Darmowy fragment publikacji:
Olaf Tumski
Bezkresny umysł
e-bookowo
© Copyright: Olaf Tumski e-bookowo
Zdjęcie na okładce: Designed by evening_tao/Freepik
Skład: Ilona Dobijańska
ISBN: 978-83-7859-904-3
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione.
Wydanie I, 2018
„Science fiction nie przewiduje,
science fiction opisuje”
Ursula K. Le Guin
1.
Program „Bezkresny umysł” był najbardziej tajnym i najpilniej
strzeżonym projektem na całej Planecie. Oznaczało to między in-
nymi, że jego twórcy poszukiwali kandydatów, prowadząc kwali-
fikacje pod przykrywką rozmaitych badań, analiz, sondaży i prób
wytrzymałościowych, organizowali nabory na staże i szkolenia,
które były najzwyczajniejszą fikcją, aczkolwiek dobrze zakamu-
flowaną. Ponieważ każdy mieszkaniec systematycznie poddawany
jest tego rodzaju działaniom, nie wzbudzało to żadnych podejrzeń.
Skrupulatne badania trwały przez trzy sekwencje obiegowe. Dużo
i mało. Mało jeśli weźmie się pod uwagę skalę i wyjątkowość przed-
sięwzięcia, dużo zważywszy, że twórcy i ich zwierzchnicy obawiali
się, aby nie zostali wyprzedzeni przez konkurencyjne jednostki ad-
ministracyjne. Po trzech sekwencjach obiegowych uznano, że ze-
brano już wystarczająco dużo danych, aby wytypować kandydatów
na uczestników misji. Kandydaci, wśród których znalazłem się i ja,
nie mieli oczywiście pojęcia o tym, że są jakimikolwiek kandyda-
5
tami. Rozpoczęła się ich zdalna obserwacja mająca wyłonić tego,
który dowie się o istnieniu „Bezkresnego umysłu” oraz o tym, że
najlepiej na całej Planecie nadaje się do podróży w nieznane ob-
szary umysłu i wszechświata, a przy tym prawie nie będzie musiał
ruszać się z Planety. Dlaczego prawie o tym opowiem nieco dalej.
Zanim do tego przejdę dodam, że moja wiedza na temat programu
nie wynika z faktu zaangażowania w jego powstawanie. Pojawiłem
się, gdy wszystko było już gotowe. Jestem bowiem owym wytypo-
wanym wybrańcem.
Pewnej zwyczajnej sekwencji obrotowej, przechodziłem ruty-
nowe skanowanie układu nerwowego. Podczas badania zasnąłem.
Tak mi się wydawało, gdy odpływałem w niebyt, ale był to śro-
dek usypiający, rozpylony w kabinie skanowania. Tak czy owak
nie mając jeszcze tej świadomości śniłem, że wędruję po całym
budynku poznając wszystkie jego zakamarki, a później odkrywam
tajne przejście do tajnej bazy podpowierzchniowej, w której pracu-
ją najlepsi naukowcy z naszej jednostki administracyjnej i najlepsi
oficerowie służb specjalnych. Sen okazał się prawdą. Po przebudze-
niu uświadomiono mi, że znajduję się dokładnie w takim właśnie
miejscu, otoczony takimi osobami, w ośrodku ukrytym głęboko
pod budynkiem, który uważałem za zwyczajny punkt badań za-
pobiegawczych dla przeciętnych mieszkańców. Poinformowano
mnie, że zdałem ostatni test. Podczas którego mój umysł pozostał
aktywny i przeczesywał budynek, jednocześnie pozostając w złą-
czeniu z ciałem dyskretną, ale silną wiązką życia. Po ponownym,
całkowitym zespoleniu ciała i umysłu, wszystko, co poznał mój
wędrujący umysł pozostało w mojej pamięci. W ten sposób oraz
6
dzięki serii wcześniejszych badań wydolnościowych, psychologicz-
nych i społecznych zostałem zakwalifikowany do udziału w pro-
gramie „Bezkresny umysł”. Miałem stać się odkrywcą odległych
światów, poszukiwaczem form życia. Moje ciało nie miało odlecieć
zbyt daleko. Jedynie na stację orbitalną Planety, gdzie następowało
oddzielenie umysłu, ale z zachowaniem jakże ważnej wiązki łączno-
ści z ciałem. To właśnie mój umysł miał podróżować w kosmosie,
bo tylko taka forma mnie nadawała się do tego rodzaju podróży.
Społeczności naszej Planety, niezależnie od dzielących je róż-
nic i animozji, dawno już porzuciły nadzieję na dalekie podróże
do innych układów planetarnych, galaktyk i wszechświatów (o ile
te ostatnie istniały). Wszystkie eksperymenty z prędkością świa-
tła kończyły się niepowodzeniem. Żaden żywy organizm nie był
w stanie tego znieść. Żaden najdoskonalszy pojazd nie wytrzy-
mywał tak potężnej mocy. Nasze biologiczne właściwości okazały
się przeszkodą nie do pokonania. Co innego umysł. Planetarianie
sprawnie potrafią go wykorzystywać i praktycznie stosować. Krót-
kotrwałe i niezbyt odległe oderwanie umysłu od ciała wynika z na-
szych genów. Nazywamy tę umiejętność półsnem. Ciało wygląda
i sprawi wrażenie jakby spało, zaś umysł jest w pełni świadomy
i aktywny. Z dwóch składowych Planetarianina jedna połowa śpi,
stąd półsen. Powiecie zaraz, że i u was takie przypadki się zdarzają.
Przypadki, jednostkowe, owszem, zdarzają się niezależnie od was.
My potrafimy to robić kiedy chcemy, na zawołanie, z wyraźnym
świadomym zamiarem.
Kiedy i w jakich okolicznościach stosujemy półsen? Na przy-
kład gdy coś nas boli. Umysł oddziela się częściowo od ciała, ono
7
zaś rozluźnia się i nie dręczy swoim bólem umysłu. Z tego powodu
stosujemy w niewielkim stopniu przemysłowe środki przeciwbó-
lowe. Podaje się je osobom, u których zdolność półśnienia rozwi-
nęła się w niewielkim stopniu albo gdy ból jest zbyt silny. Półsen
wspomagany przez aparaturę medyczną pozwala na wykonywanie
drobniejszych zabiegów bez znieczulenia chemicznego, a w wybra-
nych przypadkach nawet bez narkozy.
Od pokoleń trwają dyskusje i spory jak dalece należy rozwijać
naszą zdolność. Dałoby to przecież ogromne możliwości. Mogliby
z nich korzystać stróże porządku, ratownicy. Tak, ale to działałoby
też w drugą stronę. Poza tym samodzielne, odległe, długotrwałe
i znaczne oddzielanie się w większości przypadków kończyło się
śmiercią lub kalectwem. Ciało tracąc na dłużej swojego właściciela,
przestawało sprawnie funkcjonować. Jedynie laboratoryjne prace,
pod ścisłą kontrolą, z zabezpieczeniem ciała i umysłu, pozwalały
na uzyskiwanie naprawdę dobrych rezultatów. Umysły wspinały
się na szczyty gór, schodziły do wodnych głębin, w górne war-
stwy atmosfery, wreszcie na orbitę. Nie mogły jednak relacjonować
swoich wypraw „na żywo”. Ta bariera stała się dla planetariańskiej
nauki nieprzekraczalna. Żadnej transmisji obrazu, dźwięku. Moż-
na było opierać się wyłącznie na relacjach po powrocie. Niemniej
jednak walor rozpoznawczy takich podróży był ważny i korzystny.
Z kolei stopień skomplikowania wyekspediowania umysłu spra-
wiał, że praktyka zarezerwowana była wyłącznie dla wyspecjalizo-
wanych ośrodków podległych władzy administracyjnej. Oczywi-
ście szybko pojawiło się wykorzystanie do celów szpiegowskich,
ale i tutaj były naturalne ograniczenia. Otóż Planetarianie potrafią
8
wyczuć czy w ich pobliżu znajduje się wędrujący umysł. Każdy
indywidualnie we własnym zakresie i w różnym stopniu. Skoro
jednak pojawiły się umysły szpiegowskie, szybką odpowiedzią stały
umysły wyspecjalizowane w kontrwywiadzie.
Kolejnym krokiem było wykorzystywanie umysłów w niezbyt
dalekich wyprawach kosmicznych, w naszym układzie planetar-
nym. Statki kosmiczne kierowały się na orbity naszych naturalnych
satelitów, stamtąd wysyłano umysły celem dokonania pierwszego
rozpoznania. Później dopiero na powierzchnie schodziły połączone
z umysłami ciała. Marzeniem stało się niejako naturalnie, wysłanie
umysłu tam, gdzie nasza technologia i ciało nie mogą dotrzeć.
Wiedza medyczna, rozwijana w wyniku doświadczeń kierunko-
wych, pozwoliła zyskać przekonanie, że umysł jest w stanie niejako
„podczepić” się pod strumienia światła, „wskoczyć na jego pokład”
i pomknąć z tą samą prędkością. Bez żadnego uszczerbku. Dzięki
odpowiednim zabezpieczeniu medycznym ciała i utrzymywaniu
kontaktu z umysłem poprzez wykorzystanie pamięci komórkowej,
umysł po zakończeniu podróży mógł powrócić do swego „miesz-
kania”. Oczywiście była to podróż obarczona sporym ryzykiem.
Jeszcze bardziej ryzykowna była podróż z prędkością wielokrot-
nie przekraczającą tę z jaką porusza się światło. Uzyskanie takiej
możliwości było konieczne, aby misja miała sens. Przy prędkości
świetlnej podróż do wybranego miejsca i z powrotem mogła trwać
kilkadziesiąt, kilkaset lub kilka tysięcy sekwencji obiegowych.
W tym czasie ciało zestarzałoby się. Nawet zakładając, że udało-
by się zachować je w jak najlepszej formie, byłaby to tylko for-
ma nie potrafiąca z powrotem przyjąć umysłu. Prawdopodobnie
9
więź zostałaby zerwana już wcześniej. Z kolei umysł bez ciała nie
był w stanie funkcjonować. Po prostu zanikał, ulegał wygaszeniu.
Wszystkie próby przeszczepu umysłu do ciała kończyły się niepo-
wodzeniem. Nasze ciała mają zdolność rozpoznawania własnego
umysłu, wszelkie inne odrzucają.
Należało więc wynaleźć sposób podróżowania umożliwiają-
cy powrót umysłu, gdy ciało będzie jeszcze sprawne i potrafiące
w pełni zakotwiczyć w sobie z powrotem umysł. Był też powód
praktyczny z punktu widzenia koordynatorów programu. Czas.
Ci, którzy pracują nad projektem naukowym i wysyłają umysł
w odległe rejony wszechświata, bardzo chcą poznać efekty jeszcze
za życia. Bez nadzwyczajnej prędkości upłyną pokolenia zanim na
Planetę trafi wiadomość zwrotna. Nikt nie był w stanie przewi-
dzieć, w jakim momencie historycznym będzie wtedy nasza Plane-
ta. Dodatkowo wiadomość zwrotna też nadeszłaby zdezaktualizo-
wana, bo inny świat zdążyłby się w tym czasie zmienić.
Nadzieją okazało się odkrycie cząstki pierwotnej, tej która była
u zarania znanego nam wszechświata (czy jedynego – na ten te-
mat trwają niekończące się spory). Cząstka pierwotna to byt, który
wygenerował wszystkie inne elementy materii. Swoisty byt „mat-
ka” (na temat tego – kto lub co było bytem „ojcem” także trwały
niekończące się spory, łącznie z podważaniem istnienia „ojca”). Te
rozważania nie były istotne w przypadku „Bezkresnego umysłu”.
Najważniejsza była cząstka pierwotna, swoisty pojazd pozwalający
umysłowi przemieszczać się z taką prędkością, że nawet nie odczu-
je podróży. Światło było w tym przypadku pojazdem pośrednim
pozwalającym nabrać odpowiedniego rozpędu, następnie odna-
10
leźć cząstkę pierwotną i „podczepić” się pod nią. Proste prawda?
Problem w tym, że nikt jeszcze tego nie próbował i to ja miałem
zadebiutować. A właściwie umysłowa część mnie.
Dlaczego się na to zgodziłem? Ponieważ nabór był dokładnie
przemyślany. Przeszedłem wzorowo testy medyczne i psychologicz-
ne. Uznano, że mój organizm jest wystarczająco silny, a umysł świa-
domy, przewidywalny, analityczny, zdolny realizować powierzone
zadania i potrafiący w nakreślonych ramach poszukiwać samodziel-
nych rozwiązań. Niezbędnym czynnikiem była również otwartość
mojego umysłu. Na nowe wyzwania i doznania. Faktycznie zawsze
lubiłem poznawać różne obszary życia, wiedzy, dziedziny nauki.
W szczególności interesowała mnie astronomia. Pasjonowałem się
kosmosem, uwielbiałem obserwować gwiazdy, planety, marzyłem,
żeby tam kiedyś podróżować. Niestety w ślad za tym zainteresowa-
niem nie poszły uzdolnienia z przedmiotów ścisłych i nie dostałem
się na wymarzone studia. Pasja jednak pozostała.
Takich jak ja, obserwowanych jako kandydaci do programu,
było jednak wielu. Co zdecydowało o tym, że wybrano mnie? Pa-
radoksalnie słabe przystosowanie społeczne. Mimo walorów po-
twierdzonych w procesie rekrutacji moje relacje z innymi osobami
nie układały się najlepiej. Otwarty byłem na wiedzę, doświad-
czenia, technologię, przyrodę, ale nie za bardzo na Planetarian.
Z trudem nawiązywałem relacje, nie wspominając o przyjaźniach.
Moje związki okazywały się rozczarowujące, nie potrafiłem zaakli-
matyzować się w jednym miejscu i środowisku. Nie doczekałem
się też żadnego potomka, mimo że od kontaktów seksualnych nie
stroniłem. Nawet się zbadałem czy mam zdolność prokreacji i nie
11
stwierdzono żadnych zaburzeń. Uznałem, że ojcostwo nie było mi
pisane. Nawet dobrze, bo nie sądzę żebym potrafił dobrze wypeł-
nić taką rolę.
Zawsze wolałem innych obserwować niż z nimi współpraco-
wać. Z samych obserwacji nic jednak dla mnie nie wynikało nie
bardzo potrafiłem wykorzystywać je na swoją korzyść. Niepowo-
dzenia dotykały mnie także pod kątem stanu materialnego. Po-
dejmowałem błędne decyzje, które wpędzały mnie w niezwykle
trudne sytuacje. Moje należności rosły w niepokojącym tempie,
a ja nie potrafiłem tego powstrzymać. Krótko mówiąc w połowie
średniej liczby moich sekwencji obiegowych czułem się komplet-
nie wypalony i nie widziałem dla siebie perspektyw. Za mną wiele
nierozwiązanych spraw, na horyzoncie nowe problemy i przytła-
czająca codzienność przypominająca o mojej marności, od której
nie potrafiłem uciec. Nawet nie chce mi się opowiadać w szczegó-
łach. Znalazłem się w ślepym zaułku życia.
W takim punkcie istnienia zostałem „zaproszony” do progra-
mu. Nie pytano mnie o zgodę, a po prostu zwerbowano, złowiono.
W zamian była obietnica. Rozwiążą moje problemy, dadzą nową
tożsamość, poprawią sytuację materialną. Nie zmienią oczywiście
mojej ułomności w relacjach z innymi, ale na to nikt jeszcze nie
wypracował cudownej metody. Atrakcyjny był już dla mnie sam
fakt, że mogłem liczyć na oderwanie mnie od dołujących sytuacji,
osób, miejsc i rozpoczęcie nowego startu z zasobem materialnym
jakiego nigdy w życiu nie dorobiłbym się. Wystarczyło jedynie
podjęć misję, której nikt wcześniej nie podejmował. Oddzielić
świadomość od ciała, podróżować „na pokładzie” pierwotnej cząst-
12
ki na odległości, których nie jestem w stanie sobie wyobrazić, bez
żadnej gwarancji, że wrócę jeszcze do swojego ciała i na Planetę.
Równie dobrze mój umysł mógł stracić świadomość lub co gorsza
utrzymać ją, lecz pogrążyć się na zawsze w szaleństwie, w otchłani
kosmicznej przestrzeni.
A co gdybym odmówił? Może nie uwierzycie, ale ani przez
chwilę nie rozważałem tego wariantu. Oni dobrze wiedzieli jak
beznadziejne jest moje życie. Jak bardzo pragnę odmiany, ucieczki
nie tylko od odtoczenia, ale od całej Planety. Chyba ich zaskoczy-
łem. Sądzili, że będę próbować przynajmniej dowiedzieć się jakie
byłyby konsekwencje odmowy. Czy wyszedłbym z ich tajnej bazy?
Mój oficjalny statut był taki, że straciłem przytomność podczas ba-
dania, wykryto u mnie groźnego wirusa, zostałem przewieziony do
ośrodka medycznego, gdzie przebywam w sterylnych warunkach
i nikt, ze względów bezpieczeństwa, nie ma do mnie dostępu, na-
wet najbliżsi. Tyle, że nie miałem żadnych najbliższych. To znaczy
najbliżsi bardzo się ode mnie oddalili (albo ja od nich) i nikt się mną
nie interesował. Nie miałem też stałego zatrudnienia, wiec nie trze-
ba było informować pracodawców. Jeśli odmówiłbym współpracy,
czy nagle „cudownie” wróciłbym do zdrowia i został wypuszczony?
Jeśli tak to w jaki sposób zabezpieczyliby się gdyby przyszło mi do
głowy ujawnić tajemnicę? Zapewne nie byłem zbyt wiarygodny.
Z pewnością wszystko, co przekazałbym publiczne mogło zostać
uznane za senne majaki nawiedzające mnie podczas stanu nieprzy-
tomności. Nie potrafiłbym opisać wyglądu osób składających mi
propozycje, bo wszystkie nosiły białe kombinezony ze szczelnie
nasuniętymi kapturami zakończonymi maskownicami. To gene-
13
ratory obrazu zasłaniającego twarz hologramem skomponowanym
z modelowych wzorów twarzy. Zorientowałem się jednie, że jest
to dwóch mężczyzn i jedna kobieta, ale najwyraźniej pełniąca rolę
przywódczą w tym mini zespole. To w zasadzie wszystko, co mógł-
bym opowiedzieć. Nie musieli by specjalnie się martwić i łatwo
byłoby mnie zdyskredytować. Sądzę, że i tak woleliby nie ryzyko-
wać i nie dopuściliby do tego, aby moje relacje pojawiły się nawet
w formie wynurzeń mało wiarygodnego osobnika, który ma pro-
blemy życiowe, przeszedł ciężką chorobę i przez spory zasób czasu
pozostawał nieprzytomny, co z pewnością potwierdziłoby wielu
wiarygodnych i szanowanych świadków. Nawet najgłupsza plotka
znajduje swoich wyznawców. Wolałem nie sprawdzać jakie mieli
sposoby, aby nie dopuścić do jej rozprzestrzenienia się. Poza tym
kiedy wyobraziłem sobie, że mam wrócić do znanego mi życia,
nie wahałem udać w nieznane. Dokonali dobrego wyboru. A ja?
O tym dopiero miałem się przekonać. Moja misja miała pozostać
tajna przynajmniej do czasu powrotu. Później decyzja należała do
nich, czy ujawnić Planecie, jeśli oczywiście będzie co ujawniać.
Zostałem przetransportowany na jedną ze stacji orbitalnych.
Rutynowy lot z udziałem sześcioosobowej załogi, która miała
zmienić dotychczasowych dyżurnych. Do trzech osób zajmujących
się mną wcześniej dołączyły kolejne trzy. W sumie pięciu męż-
czyzn i kobieta, którą słusznie uznałem za osobę kierującą praca-
mi, bo sama przedstawiłam się jako szefowa projektu. Na pytanie
czy mogą wyłączyć maskownice, bo wtedy będę miał z nimi lepszy
kontakt odrzekła, że lepiej, abym stopniowo odzwyczaił się od wi-
doku Planetarian, bo i tak przez dłuższy czas ich nie zobaczę. Przy-
14
jąłem wyjaśnienie nie mając innego wyjścia. Szefowa powiedziała
jedynie, że w zespole znajdują się przedstawiciele środowisk ba-
dawczych, militarnych i władczych. Ona sama w swojej osobie łą-
czyła wszystkie trzy grupy. Niewątpliwie miała cechy przywódcze,
była inteligentna, niezwykle skrupulatna. To ona najwięcej ze mną
rozmawiała pod tym jak zgodziłem się na współpracę. Właściwie
nie była to rozmowa, ale najwyższy poziom przesłuchania. Każdą
cząstkę mnie rozłożyła na najdrobniejsze elementy, a wszystko za
sprawą uprzejmych, lecz niezwykle stanowczych pytań. Analizo-
wała mnie kawałek po kawałku, aby uzyskać całkowitą pewność,
że to właśnie ja powinienem dostąpić zaszczytu.
Lot na stację orbitalną nie był żadną tajemnicą. Wiedziała
o nim opinia publiczna naszej jednostki administracyjnej, władze
innych jednostek, każdy kogo to interesowało, a nie było ich wielu.
To nawet nie było wydarzenie. Zwykła informacja, notka prasowa,
jak te które w waszych przekazach informacyjnych pojawiają się na
szarym końcu. Kilkuosobowa załoga udaje się na jedną z licznych
stacji orbitalnych, aby zmienić dotychczasową załogę. Zabiera ze
sobą tradycyjnie bagaż techniczny. W przekazach zabrakło jedynie
drobnego szczegółu. Tym razem bagaż techniczny miał podwójną
objętość. Część niego stanowiłem ja. Fakt nie podany do wiado-
mości nigdy nie staje się faktem, nigdy tak naprawdę nie zaistniał.
Poza tym nie byłem nawet członkiem załogi, a jedynie obiektem
eksperymentu.
Na stacji załoga natychmiast przystąpiła do pracy sprawnie wy-
konując polecenia szefowej projektu. Zanurzono mnie w kapsule,
której zawartość stanowiły laboratoryjnie uzyskana ciecz o składzie
15
identycznym jak wody płodowe. Pępowiny mi nie podłączyli. Nie
było takiej potrzeby, bo kapsuła (nazywana w naukowym żargonie,
a jakże „macicą”) cała naszpikowana był aparaturą podtrzymującą
i kontrolującą procesy życiowe. Szefowa bez rzewnych pożegnań
życzyła mi powodzenia i zamknęła kapsułę, w której moje ciało
miało przebywać przez… jakiś czas. Wprowadzenie w stymulo-
wany sen odbyło się szybko i bezboleśnie. Zasnąłem. Po chwili
obudził się mój umysł.
Wyostrzony wzrok i słuch. To było moje pierwsze wrażenie.
W normalnym śnie zmysły są przytłumione. Mówmy ciszej, na-
wet, gdy krzyczymy. Kiepsko słyszymy, nawet, kiedy ktoś inny
krzyczy. Ja widziałem doskonale całą załogę i kapsułę oraz siebie
w środku, bezwładne, rozluźnione ciało w sztucznym płynie ma-
cicznym. Ostrzegano mnie, że będzie to dla mnie dziwny widok,
ale żadne ostrzeżenia nie są w stanie na to przygotować. Do po-
rządku przywołał mnie głos szefowej. Potwierdziłem, że świetniej
ją słyszę i widzę. Generatory zmysłów wszczepione we mnie w po-
staci nanoimplantów działały prawidłowo. Rozpocząłem opusz-
czanie stacji. Poruszanie się w zwykłym śnie też sprawia problemy.
Umysł pozostaje w ciele i jest przez nie silnie wiązany. W moim
przypadku ten związek stał się bardzo luźny i poruszanie było nie-
zwykle proste. Płynąłem, szybowałem nie czując żadnego oporu.
W jednym momencie byłem we wnętrzu stacji, a za chwile ogląda-
łem ją już w pełnej okazałości jak sunie po orbicie. Stacja wysłała
wiązkę światła w moi kierunku i zespoliłem się z nią. Pomknąłem
w przestrzeń. Planeta malała w moich oczach, zmieszała się z inny-
mi obiektami układu, ale to jeszcze nie była maksymalna prędkość.
16
Sztuczna wiązka ze stacji miała mi nadać impetu, aby złapać na-
turalny wiatr świetlny. W rzeczywistości to światło złapało mnie.
Zderzył się ze mną oślepiający błysk, który po chwili zgasł i znala-
złem się poza własnym układem planetarnym. Nie było czasu na
zachwyt. Jako pierwszy Planetarianin pędzący z prędkością światła
nie mogłem się nawet z tego ucieszyć. Trzeba było skoncentrować
się na cząstce pierwotnej. Nawet gdybym chciał upajać się jazdą
w kosmosie z prędkością światła, szefowa przypominała mi o mojej
powinności. Dopóki pędziłem jak światło mieli ze mną łączność.
Po przejściu na cząstkę pierwotną kontakt miał zostać zerwany.
Nie słyszałbym już przekazów w swoim umyśle, który pędziłby
przed siebie połykając przestrzeń. Swoistym zakładnikiem było
moje ciało. Mój umysł miał w tym czasie obowiązek notowania
i przechowywania wszystkiego, co odkryję, abym mógł przekazać
po powrocie. Wiedziałem, że będą dbać o moje ciało bardziej niż
o swoje, bo inaczej niczego się ode mnie nie dowiedzą.
Najważniejsze dla projektu miało się dziać dopiero po prze-
skoku ze światła na strumień cząstki pierwotnej. Zapoznano mnie
z całą wiedzą zdobytą na temat pierwotnej cząstki. Według założeń
wszystko pochodzi od niej. Także światło. Próbuje ono bezsku-
tecznie dorównać swojej „rodzicielce” pod względem prędkości.
Tam gdzie prędkość światła osiąga swoje maksimum znajduje się
obszar, w którym można spotkać pierwotną cząstkę. Jak to zrobić?
Musiałem szukać „czarnej kropli”. To punkt graniczny, w którym
światło próbuje przejąć prędkość pierwotnej cząstki, ta jednak nie
pozwala światłu rozwinąć większej prędkości. W punkcie siłowa-
nia się powstaje owa „czarna kropla” swoista pieczęć stawiana przez
17
cząstkę na świetle. Poprzez „kroplę” cząstka mówi do światła: „ja
byłam przed tobą i nie pozwolę pędzić ci szybciej”.
Rozpędziłem się maksymalnie razem ze światłem i wytężyłem
umysł, koncentrując całą jego uwagę na granicy światła. Napię-
cie i stres sprawiły, że wszystko dokoła przestało dla mnie istnieć.
Mój wysiłek został wynagrodzony. Dostrzegłem kształt otoczony
dyskretną poświatą. Ciemny kształt przypominający odwróconą
kroplę. Ruszyłem w jego kierunku i rzuciłem się w kroplę. Na-
tychmiast ogarnęła mnie ciemność, całkowita, zniknęły wszystkie
obiekty. Przeraziłem się, że pomyliłem „czarną kroplę” z czarną
dziurą, w której utknę na zawsze. Ciemności na szczęście szybko
się rozproszyły, a ja pędziłem dalej. Ale jak pędziłem. Mój układ
planetarny szybko skurczył się i wymieszał z sąsiednimi układa-
mi, za moment mogłem przyglądać się gigantycznym gwiazdom,
i wreszcie całej galaktyce, a także kilku sąsiednim galaktykom.
Uzyskałem perspektywę, której nie byłbym w stanie objąć umy-
słem, bez wsparcia pierwotnej cząstki. Doznanie przewspaniałe,
a trzeba było skoncentrować się na kolejnym zadaniu, będącym
sednem misji. Należało wychwycić sygnał innego umysłu.
Program taki jak „Bezkresny umysł” musiał mieć w swoim za-
łożeniu konkretny cel, aby nie zakończył się wyłącznie bezładnym
włóczeniem się samotnego umysłu po bezkresach kosmosu. Moim
zadaniem było odnalezienie inteligentnych form życia, posiadają-
cych umysły zdolne do samodzielnego funkcjonowania. Dlatego
miałem nie zajmować się obiektami w najbliższych układach pla-
netarnych. Jedne z nich zostały zbadane przez nasze sondy, Inne
zlustrowane przez teleskopy. Wiedzieliśmy, że nie ma tam nawet
18
zalążka życia takiego jak u nas. Miałem szukać o wiele dalej. Dla-
tego potrzebne było takie „odskoczenie” i objęcie, swoiste „spoj-
rzenie” umysłem „z wysoka” na galaktyki.
Czy to możliwe, aby z niewyobrażalnie wielkiej odległości rozpo-
znać czy jakieś miejsce w kosmosie zamieszkałe jest przez inteligent-
ne istoty? Tylko połączenie wyeksportowanego umysłu z prędkością
cząstki pierwotnej dawało taką możliwość. Mój umysł dokonał tego.
Nie ujrzałem żadnych sygnałów, zjawisk czy czegoś w tym rodzaju.
Poczułem instynktownie, że muszę poruszać się w określonym kie-
runku. Popędziłem na spotkanie z innymi umysłami.
Mijałem gwiazdy, konstelacje, układ planetarne. Właściwie
przeskakiwałem od punktu do punktu nie odczuwając przemiesz-
czania się. Ujrzałem z oddali galaktykę i już byłem w jej pobliżu,
upatrzyłem sobie jakiś układ planetarny i zaraz tam się znajdowa-
łem. Potęga tego środka „lokomocji” była gigantyczna.
Mijanym ciałom kosmicznym przyglądałem się niezbyt długo
i dokładnie. Podążałem za intuicją, podświadomą siłą prowadzącą
mnie do celu. Pokonywałem kosmiczne odległości jakbym pro-
wadził pojazd po korytarzu komunikacyjnym na mojej Planecie.
Wielkie ciała niebieskie przepływały obok niczym drzewa i bu-
dynki na zwykłej trasie. Nie miałem orientacji jaką przebywam
odległość, ile czasu mi to zajmuje. Umysł wszedł na wyższy po-
ziom. Czas i przestrzeń nie były dla niego przeszkodą. Powinienem
powiedzieć dla mnie, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie
do końca panuję nad sobą. Wydawało się mi się, że coś mną kie-
ruje, jakaś siła, sprawia, że wykorzystuję dotychczas niedostępne
obszary umysłu i siły wszechświata.
19
Poczucie bliskości pokrewnych umysłów było coraz silniejsze.
Nie wiem jak znalazłem drogę do tego układu planetarnego, ale
po prostu skierowałem się tam. Nie należał do dużych, ale mały
też nie był. Gwiazda również nie zaliczała się do gigantów. Z sate-
litów gwiazdy najbardziej wyróżniała się ta największa, otoczona
warstwą gazów. Nie było na niej życia, podobnie jak na innych,
wielkich, gazowych, ale na tych mniejszych, skalistych też nie.
Z jednym wyjątkiem. Wyczuwałem sygnały bliżej gwiazdy. Obiekt
trzeci z kolei. Zacząłem zwalniać. Jak? Po prostu o tym pomyśla-
łem. Czy pierwotna cząstka odgadywała moje myśli i dostosowy-
wała się do nich? Zarozumialstwem byłoby przyjąć takie założenie,
ale z drugiej strony korzystałem z czegoś, czego nie byłem w sta-
nie poznać. Po znacznym wyhamowaniu zobaczyłem „czarną kro-
plę” i światło. Przesiadłem się na wolniejszy „pojazd” i mknąłem
w kierunku wybranego obiektu. Miał jednego naturalnego sateli-
tę. Srebrzysty, pusty i martwy, nie nosił śladów eksploatacji. Jeśli
umysły nie prowadziły żadnej działalności na satelicie, to raczej
nie wypuszczały się też dalej. Na granicy ich atmosfery dostrze-
głem urządzenia poruszające się po orbicie. Nie były naturalne.
Czy oni je zbudowali i tam umieścili? Na jakim stopniu rozwoju
się znajdowali? Ciekawość zdawała się pchać mnie jeszcze szybciej,
a przecież nie mogłem przekraczać prędkości światła. Zwolniłem
znowu instynktownie, odczepiłem się od niego i wskoczyłem na
orbitę. Mogłem przyjrzeć się bliżej sztucznym satelitom. Prymi-
tywne, ale świadczące, że przynajmniej trochę wyszli w przestrzeń,
można powiedzieć – wychylili nos poza swoją atmosferę. Krążyłem
najbliżej jak się dało. Wielkość niemal identyczna jak na naszej
20
Planecie, lądu nieco więcej, ale bardziej rozproszony, o zróżnico-
wanej rzeźbie. Wybrałem sobie punkt, małą wyspę, aby ocenić
długość trwania sekwencji obrotowej. W tym miejscu nie miałem
już takiego odczucia oderwania od czasu i przestrzeni, choć nadal
trudno było mi dokonać szczegółowych pomiarów. Umysł nie jest
pojazdem kosmicznym, nie posiada aparatury pomiarowej, tego
całego oprzyrządowania. Starałem się obserwować jak najdokład-
niej i wszystko zapamiętywać. Na analizy przyjdzie miał przyjść
czas później.
Obrót wydał mi się trwać podobnie jak nasz. W każdym razie
bardzo zbliżony. Zauważyłem też, że po stronie obiektu, gdzie pa-
nuje noc, błyszczą światła, najprawdopodobniej sztuczne, co ozna-
cza istnienie cywilizacji przynajmniej w jakimś stopniu zaawanso-
wanej. Jedne obszary bardzo oświetlone, inne całkowicie ciemne.
A więc cywilizacja nierównomiernie rozwinięta? A może po prostu
oszczędzają energię? Te i wiele innych zagadnień musiałem zbadać.
Uznałem, że już czas opuścić orbitę. Zacząłem spadać w atmos-
ferę. Jako umysł pozbawiony organicznego balastu nie musiałem
się obawiać tego przejścia. Znalazłem się w górnych warstwach at-
mosfery i opuszczałem się powoli w dół. W miarę przechodzenia
przez kolejne warstwy uświadamiałem sobie, jak łudząco przypo-
mina to moją Planetę. A oni? Jacy są? Jak wyglądają?
21
Pobierz darmowy fragment (pdf)