Darmowy fragment publikacji:
KOMA
2
© Copyright by Aleksander Sowa 2013
Okładka: Maciej Krupniewski
Zdjęcie na okładce: Maciej Krupniewski
Redakcja: Łukasz Mackiewicz – eKorekta24.pl
Korekta: Sabina Sagan
ISBN: 978-83-272-4151-1
--
Aleksander Sowa|Self-Publishing
www.wydawca.net
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie,
rozpowszechnianie części
lub całości bez
zgody wydawcy zabronione.
Opole, grudzień 2013 r.
3
1.
Czarna jak smoła noc okrywa Wrocław ponurym
całunem. Do podłości świtu jeszcze daleko. Jękliwe
rekwiem wiatru zamazuje dźwięki. Wycie będzie tłem
niepotrzebnej śmierci. Noc i mrok są najwierniejszymi
jej towarzyszkami, a wiatr sprzymierzeńcem samobój-
ców.
Osadzonemu nasuwa się myśl, że skończy w smro-
dzie ekskrementów. Przygotował stryczek w kiblu.
Tylko tam nie sięga oko kamery monitorującej celę.
Sznur z prześcieradła przywiązuje do kraty. Z pętlą na
szyi, na sekundę przed śmiercią, dopada go cytat. Z
jego własnej, przeklętej książki.
„Już cię zainfekowałem. Teraz nie zdołasz się ode
mnie uwolnić. Będziesz do mnie powracać w nieskoń-
czoność, choćby czołgając się windą. W czołganiu się
nie ustawaj!” – policjant niespełna tydzień wcześniej
przeczyta na głos. Odkładając książkę, mruknie z nie-
smakiem:
– Koma? Nic specjalnego. Wielkie gówno, a nie
wielka literatura.
Lektura najwyraźniej nie zrobiła na Wasylu Jagod-
nikowie najlepszego wrażenia. Cienka książeczka, nie-
spełna dwieście, na pierwszy rzut oka niepozornych
stron, z czarnym profilem kozła na tle okładki w kolo-
rze zachodzącego słońca. Dla autora ono dawno już
zaszło.
– Czy czytałem? – zapyta, sięgając po papierosa.
4
– Tak.
– A pan?
Pies zawsze będzie psem – dziennikarz uśmiecha się
w milczeniu. Zadawać pytania. Odpowiadać jak naj-
mniej, a jeśli już, to najlepiej pytaniem. Zauważył to
już kiedyś, dawno rozmawiając z innym gliną. W tym
reportażu widać nie będzie inaczej – myśli. Odpowiada
po chwili:
– Owszem, czytałem. Nie za bardzo się jednak, że
tak powiem – przerywa na chwilę – wciągnąłem w fa-
bułę. Ale można powiedzieć, że ją przejrzałem.
– Tak też myślałem. Jak zwykle – komentuje glina
nieśpiesznie. – Proszę się nie obrazić – sili się na
uprzejmość – ale to wasza wspólna cecha. O
wszystkim piszecie tylko po łebkach.
– To taki zawód. Musimy dostosować swój tekst
do szerokiego odbiorcy.
– Wiem, rozumiem, proszę się nie obrażać. – Ja-
godnikow natychmiast się broni. – Nie o to chodzi.
Zastanawiał się pan – niespodziewanie zmienia temat
– jak w ogóle można napisać coś takiego? Takie
gówno?
– Gówno?
– A jak to nazwać inaczej?
– Dziennikarz tym razem uśmiecha się całkiem
szeroko. Już wie, że chyba polubi jednego z bohaterów
reportażu, jaki właśnie zaczął. Policjant sprawia na
nim dobre wrażenie.
– Tak, myślałem o tym – opowiada.
5
– A jest pan miłośnikiem literatury?
– To za dużo powiedziane. Sporo jednak czytam.
Chciałbym więcej. Ale wiadomo…
– Brak czasu?
– Właśnie.
– Rozumiem. – Glina, wypuszczając dym, mówi
wolno. – A ja, widzi pan, nie jestem ani miłośnikiem
literatury, ani nie lubię czytać. A to – żarzącą się koń-
cówką peta wskazuje książkę – musiałem przeczytać
słowo po słowie.
Na stoliku pomiędzy nimi leży paczka długich,
cienkich super slimów. Absurdalny rekwizyt. Dzienni-
karz wolałby napisać o Radomskich albo chociaż Gau-
loises’ach. Wtedy wizerunek gliny w reportażu mógłby
być bliższy stereotypowi. Bliższy temu, o czym czytel-
nik chciałaby przeczytać. Ale prawda jest mniej cie-
kawa.
– Aż tak źle?
– Znacznie gorzej – odpowiada glina. – Masłowska
przy tym to Na jagody. Szczepańska tym bardziej.
Dziennikarz rozsiada się wygodniej. Odniósł iden-
tyczne wrażenie, kiedy wziął Komę po raz pierwszy do
ręki i przebrnął przez cztery rozdziały początku. Lecz
nie chce mówić o sobie.
– A jednak to utwór wyjątkowy – zauważa.
– Chodzi panu o treść?
– Bardziej o formę – chłopak dodaje od razu. –
Autor stworzył utwór jedyny w swoim rodzaju, praw-
da?
6
– Jeśli o to chodzi – zaperza się glina – już mówi-
łem. To zwyczajne gówno. Tanie porno. Gniot styli-
zowany na powieść. Chore zapiski psychola, który za
grosz nie ma dobrego smaku.
– Dla wielu to dzieło sztuki.
– Tak, on wielu na ten lep rzekomej sztuki złapał –
przyznaje Jagodnikow, znów celując papierosem. –
Proszę się jednak nie oszukiwać, to nie sztuka.
– A co?
– Efekciarstwo.
– Tak czy inaczej nie może pan, komisarzu, od-
mówić autorowi oryginalności.
– I tu się pan myli. Mogę. Wszystko mogę, bo ob-
serwowałem tego człowieka przez kilkanaście miesię-
cy. Znam go dokładnie. Rozgryzłem i po pięciu latach
dopadłem. Nie jest oryginalny. Nie jest niezwykły. Nie
zrobił nic szczególnego. Jest taki sam jak każdy mor-
derca. Nienormalny i zdeprawowany.
– Tak pan naprawdę uważa?
– To zwykły gnój – zacietrzewia się glina. – Pan z
nim jeszcze nie rozmawiał? – Niespodziewanie znów
zmienia temat.
– Mam zgodę na widzenia.
– Na Kleczkowskiej?
– Tak.
– To dobrze. Otworzą się panu oczy.
– Co pan przez to rozumie?
Glina zamyśla się chwilę, jakby szukał odpowied-
nich słów. Takich, które mogłyby oddać dokładnie to,
7
co chce przekazać. Ale one nie istnieją. Jagodnikow
nie umiał ich nigdy znaleźć. Pewnie dlatego nie zrobił
kariery w policji. A w karierze słowa pomagają czasem
więcej niż czyny.
– Proszę być bardzo czujnym.
– Jest niebezpieczny?
– Nie o to chodzi. Jest niebezpieczny, to jasne,
choć nic panu nie zrobi. Prawdopodobnie jednak, pro-
szę się nie gniewać za to, co powiem, będzie pan dla
tego człowieka tylko płotką. Przez jakiś czas – nawet
atrakcyjną.
– W jakim sensie?
– Wymanewruje pana tak, jak sobie to wcześniej
obmyślił. A zrobił to z pewnością. Nic by nie zyskał,
gdyby miał pana zabić. Żywy jest pan dla niego cen-
niejszy. Więcej zyska, przeciągając kogoś takiego jak
pan na swoją stronę.
– Pan wybaczy, panie komisarzu – odpowiada dzien-
nikarz pewny siebie – jestem młody, ale to nie mój
pierwszy reportaż. Rozmawiałem już nie raz z różnymi
ludźmi. Z kryminalistami także.
– To świetnie. Sęk w tym, że to nie jest typowy
kryminalista – rzuca glina enigmatycznie. – No dobrze
– zmienia temat po raz kolejny – więc co pan o nim
pomyślał, przeglądając to jego wiekopomne dzieło?
– Świetnie operuje słowem. Jako dziennikarz do-
skonale to widzę.
– Tak? Co jeszcze?
8
– Ma ogromną wyobraźnię i jest świetnym obser-
watorem. Sądzę, że jako pisarz mógłby wiele osiągnąć.
– Nie tylko jako pisarz. Skurwiel jest szalenie inteli-
gentny. Badaliśmy go na wariografie. Proszę sobie wy-
obrazić, że prawie potrafił oszukać to urządzenie.
– Czy to coś niezwykłego?
– Czy ja wiem, w zasadzie nie. – Glina pozwala so-
bie na bezpardonową ironię. – Mniej więcej dla poło-
wy procenta populacji. Jeden na dwustu to potrafi.
– Mierzyliście mu iloraz?
– Jasne.
– I jaki osiągnął wynik?
– A jak pan myśli?
– W granicach stu sześćdziesięciu?
– Niewiele się pan pomylił. Dokładnie o dwadzie-
ścia pięć punktów.
– Sto trzydzieści pięć – dziwi się dziennikarz – to
wynik wysoki, ale nie taki szczególny.
– Zgadza się. Tyle że nasz pisarz ma sto osiemdzie-
siąt pięć.
Dziennikarz spogląda na gaszącego niedopałek po-
licjanta. Takiej odpowiedzi się nie spodziewał. Przez
chwilę czuje satysfakcję, że to jemu stary przydzielił
„reportaż o pisarzu oskarżonym o zabójstwo opisane
w swojej powieści” – jak usłyszał dzień wcześniej w
gabinecie naczelnego. Zaczyna się robić coraz cieka-
wiej – myśli.
– No tak – przyznaje po chwili – nic dziwnego, że
potrafił coś takiego napisać. Jednak, panie komisarzu,
9
nie mam najmniejszych wątpliwości: to oryginalna
książka.
– Oryginalna? Czy ja wiem… No dobra – przyzna-
je z niechęcią – tego nie można jej odmówić.
– I wyjątkowa. Rzadko przecież książki bywają do-
wodem w sprawie o zbrodnię, prawda?
– I tu akurat się pan myli. Koma nigdy dowodem nie
była.
– Tak powszechnie się sądzi.
– Owszem. Tak powszechnie się sądzi – powtarza
z sarkazmem policjant – ponieważ to wy, dziennikarze,
dopisaliście ostatni jej rozdział w gazetach i telewizo-
rach. Ale prawda jest zupełnie inna.
– I dlatego chciałem z panem porozmawiać.
– Co chce pan przez to powiedzieć?
– Chcę znać prawdę. Chcę wiedzieć, jak było w
rzeczywistości. To, jak było z książką.
– To nie takie proste – zaczyna glina. – Książka by-
ła tylko punktem wyjścia. Fakt, początkowo przypusz-
czaliśmy, że będzie dowodem. Prokurator przedłożył
ją nawet jako poszlakę. Ale ostatecznie stało się zupeł-
nie inaczej. Sąd już przy pierwszej sprawie odrzucił ją.
Dowody były zupełnie inne.
– Zamieniam się w słuch.
10
2.
Dariusz Laba jest przeciętnym mężczyzną około
trzydziestki. Tamtego dnia, kiedy spotykają się w od-
osobnionej celi po raz pierwszy, w oczach dziennika-
rza niczym się nie wyróżnia. Prawie niczym. Bo chło-
paka uderza to, że jak na więzienne warunki osadzony
ubrany jest elegancko i schludnie. Sprawia tym nieco
upiorne wrażenie – szykowny inteligencik w pedan-
tycznie wyprasowanym pasiaku.
– Dzień dobry – zaczyna. – Mam zgodę na kilka
widzeń z panem. Pracuję nad reportażem o panu.
Chciałbym…
– Czy ma pan legitymację prasową?
– Mam.
– Czy mogę ją zobaczyć?
– Oczywiście.
Laba przez chwilę skrupulatnie mierzy dziennikarza.
Chłopak z trudem wytrzymuje jasnobłękitne, wyjąt-
kowo zimne spojrzenie. Cyniczne i niewzruszone.
Więzień zerka na legitymację tylko ułamek sekundy.
Chwilę później tę samą, kamienną twarz zdobi
uprzejmy uśmiech.
– Pracuje pan od niedawna, prawda? – rzuca, mru-
gając prawym okiem.
– Faktycznie.
– Jagodnikow przysłał tu pana?
– Nie. Ale pytał o pana.
– Więc już pan z nim rozmawiał.
11
– Owszem.
– To dobrze. Cieszę się, że pan przyszedł. Sprawia
pan wrażenie porządnego człowieka. Opowiem panu z
przyjemnością o wszystkim, o co pan zapyta, i to ze
szczegółami. Jeśli, naturalnie, będzie pan miał ochotę
do końca mnie wysłuchać.
Dziennikarz, włączając magnetofon, czuje, że ma
dłonie od wewnątrz pokryte potem. Wzdłuż kręgo-
słupa, niczym echo słów Laby, przebiega go nieprzy-
jemny dreszcz. Siląc się na uśmiech, odpowiada, aby
zmniejszyć napięcie.
– Oczywiście, po to tutaj przyszedłem.
– Doskonale.
– Jestem
już, panie Laba, gotów. Możemy
zaczynać?
– Jasne.
– Mogę zrobić zdjęcie?
– Nie mam nic przeciwko.
Dziennikarz celuje obiektywem w rozmówcę, usta-
wia ostrość. Migawka aparatu strzela kilka razy, chło-
pak odkłada aparat i zachęca:
– Proszę więc opowiedzieć o wszystkim od począt-
ku.
– Mieszkałem wtedy u rodziców – mówi morderca
po chwili zastanowienia. – Wyszedłem do apteki po
lekarstwa dla nich. We wrześniu wieczory są jeszcze
ciepłe, więc stałem tylko w klapkach, krótkich
spodenkach i T-shircie. Nagle ktoś zarzucił mi worek
12
na głowę – mówi spokojnie i bardzo wyraźnie – ude-
rzył w brzuch i powalił na trotuar.
– Co pan pomyślał?
– Że napadli mnie skinheadzi.
– Dlaczego oni?
– Nie wiem, pewnie podświadomie wtedy się ich
bałem. Zresztą co może sensownego przyjść człowie-
kowi do głowy w takiej chwili? Na dodatek gdy kopią
w brzuch?
– Co było dalej?
– Wykręcili mi ręce, skuli kajdankami i wrzucili do
samochodu jak worek. Wtedy już wiedziałem, że to nie
skini.
– Skąd?
– Podsłuchałem, jak jeden z nich rozmawia przez
telefon.
– Co pan słyszał?
– Powiedział: „Szefie, mamy skurwysyna. Żyje
jeszcze”.
– Co było potem?
– Nie miałem pojęcia, o co chodzi ani kim są ci lu-
dzie. Wiedziałem tylko, że działają na czyjeś zlecenie.
Słyszałem, że jest jakiś szef. Czułem, że gdzieś mnie
wiozą, okazało się, że do lasu. Tam grożono mi śmier-
cią i aresztem. Byłem pewny, że to jakaś cholerna po-
myłka, jakieś totalnie nieporozumienie.
– Nie wiedział pan, że pana aresztowano?
– Nie! Absolutnie.
– A kiedy się pan o tym dowiedział?
13
– Dopiero na komendzie. Po kilku godzinach. Po-
wiedziano mi, że zostałem zatrzymany, i tyle. Zaczęły
się przesłuchania. Krzyki: „Przyznaj się!” – opowiada
pisarz, smutno wpatrując się w dziennikarza znad dru-
cianych oprawek. „My wszystko już wiemy, nureczku,
będziesz teraz w szambie nurkował”.
– Nureczku?
– Jestem od lat instruktorem nurkowania – wyja-
śnia. Po chwili dodaje: – Byłem.
– Rozumiem – notuje dziennikarz. – Proszę mówić
dalej.
Więzień waha się chwilę. Poprawia okulary. Ma
czarne, bujne włosy i pociągłą twarz. Ciągle nie robi
dobrego wrażenia. Jest w nim coś niezwykłego, co ka-
że chłopakowi nieustannie mieć się na baczności. Wi-
dać, że od więźnia bije głęboko skrywane, ale ogromne
zmęczenie.
– Byłem przerażony – zaczyna po chwili. – Nigdy
wcześniej nie miałem do czynienia z policją. Nawet
mandatu za przekroczenie prędkości nie dostałem!
Pan wierzy? – zwraca się wprost do dziennikarza.
– W tym sensie można powiedzieć, że jest pan
szczęściarzem.
– Tak. Szczęściarzem! – powtarza kpiąco. – Tyle że
od tamtej chwili moje życie wywróciło się do góry no-
gami. Takie to szczęście. I wie pan, co w tym wszyst-
kim było najgorsze? Nie miałem pojęcia, z jakiego
powodu!
– Nie powiedziano panu, o co jest pan oskarżony?
14
– Nie – odpowiada z przejęciem. – I o to chodzi.
Właśnie o to chodzi! Nie wiedziałem. Pytałem: „Lu-
dzie, dlaczego? Dlaczego?” – powtarza, unosząc ciem-
ne brwi. „O co wam chodzi? Za co mnie
zatrzymaliście?”.
– I co powiedzieli?
– „Za to, że jesteś jedyny w swoim rodzaju” – od-
powiada, z niedowierzaniem kiwając głową, tak jakby
to, że rozmawiają teraz w zakładzie karnym, nie było
prawdą. Jakby było śpiączką, z której zaraz się obudzą
i wrócą do życia. Ale to nie był sen. To naprawdę się
stało.
3.
– To był koniec jesieni dwutysięcznego roku – od-
powiada Jagodnikow bez namysłu.
Brzuch wylewa się glinie przez pasek od spodni, ale
widać, że pamięć ma doskonałą. Czerwona twarz
sprawia, że łysy, niepozorny i na pierwszy rzut oka
łagodny człowieczek zupełnie nie wygląda na byłego
oficera Wydziału Zabójstw Dolnośląskiej Komendy
Wojewódzkiej.
– Dokładnie pamiętam ten dzień. Bez mrozu, ale
ciągle mżawka albo wiatr. Kiedy go znaleźliśmy, już
nie padało, ale dalej był ziąb jak cholera. Błoto jak w
świńskim chlewie – wspomina. – Potem musiałem ły-
kać tabletki na przeziębienie. Zima, dokładnie gru-
15
dzień. Tyle że dla tamtego wszystko skończyło się w
listopadzie. Prawie o miesiąc wcześniej.
– Tamtego?
– Dla ofiary – prostuje glina.
– Jak odkryliście zwłoki?
– Dostaliśmy wezwanie nad Odrę. Wioska nazywa-
ła się Chobienia. Wędkarze zauważyli ciało przy brze-
gu. Już wtedy wiedziałem, że to jeden wielki syf.
– W jakim sensie?
– Dziś jestem na emeryturze. Wtedy miałem prawie
dwadzieścia pięć lat służby. Większość przerobiłem w
dochodzeniówce, a i tak czegoś podobnego nie widzia-
łem. Nigdy.
– Wiem, że ofiara była naga – dodaje dziennikarz.
– E tam! Naga. To bzdura! Facet miał slipki, koszul-
kę i bluzę.
– Ale butów nie miał?
– No właśnie, nie miał. Ale naszą uwagę zwróciło też
co innego.
– Co?
– Był związany, ale w niecodzienny sposób.
– W gazetach nazwano to nietypową kołyską?
– Tak to nazwaliśmy, a wy, dziennikarze, jak zrobi-
ło się o tym głośno, powtarzaliście to jak papugi –
mówi z niesmakiem.
– Widać nie darzy szacunkiem przedstawicieli
dziennikarskiej profesji. Jak większość policjantów. A
już szczególnie ci z dochodzeniówki. Redaktor wie o
16
tym, ale mało go to obchodzi. Potrzebuje gliny, żeby
zrobić dobry reportaż o zbrodni. I tyle.
– O co chodzi z tą nietypową kołyską?
– Wiąże się delikwenta jednym kawałkiem liny –
wyjaśnia glina, demonstrując na sobie. – Kostki u nóg
trzeba związać z nadgarstkami. Z tyłu, za plecami…
– …a drugi koniec liny – podchwytuje dziennikarz
– z szyją?
– Właśnie! Związany, prostując się, będzie się dusił.
– Rozumiem.
– Jak na gimnastyce – kołyska. Było w tym coś poni-
żającego.
– Poniżającego?
– Niech pan pomyśli. Jak się chce kogoś załatwić,
to najlepsza jest kulka w łeb. Jak klamki brakuje, to
nóż w żebra, ewentualnie – przepraszam za słowo –
wpierdol, aż gość zejdzie. Nikogo się nie topi. A jeśli
już, to nie tak związanego. Zgodzi się pan, prawda?
– Faktycznie.
– No właśnie. A tutaj mieliśmy ofiarę zabitą jakby
przy okazji.
– O czym pan pomyślał, widząc ofiarę?
– Że mordercy najbardziej zależało na upokorzeniu
tego mężczyzny. Ktoś, kto to zrobił, musiał tego face-
ta naprawdę mocno nienawidzić.
– Więc zemsta?
– Widzę, że nie jest pan głupi. Zemsta w ogóle jest
jednym z najczęstszych motywów zbrodni.
17
– Myślałem, że ludzie najczęściej mordują dla pie-
niędzy.
– Ludzie mordują generalnie z czterech powodów
– ucina policjant – z zemsty albo pieniędzy.
– To dwa są przecież…
– Pieniądze to władza. Zemsta to baba. Są cztery?
4.
– Znała pani Krystiana Jankowskiego?
– Znałam – odpowiada zdawkowo kobieta.
Julia, była żona oskarżonego, jest przed czterdziest-
ką. Dla dziennikarza w wieku niespełna dwudziestu
sześciu lat w ogóle nie jest atrakcyjna. Na dodatek ma
zniszczoną twarz, wygląda na starszą.
– A coś więcej?
Wydaje się, że wolałaby nie wracać do tamtej spra-
wy. Dziennikarz za chwilę ma się dowiedzieć, co jest
prawdziwym tego powodem.
– To nie takie proste.
– Zdaję sobie sprawę. Ale proszę spróbować – za-
chęca.
– Muszę więc wrócić do czasów, zanim to wszyst-
ko się wydarzyło. Inaczej niczego pan nie zrozumie.
– Chętnie posłucham.
– Darka, to znaczy mojego byłego męża – popra-
wia się – poznałam jeszcze na studiach. Prawda jest
taka, że wszystkie kobiety zwracały na niego uwagę,
mimo że chudy on taki, mizerny. Ledwie metr siedem-
18
dziesiąt wzrostu. A jednak wszystkie się za nim ogląda-
łyśmy jak głupie. Wiem, że to dziwne. Sama nie potra-
fię tego zrozumieć. W ogólniaku nazywano go nawet
Amor. On jednak interesował się tylko książkami.
– A kobiety?
– Dziwny był od samego początku. Zwracał uwagę
tylko na szare, niepozorne myszki. I zawsze starsze od
niego.
– A pani?
– Darek jest dwa lata młodszy.
– Rozumiem, proszę mówić.
Kobieta nabiera powietrza w płuca. Unosi delikat-
nie ramiona, jakby przyjmując na barki niewidzialny
ciężar wskrzeszanych w pamięci wydarzeń.
– Przez pierwsze lata studiów zajmował się tylko
Frommem, Nietzschem i Arystotelesem. Całe noce
ślęczał nad ich dziełami.
– Studiował filozofię, tak?
– Tak. – Kobieta znów się zamyśla. – Ale na trze-
cim roku wszystko się zmieniło.
– To znaczy?
– Książki poszły w kąt. Rzucił się w wir zabawy.
Wtedy też wyszłam za niego.
– Poznaliście się na studiach?
– Nie. Znałam go już wcześniej. Poznaliśmy się,
kiedy uczył się jeszcze w liceum, w klasie maturalnej.
Byłam wtedy studentką na praktyce w jego klasie.
– W jakim mieście?
19
– W Legnicy. Studiowałam we Wrocławiu, ale
praktykę zrobiłam w swoim rodzinnym mieście. Kiedy
Dariusz po maturze przyjechał do Wrocławia, nie mia-
łam wątpliwości, że czeka go kariera akademicka.
– Skąd ta pewność?
– Wszyscy tak uważali. Zresztą – kobieta macha
ręką – to było oczywiste. Zawsze miał same piątki.
Nic dziwnego, że poszedł na uniwersytet.
– Ale kariery akademickiej mąż nie zrobił?
– Były mąż – poprawia kobieta. – Nie zrobił –
przyznaje. – Ale pewnie tylko dlatego, że to go kom-
pletnie nie interesowało. Wolał zarabiać pieniądze.
Dlatego założył firmę.
– Jaką?
– Właściwie to firmy były dwie. Pierwsza, sprząta-
jąca biura. Ten interes nie wypalił. Darek to szalenie
inteligentny facet, to mi się w nim podobało, ale nie
miał ręki do interesów – wspomina kobieta, jakby
mówiła o nieboszczyku. – Pierwsza branża nie wypali-
ła, więc wziął się za agencję reklamową.
– Agencja też padła?
– Tak, ale dopiero po naszym rozwodzie.
– Jak do niego doszło?
– Przez jego zazdrość. Wie pan, na początku nawet
mi to schlebiało. Śmiałam się, kiedy pół żartem, pół
serio wymyślał absurdalnych kochanków. Z czasem
zaczęło mnie to jednak męczyć. To przestały być żar-
ty. Jego zazdrość zaczęła mnie doprowadzać do szału.
Gdy mąż zaczął pić, zaczęły się kłótnie, awantury.
20
Aż doszło do tego, że mnie uderzył. Dowiedziałam się
też, że sam nie był w porządku wobec mnie.
– Miał romans?
– Romans?! Żeby tylko! Zdradzał mnie przy każdej
okazji. Bez wyrzutów sumienia i bez skrywania się z
tym. Prowadził życie jak kawaler. Noce spędzone w
dyskotekach albo nie wiadomo gdzie i powroty nad
ranem w stanie kompletnego pijaństwa. Czasem nie
było go kilka dni. A jak mówiłam, miał powodzenie.
Więc co mogłam myśleć?
– Rozumiem.
– Kiedy mnie uderzył, nie wytrzymałam. Nie
mogłam tego znieść.
– Wezwała pani policję?
– Nie o to chodzi. Policję wezwałam, zgadza się,
ale dopiero później. Tamtej nocy, kiedy pierwszy raz
mnie uderzył i pchnął na meble, podjęłam decyzję.
Zabrałam chłopca, spakowałam się i przeprowadziłam
do mamy.
– Macie syna?
– Tak, ale proszę o niego nie pytać. – Kobieta
twardo stawia warunek. – On nie jest niczemu winien.
– Oczywiście, ma pani moje słowo.
– Dziękuję. Wracając do małżeństwa – to, co zro-
biłam, niewiele dało. Może poza tym, że upewniłam
się co do Darka.
– W jakim sensie?
– Że się nie zmieni.
– Wniosła pani o rozwód?
21
– Tak. Myślałam o tym od roku. Darek mnie na-
chodził, jego zazdrość nie była już chorobliwa, to
przerodziło się w paranoję, w jakąś chorą obsesję. Był
naprawdę nie do zniesienia. A potem poznałam
Krystiana.
5.
Dziennikarz, przywitawszy się, odniósł wrażenie, że
kobieta spojrzała na niego z zainteresowaniem. Jest
zadbana, dość atrakcyjna i widać, że lubi zabawę.
– Proszę powiedzieć parę słów o sobie – prosi ko-
bietę.
– Zgodziłam się na rozmowę – zaczyna jakby z
obawą – tylko dlatego, że obiecał pan anonimowość.
Mogę na nią liczyć?
– Oczywiście. Gwarantuję to pani, ale muszę wie-
dzieć, co panią łączy z tą sprawą.
– Dobrze, rozumiem. – Kiwa głową. – Jestem
przyjaciółką Julii, to znaczy żony Darka – zaczyna. –
Stąd znam go doskonale. Poza tym byłam jego
księgową.
– Podobno był bardzo zazdrosny?
– Zazdrosny? Nie, to nieodpowiednie słowo, pro-
szę pana. Ten facet miał obsesję. Pierdolca. I wydaje
mi się, że to właśnie jego zazdrość była powodem ca-
łej tragedii.
– Mówi pani o morderstwie Krystiana Jankowskie-
go?
22
– No a o czym mam mówić? Jasne! Ale nie tylko.
Zazdrość przyczyniła się tego do rozpadu ich małżeń-
stwa. No i jego niewierność.
– A czy żona dawała panu Labie powody?
– Powody do zazdrości?
– Tak.
– Raczej nie – waha się księgowa. – Może dopiero
kiedy założyła sprawę. Małżeństwo przecież już się nie
liczyło. Nic dziwnego, że Julka poczuła się jak roz-
wódka. Uważam, że miała do tego prawo.
– Prawo do spotkań na boku?
– Dlaczego na boku? Mówię przecież: o rozwód
wniosła. Nie dostała, ale wniosła. Wystarczy. Ja bym
nie miała skrupułów i umawiała się, ile wlezie.
– Rozumiem.
– A! – Kobieta przypomina sobie coś jeszcze. – I
wyprowadziła się przecież. Nie mieszkali razem. Wte-
dy spotkała się jeden raz z innym mężczyzną. Dariusz
potem go za to zabił.
– Zabił? Jest pani pewna?
– Dowodów nie mam, nie widziałam. Nikt nie wi-
dział. I nikt dowodów nie ma – dodaje pośpiesznie,
jakby na potwierdzenie. – Ale wszystko na to wskazu-
je.
– Wszystko?
– No! Nawet ta jego pokręcona książka. I tak zresz-
tą orzekł sąd, prawda?
– Faktycznie.
23
– No właśnie. Wystarczy. A jak się popatrzy z bo-
ku, to cała reszta też przecież pasuje.
– Co dokładnie? Proszę o tym powiedzieć.
– Ich małżeństwo rozpadło się ostatecznie na rok
przed morderstwem. W tysiąc dziewięćset dziewięć-
dziesiątym dziewiątym roku. Ale Darkowi to nie wy-
starczyło.
Julki, wynajął
prywatnego detektywa. Groził jej.
kochanków
Śledził
– Groził?
– Pisał e-maile w stylu: „Niech cię jebie każdy
przybłęda, którego spotkasz” albo, ten dobrze pamię-
tam: „Kolejarz… Hm, ma hotele kolejowe, więc mo-
gliście się pierdolić w tych brudnych klitkach. Mam
prawo wiedzieć, kim jest ten gach, w czym jest lepszy
ode mnie?”.
– Skąd pani o nich wie?
– Julka pokazywała mi te e-maile.
– Rozumiem.
– To jeszcze nie koniec. Dariusz sam się pogrążył.
Wykrzyczał na imprezie sylwestrowej, że zabił już kie-
dyś jednego jej kochanka i to samo zrobi z następny-
mi.
– Była pani tego świadkiem?
– Ja nie. Opiekunka ich dziecka.
– To skąd pani o tym wie?
– Słyszałam, jak opiekunka zeznawała to w sądzie.
– Rozumiem. Proszę powiedzieć: jak pani Laba po-
znała Krystiana?
24
– Normalnie. W pubie. To było kilka miesięcy
przed zabójstwem. Sama ją do tego pubu zaciągnęłam.
Chciałam, aby koleżanka się rozerwała. Wiadomo,
rozwód to nic fajnego. A potem zaczęli się spotykać w
hotelu Prezydent, ale ich znajomość nagle się urwała.
Romansu nie było.
– Wie pani dlaczego?
– Jasne – odpowiada bez wahania. – Nie sprawdził
się.
– Nie sprawdził się? W jakim sensie?
– No, wie pan – mówi z ironicznym uśmieszkiem –
jako mężczyzna.
6.
– Jak go pani poznała?
– To było w pubie Szalony Koń. We Wrocławiu.
Wyciągnęła mnie tam przyjaciółka, księgowa Darka.
To było latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego
dziewiątego roku.
– Proszę opisać pana Jankowskiego.
– Pomyślałam, że jest bardzo atrakcyjnym typem.
Wysoki, ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, zbudo-
wany jak prawdziwy mężczyzna. Kawał chłopa. Twarz
pokryta gęstym, czarnym zarostem, a do tego długie,
rozpuszczone włosy. Taki, wie pan – kobieta szuka
odpowiedniego słowa – szorstki.
– Przystojniak?
25
– Tak, oczywiście. I do tego czarujący. Stałam przy
barze, nagle podszedł i zapytał: „I gdzie te frytki?”,
udając, że bierze mnie za kelnerkę, chociaż wyczułam
oczywisty i nieukrywany podryw. Jego też to bawiło.
Widziałam, że Krystianowi nie brakuje niczego w
portfelu. Może to śmieszne, ale przypominał Thomasa
Andersa.
– Z Modern Talking?
– Tak. Jako małolata kochałam się w nich. Wiesza-
łam plakaty ze „Świata Młodych” i zasłuchiwałam się
w ich piosenkach. Krystian swoim pojawieniem się
przypomniał mi odległe czasy. Poczułam się znów jak
wolna kobieta.
– Czym się pan Jankowski zajmował?
– Miał agencję reklamową.
– Podobna branża jak w państwa firmie.
– Dariusza firmie.
– Rozumiem. Tak czy inaczej postanowiła się pani
umówić z panem Jankowskim?
– Właściwie Darek jest sam sobie winny.
– Jak to?
– Kiedy dowiedział się, że byłam w Szalonym Ko-
niu, zrobił kolejną awanturę. Wtedy pomyślałam: a co
mi zależy? Postanowiłam zadzwonić do Krystka.
Umówiliśmy się. Zjedliśmy kolację, potem pojechali-
śmy do jego biura. Spotkanie skończyło się w hotelu
Prezydent, ale – szybko dodaje – do niczego nie do-
szło.
– Dlaczego?
26
– Przyznał, że jest żonaty, choć nie układa mu się z
żoną. Już dwukrotnie wyprowadzał się od niej, a ona
dwa razy złożyła pozew o rozwód i wycofywała go.
Dręczyła go, że nie rozwija firmy, nie inwestuje. Sama,
zamiast się zająć domem i urodzić dziecko, była sze-
fową dobrze prosperującej i to własnej spółki. Ale
w ciążę zajść nie potrafiła. Potraktowałam tę sprawę
honorowo. Jako że sama byłam zdradzana przez męża,
nie chciałam takiego świństwa robić innej kobiecie.
Natychmiast zerwałam znajomość. Więcej się nie spo-
tkaliśmy. I dobrze, bo Krystian podobno zaczął zdra-
dzać żonę ze swoją miłością z lat szkolnych. Tak czy
inaczej mój mąż dowiedział się o tym spotkaniu. Przy-
szedł pijany do mieszkania matki. Awanturował się.
Wiedziałam już, że Darek wie, jak wygląda Krystek,
gdzie się spotkaliśmy. Znał nawet numer pokoju, do
którego poszliśmy w hotelu.
– Śledził was?
– Wynajął detektywa.
– Skąd pani o tym wie?
– Przyznał się.
– Co powiedział?
– „Wiem, z kim się spotykasz, ździro. Przyznaj się,
pieprzysz się z Jankowskim” i takie tam. „Wynająłem
detektywa, żeby was śledził”.
– Rozumiem.
– Zadzwoniłam po policję. Zanim przyjechali,
Darka już nie było. Wrócił, jak odjechali, wtedy pobił
27
mnie i mamę. Zrobiłam obdukcję, zgłosiłam się na
policję. Założyli mu Niebieską Kartę.
– Co to takiego?
– Teczka dla znęcających się nad swoją rodziną.
7.
– Na sekcji wyszło – ciągnie komisarz – że Jan-
kowski dostał też kilka razy nożem. Na szczęście, cho-
ciaż denat prawie nic nie miał przy sobie, nie było
problemu z identyfikacją zwłok.
– Dlaczego?
– Bo duży był.
– Zgłoszono jego zaginięcie?
– Mało powiedziane. Żona, matka i przyjaciele
przez miesiąc szukali go po całym Wrocławiu. Całe
miasto oklejono plakatami ze zdjęciem i rysopisem.
Matka poszła nawet do jasnowidza. Zeznała, że ten
powiedział jej o krzyżu, który nad nią wisi.
– Niewesoła przepowiednia.
– To nie wszystko. Jasnowidz powiedział też, że
syn jest gdzieś, gdzie jest zimno, ciemno i głęboko.
– To by się zgadzało – przyznaje dziennikarz. –
Znaleźliście go przecież w Odrze.
– Tak.
– Wierzy pan, panie komisarzu, w jasnowidzenie?
– Kościół nie uznaje jasnowidzów. Ja też. Nie wie-
rzę. Bardziej interesują mnie fakty. Tyle że proroctwo
po sekcji dziwnie pasowało.
28
– Dlaczego?
– Patolog stwierdził, że zanim Jankowskiego za-
mordowano, wcześniej przez około trzy dni go bito,
głodzono, a dopiero potem wrzucono do wody.
– Umarł od zadanych ran czy się utopił?
– Tego nie dało się nam ustalić. Wiedzieliśmy, że
zaginął trzynastego listopada, a zgon prawdopodobnie
nastąpił między szesnastym a siedemnastym listopada.
– Rozumiem. Po sekcji wszczęliście dochodzenie?
– Tak, głównie przesłuchiwaliśmy świadków.
– I co udało się ustalić?
– Pracownica Jankowskiego zeznała, że w dniu za-
ginięcia ktoś zadzwonił i złożył zamówienie na tablice
reklamowe. Około czwartej po południu w biurze po-
jawiło się dwóch mężczyzn. Szef z nimi wyszedł.
– Jednym z nich był Laba?
– Ułatwiłoby nam to sprawę – policjant zapala pa-
pierosa z uśmiechem – ale nie. Niestety.
– Więc kim byli ci ludzie?
– Nigdy tego nie ustaliliśmy.
– Czyli niewiele wiadomo.
– Nie do końca – zaprzecza Jagodnikow, wypu-
ściwszy dym. – Dowiedzieliśmy się, że zanim Jankow-
ski znikł, ktoś zadzwonił do jego matki, też w sprawie
tablic. Matka odesłała rozmówcę do syna.
– Podając jego telefon?
– Tak. Jankowski tego dnia też do niej zadzwonił.
– Ostatni raz?
– Tak.
29
– Czyli dalej prawie nic.
– Otóż nie – Jankowski zostawił samochód przed
biurem. Pojechał z rzekomymi kontrahentami, a jak
zeznała pracownica, nigdy nie miał w zwyczaju tak
robić. To wskazywało, że prawdopodobnie znał ludzi,
z którymi wyszedł.
– Czy Laba znał Jankowskiego?
– Uparcie twierdził, że nie.
– No a jakieś inne dowody? Krew, odciski palców,
DNA?
– Nic.
– Więc sprawę zamknęliście?
– Tak, ale nie od razu. Ostatnią szansą był dla nas
Fajbusiewicz.
– Kto?
– Fajbusiewicz – powtarza policjant. – No, ten od
„997”.
– A! „Magazyn Kryminalny 997”?
– Właśnie.
– Pomógł coś?
– Po emisji długo myśleliśmy, że program nic nie
dał. To, że jednak nam pomógł, okazało się dopiero
po latach.
– Co było dalej?
– Po programie, w maju dwa tysiące pierwszego
roku, prokuratura umorzyła śledztwo.
– Niebywałe. Zbrodnia doskonała?
30
Pobierz darmowy fragment (pdf)