwiały
zapadające ciemności, jak też fakt, że mimo wysiłków
strażaków, którzy starali się schładzać ocalałe zbiorni-
ki, cały czas istniało realne niebezpieczeństwo ich wy-
buchu.
Dopiero nad ranem następnego dnia udało się doko-
nać bilansu ofiar. W zderzeniu pociągów i pożaru, jaki
w jego wyniku wybuchł, śmierć poniosło siedemdzie-
siąt pięć osób, kolejnych osiemnaście uznawano za za-
ginione. Prawie dwustu pasażerom – w tym Natanowi
Kostrzewie – udało się uratować, ale wiele osób zostało
rannych, kilkanaście ciężko.
12
Rozdział 1
Centrum Treningowe wybudowano w ekspresowym
tempie na peryferiach Cottbus, drugiego co do wielkości
miasta Brandenburgii, zaraz po Poczdamie. Lokaliza-
cja nie była przypadkowa, kilka kilometrów na północ
działała jedna z największych niemieckich elektrowni:
Jänschwalde, korzystająca z lokalnych złóż węgla bru-
natnego. Zakład produkował energię wystarczającą na
roczne zużycie dla pięciu milionów osób, dzięki temu
Centrum Treningowe miało zapewnioną ciągłość do-
staw. Nie do przecenienia był też fakt, że przy takiej
skali jego ogromny pobór mocy nie rzucał się w oczy.
Wielki kompleks tworzyło osiem przestronnych hal,
potężna serwerownia oraz zaplecze mieszkalno-użytko-
we. W tym ostatnim mieściło się kilka apartamentów, je-
den z nich zajmowała Ina. Lokal składał się z łazienki,
pokoju dziennego, salonu połączonego z aneksem ku-
chennym i sypialni. Poza łazienką wszystkie pomiesz-
czenia były wyposażone w okna, mimo to dziewczyna
zwykła była utrzymywać w nich stan półmroku. Z tego
powodu wybrała mieszkanie usytuowane po północnej
stronie, nie bacząc na to, że miała do dyspozycji o wiele
lepiej doświetloną część wschodnią i zachodnią – po-
łudniową jako pierwszy zarezerwował sobie Wally.
Także teraz, kiedy leżała na łóżku w sypialni, ta ską-
pana była w ciemności. Ina niezwykle rzadko korzy-
stała z żyrandoli wyposażonych w mocne żarówki, po-
dobnie jak nieczęsto rozsuwała szczelnie zaciągnięte
grube kotary. Mrok rozświetlała zwykle jedynie nocną
lampką.
13
Dziewczyna wbiła wzrok w sufit, wsłuchując się
w odgłosy kropel deszczu leniwie uderzających w okno,
próbując zmusić się do pójścia do łazienki. Dzisiejszy
trening był potwornie wyczerpujący, przede wszystkim
za sprawą dodatkowego obciążenia, które dołożono
w ostatniej chwili, nie uprzedzając żadnego z trojga
biorących w nich udział Mediów. I chociaż Ina nie bała
się ciężkiej pracy, to jednak każda zmiana misternie
zaplanowanego harmonogramu działała na nią depry-
mująco.
Jakby tego było mało, właśnie dziś Wally wypachnił
się nowymi perfumami, co totalnie rozbiło ją psychicz-
nie. Minusem była reprymenda ze strony operatora sys-
temu – pierwsza od bardzo długiego czasu – plusem
dużo większa intensywność zapachu, dzięki czemu
przez cały trening czuła, jakby chłopak znajdował się
tuż obok niej, na wyciągnięcie ręki, a nie po drugiej
stronie hali, w jednej z trzech identycznych kadzi, ja-
kich używali razem z Kesją.
Kesja… Na myśl o dziewczynie Wally’ego poczuła
niemiłe ukłucie w okolicy serca. Świat nigdy nie był
i nigdy nie będzie sprawiedliwy – westchnęła w my-
ślach. Wiedziała o tym już jako dziecko, w czasie, kie-
dy razem z przybranymi rodzicami – biologiczna mat-
ka wtedy nie żyła, a ojca nigdy nie poznała – co rusz
musiała zmieniać miejsce zamieszkania. Wystarczyło,
że ktoś dziwnie spojrzał na nią w autobusie czy marke-
cie, a opiekunowie zarządzali ciche pakowanie dobytku
i nocną przeprowadzkę tak, aby umknąć ciekawskim
spojrzeniom sąsiadów. Bywało, że w nowym mieście
zagrzewali miejsca na rok, dużo częściej jednak było
14
to jedynie kilka miesięcy, a zdarzało się, że tylko ty-
godni.
Była dzieckiem, nie rozumiała, dlaczego musi zo-
stawiać szkołę, przyjaciółki oraz panie nauczycielki
i przenosić się w nieznane, obce miejsce. Pytania, któ-
rymi zasypywała rodziców, pozostawały bez odpowie-
dzi. Wieczorami naciągała więc na siebie kołdrę i go-
dzinami płakała, użalając się nad nieszczęsnym losem,
tęskniąc za nawiązanymi przyjaźniami.
Całe życie uciekała, aż do momentu, w którym przy-
szli oni i jej smutne życie zamienili w koszmar. Wtedy
szybko zatęskniła za przeprowadzkami, wówczas wy-
dały się jej tylko nic nieznaczącymi epizodami. Nawet
te nikłe przyjaźnie i krótkie zakochania zaczęły nabie-
rać innego wymiaru.
Miłość… – westchnęła ponownie, wierzchem dłoni
ocierając łzy z policzków. Nie ma sprawiedliwości…
Jedni mają wszystko, drudzy nic. To, czego niektórym
tak bardzo brakuje – i za co oddaliby wszystkie skarby
świata – inni mają w nadmiarze, często nie potrafiąc
tego nawet docenić. Syty nie zrozumie głodnego, a bo-
gaty biedaka. Nie musiała nawet daleko szukać, wy-
starczyło spojrzeć na Kesję. Przecież Wally zapatrzony
był w nią jak w obrazek, zakochany po uszy, świata
poza nią niewidzący. A ona?
Ina chwyciła obiema dłońmi za kapę narzuconą na po-
ściel, zacisnęła je z całych sił. Puściła dopiero wtedy,
gdy zdała sobie sprawę, że w materiale zrobiła dziury.
Przygryzła wargę, walcząc ze wzbierającą na nowo
złością. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Kesja tak czę-
sto odtrącała zaloty ukochanego. Czyżby krępowała się
15
tym, że niby przypadkowo ją dotykał, szykując do wej-
ścia do kadzi? Że skradał całusa na stołówce, gdy stali
w kolejce, przekomarzając się i rzucając na siebie nitki
makaronu?
Gdyby tak podszedł do niej… Musnął jej kark pal-
cem… Szepnął coś miłego do ucha… Nie obrażałaby
się, nie strofowała, nie piekła raka i w końcu nie hamo-
wała, tylko rzuciła mu się na szyję, zupełnie nie przej-
mując się tym, że ktoś jest tego świadkiem!
Kesja tego nie potrafiła. Może dlatego, że nie umiała
docenić szczęścia danego jej przez los? Nawet, kiedy
zmuszona okolicznościami, zniknęła na rok, Wally cały
czas kochał ją nieustannie. I szukał tak długo, aż odna-
lazł.
Takiego chłopaka mogłaby pozazdrościć jej niejedna
dziewczyna w ich wieku. Całkowicie oddany w miłości
i szalenie przystojny. I te szerokie bary, umięśnione tak,
jak należy, nieprzesadnie, na tyle, żeby – kiedy trzeba
– móc wziąć ukochaną na ręce i przenieść przez kału-
żę, leśną rozpadlinę czy górską przepaść…
Ina uśmiechnęła się sama do siebie, czując ciepło roz-
lewające się wewnątrz ciała, gdy przypomniała sobie
przygotowania do dzisiejszego treningu. Już dawno
temu zorientowała się, że męską szatnię można podej-
rzeć za pomocą niewielkiego kanału wentylacyjnego,
który znajduje się w przebieralni zajmowanej przez nią
i Kesję. Wystarczyło tylko wspiąć się na krzesło, zdjąć
kratkę i wbić spojrzenie w lustro, uważając przy tym
na towarzyszkę.
Zaraz po tym, jak dziewczyna przywołała widok
Wally’ego wyginającego się i prężącego muskulaturę,
16
na jej twarzy rozlała się błogość. Trwało to kilkanaście
sekund, może pół minuty, było krótkie jak mgnienie
oka, ale wystarczyło, by móc przenieść się w krainę
marzeń.
Bo ona umiała cieszyć się z najmniejszego drobiazgu,
jaki życie dawało jej w prezencie. Nauczyła się tego.
Musiała. Nie miała innego wyjścia. Inaczej nie pora-
dziłaby sobie z traumą tych wszystkich straconych lat,
kiedy, zamknięta przez Nadzorcę w Lodówce, służyła
tylko za armatnie mięso.
Na wspomnienie tamtych czasów wzdrygnęła się ner-
wowo. Momentalnie przywołała się jednak do porząd-
ku, zaczęła głęboko oddychać, odświeżając w pamięci
widok idealnie ogolonej klatki piersiowej Wally’ego
chwilę potem skrytej pod nową koszulką.
Tej samej, o którą dzisiaj rano, w wejściu na stołów-
kę, niby przypadkowo się otarła.
Tej samej, która uwodziła nowym zapachem.
Tej samej, którą – gdyby tylko miała okazję – zerwała-
by z niego, aby móc obsypać pocałunkami jego piękne
ciało.
Tej samej, którą ukradła z męskiej szatni.
Rozwarła prawą dłoń, nie bez problemu uwalnia-
jąc palce ze strzępów materiału. Delikatnie chwyciła
za t-shirt, przesunęła go bliżej głowy. Ostrożnie, niemal
z nabożną czcią, przyłożyła do twarzy, chłonąc woń liści
cedrowych, jaśminu i zielonego jabłka mieszających się
z silnym aromatem piżma.
Wciągnęła głęboko powietrze. Nie wypuszczając go,
odłożyła koszulę na bok – nie chciała zużyć całego bu-
kietu od razu – po czym zamknęła oczy.
17
Chwilę potem stanęła w drzwiach męskiej szatni, pa-
trząc na dynamiczne ruchy Wally’ego zakładającego ko-
szulkę. Pozwoliła, aby materiał opadł na jego umięśnio-
ne ciało, dopiero wtedy podeszła bliżej, stając za nim
tak, aby zobaczył ją w lustrze.
Zbliżyła głowę do jego karku, koniuszkami ust deli-
katnie dotknęła skóry. Wyczuła, jak zadrżał, w tej samej
sekundzie i jej ciałem wstrząsnął dreszcz rozkoszy.
Położyła swoje dłonie na barczystych ramionach chło-
paka, następnie przylgnęła do jego ciała swoim.
Wtedy się odwrócił.
Zobaczyła, jak głęboko oddycha.
Zbliżył się do niej, przywierając ciałem.
Poczuła jego naprężoną męskość.
Wsunął prawą dłoń pod jej włosy, odsunął niesforny
kosmyk za ucho, tuż obok miejsca, w którym skórę zdo-
biła mała blizna, po czym pocałował ją w usta.
W brzuchu poczuła przyjemne ciepło. Jęknęła w eks-
tazie.
Drugą rękę wsunął pod jej bluzkę.
Kiedy aksamitna skóra jego palców dotknęła jej brzu-
cha, nogi się pod nią ugięły.
Śmiało ruszył w górę.
Przez koronkowy materiał biustonosza wyczuła ciepło
jego ciała. Nagle chwyciła Wally’ego za przeguby i zro-
biła pół kroku do tyłu, mrucząc przy tym w miłosnym
uniesieniu. Chwyciła palcami za koszulkę i jednym
gwałtownym pociągnięciem zdarła ją z niego.
18
Rozdział 2
– Gdzie lezie?! – Głos policjanta z twarzą ubrudzo-
ną sadzą nie pozostawiał złudzeń, jeśli chodzi o nastrój
właściciela. – Ślepy jest?! – Ręką pokazał na taśmę ogra-
dzającą teren dawnej fabryki cegieł. – A może nie umie
czytać?!
– Ja to po prostu uwielbiam. – Andrzej Sokół zmarszczył
nos po tym, jak doleciała do niego nowa porcja spaleni-
zny. – Komuna upadła prawie trzydzieści lat temu, ale jej
duch wiecznie żywy! – Spojrzał porozumiewawczo na to-
warzyszącą mu piękną kobietę. Od momentu, w którym
wysiedli ze śmigłowca, Sara Bednarz nie odezwała się
słowem, ale i tak widział po niej, jak bardzo wstrząsnęło
nią to, co zobaczyli. Stresu dołożyło też bezproduktywne
oczekiwanie na lotnisku w Londynie. W promieniach
wschodzącego słońca, które właśnie zaczęło nieśmia-
ło wyglądać zza horyzontu, zgliszcza wyglądały jeszcze
bardziej makabrycznie. – Pan zestresowany ciężką pracą
w policji czy może ma focha, bo ktoś mu kazał pilnować
dobytku? – Pokazał głową na zabudowania.
– Powiedziałem: won! – Policjant nie miał zamiaru
wdawać się w dyskusję.
– Won? – Sokół prowokacyjnie zrobił krok w kierun-
ku taśmy.
– Nikomu nie wolno wchodzić! – Funkcjonariusz za-
reagował natychmiast, zastawiając sobą dojście.
– Nam wolno. – Sara Bednarz sięgnęła do kieszeni.
– Jak nikomu, to nikomu... – Na widok kobiety o uro-
dzie modelki policjant nieco złagodniał.
– Nam wolno – powtórzyła, wyjmując legitymację.
19
– A kim wy jesteście? – Otaksował wzrokiem figurę
rozmówczyni.
– Agent Fox Mulder i Dana Scully – wyparował Sokół.
Z jednej strony schlebiało mu, że jego partnerka robiła
tak wielkie wrażenie na innych mężczyznach, z drugiej
jednak w takich sytuacjach nie mógł pozbyć się ukłucia
zazdrości.
– Sara Bednarz, Krajowy Instytut Nasiennictwa. – Po-
kazała legitymację, zmroziwszy Sokoła spojrzeniem.
– A ty już się nie wygłupiaj – poleciła tonem niezno-
szącym sprzeciwu. – Gdzie są moi ludzie? – skierowała
pytanie do strażnika.
– W tamtym namiocie. – Policjant kiwnął głową,
nie odrywając przy tym oczu od bluzki ciasno opinają-
cej kształtne piersi. – Długo jeszcze będę musiał pilno-
wać tego burdelu?
– Burdelu? – Wbiła w niego spojrzenie.
– Tej rudery – poprawił się natychmiast. – Całą noc
tutaj waruję… – tłumaczył się jak strofowany uczniak.
– Podobnie jak pół mojej komendy… Jakby nie było
ważniejszych rzeczy do robienia niż pilnowanie kupy
złomu – dodał, szukając zrozumienia.
– Jeszcze chwilę. – Nie patrzyła na funkcjonariu-
sza, tylko na wojskową ciężarówkę, która zamajaczyła
właśnie między drzewami. Nie zająknęła się przy tym
słowem, że to ona – zaraz po tym, jak dowiedziała się
o katastrofie kolejowej i pożarze fabryki – nakazała se-
parację zabudowań od osób postronnych, strażaków,
a nawet policji. Normalnie zabudowań pilnowała gru-
pa świetnie wyszkolonych najemników – w większości
byłych komandosów zadowolonych z ciepłej posad-
20
ki – teraz jednak potrzebne było wsparcie, chociażby
z tego prozaicznego powodu, że wielu pracowników
podtruło się dymem.
– Świetnie! – Mundurowy zatarł dłonie.
– Zobacz, co z naszymi – rzuciła Sara Bednarz w stro-
nę Sokoła, nie zwracając uwagi na policjanta. – Ja rozlo-
kuję chłopaków ze Świętoszowa.
– Okay – rzekł Sokół. Nagle zamknął oczy, palcami
dłoni zaczął pocierać skronie.
– A tobie co znowu? – niecierpliwiła się.
– Łeb mi pęka – wyjaśnił, krzywiąc się mocno. – Pew-
nie z niewyspania…
– Przecież spałeś cały lot.
– W takim hałasie? Co to za spanie… – Machnął zre-
zygnowany ręką. Ruszył do namiotu, cały czas przy-
patrując się przy tym ukochanej zmierzającej w stro-
nę nadjeżdżającej ciężarówki. Odkąd ponad dwa lata
temu ściągnęła go do pracy u siebie, ich związek odżył
na nowo, wybuchając ze zdwojoną siłą.
Wojskowy pojazd zahamował, wzbudzając tuman
kurzu. Chwilę potem zaczęli z niego wyskakiwać żoł-
nierze. Sara Bednarz podeszła do najwyższego rangą,
przywitała się, po czym zaczęła pokazywać miejsca
do obstawienia.
Sokół patrzył na nią jak zahipnotyzowany. Stanow-
czość była jedną z cech, które tak w niej hołubił, szcze-
gólnie w łóżku, aczkolwiek bywały momenty, kiedy iry-
towała go tym do granic możliwości.
Na wspomnienie miłosnych igraszek spojrzał na ty-
łek partnerki, wyobrażając sobie, jak zdziera z niego
spodnie na pace ciężarówki, w środku pobliskiego lasu.
21
Właśnie wtedy Sara Bednarz się odwróciła. Widząc,
jak Sokół stoi bezczynnie, wymownym ruchem ręki
wskazała namiot.
*
Kwadrans później posterunki strażnicze były rozsta-
wione, a Sokół przełożonej i kochance w jednej osobie
zdawał już raport o stanie zdrowia pracowników fabryki.
Na szczęście nikt nie zginął, jedynie dwie osoby zostały
ranne podczas ewakuacji – jedna złamała ręką, druga nogę
w kolanie – a kilkanaście innych zatruło się dymem.
Chwilę potem doszło do małego zamieszania, a to za spra-
wą komendanta miejscowej policji, który nie mógł po-
godzić się z zakazem wejścia na teren fabryki swoich
ludzi z dochodzeniówki. Na Sarę Bednarz nie działały
jednak ani prośby, ani tym bardziej groźby, tak samo
jak nie robiła sobie nic z jurysdykcji. To ona była tu sze-
fem i tylko ona miała władzę nad tym, kto może wejść
do środka, a kto nie. Co prawda, jak wynikało z relacji
pracowników, wyposażenie zakładu uległo zniszczeniu,
ale i tak nie wolno jej było pozwolić, aby postronne oso-
by zobaczyły, co jest w środku. Sprawy nie ułatwiał też
fakt, że oficjalnie występowała jako inspektor Krajowe-
go Instytutu Nasiennictwa, podczas gdy tak naprawdę
była dyrektorem europejskiego oddziału Międzynaro-
dowej Agencji do spraw Nadprzyrodzonych – Interna-
tional Agency for Supernatural Matters – działającej
przy Interpolu. Ci, którzy wiedzieli o jej istnieniu, acz-
kolwiek było to grono nieliczne, w skrócie nazywali ją
Super-Agencją.
Sama fabryka z zewnątrz faktycznie wyglądała tak,
jakby miała się zaraz zawalić pod własnym ciężarem.
22
Było to celowe działanie, element kamuflażu, jaki zasto-
sowano przy tym tajnym projekcie.
– Dwóch naszych zdążyło włączyć awaryjny przekaz
danych na serwery centrali, dzięki czemu uratowa-
no wszystkie dane – relacjonował Sokół, kiedy ruszy-
li do głównego wejścia. – Niestety, prototyp Maszyny
uległ kompletnemu zniszczeniu.
– Jedyny plus jest taki, że pismaki dadzą nam spo-
kój. – Sara Bednarz spojrzała na drugą stronę torów,
na namiot, w którym sztab kryzysowy powołany przez
wojewodę co godzinę organizował konferencje praso-
we, z trudem mieszcząc dziennikarzy z całej Europy.
W kraju ogłoszono żałobę narodową, flagi opuszczono
do połowy masztów, a z całego świata przyjmowano
depesze kondolencyjne. Młodzież z zielonogórskiego
liceum, z którego klasa maturalna zginęła w katastrofie,
objęto opieką psychologiczną, w tym jedynego ocalałe-
go ucznia, Natana Kostrzewę.
– Mają swoje krwawe newsy, to nas nie tkną – zauwa-
żył Sokół. – Ale i tak powinnaś tam pójść.
– Po jaką cholerę? – zdziwiła się niepomiernie.
– Któregoś inteligentniejszego żurnalistę może zdzi-
wić obecność wojska przy fabryce kukurydzy – wyja-
śnił. – Nawet wziąwszy pod uwagę fakt, że oficjalnie jest
to zakład eksperymentalny.
– Oceniasz innych swoją miarą? – Obdarzyła go za-
lotnym spojrzeniem. – Masz rację, trzeba tak będzie
zrobić – dodała po chwili. – Ale najpierw zobaczmy, jak
wygląda sytuacja wewnątrz.
Ta przedstawiała się gorzej, niż wskazywały na to ich
dotychczasowe przypuszczenia. Owszem, pierwsze ra-
23
porty, jakie spłynęły do nich z centrali, przygotowywały
na najgorsze, ale co innego czytać suche opisy, co inne-
go zobaczyć wszystko na własne oczy.
I poczuć, bo równie wielkie wrażenie, jak widok dzie-
siątek stopionych maszyn i urządzeń, robił potworny
smród plastiku strawionego przez ogień. Mimo że wnę-
trze fabryki nie przywodziło na myśl nowoczesnego za-
kładu, jakim było jeszcze niecałą dobę wcześniej, to jed-
nak nadal gołym okiem było widać, że zgromadzony
tu sprzęt nie harmonizował z zewnętrznym stanem fa-
bryki. Nawet teraz każdy przypadkowy gap dostrzegłby
od razu, iż pozorna wydmuszka skrywała w sobie praw-
dziwy technologiczny skarb.
– I cały misterny plan w pizdu… – Sokół zacytował
jedną z ulubionych kwestii z „Kilerów 2-óch”.
– A czyj to był pomysł, żeby naszą najcenniejszą fa-
brykę zlokalizować w tej leśnej głuszy? – Sara Bednarz
była wyraźnie przybita. Maszyna była oczkiem w jej
głowie, podobnie zresztą jak w przypadku większości
naukowców oraz techników pracujących nad projek-
tem, i zarazem trampoliną mającą wybić ją na jeszcze
wyższe stanowisko.
Sokół udał, że nie dosłyszał. Wbił spojrzenie w sto-
pioną konstrukcję, która wyglądała jak skrzyżowanie
budowli obcych z filmów science fiction i barcelońskie-
go kościoła Sagrada Familia. Mimo bogatej wyobraźni
trudno było w tej hybrydzie rozpoznać cudo zaawan-
sowanej techniki, którego stworzenie pochłonęło już
blisko miliard euro.
– Niech sięgnę pamięcią do dnia, w którym wybie-
raliśmy lokalizację… – Sara Bednarz nie zamierzała
24
odpuścić. – Jeśli się nie mylę, była taka jedna osoba
pod niebiosa wychwalająca miejsce na obrzeżu Bo-
rów Dolnośląskich, blisko mało ważnej linii kolejo-
wej…
– A ile dzięki tej mało ważnej linii kolejowej zaosz-
czędziliśmy na transporcie? – Sokół też nie planował
poddawać się bez walki. – Stara opuszczona cegielnia
idealnie nadawała się do naszych celów…
– Podobnie jak setki innych fabryk w tej części Euro-
py – westchnęła. – I nie ona jedna ma bocznicę kolejo-
wą prowadzącą do rzadko uczęszczanej trasy…
– A oddalenie od siedzib ludzkich i jednocześnie bli-
skość jednostki wojskowej? – bronił się dalej. – Mogli-
śmy działać po cichu, a przy tym mieć na zawołanie całą
brygadę pancerną…
– I co nam z tego wszystkiego przyszło? – spytała re-
torycznie. – Pół roku w plecy, o ile nie więcej. Dobrze
wiesz, że nie wszystkie części wyprodukowaliśmy w po-
dwójnej ilości.
– A to już nie moja wina…
– Ale za to wybór tej lokalizacji już tak! – zezłościła
się.
Spojrzał na nią uważnie. Zwykle lubił, kiedy się iry-
towała, ale bywały momenty, gdy przypominała rozju-
szonego byka chcącego stratować wszystko i wszystkich
na swojej drodze, nawet jeśli był to ktoś tak bliski jak
on. Właśnie teraz przyszła chwila, że najchętniej zszedł-
by jej z pola rażenia. Dzięki temu, że pracowali razem,
spędzając ze sobą mnóstwo czasu, jeśli nie w zielono-
górskim mieszkaniu, to w pokojach hotelowych całej
Europy, łączący ich związek przeżywał prawdziwy re-
25
nesans. Ale zdarzały się i takie dni – ten niewątpliwie
do nich należał – że zapominała o tym, iż są razem i sta-
wała się wyłącznie jego szefową. Sokół nie znosił takich
momentów, zdając sobie sprawę, jak fatalnie wpływają
na jego poczucie męskości. Chcąc jednak być z Sarą,
nie miał wyjścia. Mógł się założyć, że gdyby postawił
jej ultimatum: albo praca, albo związek, wybrałaby tę
pierwszą.
– Daj mi spokój… – Dłonią przejechał po fragmen-
cie obudowy, który jeszcze nie tak dawno krył pod sobą
nowatorski układ chłodzenia.
– Gdybyś się tak nie upierał, Maszyna nie zostałaby
zniszczona – zżymała się. – I to na dwa tygodnie przed
rozpoczęciem najważniejszego testu! – Zacisnęła pięści.
– To twoja wina!
– To nie moja wina – rzekł cicho. – Przecież dobrze
wiesz, że poświęciłem temu projektowi tak samo dużo
czasu, jak ty – dodał. – To nie moja wina… – powtórzył
po chwili.
– Przepraszam – szepnęła. – To rzeczywiście nie twoja
wina… To tylko pechowy zbieg okoliczności…
– Może tak, może nie… – rzucił filozoficznie zaraz
po tym, jak przez głowę przebiegła bliżej niesprecyzo-
wana myśl.
– Mówisz o czymś konkretnym? – zaciekawiła się Sara
Bednarz.
– Wpadek, który niszczy dwuletni projekt na chwilę
przed jego ukończeniem musi rodzić pytania. – Próbo-
wał odnaleźć koncepcję w pokładach podświadomości,
ale bez rezultatu. – Na przykład takie: czy to rzeczywi-
ście był wypadek?
26
– Już myślałam, że wpadłeś na jakiś poważny trop,
a ty jak zwykle dajesz upust swojej podejrzliwości i ten-
dencji do szukania dziury w całym! – nie kryła iryta-
cji.
– Ale…
– Żadne: ale! – strofowała. – Mamy większy problem
niż twoje czarnowidztwo.
– To nie żadne czarnowidztwo, tylko rozpatrywanie
wszystkich możliwych rozwiązań…
– Przestań! – wrzasnęła.
– O co ci chodzi? – Sokół zmarszczył brwi.
– Do tej pory ci tego nie mówiłam, bo... – wstrzymała
głos. – Liczyłam, że karta jeszcze się odwróci.
– Jaka karta?
– Wiesz dobrze, że działalność Super-Agencji
nie wszystkim jest w smak. Od momentu, w którym
szef centrali odszedł na emeryturę, pozycja naszego od-
działu zaczęła słabnąć…
– Nic nowego. Powtarzasz to od roku… – zauważył.
– Kto tu komu zarzuca defetyzm?
– Podobno na najbliższej sesji kilku najważniejszych
sygnatariuszy porozumienia zgłosi wniosek o likwida-
cję sekcji europejskiej i przeniesienie jej do Rosji.
– Do Rosji?! – Sokół był przerażony. – Co za debil za-
proponował taki ruch?
– A jak myślisz? – odpowiedziała pytaniem na pyta-
nie. – Amerykanie. Administracja nowego prezydenta
ma inne priorytety.
– Tak, klepanie lasek po tyłkach… – rzucił kąśliwie.
– A co z Maszyną? – zaniepokoił się nagle. – Przejmą
ją Rosjanie?!
27
– Nie – odparła. – Cała linia produkcyjna ma tra-
fić za ocean. Amerykanie podobno szykują już nawet
wstępną lokalizację.
– Nie wierzę… – Zerknął na zgliszcza kryjące coś,
czemu poświęcił prawie dwa lata życia. Nawet teraz,
gdy Maszyna była już tylko karykaturą samej siebie,
nie oddałby jej za żadne skarby świata.
– To nie wszystko – kontynuowała Sara Bednarz zała-
mana. – Plotka głosi, że Jankesi chcą zaangażować do pro-
jektu sektor prywatny. – Ruszyła w kierunku drzwi.
– Co? – Miał wrażenie, że się przesłyszał. – Tyle czasu
walczyliśmy o to, aby efekty jej działania trafiły do do-
meny publicznej i służyły całej ludzkości, a nie tylko wy-
branym… Jeśli wejdzie w to jakaś korporacja, nasz sen
pryśnie jak mydlana bańka!
– Wiem – rzekła. – Od kilku tygodni działam na polu
dyplomacji z nadzieją, że uda nam się uzyskać na tyle
duże poparcie, żebyśmy uciekli spod gilotyny. Ale taka
porażka tuż przed uruchomieniem największego wy-
nalazku ludzkości od czasu wymyślenia koła stawia nas
na z góry przegranej pozycji.
– Przecież to nie nasza wina – zauważył przytomnie,
mrużąc oczy przed słońcem. – To wypadek!
– Ty to wiesz. Ja to wiem – westchnęła głęboko.
– Ale to nie ty będziesz podejmować decyzję: likwido-
wać oddział czy nie likwidować. Ja też nie – przygry-
zła wargę. – Fakt, że zniszczenie Maszyny nie jest naszą
winą, nie ma tu żadnego znaczenia.
– A jeżeli jednak nie mamy racji? – Sokół powiedział
to, patrząc w dal, na zerwane tory pokryte plątaniną że-
lastwa.
28
– Nie mamy racji w sensie, że to nie nasza wina?
– Spojrzała na niego niepewnie.
– Bynajmniej – odparł, cały czas wpatrując się
we wciąż dymiące pobojowisko. – A jeśli to rzeczywi-
ście nie był wypadek?
Rozdział 3
Marty leżał na więziennej pryczy, ze wzrokiem wbi-
tym w sufit, w ciemną plamę, która – przy odrobinie
chęci – kształtem przypominała mu stan Wirginia,
z którego pochodził. Zmrużył oczy, próbując odnaleźć
miejsce, w którym leżały Appalachy, kiedy do jego uszu
dobiegł odgłos kroków Richmonda, jednego z niewielu
strażników, którego nie musiał się bać, bo jak na klawi-
sza był całkiem przyzwoitym człowiekiem. Oczywiście
w zamian wymagał, aby czasem podzielić się z nim ja-
kąś cenną informacją, dla Marty’ego jednak nie było to
problemem, już dawno temu dotarło do niego, że aby
przeżyć za kratkami, trzeba chwytać się każdego sposo-
bu. Jedynym warunkiem było przy tym, by na donosze-
niu nie dać się złapać.
– Marty, wstawaj. – Richmond otworzył drzwi celi.
– Idziemy.
Więzień usiadł na łóżku. Spuścił nogi, wsunął je
w klapki, ruszył w stronę strażnika.
– A ty dokąd? – Funkcjonariusz zagrodził sobą wyjście.
– Miałem iść…
– Zabieraj swoje fanty. – Pokazał na szafkę stojącą
obok muszli klozetowej.
29
– Przeszukanie celi? – zdziwił się Marty. Akurat
po Richmondzie by się tego nie spodziewał.
– Nie. – Wyszczerzył zęby. – Wychodzisz!
– Wychodzę? – Sens słów jeszcze do niego nie do-
tarł.
– Zbierasz się czy nie? – Dalej bawił się w najlepsze.
Marty’emu nie trzeba było więcej powtarzać. Zgar-
nął kilka fatałaszków, pudełko szachów wystruganych
w więziennej stolarni i dwa plakaty z piersiastymi kró-
liczkami Playboya, po czym ruszył za strażnikiem.
W drodze do wyjścia z bloku C towarzyszyły mu gło-
śne wyzwiska. Jedynie dwóch czy trzech znajomych
wykrzyczało autentyczne życzenia powodzenia, nie był
pewien, w tumulcie nie dało się nawet słyszeć własnych
myśli.
– Jeszcze tu wrócisz! – Z ostatniej celi dobiegł dziki
pisk. – Jeszcze tu wrócisz! A wtedy się zabawimy!!!
Marty machinalnie się skulił, ale szybko przywołał
do porządku, zmuszając do wyprostowania i uniesienia
wyżej głowy. Tutaj takich, którzy bali się własnego cie-
nia, nie czekało nic dobrego, nauczył się tego już pierw-
szego dnia pobytu.
A teraz, wreszcie, po prawie dwóch latach, szykował
się do wyjścia na wolność! Nagle potknął się, jakby
przestraszony tym, co miało za chwilę nastąpić. Mimo
że od czasu niespodziewanego widzenia z agentem FBI
tliła się w nim nadzieja na opuszczenie więziennych
murów, to jednak nie pozwolił jej zakiełkować na do-
bre. Bał się, iż uleci jak papierosowy dym, że okaże się
tylko czyimś perfidnym zagraniem mającym zmusić go
do uległej współpracy.
30
– Wypiska – rzucił Richmond w kierunku strażnika
siedzącego za kontuarem, z twarzą pooraną bliznami
po przebytej ospie.
Marty poczuł, jak serce zaczyna szybciej bić. Zatem to
jednak nie senna mara? Żaden dowcip? Za chwilę na-
prawdę stąd wyjdzie?!
– Zobacz, czy wszystko się zgadza. – Magazynier po-
stawił na ladzie niewielki karton.
Marty otworzył go, otaksował wzrokiem zawartość –
sprawdzając jedynie, czy zdjęcie Iny nadal jest w środku
– po czym podpisał podsunięty pod nos dokument. Po-
tem wszedł do przebieralni, więzienny uniform zamie-
nił na prywatne ubranie. Wisiało na nim jak na strachu
na wróble, nic dziwnego, skoro schudł prawie osiemna-
ście kilogramów.
Wyjął fotografię dziewczyny z pudełka, wsunął do kie-
szeni marynarki, wcześniej delikatnie całując.
Otworzył drzwi, wyszedł na korytarz i się zawahał.
Wciąż jeszcze nie wierzył, że to się dzieje. Podświado-
mie czekał na moment, w którym któryś ze strażników
położy mu rękę na ramieniu i każe zawrócić do celi.
Ale Richmond czegoś takiego by mi nie zrobił – po-
cieszał się w myślach.
– Ja go zaprowadzę. – Jakby na potwierdzenie ulubio-
ny klawisz rzucił w stronę funkcjonariusza mocującego
się z drzwiami prowadzącymi na dziedziniec.
Minuta, jaką zabrało im dojście do bramy była naj-
dłuższą w życiu Marty’ego. Przy każdym kolejnym
kroku żołądek ściskała żelazna pięść, a on sam oczami
wyobraźni widział moment, w którym strażnik kładzie
rękę na przycisku zwalniającym blokadę drzwi, następ-
31
nie – nie naciskając go – zabiera ją z powrotem, każe
mu spierdalać, po czym zaczyna śmiać się do rozpuku.
Przez trzy poprzednie noce – odkąd dowiedział się
o przedterminowym zwolnieniu – miał dokładnie ta-
kie właśnie sny. Tej ostatniej doszła jeszcze jedna scena:
kiedy ze spuszczoną głową wraca na blok C i zmierza
do celi w akompaniamencie śmiechu innych więźniów
wyciągających ręce przez kraty, jakby chcieli go chwycić
za włosy, przyciągnąć i zacząć tłuc łbem o metal.
Machinalnie przejechał po głowie. Była łysa jak kola-
no. Po bujnej czuprynie – zwykle niemytej przez długi
czas, utrzymanej w nieładzie, posklejanej i przetłusz-
czonej – nie było śladu, zniknęła zaraz pierwszego dnia
po tym, jak tutaj trafił. Więzienne mury nie sprzyjały
pielęgnowaniu tak wyszukanej fryzury. Od walorów es-
tetycznych bardziej liczyły się kwestie bezpieczeństwa:
gdy nie masz włosów na łbie, nikt nie da rady cię za nie
chwycić.
Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim z tym potwornym,
charakterystycznym szczękiem towarzyszącym mu
od ich przekroczenia niemal dwa lata temu, wzdrygnął
się nerwowo. Potem – wciąż nie dowierzając własnemu
szczęściu – obejrzał się za siebie panicznie, jakby spo-
dziewał się, że któryś z klawiszy wyskoczy za nim i każe
wracać.
Dopiero, kiedy wszedł do zakurzonego autobusu z za-
ledwie kilkoma pasażerami, usiadł w ostatnim rzędzie
foteli i odprowadził wzrokiem wysokie ogrodzenie za-
kończone drutem kolczastym, dotarło do niego, że jest
wolny.
*
32
Jednak nie potrafił się cieszyć. Zamiast radości, czuł
ogromny smutek. Żal za straconymi latami życia.
Za tymi wszystkimi miesiącami spędzonymi za krat-
kami. Za każdym dniem ciągnącym się w nieskończo-
ność.
Od momentu, w którym zawiódł sprzęt mający stero-
wać Mediami, a chwilę później tysiące okien biurowca
mieszczącego siedzibę Komisji Europejskiej eksplodo-
wały, zaczął odnosić wrażenie, że jego życie toczy się
niczym film oglądany w zwolnionym tempie.
Najpierw było zatrzymanie przez belgijskich antyter-
rorystów. Potem wielogodzinne przesłuchania trwające
przez prawie dwa tygodnie. Później ekstradycja do Sta-
nów Zjednoczonych i szok, kiedy prokurator przed-
stawił mu zarzuty. To było jednak nic w porównaniu
do ogromu zaskoczenia, gdy na spotkaniu z adwokatem
ten powiedział wprost, że korporacja Yeyland-Wutani
nie zamierza nawet palcem kiwnąć w jego obronie, nie
po tym, jak brukselskiej policji powiedział o wszystkim,
co wydarzyło się na Farmie w Ruckersville.
Nawet dzisiaj wystarczyło, żeby Marty zamknął oczy
i natychmiast mógł przenieść się do sali, w której wówczas
rozmawiali, opisać w najdrobniejszym szczególe ubiór
prawnika, włącznie z kształtami plam na jego przepo-
conej koszuli. Potrafił drobiazgowo odtworzyć moment,
w którym adwokat informował go o żądaniu prokuratora
– ośmiu lat więzienia o zaostrzonym rygorze – i myśli
samobójcze, jakie pojawiły się wtedy w głowie.
Nie pomogły żadne tłumaczenia, że wykonywał tylko
swoje obowiązki i tak naprawdę dbał o Inę, jak nikt inny.
Okazało się, że zarówno Nadzorca, jak i grubas oraz bliź-
33
niacy odmówili składania zeznań już podczas pierwsze-
go przesłuchania. A potem, kiedy trafili do kraju, pra-
codawcy – z wdzięczności za lojalność – roztoczyli nad
nimi parasol ochronny.
Na tyle skuteczny, że za kratki trafił tylko Marty, po-
zostali wykpili się wyrokami w zawieszeniu i pracami
społecznymi. Na myśl o tym, że pod nadzorem kuratora
poświęcali kilka godzin w tygodniu na pracę z upośle-
dzonymi dziećmi, podczas gdy on każdego dnia walczył
o przetrwanie, jęknął w duchu. Chwilę potem zaczął ci-
cho szlochać.
Minęło kilka minut, zanim udało mu się przywo-
łać do porządku. Wierzchem dłoni otarł łzy cieknące
po policzkach, po czym sięgnął do kieszeni marynarki,
aby wyjąć zdjęcie Iny. Nie trzymał go przy sobie w celi,
bał się, że któryś z więźniów mu je zabierze. Miał je za to
w pamięci, każdy szczegół jej nagiego ciała, każdy jego
zakamarek, który – kiedy opiekował się nią w Lodówce,
jak nazywali główną halę z kadziami – pieścił wzrokiem
i dłońmi, gdy byli jeszcze razem.
To Ina przez te wszystkie straszne dni trzymała go
przy życiu. Ona i nadzieja, że przyjdzie jeszcze taki
czas, iż znów będzie mógł ją zobaczyć, czule dotknąć,
musnąć kształtne piersi, szepnąć na ucho, że ją kocha
i nigdy nie opuści.
Gdyby tylko mógł, pojechałby teraz do niej. I prze-
prosił za to wszystko złe, co jej zrobił. Błagałby na kola-
nach, byle tylko pozwoliła mu przy sobie być.
Zamknął oczy, zaczął ją sobie przypominać. Liczył,
że stanie się teraz to, z czym miał do czynienia kilka
razy podczas pobytu w więzieniu: Ina wyczuje jego my-
34
śli, zakradnie się mu do głowy, a on zacznie śnić. Zwy-
kle oddawała mu się bezgranicznie, chociaż raz czy dwa
zamiast miłosnego uniesienia Marty’ego spotkały tortu-
ry. Domyślał się, że to kara za wszystko to, co jej zrobił,
kiedy była uwięziona w Lodówce.
Nieistotne jednak, czy pozwalała mu się z nią kochać,
czy też wbijała ostrze noża w oczy, ważne było jedynie
to, iż mógł wtedy przy niej być.
*
Tym razem przyszła do niego ubrana jedynie w ko-
ronkową bieliznę, uśmiechnięta, pełna radości. Zanim
autobus dojechał do końcowej stacji i kierowca wrza-
snął na niego, żeby zabierał swoje brudne dupsko, Mar-
ty kochał się z nią dwa razy.
Do mieszkania w odrapanej kamienicy miał prawie
pięć kilometrów. Szedł pieszo, skorzystanie z taksówki
nie wchodziło w grę, pieniędzy otrzymanych przy wyj-
ściu z trudem wystarczyło na bilet. Kiedy tylko uporał
się z zamkiem i otworzył drzwi, uderzył go zapach stę-
chlizny. Najpierw odsłonił kotary i jedyne dwa okna
uchylił na oścież. Potem z podłogi przed wejściem zgar-
nął plik kopert i rzucił je na stół, wzbudzając przy tym
obłok kurzu.
Puścił wodę z kranu, odczekał chwilę, aż zmieniła ko-
lor z czerwonawego na naturalny, napełnił czajnik i po-
stawił go na gazówce. Czekając, aż się zagotuje, przejrzał
korespondencję, w duchu gratulując sobie ustawienia
stałych przelewów za czynsz i media, dzięki czemu pod-
czas nieobecności odcięto mu jedynie kablówkę. Wcze-
śniej nie potrafił się bez niej obejść, teraz nie stanowi-
ło to już kłopotu. Więzienie nauczyło go radzić sobie
35
z problemami różnej natury. Brak dostępu do telewizji
i internetu był najmniejszym z nich.
Nagle zza ściany dobiegły do niego odgłosy kłótni.
Męski głos – o wiele głośniejszy od drugiego – przypo-
minał nieco wrzaski Nadzorcy, których tyle nasłuchał
się na Farmie.
Na myśl o niegdysiejszym szefie Marty’emu zrobiło się
niedobrze. Zgodnie z tym, co obiecywał prawnik na sa-
mym początku sprawy, w zamian za pogrążające kole-
gów zeznania on sam miał mieć maksymalnie złagodzo-
ną karę. Adwokat wspominał coś o zawiasach, a nawet
krótkim areszcie domowym. Rzeczywistość okazała się
zgoła odmienna: mimo współpracy z prokuraturą Marty
dostał wyrok trzech i pół roku. Jedyny plus był taki,
że nie trafił do więzienia o zaostrzonym rygorze, tylko
do nieco lżejszego.
Ale i tak miał wrażenie, że znalazł się w piekle…
Dopiero poniewczasie zorientował się, że przydzie-
lony mu prawnik tak naprawdę reprezentował interesy
korporacji, a jego zadaniem było poświęcenie Marty’ego
w zamian za oddalenie zarzutów wobec pozostałych.
To dlatego jako jedyny wylądował za kratkami, pozo-
stawiony samemu sobie.
Woda jeszcze się nie zagotowała, wstał więc od stołu
i poszedł do łazienki. Przetarł lustro, spojrzał na swoje
odbicie, po czym zaciśniętą pięścią uderzył w szkło, tłu-
kąc je na niezliczoną ilość kawałków.
Nie miał jeszcze skończonych dwudziestu pięciu lat,
a wyglądał na czterdziestolatka!
Wtem z kuchni dobiegł gwizd czajnika. Zaparzył her-
batę, rezygnując z dodania cukru – kolejny plus odsiad-
36
ki – usiadł z parującym kubkiem przy stole. W brzuchu
mu burczało, ale wiedział, że w domu nie znajdzie nic
do jedzenia: lodówka była pusta i odłączona, a wszyst-
kie żarcie z szafek wyrzucił przed rozpoczęciem kary,
nie chcąc, żeby się zepsuło i przyciągnęło szczury.
Nagle poczuł zapach świeżo upieczonej pizzy.
W pierwszym momencie uznał, że wyobraźnia płata
mu figla, ale gdy wciągnął powietrze raz jeszcze, zyskał
pewność, iż się nie myli. Woń pepperoni rozpoznałby
zawsze. Co prawda w więzieniu co jakiś czas serwowa-
no pizzę, jednak nijak miała się ona do oryginału.
Przełknął ślinę, złoszcząc się przy tym na bogu du-
cha winnego sąsiada, który najwyraźniej zamówił da-
nie na wynos. Jeszcze raz odetchnął głęboko, dziwiąc
się, że przyjemny zapach wciąż jest tak silnie obecny.
Nastawił uszu, czekając na dźwięk otwieranych lub za-
mykanych drzwi, ale kiedy to nie nastąpiło, zaczął się
zastanawiać, co się dzieje.
A jeśli ktoś zapłacił za zamówienie, a dostawca pomy-
lił adresy i zostawił przesyłkę pod jego drzwiami?
Nie zważając na absurdalność takiego toku rozumo-
wania, Marty zerwał się z krzesła – przy okazji rozle-
wając herbatę – i podszedł do drzwi. Już miał chwycić
za klamkę, gdy usłyszał pukanie.
Zamarł. Tego kompletnie się nie spodziewał. Najchęt-
niej sprawdziłby, kto czai się na korytarzu, ale wizjer
od niepamiętnych czasów był pobrudzony jakimś pa-
skudztwem, które za nic nie chciało zejść.
Otworzyć czy nie? – Marty się zawahał. Decyzję pod-
jął za niego żołądek, głód okazał się silniejszy od stra-
chu.
37
Kiedy uchylił drzwi i zobaczył znajomą twarz, zakrę-
ciło mu się w głowie.
– Cześć, Marty. – Mężczyzna stojący na korytarzu
trzymał w rękach olbrzymi karton z pizzą. – Jak żyjesz?
Gospodarz mieszkania nie odpowiedział, za to zady-
gotał, bynajmniej nie z zimna.
– Mogę wejść? – Niespodziewany gość zrobił krok
przed siebie.
– Właśnie… Właśnie wychodziłem… – jąkał się Mar-
ty. – Mam spotkanie… Mam spotkanie z… Z kurato-
rem…
– Z kuratorem? – Wepchnął się między futrynę a nie-
dawnego więźnia. – O ósmej wieczorem?
– Nie wiedziałem, że jest już tak późno… – Brnął da-
lej. – Dopiero co przyjechałem… Jestem zmęczony…
Chciałbym odpocząć…
– Moje towarzystwo cię męczy? – spojrzał wymownie.
Na widok gromów ciskanych z oczu Marty się poddał.
Wiedział, że przegrał, zanim jeszcze rozgrywka zaczę-
ła się na dobre. Nagle przed oczami stanęła mu scena
z pogrzebu, kiedy to żegnali jednego z kolegów, infor-
matyka pracującego w Mikrofali – jak nazywali centrum
komputerowe – którego zmasakrowane ciało znalezio-
no na opuszczonej plaży niedługo potem, gdy zaczął
przebąkiwać o rzuceniu pracy. Policja przyjęła wersję
o wpadnięciu pod śrubę bliżej niezidentyfikowanej łaj-
by lub spotkaniu z rekinem, jednak żaden szeregowy
pracownik Farmy nie dawał temu wiary. Wszyscy wie-
dzieli, że Nadzorca nie wybaczał braku lojalności.
– Zamknij drzwi – polecił mężczyzna, kładąc karton
na stole.
38
– Więc wyszedłeś, Marty… – Nadzorca otworzył opa-
kowanie, przyjrzał się zawartości, po czym wyjął naj-
większy trójkąt.
– Już pan wie? – nie krył zdziwienia.
– Wiem, Marty, wiem… – Włożył pizzę do ust.
– Wiem, bo to ja załatwiłem twoje przedterminowe
zwolnienie.
– Pan? – Na twarzy Marty’ego malowało się bezgra-
niczne zdumienie. – Przecież… – przerwał w pół zda-
nia, przypomniawszy sobie zdjęcia skatowanej twarzy
owego informatyka.
– Przecież zdradziłeś mnie, składając obciążające ze-
znania przed prokuratorem? – Nawet nie patrzył na roz-
mówcę, zajęty wybieraniem kolejnego kawałka. – Dzi-
wisz się, że o tym też wiem?
– Ja… – Poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Z bez-
silności zacisnął pięści.
– Co było, to było, Marty. – Odgryzł następny kęs.
– Pyszna! – ocenił, mlaskając wymownie. – Nie spró-
bujesz?
– Dopiero jadłem. – Był potwornie głodny, ale duma
nie pozwalała przyjąć poczęstunku z rąk znienawidzo-
nego człowieka.
– Nie kłam. – Oblizał palce. – Wróciłeś do mieszkania
pół godziny temu, nie masz tu nic do jedzenia, a po dro-
dze z dworca autobusowego nie wchodziłeś do żadne-
go sklepu. A nawet, jakbyś wszedł, to i tak nie miałbyś
za co zrobić zakupów. Może się mylę?
Gospodarz wykonał polecenie bez mrugnięcia
okiem.
Marty nic nie odpowiedział.
39
– To żryj. – Nadzorca sięgnął po nowy trójkąt.
– Bo wystygnie. A nie ma nic gorszego niż zimna piz-
za! – zaśmiał się.
Gospodarz rzucił się na jedzenie, pakując od razu
do ust cały kawałek. Potem sięgnął po kolejny i następ-
ny, jadł łapczywie, popijając herbatą.
W tym czasie Nadzorca bawił się kopertami leżący-
mi na stole, co którejś przyglądając się uważnie. Potem
spojrzał na gospodarza, wbił w niego wzrok i zaczął
mówić:
– Stałej roboty nie masz i na razie nie znajdziesz, nie
z takimi papierami. Kurator też gówno ci załatwi, bo ge-
neralnie kuratorzy mają w dupie to, czy ich podopieczni
pracują czy nie. – Paznokciem prawego kciuka zaczął
dłubać między górnymi jedynkami. – A już ten twój
to podobno wielki skurwysyn. – Nie dodał, że sam go
wybrał.
Marty przestał jeść.
– Tymczasem rachunki płacić trzeba – kontynuował
Nadzorca. – Żreć za coś też. Ta kasa, która została ci
na koncie, na długo nie wystarczy.
Dokładnie na miesiąc i jeden tydzień – szepnął Marty
w myślach. Reszta nie najmniejszych przecież oszczęd-
ności poszła na adwokata, który tak go potem załatwił.
– Mówiąc krótko: potrzebujesz pracy. – Mężczyzna
beknął głośno. – Prawda?
Były już więzień skinął w milczeniu głową.
– Świetnie! – Nadzorca uśmiechnął się szeroko.
– Tak się składa, Marty, że mam dla ciebie pewną pro-
pozycję.
40
Rozdział 4
Sara Bednarz zrobiła tak, jak proponował Sokół: na-
prędce zorganizowała krótką konferencję prasową, sro-
dze się rozczarowując, bowiem już po minucie pierwsi
dziennikarze zaczęli zamykać swoje kajety, a jeden ope-
rator kamery – najwyraźniej nie bawiąc się w konwe-
nanse – zdjął sprzęt ze statywu i zniknął w wyjściu.
Pytań z sali nie było wcale, tak więc po krótkim mo-
nologu zakończyła spotkanie.
– To twoja wina – burknęła w stronę partnera, gdy tyl-
ko namiot opustoszał.
– Niby co? – Sokół autentycznie nie rozumiał, o co jej
– Nagadałam się, jak głupia, a oni mieli to w dupie
chodzi.
– rzuciła ze złością.
– Powinnaś się cieszyć! – zauważył. – Pierwszorzęd-
nie zanudziłaś ich tymi kilkoma szczegółami o wyma-
ganiach glebowych. Po takim przygotowaniu nie spoj-
rzą na naszą fabrykę nawet wtedy, gdyby obok zaczęły
tańczyć baletnice ubrane w rycerskie zbroje.
– Nabijaj się, nabijaj – wycedziła Sara Bednarz.
– Kiedy ja mówię poważnie.
– Tak samo na serio, jak godzinę temu, kiedy rozta-
czałeś przede mną wizję kolejnej spiskowej teorii dzie-
jów? – cięła słowami jak świeżo naostrzoną brzytwą.
– Czepiasz się!
– W tym to jednak ty jesteś mistrzem. – Ruszyła
do wyjścia. – W jakim stanie jest Robert?
– Czemu pytasz? – Nie krył ciekawości. Robert Sza-
tan był jednym z ich najbardziej zaufanych ludzi, często
41
dopuszczali go do największych tajemnic. Potrafił od-
wdzięczyć się za to całkowitą lojalnością.
– Jest na chodzie? – odpowiedziała pytaniem na py-
tanie.
*
42
– Trochę nawdychał się dymu, ale jest okay. Dlaczego
pytasz? – powtórzył.
– Niech zbierze kilka osób. Na tyle sprytnych, żeby
poradzili sobie z opieką nad policjantami.
– Chcesz wpuścić dochodzeniówkę do środka?
– zdziwił się Sokół. – Nagle zmieniłaś zdanie?
– Uświadomiłam sobie, że zarzuty o utrudnianie
śledztwa na pewno nie pomogą w rozmowach ostat-
niej szansy na temat ratowania oddziału – zauważyła
kwaśno. – Robert i jego ekipa przypilnują, żeby mun-
durowi niczego nie wynieśli i za mocno się nie rozglą-
dali.
– A Maszyna i inne urządzenia?
– Niech załatwi folię i wszystko przykryje – komen-
derowała.
– Sama mu to powiedz – rzekł półgębkiem.
– A ty nie możesz?
– Ja chcę się rozejrzeć. – Pokazał na szczątki obu po-
ciągów. – Pogadam też ze strażakami i ludźmi ze sztabu
kryzysowego. Może ktoś będzie coś wiedział?
– Niby co? Że przed wypadkiem wylądował tu statek
kosmiczny? – nie kryła irytacji.
– Zasięgnę tylko języka. – Nie dał się sprowokować.
– Informacji nigdy za wiele…
– Za to przesady i owszem – warknęła. – Rób, co chcesz,
ja w tym czasie poinstruuję Roberta. Masz pół godziny.
– Tyle lat jesteśmy razem, ale czasami mnie po pro-
stu zadziwiasz – rzekła Sara Bednarz, gdy tylko wsiedli
do terenówki.
– Czym? – zadał pytanie z czystej uprzejmości, spo-
dziewał się bowiem, co będzie dalej.
– Szukaniem dziury w całym – prychnęła lekceważą-
co.
– Nie szukam dziury w całym. – Sokół machnął ręką
Szatanowi, który właśnie rozmawiał z komendantem
miejscowej policji.
– To po jaką cholerę tracisz czas na próbę udowod-
nienia tezy, że ta katastrofa kolejowa to nie był wypa-
dek? – Złapała się uchwytu nad oknem, jako że wjechali
na wyboistą leśną drogę.
– Na wszelki wypadek. – Zmienił bieg na wyższy
i przyśpieszył.
Kiedy samochód wjechał w wielką dziurę, Sara Bed-
narz podskoczyła. Niewiele brakowało, a uderzyłaby
głową w podsufitkę.
– Jesteś złośliwy… – Pogroziła mu palcem.
– Przepraszam. – Zwolnił natychmiast.
– Masz jakiekolwiek podstawy, żeby coś podejrzewać?
– powiedziała to już bez cienia nagany w głosie.
– Przeczucie.
– Uhm…
– Nie śmiej się ze mnie – rzekł twardo. – Sama dosko-
nale wiesz, że moja intuicja kilka razy nam dupy urato-
wała.
– Raz to ja ratowałam twój tyłek – zauważyła.
– No. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie strzela-
niny we wrocławskiej kawiarni Literatka.
43
– A tak na marginesie, jest bardzo zgrabny. – Uśmiech-
nęła się figlarnie.
– Kto? – Sokół nie załapał, w czym rzecz.
– Nie: kto, tylko: co. – Zaśmiała się. – Twój tyłek.
– Tak uważasz? – Obdarzył ją czułym spojrzeniem.
– Oczywiście!
Uśmiechnął się, zadowolony. Otaksował wzrokiem jej
jędrne piersi skryte pod bluzką, żałując, że dekolt jest tak
skromny. Z powodu jego wyjazdu do Australii nie wi-
dzieli się prawie dwa tygodnie. Stęsknił się ogromnie!
– Może zrobimy jakiś krótki postój? – zaproponował,
wjeżdżając na asfaltową drogę skrytą między drzewa-
mi. – Do Cottbus mamy godzinkę, kwadrans dłużej nas
nie zbawi.
– Chciałabym, ale nie ma na to czasu – odpowie-
działa z żalem. – Zamówiłam śmigłowiec do Berlina.
Tam mam już zabukowany lot do Londynu. Wieczo-
rem spotykam się z wicedyrektorem.
– Z Brolinem?
Potaknęła nerwowo.
– Jakie jest jego stanowisko w sprawie likwidacji?
– spytał Sokół.
– Tego właśnie chcę się dowiedzieć – odparła cicho.
– Dobrze byłoby mu zawieźć garść dobrych informacji,
ale na to się nie zanosi.
– Co masz na myśli? – Uświadomił sobie, że w czasie
jego nieobecności zaplanowano testy nad ITCS. Od mo-
mentu, w którym wylądował śmigłowcem, Sara nic
o tym nie wspominała. Do tej pory uznawał, że to z po-
wodu zniszczenia fabryki, teraz jednak dotarło do nie-
go, iż powód mógł być inny.
44
– Dzieciaki wciąż trenują przesyłanie danych – wyja-
śniła. – Na sucho.
– Jeszcze? – Nie krył zawodu.
– Jeszcze – cmoknęła z dezaprobatą.
– Zgodnie z harmonogramem mieliśmy przystąpić
już do testów.
– Jak mamy wejść w drugą fazę, skoro nie przeszliśmy
pierwszej? – złościła się. – Cały czas coś idzie nie tak,
bo za każdym razem pali się stacja przekaźnikowa…
Jakby któreś z nich emitowało za silne pole energetycz-
ne… Nasi spece od elektroniki podejrzewają, że to wina
chłopaka.
– Wally torpedowałby swój sztandarowy projekt?
– Sokół nie mógł w to uwierzyć. – Ma na tym punkcie
kompletnego kręćka!
– Przecież nikt mu nie zarzuca, że robi to specjalnie.
Ale... – Zrobiła krótką pauzę. – Ostatnio jest jakiś nieswój.
– Co masz na myśli? – zaciekawił się.
– Nic konkretnego. – Uśmiechnęła się pod nosem.
Sokół odniósł wrażenie, że Sara Bednarz coś przed
nim ukrywa, ale na razie postanowił nie drążyć tema-
tu.
– Centrala dała nam tydzień na dojście do fazy testów
– rzekła nagle.
– Tydzień? – wytrzeszczył oczy. – A co potem?
– Mamy przetestować separację.
– Co?! – nie dowierzał. – Powiedz, że to jakiś żart!
– A wyglądam, jakby mi było do śmiechu? – zerknęła
na niego.
Spojrzał na nią. Zawsze, kiedy nad czymś intensywnie
myślała, marszczyła lekko brwi i mrużyła nieco oczy.
45
Lubił wtedy przypatrywać się jej w milczeniu i podzi-
wiać piękną twarz.
– Uważaj! – krzyknęła nagle.
Zanim zdążył się odwrócić i zobaczył sarnę wyła-
niającą się zza drzew, instynktownie wcisnął hamulec.
Niemal od razu, gdy tylko zadziałał, dotarło do niego,
że auto nie zatrzyma się w porę. Puścił zatem pedał
i szarpnął kierownicę w lewo. Szybko wyczuł, że wy-
konał unik zbyt gwałtownie, dlatego od razu skon-
trował. Mimo błyskawicznej reakcji terenówka i tak
wpadła w poślizg. Był jednak na to przygotowany,
zredukował bieg i dodał gazu, odzyskując panowanie
nad pojazdem. Przejechawszy kilkadziesiąt metrów,
zjechał na pobocze, zatrzymał się i zgasił silnik. Otarł
pot z czoła.
– Mało brakowało – rzekła Sara Bednarz, głęboko
oddychając.
– No. – Sokół skierował na nią spojrzenie. Wzrok
od razu przyciągnęły jej falujące piersi. – Pięknie dziś
wyglądasz – rzucił cicho.
– Nie żartuj.
– Nie żartuję. – Położył dłoń na jej kolanie, zaczął ją
wolno przesuwać w górę.
– Świetny manewr – szepnęła.
– Tak? – Delikatnie ścisnął ręką udo.
– Miałam na myśli reakcję na drodze – zaśmiała się
cicho. – Ale to też mi się podoba… – mruknęła.
– Tak? – Zaczął wędrować dłonią jeszcze wyżej, piesz-
cząc na zmianę obie nogi.
– Bardzo… – jęknęła, w duchu złoszcząc