Darmowy fragment publikacji:
Tomasz Przewoźnik
Hikikomori
Pszczyna, 2011
2
© 2012 by Tomasz Przewoźnik
ISBN 978-83-272-3689-0 PDF
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji
zabronione bez pisemnej zgody autora.
Patronat nad książką:
3
Księga
I
Gejsza
Dwóch dziesięcioletnich chłopców spoglądało przez okno, jakby w dali chcieli
dostrzec szare wzniesienia Beskidów, które czasami i tylko przy dobrej pogodzie majaczyły
na horyzoncie. Jednak niższy z nich, Michał, nie patrzył na nic szczególnego, po prostu
martwił się nadchodzącym dniem testów adolescencyjnych, które miały po raz pierwszy
zdefiniować jego miejsce w społeczeństwie. Stojący obok Jonasz podejrzewał o czym myśli
przyjaciel, ale nie miał śmiałości zapytać. Wstydził się mówić o swoich odczuciach,
próbował odsunąć lęk przed jutrzejszym dniem, a nade wszystko czekał, aż któraś z mam
Michała zawoła ich na śniadanie. W brzuchu mu zaburczało, zerknął na kolegę
z niecierpliwością i szczupłymi dłońmi przeczesał ciemną czuprynę.
Jako kuzyniec Jonasz mieszkał z rodziną Gorsace od kilku tygodni. Lubił mamy
Michała, Patrycję i Lidię, bo nie wtrącały się w nieswoje sprawy, ale mimo wszystko odliczał
dni do drugich urodzin swojej siostry, Alicji, gdyż dzięki temu wydarzeniu nareszcie straci
status jedynaka i nie będzie musiał się tułać po obcych rodzinach narzuconych przez Urząd
ds. Społecznego Rozwoju.
- Chodźcie coś zjeść – powiedziała Lidia, otwierając drzwi. Oparła ręce na potężnych
4
biodrach i gdy tak stała, czekając na reakcję chłopców, przypominała antyczną wazę. Wyszła
dopiero, gdy dzieci ruszyły w jej kierunku.
Usiedli przy stole i zajadali smakołyki przygotowane przez Patrycję, z zadowoleniem
patrzącą na Jonasza pochłaniającego wszystko łapczywie. Lubił jej kuchnię, bo używała
sporo naturalnych produktów, żadnych tanich syntetyków; od razu wyczuwał różnicę
w smaku.
- Kocie, słyszałaś, że Andrzejewscy dostali dzieciaka z urzędu? – zapytała żonę
rozbawiona Lidia, wymawiając słowa z włoskim akcentem. Jej ojciec był Polakiem,
ale od dziecka mieszkała w Rzymie.
- Serio? Łukasz, taki twardziel, a strzela ślepakami? – drwiła Patrycja.
- Nie wiadomo czyja to wina.
- Monika ma już dwadzieścia pięć lat?
- No.
Projekt walki ze starzeniem się społeczeństwa zakładał posiadanie dziecka przez
wszystkie młode pary, a jeśli któraś nie mogła lub nie chciała mieć swojego, brała udział
w przymusowej adopcji. Na te ostatnie rodzicom przyznawano skromne dotacje i nieskromne
obowiązki. W ten sposób ograniczono również napływ imigrantów – im więcej rdzennych
pracowników, tym mniej obcokrajowców.
Znudzeni chłopcy wywracali oczami, słuchając rozmowy mam. Po jedzeniu poszli
do pokoju Michała, chwilę rozmawiali o jutrzejszych testach i w końcu poszli spać.
Na szybie okiennej domowy komputer wyświetlił gwiazdy i uśmiechnięty księżyc
przygotowujący sobie posłanie z miękkich chmur.
Jonasz śnił o Alicji – zazdrościł jej, że nie zostanie kuzynicą i nie będzie musiała
co kilka tygodni mieszkać w apartamentach rówieśników, tak jak on. Odczuwał złość
na rodziców, że tak długo zwlekali z drugim dzieckiem, bo gdyby załatwili to szybciej,
nie musiałby się tułać ze statusem jedynaka po obcych domach. Wiedział, że to dla jego
dobra, ale mimo wszystko miał im za złe, szczególnie że nie przepadał za kilkoma rodzinami,
z którymi musiał mieszkać. Teraz jednak najważniejsze było, że ma Alicję i od drugiego roku
jej życia nie będzie już w świetle prawa uważany za jedynaka. Siostra okazała się potrójnym
prezentem – dla kraju, dla niego i dla rodziców. Na początku nie wiedział, co o tym myśleć.
Z jednej strony fajnie, że miał siostrzyczkę, ale kiedy indziej wkurzał go brak
5
zainteresowania rodziców w tych krótkich chwilach, gdy mieszkał z nimi. Kiedyś należeli
tylko do niego, teraz musiał się nimi dzielić z siostrą i czasami czuł się niepotrzebny.
Michał próbował zasnąć. W ciszy nasłuchiwał płytkiego oddechu kolegi, nie mogąc
zmrużyć oka, w końcu wstał ostrożnie i podszedł do okna. Ta część Silesii nocą
nie wyglądała zbyt imponująco, kilka latarni ulicznych migało chaotycznie, co jakiś czas
przejechał samochód. Niebo bezgłośnie przecięła pustułka, błyskając światłami – nocą
transportowce latały na wyciszonych silnikach.
Jutrzejszy dzień nie dawał mu spokoju. „Czy wyniki testów mogą być złe? I co to
znaczy złe?” – myślał. „A co jeśli mi się nie spodobają? Albo gdy następna szkoła nie będzie
fajna?” Z drugiej strony nie wyobrażał sobie sytuacji, że to rodzice decydują o jego
przyszłości albo on sam, ot tak, ma wybrać odpowiedni zawód. Podobno kiedyś dzieci
w najmniej odpowiednim momencie życia musiały decydować o karierze, same wybierały
szkoły i kierunki studiów bez wsparcia jakichkolwiek testów lub ze wsparciem testów
nie nadających się do niczego. Ludzie po omacku szukali swojego miejsca w życiu
i nazywali to prawdziwą wolnością.
Czując, że sen coraz bardziej się oddala, zażył tabletkę nasenną i wszedł do łóżka.
Zasnął po kilku minutach.
*
Dzieciaki wpuszczono do sali o godzinie dziewiątej. Zlęknione patrzyły na równo
ustawione stoliki, na których leżały hełmofony z goglami. Przywitał ich dyrektor szkoły –
sympatyczny grubas o nazwisku Sikora. Zacierał ręce, niczym szczęśliwy rzeźnik na widok
półtuszy.
- Proszę, proszę, wchodźcie dalej, moje dzieci kochane – powiedział nerwowo,
zachęcając uczniów ruchem ręki.
Wykonal polecenie i stanęli w szeregu.
Jonasz wytarł spocone dłonie o spodnie. W rogu sali zauważył panel kontrolny,
za którym siedziała jakaś pani. Nieznajomy mężczyzna klęczał obok i grzebał w teczce.
Twarz kolejnej osoby zasłaniał ekran komputera.
- Kochani. – Sikora złożył dłonie w piramidkę. – Jesteśmy już w komplecie,
więc pozwólcie, że przedstawię wam komisję. – Na dźwięk ostatniego słowa osoby
za panelem podniosły głowy. – Pani Joanna Mika jest neurotechnikiem i będzie czuwać
6
nad testami. – Kobieta posłała dzieciom ciepły uśmiech. – Pan Mike Peters czuwa
nad sprzętem. – A to pan Przemysław Osuch, jest gejszą i kieruje całym procesem. – Krótko
obcięty mężczyzna w szarej, ascetycznej tunice pokłonił się. Jego twarz nie wyrażała
żadnych emocji. Przyglądał się po kolei każdemu dziecku. – A mnie już znacie – dodał
dyrektor. – Teraz podłączymy wam specjalne czujniki, a potem wylosujemy miejsca.
Sikora skinął w kierunku kobiety. Wzywała po kolei uczniów za parawan ustawiony
w kącie i przymocowywała im tajemnicze, bezprzewodowe mierniki na przegubach dłoni,
czy w okolicach serca. Ekran ścienny zajaśniał, wyświetlając listę nazwisk z przypisanymi
numerami stolików. Dzieci ruszyły na poszukiwanie miejsc. Jonasz zauważył, że Michał
nerwowo rozgląda się na boki, więc puścił do niego oko.
Hosala podniósł hełmofon wyścielony obskubaną gąbką i poczuł wstręt na samą myśl,
że musi założyć go na głowę. Powąchał wnętrze i pożałował, czując zapach łupieżu
i niemytych włosów. Przemógł się i ze wstrętem nałożył urządzenie.
- Słyszycie mnie? – Usłyszał w głośniczkach. – Jeśli tak, to wybierzcie odpowiednią
opcję – ciągnął dyrektor.
Po chwili włączyła się pani neurotechnik i rozpoczęto testy.
Najpierw przez dwie godziny badano różne rodzaje inteligencji. Hosala miał
już dosyć, gdy zobaczył kolejne elementy układanek, zadania matematyczne, zdjęcia,
trójwymiarowe prezentacje. Do tego doszła muzyka i jakieś dziwaczne dźwięki. Były nawet
testy, w których nie miał pojęcia o co chodzi – wybierał więc na chybił trafił, a czasami
nawet nie wiedział co robi, bo nie było pytań ani instrukcji… Nareszcie zarządzono przerwę.
Zdezorientowany zdjął hełmofon i pomasował uszy.
Mike Peters rozstawił kamery i mikrofony. Osuch spokojnym głosem poprosił dzieci
do siebie, podzielił je na dwie grupy, każdej wyznaczył zadanie do rozwiązania, dając na to
godzinę. Jonasz przyglądał się oszczędnemu zachowaniu mężczyzny, który nie gadał jak inni
dorośli i nie machał przy tym rękoma, a mimo to wszyscy słuchali z uwagą i wykonywali
polecenia.
Michała przydzielono do zespołu Jonasza. Zadanie wyglądało na banalnie proste:
mieli opuścić na podłogę, prowadząc prostopadle, długą papierową rurę leżącą
na wyciągniętych palcach wskazujących. Zaczynali od wysokości szyi. Odgłos dzwonka
sygnalizował zbyt duży przechył, wtedy powinni zacząć od nowa. Pewni szybkiego
7
wykonania zadania, podzielili się na dwie grupy, stanęli naprzeciwko siebie, skierowali palce
wskazujące do przodu i położyli na nich rurę. Zaczęli ją powoli opuszczać, ale ta od razu
przekrzywiła się, nie wiadomo dlaczego, wzbudzając irytujący sygnał dzwonka. Spojrzeli
zdziwieni, nie mając pojęcia co poszło nie tak. Próbowali dalej i śmiali się przy tym,
ale ciągle nie wykonali zadania.
Po następnych kilku podejściach Jonasz zauważył na
twarzach rówieśników
zdenerwowanie. Niektórzy marszczyli brwi, inni szeptali coś pod nosem. Ciche mruczenie
przechodziło płynnie w krzyk, gdy rura przechylała się po raz kolejny, jakby była
potencjometrem regulującym frustracje.
Spoglądali na siebie podejrzliwie gdy znowu poszło nie po ich myśli, niektórzy
patrzyli wyzywająco na sąsiadów. Doszło do nieśmiałych, bezosobowych oskarżeń:
„Kto podnosi? Nie, znowu poszła do góry! Bez sensu”, ale po kolejnych porażkach byli
już tak wściekli i zniechęceni, że nie owijali w bawełnę: „Tomek, nie podnoś! Nie podnoszę,
to Ada! Weź się, to nie ja”.
Rura jak na złość przechylała się i wyglądało na to, że nie mają nad nią żadnej
kontroli. Osuch obserwował wszystko spokojnie niczym naukowiec oglądający pantofelki
przez mikroskop.
Jonasz szybko zrozumiał, że nie poradzą sobie w ten sposób, więc opuścił szereg.
Ada spojrzała zaskoczona.
- A to tak można? – zapytała, patrząc na gejszę. Mężczyzna milczał, więc i ona stanęła
z boku. Reszta próbowała dalej.
Gdy napięcie sięgało zenitu, Hosala uspokajał członków grupy – jeszcze słuchali,
ale nie wiedział jak długo.
Michał już chciał zrezygnować, ale zauważył, że gdy Jonasz odsunął się, rura
przez chwilę zachowywała stabilność. „Czyżby to jego wina?” – pomyślał, ale po chwili
znowu zaczęła taniec na palcach dzieci, wywołując niezadowolenie. Jednak ta obserwacja
nasunęła Michałowi pewien plan.
- Przesuńmy się na skrajne końce! – krzyknął.
Jonasz zrozumiał zamysł przyjaciela, więc pomagał uspokoić uczestników i ustawiać
ich odpowiednio. W końcu zapanowali nad chaosem i gniewem – koledzy przesunęli się.
Rura zyskała na stabilności, choć i tak nie dali rady jej położyć. Ścieśnili się jeszcze bardziej.
- Lepiej. Niech zostaną po dwie osoby na każdym końcu – powiedział Michał.
8
Przez chwilę nikt nie chciał odejść, jakby czyn ten wykluczał z udziału w zbliżającym
się sukcesie. Czas nieubłagalnie płynął, znowu zaczęli krzyczeć, więc Michał odstąpił
pierwszy. Kilka osób poszło niechętnie za jego przykładem. W końcu zostały tylko cztery
osoby. Wszyscy wiedzieli, że są blisko ukończenia zadania. Zostało tylko kilkadziesiąt
sekund, ale znowu się przechyliła.
- Wiem! – krzyknął jeden z chłopców stojący obok. Podszedł i uśmiechając się włożył
wyprostowany palec do środka rury.
Ada zrobiła to samo z drugim końcem. Spojrzeli na nich zdziwieni. Reszta osób
odstąpiła niepewnie. Dziewczyna z chłopakiem zaczęli powoli opuszczać rurę a Michał
dyrygował ruchem. Wszyscy patrzyli zafascynowani i nie mogli uwierzyć w prostotę
rozwiązania. Gdy zostało trzydzieści centymetrów do podłogi, Osuch krzyknął:
- Czas minął!
- Niee! Jeszcze mamy kilka sekund! To niesprawiedliwie – wrzeszczały dzieciaki
i otoczyły mężczyznę. Gejsza obserwował spokojnie. Jonasz pomyślał, że to jest część testu,
więc milczał. Ich wzrok na chwilę spotkał się; gdy chłopak zobaczył lodowaty spokój
Osucha, speszony spojrzał w bok. Gwar w końcu ucichł.
- Świetnie sobie poradziliście – powiedział gejsza. – Jestem z was dumny.
„Przecież nie zdążyliśmy” – pomyślał Michał, ale nie mieli nawet czasu
na podsumowania – kazano im wsiąść do autobusu stojącego przed szkołą, co szybko zrobili.
Ruszyli w nieznanym kierunku. W czasie jazdy dyskutowali zażarcie nad zadaniem,
śmiali się i przedrzeźniali. Po kilkunastu minutach dojechali na miejsce.
Budynek wyglądał jak wielka hala sportowa. Podzielono ich na mniejsze grupy
i zaprowadzono na kolejne testy. Tym razem badano motorykę, szybkość reakcji, siłę,
wytrzymałość. Podłączeni do czujników pędzili po bieżni, później grali w jakieś dziwne gry,
podnosili ciężary i robili mnóstwo innych rzeczy, nie mając nawet czasu pomyśleć. Przerwy
były krótkie, dokładnie pilnowane, co chwilę piszczały czujniki – gdy jakiś wskaźnik spadł
lub podniósł się, obsługa kazała im ćwiczyć albo odpoczywać. Oblepiony wstrętnym,
spoconym dresem, z oczami zalewanymi szczypiącym potem, Jonasz dawał z siebie
wszystko, jakby od tego zależał los świata. Ze zmęczenia już nawet zaczął się potykać…
Po dwóch godzinach wykończone dzieci odwieziono do szkoły. Hosala milczał,
pustym wzrokiem patrzył na kolegów i koleżanki. W stołówce próbował coś zjeść, ale nawet
9
nie czuł głodu, wiec tylko skubnął kilka potraw, jednak z radością wypił dwie szklanki
napoju. Marzył tylko o jednym – wygodnym łóżku.
Patrycja czekała pod szkołą. Chłopcy weszli do samochodu i opadli ciężko
na siedzenia.
- I jak? – zapytała z troską. – Wszystko w porządku? – Poprawiła Michałowi włosy.
Strasznie tego nie lubił, ale nawet nie miał siły odsunąć jej ręki.
- Tak – odpowiedział cicho i wcisnął się w fotel. Zasnął po kilku minutach.
Jonasz patrzył tępo przez okno.
*
Jeszcze nigdy nie widziała ich tak wykończonych. W garażu budziła ich z ciężkim
sercem i już na wstępie powiedziała, że nawet nie muszą się myć, tylko mogą od razu
wskoczyć do łóżek. Przespali spokojnie całą noc.
Rano doszła do wniosku, że pozwoli chłopcom odpoczywać do południa. Nie chciała
ich budzić, choć korciło ją, żeby wpaść do pokoju i rzucić choćby krótkie „jak było?” Czas
wlókł się nieznośnie, w końcu, gdy usłyszała głosy w ich pokoju, nakryła do stołu.
Przygotowując posiłek używała tylko świeżych składników, przyniesionych przez dostawcę,
jakiegoś obcokrajowca. Nie lubiła odbierać od nich przesyłek, denerwował ją ten ich
wymuszony uśmiech. Obce twarze i kolory skóry, nieznane języki. Wielu emigrantów
pracowało dla mieszkańców Silesii, którzy woleli zamknąć się w czterech ścianach i nie
wychodzić bez potrzeby. Większość autochtonów mogła wykonywać swe zawody w domu.
Wynajęte z agencji osoby, najczęściej przybysze z państw aspirujących do Unii Europejskiej
lub z niej wydalonych, dostarczały jedzenie i załatwiały podstawowe sprawy. Czuła dziwną
obawę, gdy obserwowała obcych ludzi zachowujących się jakby byli u siebie bardziej niż
ona, która znała tutaj prawie każdą dziurę. Wiedziała, że to głupie. „Oni są tu tylko
warunkowo, ja stąd pochodzę” – pomyślała, ale po zamknięciu drzwi jeszcze przez jakiś czas
czuła niepokój.
Chłopcu usiedli do późnego śniadania i na wyścigi napchali usta kanapkami, a potem,
żując powoli, nakładali resztę smakołyków na talerzyki.
- Fajnie było – powiedział w końcu Michał, gdy przełknął głośno.
- No ale jak ty jesz? – Nie mogła darować sobie upomnienia. Pokręciła głową
z dezaprobatą. – Gdzie tak pędzisz? Dzisiaj macie wolne.
Chłopak napił się i odsapnął chwilę, po czym zaczął opowiadać na zmianę z
10
Jonaszem przebieg egzaminów. Przekrzykiwali się, wtrącając co jakiś czas „albo to, albo to!”
i opisywali kolejną śmieszną sytuację. Michał gestykulował żywo. Patrycja dawno
nie widziała ich tak podekscytowanych. Najbardziej rozbawili ją zadaniem z rurką.
Pogładziła syna po ramieniu, gdy usłyszała, że to właśnie on wpadł na rozwiązanie.
Nadszedł weekend, a oni nie mogli doczekać się wtorku – wtedy miały przyjść wyniki
testów. Chodzili bez celu po chronionym osiedlu, oglądali nowe samochody sąsiadów, rzucali
kamieniami w budkę strażników i znikali za rogiem bloku, chichocząc. Oglądali filmy, grali,
na wszelkie sposoby walczyli z nudą, ale przede wszystkim udawali jeden przed drugim, że
wyniki testów w ogóle ich nie obchodzą i choćby nie wiem co, to jednak zawsze będą
przyjaciółmi. Nade wszystko – bali się.
W poniedziałek poszli do szkoły, nie tyle z obowiązku, co raczej po to, żeby czas
szybciej minął. Mieli czterogodzinny blok ćwiczeń z komunikacji asertywnej. Michał lubił
te zajęcia i nieźle sobie na nich radził.
Na przerwie wspominali z rówieśnikami przebieg testów, wyśmiewali wpadki
kolegów i koleżanek. Każdemu głęboko zapadła w pamięci osoba gejszy – nic nie mówiący
wyraz twarzy i wzrok, którym rejestrował wszystko, co działo się na sali. Na samą myśl
Jonasza przeszły ciarki. Szydzili po cichu z dyrektora Sikory, który usłużnie skakał wokół
członków komisji. Ale za zasłoną złośliwości Jonasz wyczuwał w kolegach zdenerwowanie.
W końcu przyszedł wtorek. Chłopców obudziło krzątanie Lidii szykującej się
do pracy. Po jej wyjściu próbowali zasnąć, ale nie byli już w stanie. Mimo to leżeli dalej
w ciszy, chcąc uszczknąć jeszcze kilkadziesiąt minut na sen i nie mieli nawet śmiałości,
żeby obrócić się z boku na bok. Jonasz czuł, że to najdłuższe godziny w jego życiu. Tak
nie męczyło go nawet oczekiwanie na narodziny Alicji.
- Wstawajcie, nie udawajcie, że śpicie – powiedziała Patrycja, wchodząc do pokoju.
Nawet Michał wyskoczył z łóżka momentalnie.
Na wyścigi uruchamiali osobiste komputery, jednocześnie zasłaniając widok
przed Patrycją i sobą nawzajem. Kobieta wyszła z pokoju, po czym znowu weszła, jakby
nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Jonasz nie mógł trafić w ikonki na ekranie.
- Mam! – powiedział Michał pierwszy. Chwilę czytał po cichu i przeglądał tabele,
z których niewiele rozumiał. Wykresy, słupki, trójwymiarowe schematy zachowań i relacji
z rówieśnikami. Przewijał szybko do końca raportu, gdzie znajdowały się rekomendacje
11
do dalszego rozwoju. Serce waliło szybko. Znalazł! – Menedżer klasa czwarta. Inżynier
trzy…
- Bardzo ładnie – ucieszyła się Patrycja, klaszcząc w dłonie. – Gratuluję. – Ucałowała
syna w czoło, po czym zapytała kuzyńca: – A ty jak?
- Hmm. – Jonasz podrapał się po policzku. – Lekarz pięć i dwa. Pielęgniarz cztery i…
gejsza.
- Lekarz, super – powiedziała Patrycja.
Uśmiechała się samymi ustami, jakby coś chciała jeszcze dodać. Ogarnęła ich cisza
niedopowiedzenia. Michał spoglądał to na matkę, to na kolegę, w końcu powiedział:
- Ostro. Pokaż. – Złapał komputer kolegi, czytał chwilę, po czym spojrzał na niego. –
Na serio ma napisane gejsza. Jonasz będzie gejszą! Jonasz będzie gejszą! – zaczął
skandować.
- Zamknij się maminsynku! – wyrwał Michałowi komputer.
„Zdrajca, przy mamuśkach zawsze mu odbija!” pomyślał.
- Chłopcy, przestańcie! Jonasz zostanie lekarzem, prawda?
- Przecież wiadomo – mruknął nadąsany – że nie gejszą.
To były te momenty, gdy nie marzył o niczym innym jak o powrocie do domu.
Swojego domu.
*
Tego samego dnia po południu Patrycja odwoziła Jonasza do mieszkania Hosalów.
Chłopak spoglądał na mijane samochody i zastanawiał się, jak zareagują rodzice na wyniki
testów. Pewnie będą dumni z tego, że zostanie lekarzem. Już zdecydował.
Długo ich nie widział i tęsknił. Oczywiście za Alicją również – z uśmiechem
na twarzy zastanawiał się, czy znowu będzie go unikać na dzień dobry. A gdy już jej
przejdzie, to pewnie zacznie gonić siostrę po mieszkaniu, wykrzykując idiotyczną
rymowankę:
- Czego boją się niedźwiedzie?
Ona wysepleni:
- Źe ich nie bęźie na obiedzie!
Najbardziej jednak cieszyły nadchodzące wakacje oraz to, że już nie jest jedynakiem.
Super było mieszkać z Michałem i jego rodzicami, szczególnie z Lidią mówiącą z tym
śmiesznym akcentem i marszczącą nos, gdy widziała, że znowu nikt jej nie zrozumiał.
12
Jednak nie wszystkie rodziny były takie fajne. Nie żeby działo mu się w którejkolwiek coś
złego. Po prostu niektóre były jakieś takie byle jakie, nudne albo serwowały niesmaczne
jedzenie, czasami ktoś z domowników chrapał…
Jedno nie dawało mu spokoju. Założył e-okulary. Nie nosił ich cały czas,
jak niektórzy koledzy, a soczewki uważał za niewygodne. Wkurzały go nachalne reklamy
nakładane na świat widzialny, a nie stać go było na porządną blokadę. Otworzył skrzynkę
pocztową – zero wiadomości od rodziców. Dlaczego nie próbowali się z nim skontaktować?
Czyżby zapomnieli, że dzisiaj miał wyniki testów? Przecież jeszcze w sobotę mówił im
o tym, gdy zadzwonili. Może szykują jakąś niespodziankę? Może nawet podwójną imprezę –
ze względu na testy i na urodziny Alicji. Mimo wszystko milczenie rodziców niepokoiło go.
Dojechali na strzeżone osiedle, na którym mieszkali Hosalowie. Pokazali strażnikowi
przepustkę i zaparkowali obok bloku.
- Kiedy nas odwiedzisz? – zapytała Patrycja, wyjmując z bagażnika torby z rzeczami
chłopca. – Chociaż teraz już nie musisz, to jednak bardzo byśmy się ucieszyli.
- Jeszcze nie wiem. Ale na pewno odwiedzę.
- No to życzę ci udanych wakacji. Cześć. – Ucałowała w policzek, aż się zarumienił. –
Pozdrów rodziców.
Wsiadła do samochodu. Czekał, aż wyjedzie z parkingu, wytarł twarz i ruszył
do mieszkania.
Wyszedł z windy naprzeciwko drzwi. Gdy złapał klamkę, czytnik linii papilarnych
uruchomił zamek, który szczęknął cichutko. Wszedł do środka i wyczuł lekki zaduch
w powietrzu. Z powodu zasłoniętych okien panował półmrok. Automat włączył światło
w przedpokoju.
- Cześć! – krzyknął, stawiając bagaże.
Cisza. Na panelu komunikacyjnym ktoś zostawił informację, bo czerwona lampka
migała cierpliwie. Zawiedzony poczłapał do niego i puścił wiadomość.
- Cześć Jonasz! – Zauważył na ekranie zmartwioną twarz mamy. – Przepraszamy,
że nas nie zastałeś, ale właśnie wychodzimy do szpitala. Alicja zachorowała… – Głos
załamał się, opuściła głowę. Po chwili zaczęła mówić dalej, przerywając co kilka słów. –
Nie wiadomo co to. Lekarze ją badają. Przyjechaliśmy tylko po rzeczy i wracamy do niej.
Zadzwoń, jak już będziesz w domu. Jedzenie jest w lodówce.
13
- Kornelia, kurcze, chodź już – usłyszał zniecierpliwiony głos ojca dobiegający
zza kadru. Kobieta zniknęła, a jej miejsce zajął tata. – Cześć Jonasz. Odezwij się,
jak wrócisz. Acha. Gratulujemy wyników testów. Na pewno są niezłe. – Mężczyzna
uśmiechnął się, ekran zgasł.
Stał bez ruchu i patrzył tępo na panel. „Jak to chora?” – pytał w myślach. „Na co
chora?”. Wybrał numer mamy, ale jej telefon był wyłączony. Z tatą również nie mógł
się połączyć. Strach zagarniał umysł chłopca coraz bardziej, w gardle rosła jakaś ciężka
gruda, a mieszkanie wydawało się coraz większe i ciemniejsze. W końcu ruszył do kuchni
i sięgnął do lodówki, ale zaraz cofnął rękę. „Co ja teraz zrobię?” – zastanawiał się bliski
płaczu.
Wrócił do panelu i, pociągając nosem, uruchomił klimatyzację. Wcisnął przycisk
podnoszący żaluzje i poczuł na skórze wpadające do mieszkania ciepłe światło – wypędzało
nie tylko ciemność z kątów pomieszczenia, ale również lęk z jego umysłu. Gruda w przełyku
rozpuściła się.
W kuchni wyjął jedzenie i usiadł przy stole. „Rodzice pewnie nie chcieliby, żebym
stał się
teraz problemem” – pomyślał, jedząc powoli. „Pewnie chcieliby, żebym
się rozpakował. Jak włączą telefony, to będą wiedzieć, że dzwoniłem i się odezwą.”
Wszystko wracało powoli na swoje miejsce. Nie pozostało nic innego, jak cierpliwie czekać.
Mama zadzwoniła wkrótce, przejętym głosem opowiedziała, że lekarze nie wiedzą
co jest Alicji i że jeszcze trwają badania. Za godzinę mieli wrócić do domu, bo na razie i tak
nie są tam do niczego potrzebni. Testy będą trwały długo, a siostrzyczka śpi w specjalnym
pomieszczeniu podłączona do czujników i sond. W tej chwili jej życiu nie zagraża
niebezpieczeństwo, ale współczynnik statystycznej dwunastomiesięcznej przeżywalności
Azurowa spadł dziwnie nisko. W końcu Kornelia rozłączyła się.
Po chwili z Jonaszem skontaktował się tata. Uspokajał chłopca mówiąc, że matka
jak zwykle przesadza i że będą w ciągu godziny.
- A jak tam wyniki testów? – zapytał ojciec na koniec.
- Nieźle. Choć trochę dziwne…
- Albo wiesz co, opowiesz nam wszystko jak wrócimy. Cześć.
- No dobra – powiedział cicho, choć wiedział, że mówi w próżnię.
Rozpakował torby, chwilę pograł w gry, ale w końcu i one mu się znudziły.
Uruchomił komputer i przeglądał wyniki testów. Niektóre wskaźniki nic mu nie mówiły,
14
więc poszukał odpowiedzi w Overnecie. Czytał po cichu.
Minęła godzina, a rodziców ciągle nie było. Poszedł do kuchni i zjadł kolację. Wrócił
do czytania. Sprawdzał ścieżki karier dla zawodu lekarza i pielęgniarza w kategoriach
jakie uzyskał na testach. Choć nie zrozumiał wszystkiego, okazało się, że mógłby dojść
do ciekawych specjalizacji, na przykład pielęgnować pacjentów przy pomocy nanorobotów.
Rodzice wrócili po trzech godzinach. Jonasz spał na kanapie w salonie, więc Adam
podniósł go delikatnie i zaniósł do sypialni. Uśmiechał się do śpiącego synka, którego
nie widział od kilku tygodni i zazdrościł mu tej umiejętności głębokiego zasypiania
byle gdzie. „Korzystaj, póki możesz” – pomyślał, patrząc z czułością na twarz dziecka.
„Z roku na rok twój sen będzie coraz mniej spokojny, gdy życie zostawi w tobie swoje
cholerne śmieci”.
*
- Cześć – przywitał się zaspany Jonasz, wchodząc rankiem do kuchni. Przygładził
włosy sterczące we wszystkie strony.
- Cześć, rozczochrana zapałko – odpowiedziała Kornelia i uścisnęła go. Rzadko
to robiła, więc chwilę stał zaskoczony, po czym przytulił się do matki.
„Chyba znowu schudła” – pomyślał.
- Hej – dołączył się Adam i pogłaskał syna po głowie.
Jonasz z zadowoleniem wdychał zapach wody kolońskiej taty. Czasami nawet mu
ją podkradał i udawał przed lustrem dorosłego. Coś magicznego było w tej wodzie, jakby
posiadała moc przemieniania chłopców w mężczyzn.
- Co z Alicją? – zapytał, gdy już go puścili.
- Nie wiemy. – Kornelia przygryzła dolną wargę i spoglądała nerwowo na męża. –
Badają ją. Może po południu coś będzie wiadomo. Jedziemy tam po śniadaniu.
- Chcesz jechać z nami? – spytał Adam. Uśmiechał się jak zwykle, ale Jonasz
spostrzegł, że zmartwienie również odcisnęło na nim ślady i mógłby przysiąc, że tata jeszcze
bardziej posiwiał. – Opowiesz nam jak testy i w ogóle.
- Pewnie, że chcę.
- No to weź prysznic, śniadanie do łapy i jedziemy.
Mama chodziła po kuchni, szukając czegoś na półkach. W końcu znalazła pudełko,
otwarła i wysypała na dłoń kilka tabletek przeciwko socjofobii. Popiła je wodą. „Kiedyś brała
15
mniej” – zauważył Jonasz. „Ale kiedyś nigdzie nie musiała wychodzić”.
Strażnik pomachał im, gdy czekali aż brama wyjazdowa otworzy się. Kornelia,
im większą część ulicy widziała, tym bardziej zapadała się w fotelu, jakby malała
pod naporem świata zewnętrznego.
Wyjechali powoli na jezdnię i ruszyli drogą, wzdłuż której stały wysokie mury
naszpikowane kamerami. Wprowadzali się myśląc naiwnie, że dzielnice prywatnych osiedli
to miejsca bezpieczne. Szybko zrozumieli, że spokojnie jest tylko za ogrodzeniem, ale drogą
i chodnikiem nikt się specjalnie nie interesuje. Firma ochroniarska ustawiła kamery tak,
żeby nie widzieć zbyt dużo, więc bywało, że kilka metrów za bramą dokonywano
przestępstwa, widocznego z okien budynków mieszkalnych, ale najwidoczniej nie na
ekranach monitorów ochrony. Wtedy mieszkańcy dzwonili na policję. Jeśli w ogóle
ktoś interweniował.
Oczywiście były też bardziej bezpieczne osiedla, gdzie ochrona spisywała się lepiej,
ale zaporowa cena mieszkań powodowała, że Hosalowie mogli co najwyżej pomarzyć.
W drodze do szpitala Jonasz zdał rodzicom relację z przebiegu testów
oraz uzyskanych wyników. Patrzyli dumnie na syna opowiadającego o tym, że może zostać
lekarzem lub pielęgniarzem, wymieniał możliwe specjalizacje.
- A trzecia opcja? – zapytał Adam. – Zawsze podają trzy możliwości.
- Tak. – Chłopak chrząknął. – Mogę jeszcze zostać gejszą.
Spojrzeli zdziwieni, po czym ryknęli śmiechem. Jonasz po chwili również zaczął
się śmiać.
- Dobre – powiedział Adam, wycierając łzy z kącików oczu. – A na serio?
- Na serio.
Znowu popatrzyli na syna. Chłopak wiedział, że czekają na jakiś gest, zdradzający,
że to nieprawda, więc przybrał kamienną minę.
- Gejszą? – zapytała Kornelia z niedowierzaniem.
- Tak. – Na twarzy Jonasza wykwitł rumieniec, jakby zrobił coś wstydliwego.
- Dziwne – stwierdził tata. – Nie słyszałem, żeby którekolwiek z dzieci naszych
znajomych miało taką opcję do wyboru.
- Ja też nie – potwierdziła mama. Jej oczy stały się nieobecne, gdy kolejna chemiczna
fala zalała mózg. – Ale może po prostu nie mówili… – dodała ciszej.
- Bo o czym tu mówić – podchwycił Adam. – Dwadzieścia lat odcięty od świata
16
z samymi chłopami. Ciulato.
Zaparkowali na przyszpitalnym parkingu i weszli do budynku.
W stróżówce siedział podstarzały ochroniarz. Adam pokazał przepustki. Facet
za szybą spojrzał leniwie i podrapał łysinę, po czym wrócił do oglądania obrazów z kamer.
Rodzice ruszyli korytarzami, szli pewnie i bez wahania, jakby byli u siebie.
Jonasz mrużył oczy oślepiony jasnym wnętrzem szpitalnych korytarzy. Patrzył
z fascynacją na mijanych ludzi. Jedni w kitlach, inni ubrani normalnie, zapewne pacjenci
i odwiedzające ich rodziny. Było gwarno – słyszał kilka języków, nawet tych bardziej
egzotycznych, chyba z Bliskiego Wschodu. Założył e-okulary i włączył napisy. Obserwował
rozmowę lekarza z kobietą mówiącą po arabsku z dialektem palestyńskim. Wylewnie
dziękowała za uratowanie zdrowia.
Pobiegł za rodzicami, ale co jakiś czas zaglądał do mijanych pokojów przez uchylone
drzwi. Pacjenci leżeli w łóżkach, niektórzy obstawieni dziwacznymi maszynami
i monitorami. Większość uśmiechała się do niego, jakby dawno nie widzieli dzieci. Speszony
odwzajemniał uśmiech i biegł dalej.
- Zaczekaj tu – powiedziała Kornelia, wchodząc z ojcem do gabinetu lekarza.
Chłopak usiadł na krześle pod ścianą. Czekał pół godziny po czym ruszył na pierwszy
obchód w karierze, którą już zaczynał sobie powoli planować. Oglądał lekarzy pędzących
gdzieś z elektronicznymi kartami pacjentów. Czasami technicy taszczyli dziwny sprzęt.
Pracownicy w kitlach różnego koloru rozmawiali ze sobą lub z rodzinami chorych. Wszędzie
działo się coś, co przykuwało jego uwagę.
Wrócił na miejsce. Rodzice wyszli po kilkunastu minutach ze szczupłym, wysokim
mężczyzną wyglądającym jak doktor. Mieli smutne miny.
- Chodź – powiedziała mama i złapała Jonasza za rękę.
Lekarz poprowadził ich w głąb korytarza ciągnącego się za drzwiami z napisem
„nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Tutaj było spokojniej i spotkali głównie
pracowników szpitala.
Doszli do oszklonej sali. Jonasz wspiął się na palce i ze ściśniętym gardłem spojrzał
przez szybę. Alicja leżała w łóżku nieruchomo, oddychała płytko i wyglądała
tak bezbronnie... Skóra lśniła jej od zaschniętego żelu antyodleżynowego, w którym
zatopiono bezprzewodowe czujniki. Zaczął je liczyć. „Dużo” – pomyślał, ale jak później
17
się dowiedzieli od lekarza, to były zaledwie te zewnętrzne. Wewnątrz małego ciała
umieszczono sondy i kolejne mierniki.
Kornelia bezwiednie ścisnęła dłoń chłopca, aż skrzywił się z bólu, ale nic
nie powiedział. Po chwili puściła go i załkała cicho. Ojciec patrzył smutnym wzrokiem.
- Cały czas szukamy – powiedział lekarz. – Jest stabilna, a życiu nie zagraża
niebezpieczeństwo, tylko że nie do końca wiemy z czym mamy do czynienia.
„Piękne wakacje się szykują” – pomyślał Jonasz niezadowolony.
*
Dni mijały na podróżach pomiędzy szpitalami, klinikami i specjalistami. Nikt
nie potrafił pomóc. Stan dziewczynki pogarszał się, na szczęście powoli, jednak
nie wiedzieli, czy działo się tak ze względu na chorobę, czy na kolejne, wyniszczające terapie
stosowane w ciemno. Kornelia i Adam próbowali zaangażować wszystkie dostępne środki –
rodzinę, znajomych, nawet kuzyńców Jonasza. Wszystko przynosiło mizerny skutek. Mama
znowu schudła. Psychicznie też było z nią coraz gorzej – fobia pogłębiała się, lekarze
podejrzewali, że zaczyna chorować na hikikomori. Z tatą również nie było dobrze – uśmiech
dawno temu zniknął z jego twarzy.
Nawet Jonasz zastanawiał się całymi dniami, jak mógłby pomóc Alicji, ale jedyne
na co wpadł, to nie przeszkadzać rodzicom, więc odsunął się w cień, rzadko o coś prosił,
chciał być jak najbardziej samowystarczalny, żeby przynajmniej z nim nie mieli problemów.
Nauczył się przygotowywać podstawowe posiłki i wychodziło mu to coraz lepiej. Czasami
nawet zostawiał późno wracającym rodzicom niezdarnie przygotowane kanapki. Nasłuchiwał
ich powrotu, a potem zasypiał zadowolony, słysząc, jak rozmawiają o nim w kuchni. Mówili,
że są z niego dumni i że tak szybko dorośleje. Podziwiali odpowiedzialność, a nawet
przekomarzali się „po kim to ma”.
Od czasu do czasu jechał odwiedzić siostrę. Chciał częściej, ale wiedział, że w
kolejnych klinikach będzie tylko przeszkadzał. Wracał przygnębiony. Alicja chudła, jej skóra
nabrała niezdrowego, bladego koloru, a część włosów wypadła. W drodze powrotnej
ten widok nie chciał opuścić umysłu chłopca.
Odwiedzili nowy szpital wybudowany przez jeden z domów gejsz pracujących
dla Silesii. Przyjęto tam Alicję tylko dlatego, że placówka dopiero zaczynała działalność,
docelowo miejsce to miało służyć raczej zamożniejszym klientom. Już samo wejście
onieśmielało. Mocno zbudowany ochroniarz wylegitymował ich skrupulatnie i kazał przejść
18
przez bramkę. Później wezwał kogoś z obsługi, kto miał pokazać drogę do odpowiedniego
lekarza.
Pielęgniarz prowadził Hosalów czystym i pachnącym korytarzem. Minęli zaledwie
kilka osób, nie tak jak w szpitalach państwowych. Ten, bez wszędobylskiego gwaru,
wydawał się wręcz zimny. Jonasz znowu zaglądał do sal poprzez uchylone drzwi. Pokoje
były przestronne
i jasne, najczęściej jedynki. Na szafkach stały kolorowe kwiaty,
kontrastujące z surowością pomieszczeń. W jednym z pomieszczeń obok łóżka pacjenta
siedział mężczyzna, który odwrócił się na dźwięk uchylanych drzwi, po czym zapytał:
- Jonasz?
- Tak – powiedział chłopak. Od razu poznał gejszę z komisji egzaminacyjnej. – Dzień
dobry – wydukał i wyszedł.
Mężczyzna wstał i ruszył za chłopcem na korytarz. Speszony Jonasz stanął
za rodzicami.
- Dzień dobry – przywitał się gejsza. – Państwo jesteście rodzicami Jonasza?
- Tak – powiedział Adam zdezorientowany. Nie kojarzył tego faceta o surowej twarzy.
– Znamy się?
- Przemysław Osuch. – Skinął lekko głową. – Jestem gejszą, który egzaminował
waszego syna. Miło mi państwa poznać.
Kornelia skinęła głową nieśmiało.
- Uzyskał świetny wynik, gratuluję. Co państwa tutaj sprowadza? Czyżbyście
zwiedzali kliniki, w których Jonasz mógłby w przyszłości pracować? – zapytał, uśmiechając
się samymi kącikami ust.
- Nasza córka ma tutaj badania – odpowiedział Adam.
- Ach. Przykro mi. – Mogliby przysiąc, że na twarzy mężczyzny zauważyli wyraz
współczucia, co rzadko widywało się u gejsz. Stali chwilę w krepującej ciszy, w końcu Osuch
powiedział: – Gdybyście państwo potrzebowali pomocy, proszę zapytać o mnie kogoś z
personelu. Powodzenia. – Odwrócił się na pięcie, jednak przystanął i dodał: – Albo dam
państwu moją wizytówkę. – Wręczył Adamowi staromodny kartonik. – Do widzenia,
cześć Jonasz.
0
Poszli dalej. Chłopak spoglądał chwilę przez ramię.
Z pokoju lekarzy wyszedł starszy facet, uśmiechnął się i zapytał:
19
- Państwo Hosala?
- Tak – odrzekł Adam, już całkiem zdezorientowany.
- Dzień dobry, zapraszam do środka.
Rodzina weszła do gabinetu przypominającego stanowisko kontroli lotów – na ścianie
wisiały dotykowe wyświetlacze z danymi pacjentów a pod tym wszystkim rozciągał się panel
kontrolny.
Lekarz wskazał skórzaną sofę, która musiała kosztować majątek, a sam usiadł
na krześle, mówiąc:
- Marek Jaśniewski. – Pewnie uścisnął dłonie Hosalom. – Moi drodzy. Nie będę
owijał w bawełnę. Wiemy co dolega Alicji.
Kornelia wstrzymała oddech. Adam nie był pewien, czy chce poznać prawdę. Serce
waliło mu jak szalone, cisza przedłużała się, więc zapytał:
- Co?
- Jest to pewien bardzo rzadki genetyczny defekt.
- Jaki?
- Poważny. Nie chcę was zanudzać szczegółami, wszystko dostaniecie pocztą
elektroniczną. Najważniejsze jednak jest to, że możemy ją uratować.
Na dźwięk ostatnich słów Adam zamarł. „To brzmiało jak wyrok, jakby byli
przeświadczeni, że…” – pomyślał ze zgrozą. Wkurzył się na obojętny ton lekarza.
„Jak on śmie tak do nas mówić?”
- Czy to groźne? – zapytała Kornelia.
- Tak. Najczęściej prowadzi do… – lekarz spojrzał na Jonasza.
- Do czego?
- Do zgonu.
Chłopak słuchał wszystkiego jak zahipnotyzowany, jakby oglądał film w super
nowoczesnych goglach: niby wszystko było bardzo realne, ale jednak jakieś nierzeczywiste.
- I co teraz? – sapnęła Kornelia i ukryła twarz w roztrzęsionych dłoniach.
- W kraju tylko jedna klinika może podjąć się leczenia, ale jest ono… bardzo drogie.
- Ile?
- Dostaniecie państwo wszystkie informacje…
- Ale co mi pan tu pierdoli?! – Wściekły Adam patrzył na lekarza, zaciskając wargi. –
Czy pan nie ma serca?! Mamy w takim stanie wracać do domu? Proszę nam natychmiast
20
powiedzieć!
Lekarz niechętnie wyjął papierowy notes i napisał ołówkiem kwotę. Podał karteczkę
oczy i zbladł. „W życiu tyle nie zarobię, nawet wspólnie
Adamowi, który wybałuszył
z Kornelią” – pomyślał i wypuścił powietrze z głośnym westchnięciem. Spojrzał na syna
załzawionymi oczyma. „Nawet gdyby Jonasz został lekarzem już teraz. To koniec”.
Znowu wracali w ciszy. Adam spojrzał na śpiącą żonę, nafaszerowaną prochami.
„Nie dam rady kolejny raz jechać do szpitala i słuchać takich rzeczy” – pomyślał, a serce
podeszło mu do gardła. „Ona też nie da rady. Jak tak dalej pójdzie, to wszyscy wylądujemy
w szpitalu. Wszystko rozłazi się w dłoniach. To cud, że nas jeszcze nie wywalili z pracy”.
Zaparkowali przed blokiem. Adam obudził zamroczoną Kornelię i zaprowadzili
ją z Jonaszem do domu. Zwaliła się do łóżka niczym kłoda, zdjął jej buty i przykrył ją
kocem. Ustawił ogrzewanie na neutralne i wrócił do kuchni. Jonasz szukał czegoś w
lodówce.
- Musimy być silni – powiedział Adam.
Chłopiec spojrzał na tatę. Nigdy nie widział rodziców w takim stanie.
- Wiem, tato. – Posłał ojcu uśmiech i wrócił do przygotowywania posiłku. – Zrobić
ci coś do jedzenia?
- Pewnie.
Adam usiadł i myślał: „Gdyby zaciągnąć kredyt pod mieszkanie? I wszystko
co mamy? A potem jeszcze zapożyczyć się u rodziny. Może by starczyło. I co z tego,
że spłacalibyśmy to przez całe życie. Najważniejsze, żeby Alicja żyła”. Ale tak naprawdę
wiedział, że nie dostaną odpowiedniego kredytu, a rodzina nie pomoże, bo nigdy nie należeli
do bogaczy. Czuł, że zawiódł wszystkich. „Powinienem wiedzieć, co robić!”
*
Kolejne dni upływały na gorączkowych poszukiwaniach sposobu finansowania
leczenia. Wieczorem rodzice siadali przy stole i tworzyli plan na kolejny dzień. Rano
wyruszali do centrum. Wracali coraz bardziej załamani. Byli w kilku bankach, rozmawiali
z członkami rodziny, nawet skontaktowali się z fundacjami. Nic. W najlepszym wypadku
zebraliby połowę kwoty.
Jonasz wściekał się, że nie ma pojęcia jak pomóc. „Gdybym był starszy, wiedziałbym,
co robić! Coś bym wymyślił. Dlaczego tata niczego nie wymyśli?”
21
Czasami budził się w nocy spocony, a pod powiekami uporczywie tkwił obraz
wyniszczonej Alicji. Nie chciał zamykać oczu, bał się. Innym razem płakał cichutko, martwił
się o siostrę, rodziców i siebie. Gdyby umarła, znowu musiałby mieszkać po obcych
rodzinach. Nie lubił tak myśleć, ale nic nie mógł na to poradzić.
Pod koniec wakacji, gdy Kornelia płakała już prawie całymi dniami, Adam wrócił
dziwnie podekscytowany.
- Jest Jonasz? – rzucił, rozglądając się nerwowo.
- Nie ma, pojechał do Michała. – Pociągnęła nosem, przyglądając mu się dziwnie.
- Spójrz na to. – Wyjął z kieszeni list i podał go żonie. Czytała, wycierając mokre
oczy. Usiadła.
- Skąd to masz?
- Znalazłem w kieszeni wizytówkę tego gejszy ze szpitala, pamiętasz?
- Pamiętam. I co teraz? To przecież nie jest nasza decyzja.
- Może powinniśmy pokazać go Jonaszowi? – Adam ściszył głos, jakby sam nie był
pewien swego pomysłu.
Spojrzała na męża i zacisnęła wargi.
- Ale przecież to oznacza… – zaczęła roztrzęsionym głosem – że go stracimy!
Nie mamy żadnej pewności, że to pomoże Alicji. A jeśli stracimy ich oboje? Przecież ja tego
nie przeżyję!
W milczeniu po raz kolejny przeczytała list, podniosła wzrok i wzięła głęboki oddech.
- Dobra – zdecydowała, gryząc nerwowo paznokieć. – Musimy z nim porozmawiać.
Nie porozmawiali. Nie wiedzieli jak. Adam czuł się z tym podle, ale po prostu
pewnego dnia zostawił list w kuchni, gdzieś niedbale wciśnięty, z nadzieją, że syn znajdzie
go i sam o wszystkim zadecyduje, po czym ruszyli z żoną na miasto, jeżdżąc bez celu
i nienawidząc samych siebie.
Jonasz, przygotowując jedzenie, od razu zwrócił uwagę na leżący na półce papierowy
list. Rzadko takie widywał. Zaciekawiło go również logo widniejące w nagłówku,
egzotyczny kwiat wtopiony w napis – Okiya Diamentowy Lotos. Niepewnie sięgnął
po kartkę i zaczął czytać: „Panie Adamie, bardzo mi przykro na wieść o Państwa córce.
Sprawa wydaje się poważna. Po skontaktowaniu się z przełożonymi domu gejsz Okiya
Diamentowy Lotos, widzimy tylko jeden sposób w jaki moglibyśmy pomóc. Jeśli Państwa
syn, Jonasz Hosala, zgodzi się na naukę właśnie u nas, zrobimy wszystko co w naszej mocy,
22
aby Wasza córka, Alicja, wyzdrowiała. Na podorędziu mamy najlepsze placówki nie tylko
w Polsce, ale również na całym świecie oraz najlepszych fachowców. Proszę o odpowiedź.
Pozdrawiam. Przemysław Osuch, gejsza ODL.”
Chłopak odłożył list. „Jest szansa” – pomyślał zszokowany. „Wszystko w moich
rękach”.
Położył przed sobą komputer i wszedł do Overnetu, szukał informacji na temat gejsz.
Fascynowali go ci dziwni mężczyźni, którzy zamykali się gdzieś na odludziu na kilkadziesiąt
lat i studiowali wszystko co można było na temat ludzkiego umysłu. Później wracali
odmienieni i służyli innym pomocą. Jednak na kilku forach trafił na informacje, że niektórym
ta pomoc wychodziła bokiem… „Dwadzieścia lat w zamknięciu, czy to dużo?” Gdy dotarło
do niego, że to dwa razy więcej niż ma teraz, przeraził się. „Po skończeniu nauki Alicja
będzie dorosła, a rodzice starzy. Przecież ja tam będę całkiem sam.”
Chodził po mieszkaniu i główkował. Wkurzał go fakt, że wszystko zwaliło się na jego
głowę, chociaż niby chciał jakoś pomóc. Ale nie tak! To rodzice powinni sprawę rozwiązać,
są dorośli, wiedzą jak. Dlaczego list leżał w kuchni? Może liczyli na to, że go przeczyta?
A potem stanął mu przed oczami obraz Alicji, coraz chudszej i słabszej, gasnącej na ich
oczach, bezbronnej i już wiedział, co należy zrobić. „Czy rodzice na pewno spróbowali
wszystkiego? Przecież są dorośli, powinni wiedzieć, co robić!”
Kornelia z Adamem wrócili wieczorem. Nie mieli odwagi spojrzeć chłopcu w oczy.
W końcu mama uklękła przed synem i złapała jego małe dłonie, mówiąc:
- Przepraszam. Zachowaliśmy się źle. Powinniśmy usiąść i porozmawiać.
- Ale nie wiedzieliśmy jak – włączył się tata. – Jonasz, nie martw się, coś wymyślimy.
Nie chcemy żebyś poszedł do domu gejsz.
- Nic nie wymyślicie – powiedział. – Zgadzam się. Zostanę gejszą.
Kornelia usiadła na ziemi i schowała twarz w dłoniach, szlochając. „Dlaczego właśnie
nas to spotkało?” – pytała w myślach. „Stracę ich. Zostaniemy sami, a Jonasz będzie
nas nienawidził do końca życia”.
Chłopak przytulił mamę, Adam dołączył po chwili. Klęczeli w salonie objęci i płakali.
*
Rankiem kolejnego dnia Jonasz zalogował się na szkolną platformę. Długo przeglądał
wszystkie możliwości do wyboru, z ciekawości wszedł nawet do kategorii „inne”. A może
23
nieświadomie czekał, aż uratuje go jakiś cud? Ale cud się nie zdarzył. Zdenerwowany wytarł
spocone dłonie o spodnie i dotknął na ekranie ikonki z napisem „gejsza”. Potwierdził wybór
odciskiem palca. Odpowiednia informacja została przesłana do komputerów prawnych
opiekunów, czyli biologicznych rodziców. Ci, z ciężkim sercem, potwierdzili wybór.
Reszta przebiegła zatrważająco szybko. Tego samego dnia informacja doszła
do członków komisji. Dyrektor Sikora otworzył oczy ze zdumienia, ale po chwili poczuł
dumę – nikt z jego szkoły nie poszedł jeszcze do domu gejsz. Powiadomił nauczycieli,
ci powiedzieli uczniom… Do końca dnia wiedzieli prawie wszyscy znajomi chłopca.
Zawiedziony Michał nie wyszedł nawet z pokoju, gdy Jonasz przyszedł go odwiedzić.
Najlepszy kumpel miał zniknąć na dwadzieścia lat, choć wcale nie musiał tego robić.
Nie miał zamiaru się do niego odzywać. Już nigdy! Jednak gdy Jonasz wytłumaczył
swój wybór, wszystko stało się jasne. Mamy Michała patrzyły zaskoczone na młodego
Hosalę. Lidia objęła go i przycisnęła do swego pokaźnego ciała, szepcząc, że jest z niego
dumna. Patrycja wytarła mokre oczy.
24
Księga
II
W
brzuchu
wieloryba
Zaczęły się przygotowania do podróży, choć tak naprawdę Jonasz nie musiał brać
ze sobą zbyt wielu rzeczy. Gejsza z Diamentowego Lotosu szybko przekazał im niezbędne
wiadomości oraz słabej jakości holosymy, na których mogli zobaczyć dom gejsz w trzech
wymiarach, ale głównie z zewnątrz. Wyglądał jak stary tybetański klasztor otoczony lasem,
dominował kamień i drewno. Dostali też przykładową umowę, którą od razu wysłali
do prawnika. Na drugi dzień otrzymali odpowiedź – wszystko zgodnie z prawem.
No i wreszcie bilety, cel: wyspa Ueda.
Wyruszyli rankiem; przed blokiem czekał służbowy samochód z okiya. Na drzwiach
czarnej limuzyny, jeżdżącej na paliwie płynnym, widniało to samo logo, co na pamiętnym
liście. Adam z zadowoleniem wdychał spaliny, rzadki zapach na ulicach miast, na których
od dawna zadomowiły się elektryczne samochody. Utrzymanie tego smoka musiało
kosztować fortunę. Usiedli na siedzeniach wyłożonych prawdziwą skórą i ruszyli na lotnisko.
W porcie lotniczym przeszli boczną bramką i rękawem dostali się do samolotu.
Usiedli w pierwszej klasie, gdzie wszystko lśniło i pachniało czystością. Jonasz widział,
jak niektórzy pasażerowie patrzyli z ciekawością, a może nawet zazdrością.
Obserwował znikające pod nim miasto. Osowiały i zaskoczony szybkością wydarzeń
zasnął. Spał całą drogę, Kornelia również, zamroczona lekami. Fobia nasiliła się w samolocie
do granic wytrzymałości. Adam próbował zachować nad wszystkim kontrolę.
Kilka godzin później samolot wylądował na niewielkim lotnisku w Chińskiej
Republice Ludowej. Jonasz otworzył oczy zdumiony, nie rozumiejąc dlaczego jakaś pani
mówi do niego po angielsku. Chwilę zajął mu powrót do rzeczywistości i wygnanie resztek
snu. Przestawił się na obcy język, ale na wszelki wypadek założył e-okulary.
Czekający przewodnik powiedział, że wylądowali na jednej z wysp Morza
Południowochińskiego, w co trudno było uwierzyć, bo okolica niewiele różniła się od Silesii.
Drzewa, domy, ulice, samochody wyglądały podobnie. Adam spodziewał się jakichś
orientalnych akcentów, ale po chwili pomyślał, że wszystko wygląda tak, bo w końcu
większość nowych budynków na Śląsku i tak wybudowały chińskie firmy, a być może
25
miejsce w którym wylądowali to jakieś międzynarodowe centrum przeładunkowe.
Samochody na drogach również były chińskie. „Nawet Chińczycy są tacy sami jak u nas”.
Kolejną limuzyną dojechali na przystań, gdzie przesiedli się na nowoczesny
poduszkowiec czekający przy nadbrzeżu.
Jonasz patrzył na krążące wokół mewy; krzyczały i walczyły o jakiś smakołyk.
Obserwując wyspę zdał sobie nagle sprawę z tego, że nigdy nie był dalej niż nad Morzem
Bałtyckim, a teraz zaledwie w kilka godzin znalazł się po drugiej stronie globu. Spojrzał
na port, był ciekaw jak długo jeszcze potrwa załadunek. Czuł strach i podekscytowanie
jednocześnie. Oto zaczyna nowe życie, inne niż wszystkich osób jakie zna. Nie wiedział,
co czeka tam, gdzie płynęli. Nie miał pojęcia, co będzie jutro i nawet nie potrafił sobie tego
wyobrazić. Nigdy nie wiadomo, co nas czeka na drugi dzień, jednak można się przynajmniej
domyślać. Ale nie tym razem.
W niewielkich grupkach na pokładzie oddzielonym od morza przezroczystą osłoną
stały rodziny – opiekunowie otaczali swoich podopiecznych niczym kwoki pisklęta. Sądząc
po rysach twarzy i kolorach skóry, pochodzili z różnych zakątków świata. Młody Hosala
był ciekaw, czy inni chłopcy również boją się tak jak on, a Kornelia z niesmakiem
zastanawiała się, czy rodzice mają takie samo poczucie winy.
Zwiększono ciśnienie w poduszkach promu i uruchomiono silniki. Pojazd wytoczył
się powoli z portu, a na otwartym morzu ruszył pełną mocą. Mewy odleciały w popłochu.
Po dwóch godzinach zauważyli ciemnozieloną plamę na horyzoncie. Powiększała
się leniwie, aż w końcu mogli dostrzec szczegóły wyspy – płynęli w kierunku miasteczka,
szara kreska zabudowań leżała na granicy wody i zielonych wzgórz, których kolor przybierał
na intensywności wraz z każdą pokonaną milą morską. Po chwili dojrzeli wygięte w łuk
dachy budynków, pokryte ciemnymi dachówkami. Prom zwolnił podpływając do nadbrzeża,
z którego kilka osób obserwowało dokowanie. Jonasz dostrzegł nazwę wyspy namalowaną
na betonowym pomoście – Ueda. Przeszedł go dreszcz.
Hosalowie wzięli bagaże i zeszli z trapu. Kornelia z ulgą poczuła twarde podłoże.
Gdy silniki poduszkowca zgasły, ogarnęła ich błoga cisza. Stali zdezorientowani i patrzyli
w kierunku miasteczka, w którym wolno toczyło się życie – ludzie gdzieś chodzili, kłócili
się, śmiali. Dzieci patrzyły na przybyszów z ciekawością w oczach. Jonasz zauważył nawet
staromodną rikszę.
Zza jednego z portowych budynków wyłonił się człowiek ubrany podobnie
26
do Osucha. Szedł pewnie w ich kierunku, kołysząc szerokimi barami, a za nim podążało
trzech mężczyzn.
- Dzień dobry – przywitał się ładną angielszczyzną. – Witam na wyspie Ueda oraz
w miasteczku Ueda. Tak. Nazywam się Paul Graham, jestem gejszą z Okiya Diamentowy
Lotos, proszę za mną. Przed wami ostatni odcinek drogi. – Ruszył nie spoglądając za siebie.
Podnieśli toboły i spełnili jego prośbę. Weszli na plac, na którym stały… trzy czarne
karety zaprzężone w konie. Na zdziwionych twarzach przybyszów zagościły uśmiechy
niedowierzania. Boki pojazdów zdobiły herby okiya. „Prawdziwe konie!” – pomyślał Jonasz,
patrząc zafascynowany na zwierzęta przestępujące z nogi na nogę i oganiające się długimi
ogonami.
- Pozwólcie, że wytłumaczę – powiedział Paul. – Na wyspie istnieje bezwzględny
zakaz używania elektryczności i pojazdów mechanicznych, oczywiście poza domem gejsz
i częściowo poza tym miasteczkiem. Tak. Względy bezpieczeństwa – dodał tonem
ucinającym ewentualne dyskusje.
Wchodząc do karety, poczuli ostry zapach zwierząt, resory sapnęły cichutko.
Mężczyźni idący za gejszą wskoczyli zręcznie na kozły i popędzili konie. Pojazdem
szarpnęło.
Siedzący obok okna Jonasz, wychylił głowę i patrzył wielkimi oczyma na konie:
mięśnie pracowały wyraźnie pod skórą, gdy wciągały pojazd pod górę, a co jakiś czas
chrapały, wywołując uśmiech na twarzy chłopca. Wzdłuż zbocza rósł gęsty las – chyba
jeszcze nigdy nie widział tak bujnej zieleni. Chłodne powietrze przyjemnie owiewało twarz,
gdy obserwował jak wyskakujące spod kół kamyki znikają w trawie. Woźnica poganiał
zmęczone zwierzęta.
Po godzinie wyjechali na otwarty teren, mijali domy, zagrody i warsztaty; wydawało
się, jakby dawno temu z niewiadomych przyczyn czas przeoczył ten kawałek świata.
W połowie drogi wypatrzyli cel podróży – masywne zabudowania największego
domu gejsz, Okiya Diamentowy Lotos. Jednak Kornelia i Adam wbili wzrok w ciemną
podłogę.
Zatrzymali się niedaleko wrót. Jonasz wyszedł, spoglądając ukradkiem na
rówieśników w różnym wieku wyjmujących bagaże z sąsiednich pojazdów, ale w końcu jego
wzrok przyciągnęła przytłaczająca budowla, na której widok naszły go wątpliwości. Gdzieś
27
wewnątrz tliła się nadzieja, że jednak rodzice nie pozwolą mu tu zostać. Gdy stanęli za jego
plecami, zdenerwowany pomyślał, że z tego miejsca łatwiej będzie im go wypchnąć. Zaraz
potem odsunął niedorzeczne myśli. „Przecież oni nie chcieli, żebym tutaj przyjeżdżał!”
Spojrzał na podróżnych krzątających się wokół karet. Nie zauważył ani jednej dziewczyny –
zawód gejszy nie był dla nich.
Dróżka na której stali prowadziła pod wrotami torii – słupami udekorowanymi
kaligrafią i zwieńczonymi dwoma poprzecznymi belkami. Miały na nich przesiadywać ptaki
zanoszące bogom ludzkie prośby. Portal ten podobno oddzielał świat skończony od świata
nieskończonego. Wyryto na nim słowa jednego ze starożytnych mistrzów: „Moment
spotkania jest zawsze początkiem rozstania.”
Zaniepokojeni wyłapali zza bramy narastający, nierówny i chaotyczny dźwięk bębna
– przyspieszał, niczym stado spłoszonych antylop, po czym zwalniał. Instrument ucichł
nagle. Wrota uchyliły się – zobaczyli stopę odzianą w damski bucik, a zaraz później wyjrzała
głowa. Na widok śnieżnobiałej twarzy, ust w kolorze krwi i kruczoczarnych włosów
zaczesanych gładko przy skórze, niektórzy chłopcy schowali się za rodzicami, zerkając
lękliwie, kilku zapłakało.
Jonasz bał się, choć wiedział kim jest ten dziwny człowiek. To błazen – taikomochi –
który wyszedł zza wrót i zaczął grać na przytroczonym do pasa bębnie; pokracznie skradał
się w stronę przyjezdnych i szczerzył zęby lub wywalał zielony jęzor. Na ten widok nawet
rodzice patrzyli nerwowo. Jonasz stał naburmuszony i zaciskał pięści, żałując,
że tu przyjechał. Błazen walił w instrument i pląsał pomiędzy gośćmi, przystając na moment
przed każdym z chłopców; patrzył dzikim wzrokiem głęboko w oczy. Coraz więcej szlochów
rozbrzmiewało przed wejściem, niczym podczas ceremonii pogrzebowej.
Taikomochi tańczył ciężko przed młodym Hosalą, gdy nagle zamarł w połowie kroku,
z nogą uniesioną w powietrzu, wyglądając jak demon chcący rozdeptać świat. Wszyscy
bezwiednie wstrzymali oddechy. Chłopak opuścił głowę, lekko przymknął powieki i zacisnął
pięści.
- Aaaargh! – wrzasnął błazen, stąpając mocno i waląc w bęben jednocześnie. Jonasz
wzdrygnął się i zrobił krok do tyłu, ale nie zapłakał.
Taikomochi wrócił za bramę i ruchem pełnym kobiecego wdzięku kiwnął na gości.
Kilkanaście osób przekroczyło wrota oddzielające światy.
*
28
Poprzez tunel w murze weszli na dziedziniec, wiatr przyniósł zapach kwiatów. Uwagę
gości przykuły budynki o orientalnej architekturze. Niektóre stykały się ścianami, miały
wspólne dachy i wyglądały jak przytuleni do siebie kochankowie ukryci pod parasolem.
Inne, połączone zabudowanymi przejściami i korytarzami, przypominały rodziców
trzymających dzieci za ręce. Pomiędzy nimi wiły się kamienne schody i ścieżki. Kilka
budynków stało całkowicie samotnie. Płynące w wielu miejscach strumyczki tworzyły
szemrzące wodospady i wpadały do stawów, w których leniwie pływały kolorowe kaczki
mandarynki. Holograficzne symulacje nawet w połowie nie odzwierciedlały piękna tego
miejsca.
Niedaleko muru sterczał granitowy głaz otoczony piaskiem. Wokół kamienia krzątał
się starszy mężczyzna ubrany w szary fartuch. Miał półprzymknięte powieki, bambusowymi
grabiami grabił starannie piasek w koncentryczne koła rozchodzące się naokoło skały,
niczym kręgi na wodzie.
Nagle, niszcząc misterne fale, w środek wszedł taikomochi i wlazł na kamień.
Mężczyzna zastygł. Po chwili gruchnął donośnym śmiechem, wręczył błaznowi grabie
i skinąwszy głową wskazał piasek. Podszedł do przybyszów, mówiąc:
- Witam was w Diamentowym Lotosie. – Spojrzał na zapłakane buzie chłopców. –
Widzę, że nasz trefniś już się z państwem przywitał. To jego przywilej, nigdy nie wiadomo co
znowu wymyśli. – Wytarł ręce w fartuch. – Nazywam się Mark Hallber. Pełnię funkcję opata
naszego okiya. Mam nadzieję, że podróż przebiegła spokojnie.
Po kolei uścisnął dłonie każdej z osób, uśmiechając się ciepło. Powtarzał usłyszane
nazwiska, patrzył przy tym uważnie, jakby chciał imiona skojarzyć ze szczegółami twarzy.
- Jonasz Hosala – powiedział chłopiec, gdy przyszła jego kolej.
- Jonasz Hosala. – Mark spojrzał chłopcu w oczy. – Witaj.
Gdy już przywitał wszystkich, skinął w strone budynku stojącego niedaleko.
- Zapraszam do domu dla gości.
Opuścili chichoczącego błazna rysującego niezgrabne wzory na piasku i ruszyli
za Markiem. Weszli do niewielkiego, klimatyzowanego hallu i poczuli na skórze przyjemny
chłód powietrza.
- Państwa pokoje. – Opat wskazał korytarz z rzędem drzwi. – Po zakwaterowaniu
odpowiem na wszelkie pytania, które mogły nasunąć się po przeczytaniu materiałów
29
wysłanych do was wcześniej. Zaczniemy alfabetycznie. Państwo Anopulos – powiedział,
wypatrując Greków. – Spotkam się z państwem za godzinę. – Poczekał, aż wszyscy goście
podejdą do kolejnych drzwi, po czym wyszedł z budynku.
Rodzina Hosalów stanęła przed ekranem dotykowym, który wszedł w tryb gotowości,
zarejestrowali na nim odciski dłoni i dopisali się. Zamek w futrynie szczęknął otwierając
drzwi. Wnieśli bagaże. Komputer, wyczuwając zdenerwowanie przybyszów, zmienił kolor
ścian na jasnozielony i kazał automatom rozpylić zapach uspokajających ziół. Poczuli melisę
i rumianek. Zadziałały po kilku minutach. Adam spojrzał na zegarek; cyferblat jarzył się
na zielono, bo czujnik nie wykrył w powietrzu żadnych nielegalnych substancji, które
mogłyby mieć wpływ na psychikę gości.
- Jestem głodny – powiedział Jonasz. Położył plecak na stoliku i usiadł na łóżku.
Mama szybko przyniosła posiłek z automatu w kuchni
Pobierz darmowy fragment (pdf)