Darmowy fragment publikacji:
209
1
3
Copyright © by Jared Burzynski, 2018
Redakcja i korekta: Małgorzata Denys
Projekt okładki: Marcin Głowacki
Skład i łamanie: Piotr Molski
Druk i oprawa: Drukarnia im. Adama Półtawskiego
www.dap.pl
Wydanie I
Warszawa 2018
Wydawnictwo Magnus
Seria wydawnicza: Ciepło/Zimno
cieplo-zimno.pl
ISBN: 978-83-946010-9-6
ISBN EPUB, MOBI, PDF: 978-83-950536-2-7
Wszelkie prawa zastrzeżone
4
Ale po co to wszystko?
Gary Lineker, legendarny angielski piłkarz, powiedział kiedyś,
że futbol to taka gra, w której dwudziestu dwóch mężczyzn
biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy. Niestety, już
pierwsza część tej wypowiedzi zawiera w sobie oczywistą nie-
prawdę, gdyż – wbrew wciąż powszechnej w wielu zakątkach
świata opinii – za piłką z powodzeniem biegać potrafią nie tylko
mężczyźni. Cóż jednak z tego, skoro szczególnie po wschod-
niej stronie dawnej żelaznej kurtyny media z godną podziwu
konsekwencją odmawiają uznania żeńskiej odmiany futbolu za
pełnoprawną dyscyplinę sportu? Jest to tym bardziej zaskaku-
jące, że te same media, które przecież na ogół nie mają problemu
z docenieniem sportsmenek osiągających sukcesy w innych dys-
cyplinach, wciąż postrzegają piłkarki w kategoriach ciekawego
zjawiska społecznego. Widać to chociażby po lekturze wywia-
dów z samymi zawodniczkami, które – nawet gdyby chciały
– nie mają zbyt wielu okazji, aby porozmawiać merytorycznie
o piłce. Ich rozmówców bardziej od sytuacji w ligowej tabeli czy
reakcji klubowej szatni na kontrowersyjnie przyznany walkower
interesuje bowiem na przykład kwestia trudnego dzieciństwa,
bo przecież z góry trzeba założyć, że dziewczyna uprawiająca
7
ten sport musi być „inna”, w przeciwnym razie kłóciłoby się to
z obraną zawczasu narracją. Jeśli piłkarka występuje w klubie,
który posiada dobrze prosperującą męską sekcję, tym gorzej
dla niej. W takich sytuacjach trzeba się od razu przygotować
na to, że lwia część rozmowy poświęcona będzie właśnie owym
panom. Zadziwia mnie i zdumiewa, że tak stereotypowe przed-
stawianie kobiecej piłki często spotyka się z poklaskiem ludzi ze
środowiska, gdyż według mnie ciągłe wypytywanie Katarzyny
Kiedrzynek o Zlatana Ibrahimovicia jest raczej przejawem braku
profesjonalizmu dziennikarskiego, ale być może to tylko moja
ocena rzeczywistości. W każdym razie jeśli ja kiedykolwiek
dostanę zadanie przeprowadzenia wywiadu z dowolnym piłka-
rzem londyńskiej Chelsea, na pewno nie zamierzam go pytać,
ile razy zjadł wspólną kolację z Hedvig Lindahl, nawet jeśli całą
poprzedzającą rozmowę noc miałbym spędzić na poznawaniu od
podstaw męskiej ekstraklasy w Anglii. Ze wspomnianą powyżej
ignorancją nierzadko można zresztą spotkać się także, słuchając
komentarza podczas piłkarskiego meczu. W przeciwieństwie do
wielu osób wygłaszających bezrefleksyjnie słowa krytyki dosko-
nale zdaję sobie sprawę, że relacjonowanie na żywo widowiska
sportowego nie jest wcale łatwym zajęciem i różni się diametral-
nie od oglądania meczu dla przyjemności, z perspektywy kibica.
W związku z tym nie zamierzam i nie będę nikomu wytykać
błędów wynikających przede wszystkim ze specyfiki relacji live,
tym bardziej że mnie również zdarzyło się swego czasu pomylić
Josefine Öqvist z Sofią Jakobsson. Jeśli jednak podczas zaledwie
dziesięciu minut transmisji zdążyłem kiedyś usłyszeć, że wyglą-
dające skądinąd niemal identycznie bliźniaczki Hammarström
nie są ze sobą spokrewnione, a Christen Press zdobyła z Tyresö
mistrzostwo Szwecji, to trudno potraktować to inaczej niż jako
niedostateczne przygotowanie do wykonywania swoich obowiąz-
ków, względnie skutek zbyt pobieżnie dokonanego researchu.
Skoro jesteśmy już przy tym ostatnim, to korzystając z okazji,
8
chciałbym zaapelować do wszystkich komentujących mecze
szwedzkiej kadry o nieprzywoływanie więcej anegdotki doty-
czącej debiutu Fridoliny Rolfö w Lidze Mistrzyń. O hat tricku
strzelonym Liverpoolowi powiedziano już tyle, że aż musiałem
sprawdzić, czy wzmianka o nim nie znalazła się przypadkiem
w najpopularniejszej internetowej encyklopedii. Dodam tylko,
że nie byłem specjalnie zaskoczony wynikiem poszukiwań.
Wróćmy jednak do tytułowego pytania, czyli: W jakim celu
w ogóle powstała ta książka? Pomysł na nią zaczął się tlić w mojej
głowie podczas oglądanych na żywo derbów Budapesztu pomię-
dzy Astrą i MTK, ale cała historia rozpoczyna się tak naprawdę
wiele lat wcześniej, gdy za namową koleżanki (dzięki ci, droga
Charlotte, jeśli kiedykolwiek to przeczytasz!), postanowiłem po
raz pierwszy odwiedzić piłkarską arenę. W tamto wyjątkowo
chłodne nawet na skandynawskie standardy popołudnie nie
miałem jeszcze pojęcia, że moje związki z futbolem staną się kie-
dykolwiek aż tak bliskie, lecz jednocześnie pewne jest, że gdyby
nie tamten dzień, nigdy nie byłoby całego ciągu dalszego, a co
za tym idzie, także i tej książki. Zgodnie z zasadą efektu motyla,
jeśli zamiast na prowincjonalny stadion na obrzeżach miasta
zdecydowałbym się wówczas – jak pierwotnie planowałem –
wybrać do ulubionego teatru muzycznego, zamiast tego wstępu
moglibyście w tej chwili czytać moją recenzję La La Land, Desz-
czowej Piosenki lub innego musicalu, bo akurat to, że w przyszło-
ści w takiej czy innej formie zwiążę swoje życie z pisaniem, było
dla mnie jasne prawie od zawsze. Z perspektywy czasu muszę
jednak przyznać, że decyzji sprzed lat, która okazała się w znacz-
nym stopniu przełomowa, w żadnym wypadku nie żałuję. Pozna-
wany przeze mnie coraz bardziej kompleksowo świat futbolu
okazał się bowiem nie mniej fascynujący niż niejeden efektowny
spektakl na broadwayowskiej scenie, a opisywanie go i obcowa-
nie z nim, choć momentami niełatwe, już zdążyło przynieść mi
mnóstwo satysfakcji, a mam głęboką nadzieję, że ten związek
9
szybko się nie wypali. Tę książkę traktuję więc przede wszyst-
kim jak swego rodzaju hołd złożony przeze mnie całemu środo-
wisku kobiecej piłki nożnej, tworzonemu przez wiele milionów
wspaniałych ludzi, których nazwiska niezwykle rzadko poja-
wiają się na pierwszych stronach gazet. Spisałem w niej, w for-
mie nietypowego alfabetu, szereg bardzo luźno powiązanych
ze sobą opowieści i przemyśleń, zebranych podczas kilkunastu
lat piłkarskich wojaży po trzech kontynentach. Być może nie-
które z nich nazwiecie banalnymi, jeszcze inne oczywistymi,
ale jestem dziwnie spokojny, że nie zabraknie i takich, które
sprowokują was do głębszej refleksji. Nie zamierzam pomijać
tutaj ani trudnych tematów, ani kontrowersyjnych opinii, choć
już na samym wstępie muszę rozczarować tych, którzy trafili
tu w poszukiwaniu szczegółowych opisów pikantnych skandali.
Istnieją bowiem przynajmniej trzy niezwykle istotne powody,
z których na najbliższych kilkudziesięciu stronach ich nie znaj-
dziecie. Po pierwsze – są pewne granice, których nie należy prze-
kraczać bez względu na okoliczności, po drugie – zyskiwanie
rozgłosu opartego na aferach i aferkach nigdy nie znajdowało się
w orbicie moich zainteresowań, po trzecie i zarazem najważniej-
sze – nie nazywam się Abby Wambach. Jeśli jednak, pomni na
powyższe ostrzeżenie, zdecydujecie się zostać ze mną do końca,
to gwarantuję, że podczas tej lektury z pewnością nie będziecie
się nudzić, a kilkugodzinna wspólna podróż po najodleglejszych
zaułkach naszej pięknej dyscypliny sportu upłynie nam wyłącz-
nie w miłej atmosferze. To jak, startujemy?
10
Bramkarki
Gdyby ktoś postanowił przeprowadzić ankietę na najbardziej
niewdzięczną pozycję na piłkarskim boisku, bramkarki na
pewno uplasowałyby się w niej na eksponowanym miejscu.
Oczywiście jeśli chodzi o wszelkie splendory i zaszczyty, to aku-
rat zdecydowanie najtrudniej o nie obrończyniom, szczególnie
w przypadkach gdy nie mają one charyzmy Nilli Fischer, ale dla
wysłuchujących regularnie niezbyt pochlebnych opinii na temat
swojej postawy golkiperek jest to nadzwyczaj marne pocieszenie.
Inna sprawa, że same bramkarki robią niestety bardzo wiele,
aby jeszcze bardziej utrwalić powtarzany wielokrotnie stereotyp,
że postęp, jaki w ostatnich dekadach niewątpliwie zrobiła piłka
nożna, widać tym wyraźniej, im bardziej oddalimy się od pola
bramkowego. Każdy, kto z bliska obserwuje którąkolwiek z czo-
łowych lig europejskich, na pewno zgodzi się z tezą, że liczba
bramkarskich kiksów przekracza w nich dopuszczalne normy
bardziej niż wskaźnik zanieczyszczenia powietrza w Pekinie.
Zdecydowanie najbliższa mojemu sercu szwedzka Damallsven-
skan nie jest niestety w tej kwestii chlubnym wyjątkiem i choć
od przynajmniej kilku sezonów dokłada się wszelkich starań,
aby szkolenie golkiperek uczynić maksymalnie profesjonalnym,
11
namacalnych efektów wciąż brak, a znacznie więcej niż o efek-
townych paradach mówi się o efektownie puszczonych golach.
O stanowiącej bezpośrednie zaplecze ekstraklasy Elitettan w tym
kontekście nie ma po co nawet wspominać, gdyż stężenie bram-
karskich absurdów jest tam nie mniejsze niż we wstępnych
fazach turnieju Gothia Cup1 i nie jest to bynajmniej laurka na
cześć imprezy rozgrywanej w Göteborgu.
Jasne jest, że również wśród bramkarek bez trudu znajdziemy
wiele najwyższej klasy specjalistek, które wyraźnie odstają od
przywołanego tu trendu. Równie oczywiste jest to, że błędy przy-
trafiają się wszystkim piłkarkom (a uogólniając jeszcze bardziej
– wszystkim ludziom, którzy nie boją się robić czegokolwiek),
a pomyłki golkiperek akcentuje się najbardziej przede wszystkim
dlatego, że to właśnie one bywają zazwyczaj najbardziej kosz-
towne, gdyż niosą ze sobą bezpośrednie ryzyko utraty gola. Żaden
logicznie myślący człowiek nie będzie więc wymagał od bramka-
rek grających w europejskich klubach bezbłędnej gry przez cały
sezon, gdyż byłoby to całkowicie niewykonalne, a jak powszech-
nie wiadomo – nie jest mądrze wymagać od kogokolwiek rzeczy
niemożliwych. Z drugiej jednak strony, od zawodniczek aspirują-
cych do gry w topowych klubach Europy pewnego poziomu ocze-
kiwać po prostu wypada, a oglądając francuskie, niemieckie czy
angielskie klasyki, zdecydowanie zbyt często musimy łapać się za
głowę, patrząc na popisy pań stojących między słupkami. Żeby
nie być gołosłownym, można cofnąć się chociażby do elektry-
zującego wielu kibiców nad Sekwaną pamiętnego grudniowego
starcia Olympique Lyon z PSG2. Paryżanki dość nieoczekiwanie
pokonały wówczas faworyzowane rywalki, ale można się zasta-
nawiać, czy opuszczałyby murawę w glorii zwycięstwa, gdyby
1 Rozgrywany od 1975 roku największy na świecie młodzieżowy tur-
niej piłkarski, często nazywany nieoficjalnymi mistrzostwami świata.
2 Mecz z 17 grudnia 2016, zakończony zwycięstwem PSG 1:0.
12
wydatnie nie pomogła im w tym Sarah Bouhaddi. Golkiperka
Lyonu i reprezentacji Francji to zresztą niezwykle ciekawy temat
na zupełnie odrębną dyskusję. W minionym roku piłkarscy sta-
tystycy przyznali jej nawet tytuł najlepszej bramkarki na świecie,
lecz chyba tylko oni wiedzą, jakich statystyk (oraz innych wspo-
magaczy) musieli użyć, aby dojść to takich wniosków. Nie mam
tutaj zamiaru deprecjonować umiejętności Bouhaddi, gdyż do
prawdopodobnie najlepszej klubowej drużyny globu nie bierze
się raczej zawodniczek z łapanki, ale w moich oczach golkiperka
Lyonu nigdy nie była piłkarką kompletną, co niejako w natu-
ralny sposób dyskwalifikuje ją z grona potencjalnych kandyda-
tek do miana numeru jeden na świecie. Przytoczona tu sytuacja
z meczu przeciwko PSG, która tym razem okazała się niezwy-
kle kosztowna w skutkach, nie była bowiem tylko wypadkiem
przy pracy, ale jednym z naprawdę wielu przypadków, w których
Bouhaddi mogła, a nawet powinna zachować się lepiej. Zaled-
wie dwa miesiące później, w potyczce z Juvisy, przytrafiła jej się
jeszcze bardziej kuriozalna wpadka, która również zakończyła
się golem dla rywalek, a nie był to bynajmniej ostatni poważny
błąd w sezonie, jaki popełniła. Co gorsza, bramkarka Olympique
Lyon nie zawsze potrafi wyciągnąć ze swoich pomyłek właściwe
wnioski i chyba nikt nie będzie przesadnie zdziwiony, jeśli nieba-
wem w którymś ze spotkań drogę do strzeżonej przez Bouhaddi
bramki znajdzie futbolówka po strzale bliźniaczo podobnym do
tego w wykonaniu Marie-Laure Delie. A przecież aby uniknąć
tego gola, wystarczyło jedynie skorygować ustawienie i/lub lepiej
przewidywać, gdzie spadnie uderzona przez zawodniczkę PSG
piłka. Czy to możliwe, żeby najlepsza golkiperka świata mogła
tego nie wiedzieć?
Nieprzypadkowo w poprzednich akapitach kilkukrotnie
podkreślałem, że większość moich uwag tyczy się lig europej-
skich, gdyż Stany Zjednoczone wciąż pozostają dla mnie nie-
doścignionym wzorcem w dziedzinie szkolenia bramkarek.
13
Mówię tu szczególnie o pierwszych latach treningów, podczas
których zdecydowanie najłatwiej wykształcić pewne dobre
nawyki u młodych adeptek futbolu. O ile w seniorskiej piłce
trudno dostrzec jakieś znaczące różnice, a wynik międzykonty-
nentalnej rywalizacji wyszedłby mniej więcej na remis, o tyle na
poziomie szkółek i akademii Ameryka wciąż znajduje się o pół
kroku z przodu, zwłaszcza w kwestii dostępności profesjonal-
nego treningu. Po naszej stronie Atlantyku, choć trzeba uczci-
wie przyznać, że liczba wykwalifikowanych trenerów młodzieży
oraz wysokiej klasy ośrodków rośnie lawinowo, wciąż zbyt wiele
zależy od szczęścia, które definiuję jako przyjście na świat pod
odpowiednią długością i szerokością geograficzną. Brutalna
prawda przedstawia się bowiem tak, że wiele europejskich kra-
jów niezmiennie traktuje piłkarki jako zło konieczne, a pomysł,
aby umożliwić siedmio- czy ośmioletnim dziewczynkom odby-
wanie profesjonalnych treningów bramkarskich, wydaje się oso-
bom decyzyjnym tak absurdalny, że w ogóle nie warto zaprzątać
sobie nim głowy. Lekceważące podejście do tematu szkolenia jest
zresztą podstawowym czynnikiem, który – moim zdaniem – leży
u podstaw podziału piłkarskiego świata na dwie, a może nawet
i trzy prędkości rozwoju. W swojej opinii nie jestem bynajmniej
odosobniony, gdyż podzieliło ją wielu spośród moich rozmów-
ców, z którymi postanowiłem przedyskutować ów temat. George
Papachristou, były szkoleniowiec Örebro, pokusił się nawet
o analizę porównawczą treningów grup młodzieżowych w Grecji
i w Szwecji, a obraz, który się z niej wyłonił, raczej nikogo nie
natchnął optymizmem. Skoro trzynastoletnie Greczynki muszą
właśnie w tym wieku uczyć się piłkarskiego abecadła, które
powinny opanować wiele lat wcześniej, to kiedy, czy może na
późniejszym etapie rozwoju, mają odrobić stracony dystans sku-
tecznie uniemożliwiający im rywalizację z najlepszymi na pozio-
mie seniorskiej piłki? To trochę tak, jakby w biegu na sto metrów
kazać jednej z jego uczestniczek pokonać odcinek o połowę dłuż-
14
szy i oczekiwać, że mimo to będzie ona w stanie podjąć rów-
norzędną walkę z rywalkami. To lekkoatletyczne porównanie
jeszcze bardziej uzmysławia, że jedyna skuteczna droga do zasy-
pania lub chociażby zmniejszenia przepaści pomiędzy dwoma
piłkarskimi światami wiedzie poprzez drastyczne zrewolucjo-
nizowanie sposobu postrzegania kobiet uprawiających tę dys-
cyplinę sportu. Bez tego nigdy nie da się ruszyć z miejsca, gdyż
– jak doskonale wiemy – nie można osiągnąć sukcesu w biznesie,
którego nie traktuje się w pełni poważnie. Grecy, choć nie tylko
oni, muszą zatem dokonać wyboru i – jeśli uznają, że jednak
zależy im na posiadaniu solidnej żeńskiej reprezentacji – całko-
wicie odrzucić dotychczasową mentalność. W przeciwnym razie
za trzydzieści lat najpoważniejszym osiągnięciem ich piłkarek
wciąż pozostanie eliminacyjne 0:1 z Francją, osiągnięte tylko
i wyłącznie dlatego, że rywalki tego dnia urządziły sobie kon-
kurs ostrzeliwania słupków i poprzeczki.
Odeszliśmy na moment od głównego wątku bramkarskiego,
więc najwyższa pora do niego powrócić. Tym bardziej że mam
jeszcze jedną, być może nieco szaloną teorię wyjaśniającą feno-
men amerykańskich golkiperek, którą nigdy wcześniej – być
może przez wzgląd na jej przesadną oryginalność – nie dzieli-
łem się publicznie. Każdy, kto miał okazje spędzić jakiś fragment
swojego życia w USA, doskonale zdaje sobie sprawę, jak wielką
popularnością wśród młodzieży cieszą się w tym kraju wszelkiej
maści sporty drużynowe. W przeciwieństwie do chłopców dziew-
czynki zdecydowanie najchętniej wybierają oczywiście piłkę
nożną, ale niejedna spośród przyszłych gwiazd soccera próbo-
wała swoich sił chociażby w softballu, czyli grze, która jak chyba
żadna inna pomaga ćwiczyć chwytanie i refleks, a więc zdol-
ności niezwykle pomocne w późniejszej karierze bramkarskiej.
Czy w tym szaleństwie rzeczywiście jest metoda, a młodzieńcza
zabawa w softball przyczyniła się do tego, że Amerykanki, jako
bodajże jedyna nacja, nigdy w historii nie miały najmniejszych
15
problemów z obsadą bramki? Byłaby to niezwykle odważna teza,
lecz jeśli bardziej zagłębimy się w temat, to… może się jednak
okazać, że coś jest na rzeczy. Wszak najlepsza polska bramkarka
wielokrotnie podkreślała swoje związki z piłką ręczną, a hand-
ballową przeszłością może pochwalić się także między innymi
coraz mocniej pukająca do bram szwedzkiej kadry Hilda Carlén.
Jeśli spojrzymy na problem bardziej globalnie, okaże się, że na
przestrzeni lat najwięcej światowej klasy golkiperek doczekały
się kraje, w których dyscypliny pokroju wspomnianych tu soft-
balla czy piłki ręcznej cieszą się niemałym wzięciem. Zupełny
przypadek? Być może, choć nie sądzę.
Wielu z was zapewne spodziewało się, że w rozdziale poświę-
conym bramkarkom bohaterką przynajmniej jednego osobnego
akapitu będzie osoba, której słowa swego czasu przyczyniły się
do rozpętania w Szwecji ogólnonarodowej afery. Nic w tym
dziwnego, gdyż Hope Solo to na tyle barwna postać, że mówić
i pisać można o niej godzinami, a i tak szybko nie wyczerpie się
tematu. Najlepiej i najzgrabniej robi to zresztą sama zaintereso-
wana, więc chętnych zapraszam do bliższego zapoznania się z jej
twórczością, ja natomiast skupię się na możliwie najwierniejszym
odwzorowaniu uczuć, jakie towarzyszyły mi podczas pierwszego
spotkania z dwustukrotną reprezentantką USA. Odbyło się ono
ponad trzynaście lat temu, kiedy dwudziestodwuletnia wów-
czas bramkarka, mająca już na koncie debiut w amerykańskiej
kadrze, przyjechała do Göteborga, aby zasilić mającą niezwy-
kle ambitne plany drużynę, w którą nowy sponsor pompował
właśnie całkiem pokaźną sumę pieniędzy. Cechami już wtedy
wyróżniającymi Solo nawet wśród grających w Skandynawii
rodaczek były niewątpliwie olbrzymia ambicja i niepohamo-
wany głód zwyciężania. Trudno się więc dziwić, że właściwie od
samego początku miałem nieodparte wrażenie, iż właśnie przy-
szło mi podziwiać w akcji bramkarkę, którą w nieodległej przy-
szłości czeka naprawdę wspaniała kariera. U tej młodej piłkarki
16
uznawane za atrybut większości Amerykanek i Amerykanów
dążenie do bycia numerem jeden posunięte zostało bowiem nie-
mal do ekstremum, choć – wbrew obiegowej opinii – grająca
w szwedzkiej ekstraklasie Solo nie była piłkarką szukającą kon-
trowersji i konfrontacji przy każdej nadarzającej się okazji. Na
boisku golkiperka ze stanu Waszyngton rzeczywiście sprawiała
wrażenie zawodniczki, w której słowniku nie figuruje słowo
„porażka”, ale poza tym zupełnie nie wpisywała się w lansowany
obecnie przede wszystkim przez amerykańskie media wizerunek
dyżurnej skandalistki światowej piłki – obok Abby Wambach
(do niej dojdziemy w odpowiednim czasie) i klęczącej podczas
hymnu Megan Rapinoe. Hope z Göteborga z całą pewnością nie
sprawiała wrażenia piłkarki, którą za kilkanaście lat większość
kibiców będzie albo kochać, albo nienawidzić, a tylko nieliczni
pozostaną wobec niej obojętni. Całkiem niedawno zastana-
wiałem się, czy Hope z Göteborga także zdecydowałaby się na
tak odważny komentarz po przegranym meczu, i… zdaję sobie
sprawę, że nigdy nie poznam na to pytanie odpowiedzi. Wiem
jednak, że Amerykanie postąpili słusznie, nie pozwalając na to,
aby owa problematyczna wypowiedź została pozostawiona bez
reakcji. Nie zamierzam wchodzić w cudze kompetencje i dysku-
tować tu nad formą czy wysokością zasądzonej kary, ale jestem
zdania, że szacunek dla rywala jest wartością, którą powinno się
egzekwować od każdego sportowca. Inna sprawa, że znacznie
większą świadomość wagi wypowiedzianych przez siebie słów
powinna mieć przede wszystkim sama Solo i w związku z tym
zdawać sobie sprawę, że jest idolką i wzorem do naśladowania
dla setek tysięcy rozpoczynających przygodę z piłką dziewcząt
i chłopców nie tylko w USA (tak, jestem całkowicie przekonany,
że liczba ta nie jest w żadnym razie przeszacowana). Nazywa-
nie „bandą tchórzy” drużyny, która właśnie wykopała mnie
z rozgrywek, pozbawiając tym samym szansy na obronę tytułu,
mimo najszczerszych chęci trudno nazwać dawaniem dobrego
17
przykładu i nawet coraz intensywniej buzująca w żyłach Solo
gorąca krew nie stanowi tu okoliczności łagodzących. Podob-
nie zresztą jak to, że Szwedki wcale nie poczuły się przesadnie
dotknięte wspomnianym komentarzem, bo naprawdę trudno
było oczekiwać, aby zmącił on radość z wywalczonego w nieco-
dziennych okolicznościach awansu do strefy medalowej. Kontr-
argument, że w męskiej piłce takie wypowiedzi są na porządku
dziennym i nikt nie robiłby z tego afery, także do mnie nie prze-
mawia, gdyż akurat pełen różnorakich patologii świat męskiej
piłki w przytłaczającej większości wypadków nie jest dla mnie
wymarzonym punktem odniesienia. Zdecydowanie najbardziej
rozbawiło mnie jednak tłumaczenie samej Hope, która w studiu
telewizyjnym zapewniała, że niefortunnie użyte przez nią słowo
„tchórze” nie padło w kontekście szwedzkich piłkarek i trenerek,
ale taktyki, która ostatecznie zaprowadziła Skandynawki aż do
finału. Amerykańska golkiperka podkreślała, jak wielką przykro-
ścią było dla niej obserwowanie cofającej się raz po raz w okolice
własnej szesnastki Lotty Schelin, ale najwyraźniej zapomniała,
że ta sama Schelin w drugiej połowie dogrywki umieściła futbo-
lówkę w jej siatce i jedynie dzięki wyjątkowo słabo prowadzącej
to spotkanie trójce sędziowskiej z Oceanii emocje na stadionie
w Brasilii przedłużyły się aż do rzutów karnych.
Skoro zajrzeliśmy już na igrzyska, to naszą bramkarską opo-
wieść zepnijmy piękną, szwedzką klamrą. Niewątpliwą bohaterką
turnieju w Rio była bowiem Hedvig Lindahl, z którą nieroze-
rwalnie wiąże się krótka anegdotka, choć dotyczy ona wcześniej-
szego okresu jej kariery. Od mniej więcej dwóch lat wielu moich
kolegów próbuje bezskutecznie przekonać mnie, że rewolucję
w grze współczesnych bramkarzy zapoczątkował swoją postawą
jeden z niemieckich golkiperów. Wynika z tego, że najwyraź-
niej nie mieli oni okazji zobaczyć w akcji młodej Lindahl, która
swego czasu niejednokrotnie przyprawiała każdego z nas o szyb-
sze bicie serca swoją odważną i niekonwencjonalną grą. Broniąc
18
kolejno barw Linköping, Göteborga oraz Kristianstad, szwedzka
golkiperka nie ustawała w działaniach, aby zostać pierwszą na
świecie bramkarką grającą w roli sweeper keeper, co kilka razy
bezlitośnie wykorzystały ligowe rywalki, a Portia Modise z RPA
zapakowała jej nawet gola z połowy boiska. W początkowej fazie
bramkarskiej rewolucji nie obyło się więc bez ofiar, ale trzeba
przyznać, że w ostatnich trzech latach forma Lindahl ustabi-
lizowała się na stałym, wysokim poziomie zarówno w klubie,
jak i w reprezentacji. Na kanadyjskim mundialu była ona jedną
z niewielu piłkarek kadry Pii Sundhage, które z pewnością nie
musiały mieć do siebie pretensji za kompletnie nieudany start
w mistrzostwach, a na brazylijskich igrzyskach potrafiła napisać
historię, dzięki której zyskała stałe miejsce w galerii sław szwedz-
kiej piłki, choć sama uparcie twierdzi, że znaczną część roboty
wykonali za nią analitycy, a ona po prostu… rzucała się tam,
gdzie jej wskazano.
19
Chastain, Brandi
Lipiec 1999. Pasadena, Kalifornia. Na trybunach niemal sto
tysięcy widzów, na termometrach niemal sto stopni Fahrenheita.
Finał piłkarskich mistrzostw świata. Stany Zjednoczone kontra
Chiny. Amerykanki pod żadnym pozorem nie mogą pozwolić
sobie na porażkę, w końcu nie po to przez wiele tygodni w naj-
drobniejszych szczegółach opracowywano plan konsumowania
drugiego w historii mistrzowskiego tytułu, aby wyrzucić go do
kosza po przegranym finale. Po stu dwudziestu minutach walki
na tablicy wciąż widnieje jednak wynik bezbramkowy, a na
domiar złego to Azjatki zarówno w regulaminowym czasie, jak
i w dogrywce są znacznie bliższe rozstrzygnięcia spotkania na
swoją korzyść. Czy to możliwe, że wszystko rozsypie się w ostat-
nim dosłownie momencie? Spokojnie, nieprzypadkowo znajdu-
jemy się zaledwie kilkanaście kilometrów na północ od słynnego
Hollywood, a przecież w Kalifornii nie może być mowy o przy-
padkowych zakończeniach. W finałowej scenie na arenę wkra-
cza więc Brandi Chastain, cała na biało, poprawia włosy, bierze
krótki rozbieg i precyzyjnym strzałem tuż przy słupku w jednej
sekundzie uszczęśliwia wiele milionów Amerykanów. Stadion
pogrąża się w ogólnej ekstazie, a bohaterka ostatniej akcji zdej-
20
muje koszulkę, pada na kolana i w swojej mistrzowskiej pozie
natychmiast trafia na okładki „Sports Illustrated”, „Time’a”
i „Newsweeka”, a kilka miesięcy później wraz z koleżankami
z reprezentacji odbiera nagrodę dla Sportowca Roku, która nigdy
wcześniej i nigdy później nie trafiła w ręce przedstawicieli piłki
nożnej. Kolejne wydarzenia potoczyły się już lawinowo i chyba
nikt nie był przesadnie zaskoczony, gdy latem 2000 roku to wła-
śnie Chastain została obok koszykarza Kevina Garnetta twarzą
popularnej marki odzieżowej, a mistrzowska kadra z 1999 stała
się w mediach symbolem amerykańskiego sukcesu i w niedale-
kiej przyszłości powstało o niej wiele filmów dokumentalnych
opisujących chyba ze wszystkich możliwych stron zwieńczoną
historycznym sukcesem kampanię.
Czy finał mistrzostw świata 1999 rzeczywiście wyglądał
tak, że gdyby nie Chastain, puchar odleciałby do Chin? Cóż,
nie do końca, ale to właśnie jej widowiskowa cieszynka stała się
na zawsze symbolem kalifornijskiej wiktorii i gdyby dziś zapy-
tać amerykańskich sympatyków soccera o pierwsze skojarzenie
z potyczką sprzed niemal dwóch dekad, dziewięciu na dziesię-
ciu ankietowanych bez chwili wahania wskazałoby właśnie na
niekontrolowany wybuch radości defensorki z San Jose. Mało
kto przy tym pamięta, że bardzo wiele czynników złożyło się na
to, że Chastain w ogóle miała okazję do zaprezentowania światu
spektakularnej celebracji. Choć zebrani na Rose Bowl w Pasa-
denie kibice przez sto dwadzieścia minut nie obejrzeli ani jed-
nego gola, to szczególnie w drugiej połowie i w dogrywce Chinki
stworzyły sobie kilka naprawdę dogodnych okazji do tego, aby
finałowy pojedynek zakończył się ich zwycięstwem. Najlepsza
z nich wydarzyła się właśnie w dodatkowym czasie gry, lecz fut-
bolówkę niechybnie zmierzającą wówczas do amerykańskiej
bramki w ostatniej chwili głową wybiła z linii bramkowej fili-
granowa Kristine Lilly. W myśl panujących wówczas przepisów,
gdyby nie ta interwencja, tamtego dnia nie byłoby nam dane
21
emocjonować się konkursem rzutów karnych, ale – jak to w kali-
fornijskim kinie – gdy nastąpił punkt kulminacyjny, wszystko,
co wydarzyło się wcześniej, natychmiast straciło na znaczeniu.
Mundial 1999 był dla Amerykanów czymś znacznie wię-
cej niż tylko kolejnym turniejem piłkarskim i nie będzie wiel-
kiej przesady w stwierdzeniu, że wywalczenie mistrzowskiego
tytułu było dla wielu z nich niemalże sprawą życia i śmierci.
Jeden z powodów był oczywiście taki, że mistrzostwa po raz
pierwszy w historii rozgrywano na amerykańskiej ziemi, a jak
doskonale wiemy, akurat ten naród szczególnie nienawidzi pora-
żek poniesionych na własnym terenie. Główna przyczyna leżała
jednak zupełnie gdzie indziej, a napędzała ją przemożna chęć…
naprawienia własnych błędów sprzed ośmiu lat. Właśnie wtedy
piłkarki USA po raz pierwszy wywalczyły tytuł najlepszej dru-
żyny świata, lecz osiągnięty na chińskich boiskach sukces prze-
szedł w kraju właściwie bez echa. Ot, dziewczyny pojechały sobie
na drugi koniec globu, przywiozły do domu złote medale i to by
było na tyle. Gdy tylko zorientowano się, jak wielki potencjał
medialno-ekonomiczny zmarnowano, natychmiast przystąpiono
do zakrojonej na szeroką skalę operacji 1999. Jej pierwszym
etapem było sprowadzenie do Stanów Zjednoczonych samej
imprezy, a gdy to się powiodło, należało jeszcze zatroszczyć
się o jej wynik. Nie mam tu absolutnie na myśli żadnych nie-
cnych procederów, gdyż nie dość, że nie jestem i nigdy nie byłem
w posiadaniu jakichkolwiek informacji na ich temat, to znając
amerykańską mentalność, nie przypuszczam, aby celem organi-
zatorów było zwycięstwo po nieuczciwej walce. Prawdą jest jed-
nak również to, że wszyscy wyśmienicie zdawali sobie sprawę, iż
mundialowe złoto dla USA może okazać się kołem zamachowym
nie tylko dla amerykańskiego soccera, ale też globalnie dla całej
dyscypliny. Już przed rozpoczęciem turnieju było jasne, że roz-
grywane na obu wybrzeżach Stanów Zjednoczonych mistrzostwa
będą olbrzymim przedsięwzięciem, lecz dopiero awans piłka-
22
rek prowadzonych przez Tony’ego DiCicco do strefy medalowej
gwarantował, że zainteresowanie turniejem nie osłabnie aż do
jego ostatniego dnia, a ewentualne w nim zwycięstwo Amery-
kanek dawało nadzieję na to, że stanie się on początkiem nowej,
lepszej ery, choć właściwie nikt do końca nie wiedział, czego
można się po niej spodziewać. Tak czy inaczej, reprezentantki
USA nie potrzebowały jakiegokolwiek wsparcia z zewnątrz, aby
w dobrym stylu wygrać swoją grupę, a worek z kontrowersjami
na dobre rozwiązał się dopiero w fazie pucharowej. Gospody-
niom nie stała się ostatecznie większa krzywda ani w ćwierćfi-
nale z Niemkami (3:2 po fenomenalnym meczu, Brandi Chastain
strzelała do obu bramek), ani w półfinale przeciwko Brazylii
(wynik na 2:0 ustaliła Michelle Akers, skutecznie egzekwując
jedenastkę), ale w wielkim finale Chinki, które tydzień wcze-
śniej przejechały się po broniących tytułu Norweżkach, zawiesiły
poprzeczkę nadspodziewanie wysoko. O zwycięstwie USA prze-
sądził koniec końców dopiero konkurs rzutów karnych, lecz nie
możemy zapominać, że jego wynik został w karygodny sposób
wypaczony. Prowadząca spotkanie Szwajcarka Nicole Petignat
uparła się, że nie będzie zauważać zachowania Briany Scurry,
która za każdym razem w momencie strzału chińskiej piłkarki
stała trzy kroki (!) przed linią bramkową. Pani arbiter była
w swoim postanowieniu do bólu konsekwentna, a łamiąca ewi-
dentnie przepisy gry w piłkę nożną amerykańska golkiperka –
choć obroniła zaledwie jedno uderzenie z pięciu – otrzymała
w nagrodę złoty medal mistrzostw świata. Wielokrotnie słysza-
łem pytanie, czy gdyby tamten mecz rozgrywany był na przykład
w Chinach, to Azja jeszcze w dwudziestym wieku doczekałaby
się pierwszego mundialowego triumfu, ale dziś możemy w tej
kwestii jedynie gdybać, a i tak nie będziemy w stanie zmienić
przeszłości, w której ów finał odbył się w Kalifornii, czyli w miej-
scu, gdzie z reguły zwycięża bohater od samego początku kre-
owany na zwycięzcę.
23
Wspomniałem już, że zwycięstwo Amerykanek miało być
swoistym nowym otwarciem, i spoglądając na turniej sprzed
niemal dwudziestu lat z dzisiejszej perspektywy, trzeba przy-
znać, że rzeczywiście nim było. Wiadomo, że w sporcie i w poli-
tyce zawsze znajdą się tacy, którzy będą narzekać na zbyt wolno
zachodzące zmiany, lecz patrząc maksymalnie obiektywnie
– piłkarski świat zmienił się po Mundialu 1999 nie do pozna-
nia. Nazwiska Mii Hamm czy Brandi Chastain znał od tej pory
prawie każdy Amerykanin, a przedstawicielki złotej drużyny
śmiało wkroczyły na terytoria niedostępne nawet dla sportsme-
nek uprawiających znacznie bardziej amerykańskie dyscypliny.
Nic więc dziwnego, że gdy kilkanaście lat później Abby Wam-
bach w dramatycznych okolicznościach, w ostatniej sekundzie
dogrywki, doprowadzała do remisu w rywalizacji z Brazylią3, jej
wyczyn oklaskiwały miliony rodaków z prezydentem Barackiem
Obamą na czele, a następnego dnia informacja o meczu w Dreź-
nie znalazła się na pierwszych stronach nawet tych gazet, które
na co dzień nie mają z piłką nożną ani w ogóle ze sportem zbyt
wiele wspólnego. Trudno, rzecz jasna, oczekiwać, aby w Stanach
Zjednoczonych piłkarki kiedykolwiek miały równać się popular-
nością z największymi gwiazdami NFL czy NBA, bardzo wiele
pozostało jeszcze do zrobienia w kwestii równości płac, ale sta-
tus, jakim dziś cieszą się w tym kraju chociażby Alex Morgan
czy Tobin Heath, jednoznacznie pokazuje, jak długą drogę już
udało się pokonać. Podziwiając wspaniałą otoczkę, jaka towarzy-
szy dziś każdemu wydarzeniu z udziałem USWNT, warto jednak
pamiętać, że to właśnie zwieńczona pełnym sukcesem na wszyst-
kich frontach kampania 1999 była przełomowym i w zasadzie
najważniejszym, można by rzec, milowym krokiem w wędrówce
ku lepszej przyszłości.
3 W ćwierćfinale mistrzostw świata 2011 w Niemczech.
24
Skoro obracamy się od pewnego czasu w temacie amery-
kańskich mistrzostw, to warto na sam koniec poświęcić trochę
miejsca reprezentacji, która była – choć może w jej przypadku
to niezbyt fortunne określenie – prawdziwym czarnym koniem
tamtej imprezy. Nigeryjki, bo o nich mowa, jako pierwszy
w historii przedstawiciel Afryki awansowały do ćwierćfinału
i naprawdę niewiele brakowało, by z rozmachu zameldowały
się nawet w strefie medalowej. Ponieważ na turnieju w Stanach
Zjednoczonych historia tworzyła się każdego dnia, a media prze-
ścigały się przede wszystkim w kolejnych sensacyjnych doniesie-
niach z amerykańskiego obozu, sukces zawodniczek z Czarnego
Lądu pozostał prawie niezauważony, a byłoby szkoda, gdyby
świat zupełnie zapomniał o drużynie, której postawą tak bar-
dzo się przecież emocjonowaliśmy. Drużyna Nigeryjek nie była
być może ekipą prezentującą najbardziej uporządkowany futbol,
ale entuzjazm i pasja od niej bijące spowodowały, że niezwykle
szybko stała się reprezentacją drugiego wyboru dla większości
kibiców i obserwatorów. Jakiś udział mieli w tym z pewnością
również nader żywiołowo reagujący na boiskowe i nie tylko
wydarzenia nigeryjscy fani, którzy ponieśli swoją kadrę do dają-
cego przepustkę do ćwierćfinału zwycięstwa nad Danią, ale dla
mnie Mundial 1999 na zawsze będzie miał twarz Mercy Akide.
Nie wymachująca koszulką Brandi Chastain, nie ofiarnie inter-
weniująca Kristine Lilly, nie uosabiająca piłkarską perfekcję Wen
Sun, lecz właśnie niezmordowana Afrykanka była tą zawod-
niczką, której gra najbardziej utkwiła mi w pamięci. W ćwierć-
finale przeciwko Brazylii, a mecz ten, notabene, wciąż pozostaje
dla mnie najlepszym, jaki kiedykolwiek rozegrano na piłkarskich
mistrzostwach świata, Akide na listę strzelczyń się nie wpisała,
ale i tak miała olbrzymi udział w odrobieniu przez Nigeryjki
trzybramkowej straty z pierwszej połowy i doprowadzeniu
do dogrywki. Pełne dramaturgii brazylijsko-nigeryjskie star-
cie skończyło się ostatecznie w sposób w zupełności godny tak
25
wspaniałego widowiska, a złoty gol autorstwa Sissi (innej wiel-
kiej gwiazdy tamtego turnieju) mógłby być ozdobą każdej pił-
karskiej imprezy. Trafienie to definitywnie zakończyło niestety
piękny nigeryjski sen, a pewnym pocieszeniem dla Mercy Akide
mogło być wyłącznie to, że najwyraźniej nie byłem jedyną osobą
oczarowaną jej postawą, zachwyceni Amerykanie postanowili
zaś zrobić wszystko, aby tylko zatrzymać ją w kraju, w którym
to zresztą mieszka do dziś. Co zaś się tyczy Nigerii, to możemy
jedynie żałować, że tamtejsza federacja nie poszła śladami Ame-
rykanów i na bazie niebywałego osiągnięcia do dziś nie potrafiła
zbudować choćby namiastki profesjonalnej reprezentacji.
26
Pobierz darmowy fragment (pdf)