Lwów, maj 1939 roku. W strasznych męczarniach ginie mały chłopiec. Wieść o rytualnym mordzie dokonanym przez Żydów obiega miasto. Wybucha panika. Czyje dziecko będzie następne?
Całe miasto liczy na komisarza Edwarda Popielskiego. Jednak komisarz nie chce poprowadzić sprawy. Nie tym razem.
Widmo zbliżającej się wojny i paraliżujący strach rządzą Lwowem, tylko jego przestępczy świat wciąż żyje według starych reguł. Każdy zna tu Popielskiego, który działa wyłącznie nocą. Nikt nie chce z nim współpracować. Nikt nie chce mu się narazić.
Miasto przesiąknięte zbrodnią przesłonił cień Erynii bogiń zemsty.
Darmowy fragment publikacji:
Wydawnictwo Znak . Kraków 2010
Projekt okładki
Katarzyna Borkowska
kb-design@o2.pl
Fotograia na pierwszej stronie okładki
Copyright © Gerard Fritz/Photographer’s Choice
/Getty Images/Flash Press Media
Copyright © Roberto A. Sanchez/www.istockphoto.com
Copyright © Duncan Walker/www.istockphoto.com
Fotograia na czwartej stronie okładki
Wojciech Karliński
Redakcja
Karolina Macios
Adiustacja
Urszula Horecka
Korekta
Katarzyna Mach
Aleksandra Małysiak
Projekt typograiczny
Daniel Malak
Łamanie
Pro Art Studio Michał Madejski
Przekłady cytatów:
s. 5: Robert Graves, Mity greckie, tłum. H. Krzeczkowski, Warszawa 1967
s. 21: Michael Conelly, Ciemność mroczniejsza niż noc, tłum. E. Horodyska,
Warszawa 2008
s. 117: Mistrz Eckhart, Traktaty, tłum. W. Szymona op, Poznań 1987
s. 245: Ajschylos, Eumenidy, tłum. M. Krajewski
Copyright © by Marek Krajewski
ISBN 978-83-240-1400-2
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Erynie były personiikowanymi wyrzutami sumienia, (...)
które (...) mogą zabić człowieka (...). Człowiek taki albo
oszaleje (...), albo też, tak jak Orestes, zawinie głowę
w szatę i nie będzie przyjmował strawy ani napoju, aż umrze
z głodu, i dzieje się tak, nawet jeśli nikt nie wie o jego winie.
Robert Graves, Mity greckie
prolog
Wrocław, 2008
Ostatnie, jedenaste uderzenie ratuszowego zegara rozcho-
dziło się powoli w drżących falach powietrza. Upał sięgał trzy-
dziestu pięciu stopni. Kwiaciarka na placu Solnym skierowała ku
niebu gumowy wąż, przytknęła palec do jego wylotu, rozprasza-
jąc tryskającą wodę w szereg cienkich, strzykających strumieni.
Jej kilkuletnia córka, rozebrana do samych majtek, wbiegła z ra-
dosnym okrzykiem pod zimny prysznic.
Pod plastikowymi markizami lodziarni La Scala, topiącymi się
prawie od słońca, temperatura była wyższa o kilka stopni. Kelner-
ka Patrycja Wójciak obserwowała dziecko chłodzące się pod pro-
wizorycznym prysznicem i wycierała w fartuszek spocone dłonie.
Wydawało się jej, że stojący na środku placu spiczasty monument
kołysze się w wodnej mgle rozpylanej przez gumowy wąż.
Patrycja wiele by dała, aby móc oderwać się od drzwi cukierni,
w których stała dla ochrony klientów przed natrętnymi żebraka-
mi. Wiele by dała, aby zdjąć z siebie kelnerskie ciuchy i rzucić
się na ruchliwą zasłonę wody. Chciała zmyć z siebie woń klubu
muzycznego, która nie dała się usunąć porannym natryskiem,
chciała poczuć krople na zmęczonych od tańca łydkach i udach
oraz na piersiach, tak namiętnie wczoraj ugniatanych i pieszczo-
nych. Popatrzyła na aluminiowe błyszczące stoliki i dotkliwie od-
czuła cały absurd swej przedpołudniowej bezużyteczności. W La
Scali nie był o tej porze potrzebny ani strażnik, ani kelner. Przy
stoliku nie siedział bowiem żaden klient, a żebracy pochowali
się przed spiekotą w swych norach.
Pięćdziesięcioletnia kobieta, która weszła w duchotę cukier-
nianego ogródka, przypomniała Patrycji Wójciak o jej podsta-
wowych obowiązkach. Klientka usiadła i zaczęła nerwowo prze-
rzucać rzeczy w torebce. Dobyła z niej papierosy i srebrzystą
małą zapalniczkę. Patrycja ze służbowym uśmiechem stanęła na
9
baczność przy stoliku. Klientka zmierzyła ją wzrokiem i wysokim,
zgrzytającym głosem zażądała cappuccino i wody mineralnej
gazowanej, dodając przy tym, że woda ma mieć rozsądną cenę,
bo za żadne wstrętne perrier nie zapłaci ani złotówki. Patrycja
odeszła od stolika i rugała w myślach impertynencką klientkę.
Ty stara ruro, myślała dziewczyna, ty spieczona solaro, na jakim
bazarze kupiłaś sobie te tandetne posrebrzane bransoletki i te
chińskie klapki? Myślisz, że jesteś ładna w tej mini i tej spranej,
rozciągniętej bluzce? Jakiemu facetowi się spodoba twój spie-
czony i kościsty dekolt? Oj, babciu, myślisz, że ciemne okulary
ukryją twoje wory? Trzeba było wczoraj tyle nie chlać, stara lam-
pucero, tobyś tak nie wyglądała!
Po chwili stawiała przed klientką kawę i wodę mineralną. Dło-
nie kobiety drżały, gdy przykładała do papierosa płomień zapal-
niczki. Nie raczyła podziękować za napoje. Patrzyła rozbiega-
nym wzrokiem w stronę przejścia do Biblioteki Uniwersyteckiej,
skąd miał nadejść człowiek, z którym zgodziła się dziś spotkać.
Zaciągając się mocno, zrozumiała, że jej decyzja była pochopna.
Że najchętniej zapomniałaby o tym człowieku.
Nadszedł po kilku minutach, lecz z przeciwnej strony – spod
pubu John Bull. Dłoń kobiety drgnęła, a puszysta pianka cap-
puccino spłynęła po iliżance na błyszczący blat, kiedy mężczy-
zna stanął obok. Dotknął jej dłoni i uśmiechnął się przyjaźnie.
Kobieta zacisnęła usta i cofnęła rękę, jakby ją poparzył. Stolik
zachwiał się niebezpiecznie.
Patrycja podeszła do mężczyzny i zanim ten otworzył usta,
aby złożyć niezwykłe zamówienie – potrójny wyciskany sok po-
marańczowy z sosem tabasco – jeden rzut oka wystarczył tej spo-
strzegawczej kelnerce, by go bezbłędnie ocenić. Uznała klienta
za świetnie utrzymanego pana pod siedemdziesiątkę. Gład-
ka skóra twarzy i szyi, najwidoczniej często poddawana zabie-
gom kosmetycznym, miała nieliczne brązowe przebarwienia
10
i wydzielała przyjemny zapach drogiej wody kolońskiej, na nos
Patrycji – Joop lub Hugo Bossa. Jeden przegub mężczyzny opi-
nała bransoleta, drugi zaś – duży, elegancki zegarek. Oba przed-
mioty były koloru srebra, lecz ich blask szybko utwierdził Patry-
cję w przekonaniu, iż budulcem biżuterii jest białe złoto. Klient
zdjął lniany kaszkiet i otarł z potu łysą głowę. Jego towarzyszka,
drżąc mimo spiekoty, przyglądała mu się uważnie i prawie po-
łykała cienkiego papierosa.
Oż kurde, ale dzisiaj wszyscy mają kaca, pomyślała kelnerka,
stawiając przed mężczyzną ogromny puchar mętnego soku.
Myliła się. Z ich trójki skacowana była tylko ona sama, choć
na to nie wyglądała, nie zaś klientka, choć tej akurat – wnioskując
z jej wyglądu – można by śmiało przypisać ten stan. Jej niemile
widziany towarzysz natomiast ani nie był przepity, ani w niczym
przepitego nie przypominał, choć większość dorosłego życia ze-
szła mu właśnie na leczeniu kaca.
Patrycji zdawało się, że pod rozpalonymi markizami zaczyna-
ją się kłębić jakieś chemiczne wyziewy. Zamknęła usta, a palcami
ścisnęła zaczerwienione nozdrza. Wbrew zasadom kelnerskie-
go zachowania usiadła przy wolnym stoliku. Po chwili nabra-
ła powietrza i odetchnęła z ulgą. Wciąż działał biały proszek,
zamknięty w przezroczystej kapsułce, którą łyknęła nad ranem.
Nie chciało się jej spać, nie chciało się jeść, a wyostrzone zmysły
jak niezawodne receptory wyłapywały najcichsze dźwięki i naj-
lżejsze zapachy. Żadne słowo z rozmowy pomiędzy jedynymi
klientami cukierni nie uszło uwadze Patrycji.
– Dobrze wyglądasz – powiedział mężczyzna do swej towa-
rzyszki.
– Daruj sobie – prychnęła kobieta – te kiepskie komplementy.
Może robią one wrażenie na twojej kolejnej żonie.
– Nie robią. – Mężczyzna z rozdrażnieniem odsunął popiel-
niczkę. – Tym bardziej że twoja następczyni nasłuchała się już
11
tylu komplementów, że nie robią na niej wrażenia nawet te... naj-
bardziej wyszukane.
– Po co mnie tu zaprosiłeś? – Kobieta wypiła resztkę cappuc-
cino. – Żeby mnie zdołować? Żeby mi pokazać, że jestem stara
i brzydka? Spójrz na siebie, dziadu. Gdyby nie kasa, żadna nie
zbliżyłaby się do ciebie na odległość metra. Czuć od ciebie roz-
kładem spod tego Gucciego.
– Tak, masz rację. – Głos mężczyzny zadrżał. – Moja choro-
ba sięga bardzo głęboko, prawie grobu. Masz rację, śmierdzę
jak trup.
Patrycja aż się wzdrygnęła. Nie chciała słyszeć takiej rozmo-
wy. Tego lipcowego poranka zniosłaby wszystko, byleby nie być
świadkiem żadnego ludzkiego dramatu, byleby nie słyszeć jęcze-
nia jakiejś starej rury i jej eksmęża, który usiłuje swój uwiąd ukryć
pod dobrymi kosmetykami i biżuterią z białego złota. Dziewczy-
na nie miała jednak wyboru i musiała tkwić w swym ogródku.
Oto spod kamienicy Pod Murzynem szedł znany jej dobrze mały
ulicznik z kilkoma ukradzionymi różami, który często niepokoił
klientów cukierni, zachęcając panów do kupienia kwiatka towa-
rzyszącym im paniom. Patrycja musiała zatem pozostać na swym
posterunku, odpędzić chłopaka i tym samym wysłuchiwać tych
starych ludzi, którzy w sierpniowym upale nie mieli nic lepsze-
go do roboty niż rozdrapywać swe strupy.
– Wiem, że nie chciałaś się ze mną spotkać. – Głos mężczy-
zny był już spokojny. – Wiem, co ci przypominam. Bezsenne
noce, kiedy czekałaś na mnie, a ja wracałem nad ranem, śmier-
dząc dziwkami i nieprzetrawioną wódą. Przypominam ci chwile,
kiedy budziłem cię o trzeciej w nocy i w jakiejś chorej ekspia-
cji podstawiałem ci pod nos jajecznicę. Ty jej nie chciałaś jeść,
a ja, urażony, dotknięty do żywego, zraniony w swym dobrym,
szczerym i płaczącym sercu, wylewałem ci na twarz gorące jaja
na pomidorach.
12
Patrycja wstała gwałtownie i ruszyła w stronę ulicznika
z kwiatami, który już-już zbliżał się do cukierni. Chłopak na-
tychmiast obszedł stoliki szerokim łukiem, pokazując kelnerce
wyciągnięty środkowy palec.
– Muszę ci o tym mówić. – Mężczyzna chwycił swoją towa-
rzyszkę za nadgarstek. – Tak zalecił mój terapeuta. Jeśli mnie nie
wysłuchasz, wrócę do Warszawy i będę dalej chlał.
– Szantaż, co? – Jej szyja oblana była purpurowym rumień-
cem. – Skąd ja wiem, czy mówisz prawdę o swojej terapii? A na-
wet jeśli nie kłamiesz, to która to już terapia? Siódma, ósma?
Straciłam rachubę. W czasie naszego małżeństwa byłeś chyba na
dwóch! A poza tym, co ty sobie, kurwa, myślisz? Że będę znosiła
twoje chore wspomnienia, których nie chcę słuchać? Jakieś jaja
na pomidorach? Tylko dlatego, że tak zalecił ci jakiś terapeuta?
Jakiś porąbany psychiatra?
Patrycja zaczęła się zastanawiać, jak zwrócić uwagę kobiecie,
aby nie przeklinała. Usiadła kilka stolików dalej, lecz jej słuch,
wyostrzony przez koks, wyłapywał teraz nawet szept, do którego
mężczyzna zniżył swój głos.
– Nie krzycz, proszę. Po tobie nie miałem żadnej innej żony.
Mówiąc o twojej następczyni, myślałem o laszce. O gorzale. To
właśnie tej pani prawi komplementy cały ród alkoholików. To
właśnie o niej myślałem. Ale i z nią nie mam stosunków od mie-
sięcy. – Kobieta milczała. – Wiem, że śmierdzę trupem. – Wypił
ostatni łyk ostro doprawionego soku. – Ale zanim prześmierdnę
na amen, to... posłuchaj mnie.
– Mów, słucham. – Spojrzała na zegarek. – Mam jeszcze go-
dzinę. Tyle, ile prosiłeś. Potem muszę wracać do redakcji.
– Mój terapeuta jest psychologiem, nie zaś byłym alkoho-
likiem. On leczy przyczyny alkoholizmu, nie jego skutki. Nie
mamy czasu. Muszę gdzieś z tobą pojechać. Zaufaj mi. To nam
niewiele zajmie. Opowiem ci wszystko po drodze. Chodź, tu mam
13
auto, niedaleko, w hotelu Dorint. Musimy tam jechać. Mogę pa-
nią prosić? – Zwrócił się do Patrycji, nie czekając na odpowiedź
swojej byłej żony.
– Następnym razem, kiedy się zobaczymy – wysyczała ko-
bieta – to na twoim pogrzebie. Przyjdę zobaczyć, jak cię ubrali
do trumny. Czy krawat pasuje do marynarki. A teraz jest przed-
ostatni raz.
– Reszta dla pani. – Uśmiechnął się do Patrycji, ukazując
lśniącą biel zębów.
– A teraz mów, dokąd jedziemy? – Kobieta schowała papie-
rosy do torebki.
– Mówiłaś coś o pogrzebie? Zawsze podziwiałem twoją intui-
cję. Otóż jedziemy na cmentarz. Ty i ja.
– Nie jadę na żaden cmentarz.
– Proszę cię, abyś pomogła mi wyjść z choroby alkoholowej.
– Nigdzie nie jadę – powtórzyła uparcie, zaciskając dłoń na
torebce.
– Coś za coś. – Uśmiechnął się przebiegle. – Ty pojedziesz ze
mną, a ja opowiem ci historię, którą będziesz mogła opisać albo
silmować. To będzie świetna rzecz i nie będziesz już dłużej pi-
sać o dziurach w moście!
– Mów dalej, jeszcze się nie zgodziłam. – W oczach kobiety
pojawił się nikły błysk zainteresowania.
– Pamiętasz, nakręciłem kilka lat temu taki cykl dokumen-
talny o ludziach, którzy po latach odkryli swoją prawdziwą toż-
samość?
– Pamiętam – odpowiedziała niechętnie. – Mój naczelny ka-
zał mi nawet go zrecenzować, ale odmówiłam.
– Kręcę dalszą część tego cyklu... Opowiem ci o bohaterze
pierwszego ilmu... Tobie mogę powierzyć jego reżyserię!
– Coś musisz jednak dodać, żebym się zainteresowała. – Demon-
stracyjnie na powrót wyjęła z torebki zapalniczkę i papierosy.
14
– Słyszałaś o takiej sprawie z połowy lat sześćdziesiątych,
kiedy w jednej z piwnic we Wrocławiu znaleziono tajny schron,
a w nim kości mężczyzny?
– Nie, nie słyszałam.
– Wyobraź sobie, że obok trupa było około trzech tysięcy
zdjęć.
– Jakich zdjęć?
– Każde z nich przedstawiało roczne, może dwuletnie dzie-
cko. Rozumiesz, obok trupa były trzy tysiące tych samych zdjęć!
Tego samego dziecka!
Kobieta milczała. Bez zmrużenia oczu wpatrywała się w męż-
czyznę i nerwowo stukała po stole czerwonymi, tu i ówdzie ob-
gryzionymi paznokciami.
– Mów dalej! – Nie wytrzymała naporu ciekawości.
– Sprawa była bardzo tajemnicza. – Mężczyzna uśmiechnął
się. – Nikt nic nie wiedział o istnieniu tego schronu, nie miała
o nim pojęcia nawet obrona cywilna. Nie wiadomo, kto do nie-
go wchodził, a nade wszystko nie wiadomo było, kim jest trup.
Kluczem do zagadki było to powielone trzy tysiące razy zdjęcie
dziecka. Pojawiło się ono w gazetach, a nawet w telewizji. Nikt
nie został zidentyikowany.
– No i co?
– Ale ja już wiem, kim było to dziecko. To co, jedziesz ze mną?
Coś za coś?
– No dobra, Andrzej, jedziemy. – Kobieta po raz pierwszy wy-
mówiła jego imię.
Schowała z powrotem swe nikotynowe utensylia, wstała
i kiwnęła głową. Po chwili nikogo już nie było pod rozpaloną
markizą.
Patrycja schowała dwadzieścia złotych do portfela i z ulgą
weszła do lokalu. Andżelika, jej koleżanka stojąca za ladą, przy-
patrywała się odchodzącej parze.
15
– Wiesz, ten starszy facet, to chyba jakiś gość z telewizji – po-
wiedziała Andżelika w zamyśleniu. – Ja go gdzieś widziałam...
– To chyba jakiś ilmowiec – odparła Patrycja. – Mówił o krę-
ceniu ilmów dokumentalnych, a na smyczy miał identyikator
z napisem „Era Nowe Horyzonty”. Andrzej Jakiśtam. Nie popa-
trzyłam na nazwisko.
– Coś ty, Pati! Nie spojrzałaś na nazwisko?! – Brwi Andżeliki
podjechały w górę i prawie się schowały pod nierówną, modnie
przyciętą grzywką. – Nie chciałabyś być w telewizji? Taka laska
jak ty? A podczas tego festiwalu pełno jest facetów, którzy mogą
pomóc. I wcale nie trzeba od razu iść z nimi do łóżka! Wiesz, opo-
wiadała mi Anka, no ta, wiesz, z Daytony...
Patrycja spojrzała z uśmiechem w wielkie naiwne oczy kole-
żanki, która – sama otyła i ubrana, jak zawsze, w dziwne falban-
ki – nigdy nie skąpiła jej komplementów.
– Dziewczyno – powiedziała z naciskiem, a jej uśmiech zgasł. –
Niechcący słyszałam, o czym ten łysy gościu rozmawiał. I wiesz,
co ci powiem? Takich skurwysynów jak ten facet trzeba omijać
szerokim łukiem.
16
Wrocław, 1949
Po śniadaniu w więzieniu na Kleczkowskiej panował taki
smród, że rozprzestrzeniał się na okoliczne ulice. Wtedy to bo-
wiem więźniowie opróżniali wiadra z nieczystościami. Mieszkań-
cy okolicznych kamienic nie przeklinali ani nie zatykali nosów.
Ci twardzi ludzie z polskich Kresów, którzy niedawno przybyli
nad Odrę i zajęli kleczkowskie kamienice, byli przyzwyczajeni
nie do takich niedogodności.
Jeden z nich włożył kaszkiet na głowę, pocałował żonę, któ-
ra karmiła kaszką roczne dziecko, a potem schował do kieszeni
dwie kromki chleba ze smalcem, owinięte szarym przetłuszczo-
nym papierem używanym od wielu tygodni. Pogwizdując jakąś
melodię, ruszył do pracy.
Szedł ulicą Kleczkowską w stronę Reymonta. Przeszedł obok
ponurej bramy z judaszem, obok ceglanego muru zwieńczonego
budkami strażników, skręcił w lewo i zatrzymał się na przystanku
tramwajowym. Obejrzał się do tyłu. Z bramy więziennej wyjechała
ciężarówka. Po kilkunastu sekundach zatrzymała się na skrzyżowa-
niu. Kierowca uchylił okienko i wyrzucił papierosa na bruk ulicy.
Mężczyzna podniósł papierosa i pociągnął. Jakaś jejmość
spojrzała z pogardą na palącego.
– Ta joj, paniunciu. – Uśmiechnął się szeroko. – Ta bieda, graj-
carów ni ma, a palić się chce!
Kobieta odwróciła się bez słowa i rzuciła się, by wraz z inny-
mi forsować drzwi tramwaju, który właśnie nadjechał, dzwoniąc
przeraźliwie. Palacz wszedł do pobliskiej bramy i wykruszył ty-
toń z papierosa. Oprócz tytoniu w bibułce znajdował się gryps.
Mężczyzna rozpostarł go i przeczytał: „Dziękuję za cebulę, jestem
zdrów. Kim jest Ber Hoch?”.
Wiedział, że na ten gryps czeka pewna dystyngowana starsza
pani z jego rodzinnego Lwowa.
17
ALEKTO
Pobierz darmowy fragment (pdf)