Darmowy fragment publikacji:
BEST SELLERS
Tytuł oryginału:
Kiss the Moon
Pierwsze wydanie:
MIRA Books, 1999
Redaktor prowadzący:
Mira Weber
Korekta:
Ewa Godycka
ã 1999 by Carla Neggers
ã for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin
Enterprises sp. z o.o. Warszawa 2000, 2003, 2006
Wszystkie prawa zastrzez˙one, łącznie z prawem reprodukcji
części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu
z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej ksiąz˙ce są fikcyjne. Jakiekolwiek podo-
bieństwo do osób rzeczywistych – z˙ywych lub umarłych – jest
całkowicie przypadkowe.
Znak SMR jest zastrzez˙ony.
Arlekin Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o.
00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4
Skład i łamanie:
COMPTEXTÒ, Warszawa
Druk:
ISBN 83-238-1735-9
SMR
PROLOG
Frannie Beaudine odznaczała się inteligencją
Katherine Hepburn i zmysłowością Marilyn Mon-
roe, nic zatem dziwnego, z˙e Colt Sinclair nie mógł
uwierzyć w swoje szczęście. To, z˙e tak wspaniała
kobieta mogła zakochać się w nim, chudym dwu-
dziestojednoletnim młodzieńcu, napawało go dumą
i radością, jakiej nigdy dotąd nie zaznał.
Znajdowali się w nalez˙ącym do Sinclairów apar-
tamencie przy Parku Centralnym. Frannie chodziła
tam i z powrotem po salonie, wzdłuz˙ okien bal-
konowych, za którymi migotały światła Manhat-
tanu. Długie, czarne włosy, upięte w elegancki kok,
odsłaniały jej uszy, w których połyskiwały małe
brylantowe kolczyki. Oczywiście nie były to praw-
dziwe brylanty; na takie nie było jej stać. Na
wytworną suknię tez˙ nie; tę, którą miała na sobie,
z czarnego aksamitu z głębokim dekoltem, poz˙y-
czyła. Jedyny kolorowy akcent stanowiły jej usta
i paznokcie – jaskrawoczerwone, seksowne.
Colt obserwował ją w milczeniu. Wiedział, z˙e
5
komplementy tylko ją zirytują. Frannie nienawidzi-
ła być podziwiana za wygląd. Twierdziła, z˙e uroda
odciąga uwagę od innych jej atrybutów: była dosko-
nałą pilotką, świetnym historykiem sztuki, kobietą
odwaz˙ną, niezalez˙ną, uwielbiającą przygodę i wy-
zwania. Pragnęła osiągnąć w z˙yciu wszystko – tak
powiedziała Coltowi
latem w New Hampshire.
Wtedy jeszcze nic ich nie łączyło; on był świez˙o
upieczonym absolwentem Dartmouth, nieśmiałym
młodzieńcem z bogatej rodziny, ona zaś ubogą
dziewczyną z nieduz˙ego miasteczka, która dzięki
uporowi i pracowitości zdobyła sławę jako pilotka,
jednocześnie studiując historię sztuki, nie na uni-
wersytecie, nie na kursach, nie u prywatnego nau-
czyciela, ale samodzielnie, w bibliotece publicznej.
Colt, który urodził się z tym ,,wszystkim’’,
o czym Frannie marzyła, wiedział, z˙e prędzej czy
później jej marzenia się spełnią. Wiedział równiez˙,
z˙e uroda na pewno nie stanie jej na przeszkodzie,
przeciwnie – okaz˙e się przydatna. I miał rację.
Frannie Beaudine... ta piękna, czarująca istota
poprosiła go, z˙eby z nią wyjechał. A jeszcze dwa,
trzy miesiące temu wydawała się taka chłodna,
odległa, nieosiągalna. Skąd ta nagła zmiana? Colt
wolał się nad tym nie zastanawiać. Tym bardziej iz˙
czuł, z˙e nie dorasta do pięt
innym Sinclairom.
Ojciec wytknął mu to zaledwie godzinę temu.
Ale teraz był z Frannie i tylko to miało dla niego
znaczenie.
Jej niebieskie oczy lśniły z podniecenia, kiedy
przystanęła na moment i popatrzyła na niego przeni-
kliwie.
6
– Jesteś pewien, z˙e samolot wystartuje bez prob-
lemu? – spytała.
– Absolutnie – odparł. – Wszystko jest zapięte
na ostatni guzik. Jeśli nie zmienisz zdania, przed
północą będziemy juz˙ w drodze.
Skinęła głową. Wszystko zaplanowali co do
minuty. Najpierw zamierzali wstąpić na bankiet
wydany z okazji przekazania przez rodzinę tak
zwanej Kolekcji Sinclairów nowojorskiemu Met-
ropolitan Museum of Art. Zeszłej jesieni ojciec
Colta zaproponował Frannie pracę w charakterze
kuratora wystawy, a ona chętnie skorzystała z oka-
zji, aby przenieść się do Nowego Jorku. Colt prawie
jej nie widywał. Całą zimę pracowała niezwykle
cięz˙ko, rzadko gdziekolwiek się pokazując; katalo-
gowała dzieła sztuki, badała je, dokładnie spraw-
dzała pochodzenie i autentyczność wszystkich obra-
zów, rysunków i rzeźb, jakie Sinclairowie nabyli
w ciągu ostatniego stulecia i składowali w wynaję-
tym pomieszczeniu na dolnym Manhattanie. Ame-
ryka Południowa i Środkowa, Afryka, Azja, Rosja,
Australia – Sinclairowie wszędzie docierali i ze-
wsząd przywozili cenne pamiątki. Frannie praco-
wała bez wytchnienia. Colt podziwiał jej poświęce-
nie, a zarazem martwił się o jej zdrowie. Wciąz˙ była
potwornie blada i zmęczona, mimo z˙e od chwili,
gdy ujrzał ją w muzeum i gdy wywróciła jego z˙ycie
do góry nogami, minęło juz˙ sześć tygodni.
Czyli najpierw bankiet. Frannie koniecznie
chciała usłyszeć słowa pochwały za przygotowanie
tak wspaniałej wystawy. Colt świetnie ją rozumiał.
Lubiła być doceniana, łaknęła sympatii i uznania.
7
Bankiet zamierzali opuścić wcześnie, osobno,
w odstępie kilku minut. W hangarze na północy
miasta czekały na nich walizki z ciepłym ubraniem
oraz gotowa do lotu awionetka Colta, Piper Cub J3.
Tam mieli rozpocząć swoją wielką, wspaniałą wy-
prawę. Nie było to polowanie na lwy w Afryce ani
próba dotarcia na Everest, ale tak czy inaczej była to
przygoda. W dodatku taka, o jakiej Colt marzył.
Kochał Frannie całym sercem i duszą. Pragnęła
z nim uciec, teraz, dzisiaj. Tylko to się liczyło. Nie
musiał niczego latami planować, radzić się, za-
stanawiać. Musiał jedynie zaufać jej i podjąć szybko
decyzję.
– A zatem ruszajmy w drogę – powiedziała
Frannie. – Twoi rodzice na pewno są juz˙ na miejs-
cu...
– Jeszcze chwila, dobrze? – poprosił Colt.
– Chciałbym się poz˙egnać z Brandonem.
Zauwaz˙ył w jej oczach ślady zdenerwowania.
Bała się, z˙e jez˙eli on, Colt, nagle się wycofa, to
właśnie z powodu swojego młodszego braciszka.
– Śpi u siebie w pokoju.
– Pośpiesz się.
Szedł niemal bezgłośnie po miękkim, grubym
dywanie; ręce miał spocone, a serce waliło mu jak
młotem. Mijał wiszące na ścianach portrety i zdjęcia
kuzynów, wujów i dziadków, wykonane podczas
ich wypraw do róz˙nych zakątków świata. Jego
przygoda miała pozostać nie uwieczniona na kliszy.
Nie szukał sławy ani rozgłosu.
Pragnął jedynie miłości Frannie Beaudine.
Zbliz˙ywszy się do uchylonych drzwi, zwolnił
8
kroku. Po chwili otworzył drzwi na ościez˙. Na
widok wyciągniętego na łóz˙ku, śpiącego chłopca
wzruszenie ścisnęło go za gardło. W blasku palą-
cych się za oknem latarni wyraźnie widział jego
chude ciałko w piz˙amie, którą zdobiły motywy
wzornicze, przedstawiające samochody i cięz˙aró-
wki.
Ku własnemu zdumieniu poczuł, jak łzy pieką go
w oczy. Podejrzewał, z˙e nie zobaczy brata przez
wiele miesięcy, moz˙e nawet przez rok. Do tego
czasu Brandon przypuszczalnie rozstanie się z uko-
chanym misiem, a takz˙e straci tę cudowną zdolność
do fantazjowania. Colt z rozrzewnieniem wracał
myślami do swojego dzieciństwa: jako mały chło-
piec najbardziej w świecie lubił wędrować po Mu-
zeum Historii Naturalnej. Ojciec oczywiście uwa-
z˙ał, z˙e syn – podobnie jak wszyscy męz˙czyźni
z rodu Sinclairów – marzy o dalekich podróz˙ach.
Colt natomiast, oglądając wspaniałe eksponaty, nie
marzył o wyprawach do egzotycznych krajów, lecz
próbował zanotować w pamięci kształty i kolory
ptaków, zwierząt, narzędzi. Potem, w jakimś ciem-
nym kącie, gdzie nikt mu nie przeszkadzał i nikt go
nie widział, wyciągał kartkę papieru, kawałek węg-
la i starał się odtworzyć to, co wcześniej zapamiętał.
Męz˙czyźni z rodu Sinclairów nie zostawali artys-
tami.
Gdyby Frannie się w nim nie zakochała, prawdo-
podobnie popełniłby samobójstwo, skacząc z Empi-
re State Building. A wtedy juz˙ nigdy więcej nie
ujrzałby Brandona. Teraz wyjez˙dz˙ał, ale przynaj-
mniej istniała szansa, z˙e kiedyś znów się spotkają.
9
Uśmiechając się czule, przyłoz˙ył dwa palce do
czoła i zasalutował śpiącemu chłopcu, po czym
wyszedł z pokoju i ruszył holem do salonu, w któ-
rym czekała na niego Frannie. Frannie nie miała
braci ani sióstr; nie wiedziała, ile bólu moz˙e sprawić
rozstanie z rodzeństwem.
Dziesięć minut później byli
juz˙ w muzeum.
Rozmawiali z innymi gośćmi, pili szampana i uda-
wali, z˙e nie są w sobie zakochani. Zdaniem Colta,
Frannie była najpiękniejszą, najbardziej pociągają-
cą kobietą na przyjęciu. Do kaz˙dego potrafiła się
uśmiechnąć, z kaz˙dym zamienić słowo, bez wzglę-
du na to, czy był to naukowiec, bogaty sponsor,
dziennikarz czy klepiący biedę student akademii
sztuk pięknych. Wszystkich traktowała jednakowo
i z pasją w głosie opowiadała o wystawie, którą
pomogła przygotować. Naprawdę była wspaniałą,
wyjątkową kobietą i Colt wprost nie posiadał się
z radości na myśl, z˙e pokochała właśnie jego.
Świadomie unikał swojego ojca, Willarda Sinc-
laira; podejrzewał, z˙e ojcu wystarczy jeden rzut oka,
aby przejrzeć go na wylot i odgadnąć jego plany.
A on chciał wymknąć się z bankietu nie zauwaz˙ony,
bez poz˙egnania. Z matką tez˙ nie zamierzał się
z˙egnać. Zresztą trudno byłoby ją odciągnąć od
przyjaciół i bufetu.
Na drugim końcu sali ujrzał Frannie, która,
wyraźnie czymś zdenerwowana, zaczęła się oddalać
ciemnym korytarzem, nie zwaz˙ając na spojrzenia
zdumionych straz˙ników. Colt, czując, jak powoli
ogarnia go panika, ruszył za nią. Na miłość boską,
dokąd ta dziewczyna tak gna? Przeciez˙ za kilka
10
minut opuszczają przyjęcie! Kątem oka zerknął na
ojca, który stał na środku sali, zabawiając grupkę
słuchaczy opowieściami o niedawnej wyprawie
w górę Amazonki. Gdyby tylko staruszek potrafił
poświęcić tyle troski i uwagi swoim dwóm synom,
pomyślał z goryczą Colt. Zrobiło mu się z˙al brata.
Biedny Brandon miał dopiero jedenaście lat. Od
jutra zostanie sam. On, Colt, który słuz˙ył za pew-
nego rodzaju bufor pomiędzy coraz bardziej apody-
ktycznym starcem a pełnym energii jedenastolat-
kiem, wyjez˙dz˙a na dłuz˙szy czas.
Po chwili otrząsnął się z melancholii i przy-
śpieszywszy kroku, podąz˙ył za Frannie. Wkrótce
zobaczył, jak wyjmuje ona klucz i otwiera drzwi do
malutkiego gabinetu, który przydzielono jej na biu-
ro. Oddech miała urywany, ruchy nerwowe. Weszła
do środka, drzwi zostawiła uchylone. Colt czekał na
zewnątrz, ukryty w cieniu, próbując zignorować złe
przeczucie.
Po paru sekundach wyszła z gabinetu, śmiejąc się
sama do siebie. W ręku trzymała czarną kasetkę
wielkości nieduz˙ej walizki, w jakiej artyści zwykle
przechowują pędzle i farby.
Colt postąpił krok do przodu. Frannie zamarła;
krew odpłynęła jej z twarzy.
– Boz˙e, Colt! Ale mnie wystraszyłeś!
– Co jest w tej kasetce?
Chwyciwszy go za łokieć, ruszyła holem.
– Nie mamy czasu na pytania – szepnęła ner-
wowo. – Musimy się zbierać do wyjścia. Juz˙ naj-
wyz˙sza pora!
– Frannie...
11
– No, chodź!
Przystanął. Nic nie mówił.
Kilka niesfornych kosmyków opadało jej na
twarz, niebieskie oczy lśniły w ciemnościach, piersi
falowały gwałtownie. Oddychała cięz˙ko – nie ze
strachu, ale z braku tchu. I z podniecenia.
Energiczna, pewna siebie, przekonana o słuszno-
ści tego, co robi. Po prostu Frannie!
Colt nigdy nie pytał,
ilu męz˙czyzn w z˙yciu
kochała. Takich pytań nie zadawało się Frannie
Beaudine. Miała dwadzieścia sześć lat i była piękna,
inteligentna, z˙ywiołowa.
– Colt... sama sobie nie poradzę...
Nie wykonał najmniejszego ruchu.
– Co jest w tej kasetce, Frannie?
Dolna warga jej zadrz˙ała, w oczach pojawił się
niepokój.
– Coś z Kolekcji Sinclairów, prawda? – spytał.
– Oczywiście, z˙e coś z Kolekcji Sinclairów.
Brylanty, Colt. Cudowne, drogocenne brylanty nie-
wiadomego pochodzenia. Nikt poza mną nie wie
o ich istnieniu. Lez˙ały w tym zakurzonym magazy-
nie od niepamiętnych czasów.
– Frannie... Nie mogę... Nie moz˙emy...
– Musimy, Colt – oznajmiła z irytacją. – Tylko
dzięki temu będziemy mogli być razem. Wiesz
o tym równie dobrze jak ja. Proszę cię, chodźmy
stąd. Jez˙eli teraz znajdą nas tu straz˙nicy, to rano nie
ujrzymy wschodu słońca w Kanadzie. Będziemy
siedzieli za kratkami.
Poddał się. Nie miał innego wyboru. Przed muze-
um zatrzymali taksówkę i podali adres lotniska, na
12
którym czekała gotowa do lotu awionetka. Przed
sześcioma tygodniami Frannie poprosiła go, z˙eby
z nią wyjechał. Nie posiadał się ze szczęścia. Teraz
zdał sobie sprawę, z˙e ojciec miał rację, nazywając
go romantycznym głupcem.
W taksówce Frannie zacisnęła rękę na jego dłoni.
– Kocham cię, Colcie Sinclairze.
Moz˙e go rzeczywiście kochała. Spoglądał przez
okno, gdy przejez˙dz˙ali mostem na drugą stronę
rzeki. Noc była chłodna, lecz pogodna, a na niebie
świecił księz˙yc w pełni. Colt wyobraził sobie, z˙e jest
w górze, na tej srebrnej planecie, i patrzy w dół na
lśniącą, z˙ółtą taksówkę, na piękną pilotkę, bogatego
młodzieńca i skradzione przez nich brylanty. Wcze-
śniej sądził, z˙e zamieszkają gdzieś w Kanadzie
i będą tam z˙yć, dopóki jego rodzina nie pogodzi się
z ich miłością. Ale Frannie była niecierpliwa; chcia-
ła mieć wszystko, i to od razu.
Przez sześć tygodni Colt oszukiwał sam siebie,
myśląc, z˙e on jej wystarczy.
Przypomniał sobie, jak ubiegłego lata, w taką
samą pogodną księz˙ycową noc, czytał bratu ,,Wy-
spę skarbów’’ Stevensona. Ogarnęła go tęsknota;
chciał być teraz z Brandonem, bawić się z nim,
przygotowywać mu w kuchni ciepłe kakao.
A ojciec... Alez˙ się zdziwi! Tak, zdziwi się, z˙e
w z˙yłach syna płynie jednak krew Sinclairów. Jak
prawdziwy Sinclair, Colt porzucił dom i brata,
ponad spokój i stabilizację przedkładając egzotykę,
tajemnicę, niepewność, przygodę.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pięć godzin po tym, gdy weszła na teren Sinc-
lairów w poszukiwaniu klonów, które moz˙na by
ponacinać, Penelopa Chestnut usiadła zmęczona na
granitowym głazie. Zgubiła drogę. Słońce chyliło
się ku zachodowi, robiło się coraz chłodniej, ona zaś
nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje.
Na pewno była w New Hampshire, na pewno
w lasach nad jeziorem Winnipesaukee, przypusz-
czalnie nadal na ziemi Sinclairów. Ale gdzie do-
kładnie – tego nie wiedziała.
Rodzice oczekiwali jej na kolacji o szóstej. Jez˙eli
się nie pojawi, zaczną się denerwować. Będą się
denerwować całe dziesięć minut, po czym zmobili-
zują ekipę ratowniczą. Wyobraziła to sobie: psy,
skutery śniez˙ne, helikoptery, faceci wyposaz˙eni
w buty z rakietami i latarki. Sami znajomi. W dodat-
ku wszyscy źli, z˙e zamiast spędzić ten marcowy
wieczór w domu z rodziną, muszą łazić po lesie,
dygocząc z zimna i grzęznąc po kolana w śniegu.
Miała ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu.
14
Nie lubiła być od kogokolwiek uzalez˙niona. Juz˙
znacznie bardziej wolałaby przenocować w lesie.
Mogłaby rozpalić ognisko, zagotować w menaz˙ce
trochę wody uzyskanej ze śniegu i spokojnie po-
czekać do rana. Poniewaz˙ niebo się przejaśniło,
liczyła się ze sporym ochłodzeniem, ale to jej
w niczym nie przeszkadzało. Marcowa pogoda
– mroźne noce i kilka stopni ciepła za dnia – spra-
wiała, z˙e drzewa nabrzmiewały sokami.
Pomijając wszystko inne, Penelopa była do-
świadczonym piechurem, zaprawionym we wspina-
czce górskiej. Na pewno by nie zamarzła.
Na teren Sinclairów zawędrowała z powodu
syropu klonowego. Wąski skrawek ich olbrzymiej
posiadłości ciągnącej się przez środkową część
stanu New Hampshire graniczył z dziesięcioma
akrami ziemi, które Penelopa odziedziczyła po
dziadku Samie. Na swoim terenie ponacinała juz˙
wszystkie klony i coś ją podkusiło, aby rozejrzeć się
po terenie sąsiadów. Ubrana w ciepłą puchową
kurtkę i grube rękawice, zaopatrzona w menaz˙kę
z wodą, jabłko i dwa poz˙ywne batony, wyruszyła na
godzinny spacer. Wędrowała przed siebie – tu
polana, tam wzgórze, jedno, drugie, potem kamien-
ny mur, rzeczka... i kiedy się w końcu spostrzegła,
siedziała na głazie, nie mając pojęcia, gdzie się
znajduje.
Po prostu nie szukała znaków rozpoznawczych.
Jej uwagę zaprzątały inne rzeczy – to dzięcioł
pukający w pień świerka,
to gniazdo rybołowa
zbudowane wysoko na uschniętej sośnie, to nieduz˙y
wodospad z cichutko szemrzącą wodą, to znów
15
myśl o pachnących słodkich bułeczkach, na które
jutro zaprosiła ją Harriet. Obiecała kuzynce, z˙e
wpadnie do niej z wizytą po odwiezieniu dwóch
biznesmenów do Portland w Maine. Oby tylko
ojciec pozwolił jej zabrać pasaz˙erów. Ostatnio miał
spore zastrzez˙enia do tego, jak lata. Brak koncent-
racji był groźny podczas pieszych wędrówek po
lasach północnej Nowej Anglii, podczas lotów zaś
mógł doprowadzić do tragedii.
Ale co tu myśleć o lotach. Była na ziemi, w lesie,
zgubiła drogę i powoli zapadał mrok.
Miała nadzieję, z˙e kiedy dotrze na szczyt wzgó-
rza, dojrzy jakiś znajomy punkt, jezioro, strumyk,
kamienny mur lub dym unoszący się z komina. A tu
nic! Po prostu kolejne strome zbocze i kolejny
głęboki wąwóz. Z˙adnych drogowskazów, z˙adnych
punktów orientacyjnych. Co było robić? Zeszła na
dół, po czym – zaciskając kciuki – zaczęła się
wdrapywać na następne wzgórze.
– Muszę zjeść batonik – powiedziała sama do
jej
ciszę, która dudniła
siebie, przerywając
w uszach.
Ale ostatni zjadła kilka wzgórz i dolin temu.
Od wpatrywania się godzinami w iskrzący się
śnieg rozbolała ją głowa. Zamrugała oczami, usiłu-
jąc pozbyć się napięcia, ale niewiele to dało. Nie
tylko nie wzięła z domu okularów przeciwsłonecz-
nych, które bardzo by się przydały, ale nie zabrała
tez˙ kompasu. Ani podręcznej apteczki. Wiedziała,
z˙e jez˙eli potknie się i złamie nogę, będzie musiała
czekać wieki, az˙ nadejdzie pomoc. Próbowała za-
wrócić i iść po własnych śladach, były jednak mało
16
wyraźne, a poza tym krąz˙yła po lesie juz˙ od ponad
pięciu godzin. Przeciez˙ musiała istnieć jakaś krótsza
i prostsza droga do domu.
Do zapadnięcia zmroku zostało najwyz˙ej pół-
torej godziny. Psiakość! Jeszcze pięć godzin temu
pomysł wybrania się do lasu wydawał się jej znako-
mity.
Promienie słońca przedzierały się niemrawo
przez szare chmury, które od trzech dni zasnuwały
niebo i wszystkim psuły humor. Na szczęście dziś
w nocy miało się wreszcie rozpogodzić.
Stanęła nad wąwozem i spojrzała w dół na
strome, kamieniste zbocze, porośnięte drzewami,
pokryte śniegiem i lodem. Słońce tam ledwo docie-
rało. Mimo z˙e temperatura wynosiła zaledwie kilka
stopni powyz˙ej zera, Penelopa czuła, jak pot spływa
jej po plecach. Nie była odpowiednio ubrana do
pieszej wędrówki po górach. Miała na sobie dz˙insy,
czerwoną flanelową koszulę, w której zawsze cho-
dziła po sok z klonów, na to włoz˙yła grubą puchową
kurtkę.
– No dobra, ruszaj w drogę! – mruknęła, nie
mogąc dłuz˙ej znieść przeraźliwej ciszy.
Wstała z głazu i ostroz˙nie zaczęła schodzić
w dół, gdy nagle poślizgnęła się na mokrych,
brązowych liściach. Na szczęście zdołała utrzymać
równowagę i nie przewrócić się, ale ze strachu serce
podeszło jej do gardła. Złamana noga i hipotermia
– tylko tego było jej trzeba. Zgarnęła z ziemi trochę
śniegu i wrzuciła sobie za koszulę. Plecy miała tak
rozgrzane, z˙e śnieg natychmiast się stopił, ale przez
chwilę czuła przyjemny chłód, który w dodatku
17
podziałał na nią kojąco. Akcja ratownicza? I co
z tego? Bywają gorsze rzeczy na tym świecie. Musi
się skupić i tak postępować, aby poszukującej ją
ekipie maksymalnie ułatwić zadanie.
Z˙ałowała, z˙e nie ma przy sobie telefonu komór-
kowego. Albo racy. Czy chociaz˙ pudełka zapałek.
Wtem kątem oka dostrzegła dziwny błysk, jakby
słońce odbiło się od metalowej powierzchni. Cóz˙ to
moz˙e być? Zeszła parę kroków niz˙ej, z˙eby mieć
lepszy widok. Zmruz˙yła oczy, spoglądając pomię-
dzy świerkiem, sosną, bezlistną brzozą i dębem.
W pierwszej chwili pomyślała, z˙e promień słońca
padł na głaz, w którym znajduje się sporo miki.
Ale nie, nie chodziło o mikę.
Skręciła nieco w bok. Zbocze było strome, śnieg
śliski. Przytrzymując się cienkiego pnia brzozy, z˙eby
nie ześlizgnąć się w dół, wychyliła się i wytęz˙yła
wzrok.
Wśród kępy sosen, pomiędzy wystającymi ze
śniegu głazami, zobaczyła stertę metalu. Latem
przypuszczalnie nic by nie dojrzała, wszystko za-
kryłyby paprocie i bujne leśne runo. Ale nawet
zimą, gdy krzewy i drzewa nie miały liści, łatwo
było przeoczyć ten osobliwy stos. Gdyby nie to, z˙e
słońce padło na metalową powierzchnię akurat pod
takim, a nie innym kątem, zapewne niczego by nie
zauwaz˙yła.
Promień słońca odbił się od metalu. Metodą
dedukcji Penelopa wywnioskowała, z˙e powierzch-
nia nie moz˙e być zardzewiała, czyli z˙e przedmiot
lez˙ący na stoku wykonany jest z aluminium.
Wstrzymała oddech. Czy... czy to moz˙liwe?
18
Awionetka Piper Cub J3, którą lecieli Frannie
Beaudine i Colt Sinclair, była lekkim samolotem
o krytych płótnem aluminiowych skrzydłach i kad-
łubie. Czterdzieści pięć lat po tym, gdy w chłodną
noc samolot rozbił się gdzieś nad Cold Spring
w New Hampshire, po płótnie nie byłoby śladu. Ale
zostałyby resztki wraku: pogięte pręty, rozpórki,
fragmenty szkieletu, skrzydeł i ogona, kawałki po-
rdzewiałego silnika.
Penelopa nie bardzo jednak wierzyła, z˙e wrak
znajduje się w tych stronach. Od dawna miała
własną teorię na temat lotu, który odbyli młodzi
kochankowie; podejrzewała, z˙e wcale nie rozbili się
w New Hampshire, tylko dolecieli do Kanady, a tam
z˙yli długo i szczęśliwie.
Niestety, ta teoria nie zyskała potwierdzenia.
Połyskująca w słońcu, ukryta wśród drzew na trud-
no dostępnym zboczu sterta metalu musiała być
awionetką Frannie i Colta, po której ślad zaginął
przed niemal półwieczem. Bo czymz˙e innym mogła
być?
Penelopa poczuła, jak dreszcz przebiega jej po
krzyz˙u.
Od dziecka była zafascynowana historią kochan-
ków, których spotkał tak tragiczny los. Juz˙ jako
mała dziewczynka, ilekroć szła przez las, wypat-
rywała szczątków samolotu. Później zaczęła zbierać
informacje o Colcie i Frannie: relacje prasowe
opisujące wielotygodniowe poszukiwania,
jakie
prowadził ojciec Colta, Willard Sinclair, a takz˙e
artykuły na temat słynnej Kolekcji Sinclairów,
przygotowanej przez Frannie, która przejrzała
19
i uporządkowała tysiące ,,pamiątek’’, jakie Sinc-
lairowie przywieźli z licznych wojaz˙y po świecie.
W ciągu ostatniego roku Penelopa przeprowadziła
mnóstwo rozmów z mieszkającymi w pobliz˙u lu-
dźmi, którzy znali Frannie Beaudine zarówno wte-
dy, gdy była dzieckiem, jak i młodą kobietą, oraz
z tymi, którzy znali Sinclairów. Męz˙czyźni z rodu
Sinclairów często przyjez˙dz˙ali do swojej posiadło-
ści nad jeziorem Winnipesaukee, wspinali się po
górach, łowili ryby, chodzili na polowania, z˙eg-
lowali. Wszyscy byli absolwentami uniwersytetu
w Dartmouth. Colt dopiero co skończył studia,
kiedy ślad po nim zaginął.
Niezwykle dokładne i długotrwałe poszukiwania
samolotu nie przyniosły z˙adnych rezultatów. Wil-
lard Sinclair dowiedział się jedynie tyle, z˙e tego
wieczoru kilka osób widziało przelatującą nad Cold
Spring awionetkę. Oczywiście nikt nie mógł na sto
procent stwierdzić, z˙e była to nalez˙ąca do Colta
maszyna Piper Cub J3, ale raczej wszystko na to
wskazywało. W kaz˙dym razie, kiedy nadeszła z No-
wego Jorku wiadomość, z˙e samolot z Coltem i Fran-
nie zaginął, poszukiwania zaginionych skupiły się
głównie w tym rejonie.
Po pewnym czasie zaprzestano wysiłków. Więk-
szość ludzi uwaz˙ała, z˙e jeśli samolot faktycznie
rozbił się w New Hampshire, prawdopodobnie spo-
czywa w jednym z licznych w tej okolicy jezior
lodowcowych. Na przykład Winnipesaukee miało
w wielu miejscach głębokość trzydziestu metrów;
nie sposób było zbadać całego dna. Tak czy inaczej
uznano, z˙e dalsze poszukiwania nie mają sensu;
20
jez˙eli ktoś kiedyś odnajdzie wrak w wodzie czy na
lądzie, stanie się to przez przypadek.
Od czterdziestu pięciu lat, czyli od śmierci Colta
i Frannie, nikt z rodziny Sinclairów ani razu nie
pokazał się w Cold Spring.
Oczywiście, pomijając Harriet.
Harriet była... no cóz˙, dziwna. Nieprzewidywal-
na. Penelopa wzięła się w garść. Nie mogła jedno-
cześnie myśleć o odnalezionym wraku, o czekającej
ją nocy pod gołym niebem i o tym, jak jej kuzynka
zareaguje na wiadomość o znalezisku.
Ponownie wbiła wzrok w stertę metalu. Nie
miała wątpliwości, z˙e jest to samolot. Wiedziała tez˙,
z˙e wszyscy w New Hampshire dojdą do tego same-
go wniosku co i ona, a mianowicie, z˙e tu, na tym
zboczu, rozbiła się awionetka, którą podróz˙owali
Colt Sinclair i Frannie Beaudine.
Z tak duz˙ej odległości nie potrafiła odgadnąć,
dlaczego samolot uderzył w strome zbocze. Tamtej
pechowej nocy musiał lecieć nisko nad ziemią,
moz˙e ocierając się o korony drzew. Przypuszczalnie
nastąpiła awaria silnika. Frannie i Colt, domyślając
się, co ich czeka, pewnie z˙egnali się nerwowo.
Penelopa nie była z natury romantyczką, ale kiedy
wyobraziła sobie parę młodych, zakochanych ludzi,
którzy za moment mają zginąć, łzy wypełniły jej
oczy.
Stała bez ruchu, czując,
jak jej serce bije
mocno. Z˙eby dotrzeć do wraku, musiałaby pokonać
kawał drogi po śliskim, miejscami niemal pionowo
wznoszącym się zboczu, obejść kilka oblodzonych
głazów, przejść po paru zwalonych drzewach.
21
Wymagałoby to mnóstwa czasu, którego nie miała,
i pociągało za sobą niepotrzebne ryzyko. Prze-
mknęło jej przez myśl, z˙e skoro samolot Frannie
i Colta lez˙y tu od czterdziestu pięciu lat i jeszcze
nikt go nie znalazł,
to co by było, gdyby ona
zwichnęła nogę i musiała czekać na pomoc?
Nie zamierzała ryzykować.
Miała jednak świadomość, z˙e nikt w Cold Spring
nie doceni jej rozsądku i powściągliwości. Wystar-
czyło, z˙e się zgubiła w lesie. Wszyscy znów będą
gadać, z˙e zachciało jej się przygody, z˙e zachowała
się nieodpowiedzialnie i powzięła ryzyko, nie prze-
jmując się innymi, nie troszcząc o to, z˙e ktoś będzie
musiał się ciepło ubrać i wyjść na mróz, z˙eby ją
odnaleźć.
Skrzywiła się na myśl o swoich dawnych wy-
czynach. Ale, na miłość boską, nie miała dwunastu
lat. Była trzydziestoletnią kobietą. Dawno jej się nie
zdarzyło zgubić drogi powrotnej do domu.
Łyse, pozbawione liści czarne drzewa rysowały
się na tle szarego nieba. O tej porze roku świat, jak
zwykle, wyglądał dość ponuro. Penelopa otrząsnęła
się. Wkrótce słońce zajdzie, zrobi się ciemno, tem-
peratura spadnie poniz˙ej zera.
Skup się, rozkazała samej sobie. Wiedziała, z˙e
musi wziąć się w garść, zastanowić, w którą stronę
iść, z˙eby dotrzeć do miasteczka. Odrywając wzrok
od rozbitego samolotu, ruszyła wolno po mokrym
śniegu; ostroz˙nie wyminęła jeden głaz, drugi, obe-
szła kępę młodych drzew i krzaków, potem, śliz-
gając się po oblodzonym gruncie, dotarła na dno
wąwozu. Nie było z˙adnego strumyka, z˙adnych ście-
22
z˙ek, z˙adnego muru, z˙adnych ambon na drzewach.
Nic nie wskazywało na to, z˙e ktokolwiek tędy
chodził. Nic dziwnego, z˙e wrak lez˙ał nie odkryty
przez ponad czterdzieści lat.
Wrak samolotu, a w nim ciała Colta i Frannie.
Nagle Penelopa zamarła. Przed oczami stanęła
jej para młodych roześmianych ludzi wsiadających
do awionetki, a po chwili dwa szkielety we wraku na
stromym wzgórzu. Zgubiwszy się w lesie, znalazła
rozwiązanie zagadki sprzed niemal pół wieku, a jed-
nocześnie ślady tragedii, jaka się tu wydarzyła.
Dwoje ludzi straciło z˙ycie.
Starając się o tym nie myśleć, zaczęła się wspi-
nać na kolejne wzgórze. Nogi ją bolały, burczało
w brzuchu, który domagał się jedzenia. Marzyła
o tym, z˙eby być w domu, coś zjeść, napić się,
odpocząć. Wtedy mogłaby spokojnie się zastano-
wić, co ma zrobić ze swoim odkryciem, kogo
zawiadomić o lez˙ącej na stoku awionetce...
Rozległ się trzask, jakby ktoś nadepnął na gałąź.
Penelopa zatrzymała się. Wytęz˙yła słuch.
Cisza. Moz˙e to była wiewiórka, pomyślała. Albo
ptaki na sąsiednim drzewie. Nie była pewna.
– Jesteś zmęczona – powiedziała do siebie.
A moz˙e sarna albo łoś. To niewykluczone. Lub
niedźwiedź, który zbudził się z zimowego snu.
No dobrze! Pora wracać do domu.
Miała przemoczone buty. Na szczęście jeszcze
się jej nie porobiły bąble na stopach. Gdyby wie-
działa, z˙e tyle czasu będzie chodziła po lesie,
włoz˙yłaby porządne, nieprzemakalne śniegowce.
Ale któz˙ mógł przewidzieć, z˙e się zgubi?
23
Raptem, ku swojemu zdumieniu, ujrzała odciś-
nięte w śniegu ślady stóp. Nie łosia, sarny czy
niedźwiedzia, ale ludzkich stóp. W dodatku nie
własnych. Były duz˙e. Prawdopodobnie zostawił je
męz˙czyzna. Odwróciła się i spojrzała na wzniesie-
nie, z którego przed chwilą zeszła. Widziała śnieg,
szare głazy, szare drzewa, szare niebo. Wraku nie
było widać. Metalowa sterta zniknęła, jakby była
fatamorganą na pustyni.
Ślady prowadziły w dół zbocza, między drzewa-
mi, nieco na lewo od jej śladów. Były stosunkowo
świez˙e. Słońce jeszcze ich nie roztopiło, a śnieg nie
zasypał – ostatni raz padało dwa dni temu, ku
radości narciarzy, którzy marzyli o tym, aby zima
trwała jak najdłuz˙ej.
Ale kto mógł dotrzeć az˙ tu, do serca lasu, tak
daleko od miasteczka? Dotrzeć tu, dojrzeć wrak
i nikomu o tym nie wspomnieć?
– Bubba Johns – odpowiedziała na własne pyta-
nie.
No jasne! Tylko na nim wrak nie zrobiłby wraz˙e-
nia.
Penelopa odetchnęła z ulgą i poczuła, jak opusz-
cza ją napięcie. Nie bała się Bubby. Był to miejs-
cowy pustelnik, samotnik, który pojawił się w tych
stronach dwadzieścia lat temu i zamieszkał w pry-
mitywnej chacie na ziemi Sinclairów. Nikomu to
nie przeszkadzało, ani mieszkańcom Cold Spring,
ani tym bardziej Sinclairom, którzy zapewne nawet
nie wiedzieli o jego istnieniu.
– Bubba! – zawołała. – Bubba, to ja, Penelopa
Chestnut! Bubba!
24
Wydawało jej się, z˙e czuje na sobie jego wzrok.
Oczy miał szare, niemal
identycznej barwy jak
broda, która była długa i skłębiona, i podobnego
koloru jak włosy, które tez˙ chyba nie znały grzebie-
nia. Bez względu na to, do kogo prawnie nalez˙ała ta
ziemia, Penelopa zawsze wiedziała, z˙e porośnięte
lasem wzgórza nad jeziorem Winnipesaukee to
królestwo Bubby Johnsa. Kiedy była mała, rodzice
ostrzegali ją, z˙eby nie wchodziła na teren Sinc-
lairów – nie dlatego, z˙e nie wypada, bo to własność
prywatna, ale dlatego, z˙e moz˙e się tam natknąć na
Bubbę. Któregoś dnia, moz˙e miała wtedy z dziesięć
lat, wybrała się sama do lasu, spacerowała, oglądała
drzewa, rośliny, snuła marzenia. Dopiero gdy za-
padł mrok, uświadomiła sobie, z˙e nie zna drogi
powrotnej. Bubba wyrósł jak spod ziemi i bez słowa
odprowadził ją do domu. Była przeraz˙ona; natych-
miast przypomniała sobie bajkę o Czerwonym Kap-
turku i niedobrym, podstępnym wilku. Chyba spo-
dziewała się, z˙e Bubba zrzuci ją ze skały albo
upiecze na ogniu, lecz mimo to posłusznie za nim
dreptała. Nie tylko dreptała, ale i cały czas do niego
mówiła. Po prostu buzia jej się nie zamykała. Bubba
nie odezwał się słowem. Zostawił ją na podjeździe
przed domem jej rodziców, po czym odwrócił się
i znikł. Nie oczekiwał podziękowań ani zaproszenia
na podwieczorek. Rodzice nie byli pewni, czy
wierzyć córce. Czy dziewczynka nie wyssała sobie
z palca historyjki o tym, jak się zgubiła i jak chudy,
obdarty pustelnik odprowadził ją niemal pod same
drzwi ich domu.
Bubba Johns był częścią tej ziemi, miał takie
25
same prawa do tych wzgórz jak łosie, sarny, jast-
rzębie czy wiewiórki. Penelopa, podobnie jak reszta
mieszkańców Cold Spring, nie wtrącała się do jego
z˙ycia. Skoro przedkładał ciszę i samotność nad
towarzystwo ludzi, postanowiła mu się nie narzu-
cać.
Ruszyła w dalszą drogę. Słońce kryło się za
horyzont, a niebo na zachodzie przybierało coraz
bardziej intensywne odcienie róz˙u i czerwieni. Wi-
dok był niesamowity. Korciło ją, aby wyciągnąć się
na śniegu i po prostu nacieszyć wzrok tym nie-
spotykanym pięknem. Ale wiedziała, z˙e nie moz˙e
sobie na to pozwolić. Brnęła dalej, nogi miała
cięz˙kie jak z ołowiu, w głowie jej się kręciło.
Rozmyślała o Colcie Sinclairze i Frannie Beaudine,
lez˙ących w pogiętej metalowej trumnie, a takz˙e
o Bubbie Johnsie, który krąz˙ył nieopodal, zastana-
wiając się, czy ona, Penelopa, trafi sama do domu,
czy moz˙e trzeba jej będzie pomóc.
Wyatt Sinclair wiercił się przez całą noc i wresz-
cie tuz˙ przed świtem poddał się; zrzucił z siebie koc
i wstał z łóz˙ka. Nie wiedział, która dokładnie jest
godzina, gdyz˙ Madge, jego była dziewczyna, kazała
mu usunąć budzik ze stolika nocnego. Złe chi,
oznajmiła. On sam tez˙ miał złe chi. Okropnie złe
chi. Jakby tego było mało, za pomocą specjalnego
programu sporządziła kilka wykresów astrologicz-
nych. Wpisała do komputera dzień, godzinę i miejs-
ce urodzin Wyatta, w zamian zaś otrzymała infor-
mację, która ją wystraszyła. Nie zwaz˙ając na nic,
natychmiast zaczęła się pakować.
26
– Muszę się wyprowadzić – rzekła, wrzucając
ubrania do walizki. – Masz wokół siebie zbyt wiele
niedobrej energii. Jesteś... prawdę mówiąc, Wyatt,
po prostu jesteś niebezpiecznym sukinsynem.
Wyatt uśmiechnął się szeroko, pokazując zęby.
– Bez komputera tego nie wiedziałaś?
Ale Madge wcale nie z˙artowała. Dziesięć minut
później zatrzasnęła drzwi. Zostawiła kota. Była
uczulona na jego sierść, przynajmniej tak twier-
dziła.
Wyatt wyszedł z sypialni do salonu, potykając się
po drodze o zwiniętego w kłębek kocura. Zwierzę
wstało, zaczęło się leniwie przeciągać. Było to
zwykłe kocisko, chude, o krótkiej, szarej sierści,
z˙ółtych oczach i paskudnym charakterze. Madge
nazwała go Sarsaparillą, Wyatt jednak uwaz˙ał, z˙e
imię to jest zbyt pretensjonalne i wołał na kota:
Sapek.
Mieszkanie w Nowym Jorku, plus kot, minus
Madge. Nic dziwnego, z˙e nocami wiercił się z boku
na bok, nie mogąc zasnąć.
Zapalił światło, włączył ekspres do kawy, nalał
do szklanki soku pomarańczowego i sięgnął po
pilota. Na ekranie telewizora pojawił się napis
,,Headline News’’. Wyciągnąwszy się na kanapie,
Wyatt zauwaz˙ył widoczny w rogu ekranu zegar:
było osiemnaście minut po czwartej. Wcześnie,
zwłaszcza jak na Nowy Jork. O tej porze w mieście
panowała cisza, a przynajmniej on w swoim miesz-
kaniu na czwartym piętrze nowojorskiej East Side
nie słyszał z˙adnych dobiegających z dołu odgłosów.
Dziwne to było miasto i róz˙ne wzbudzało w nim
27
emocje, ale na ogół je lubił. Tu się urodził i dzięki
matce, pierwszej z trzech z˙on Brandona Sinclaira, tu
chodził do szkoły podstawowej, od pierwszej klasy
az˙ do ósmej. Potem do głosu doszli Sinclairowie;
postanowili, z˙e mały Wyatt powinien się kształcić
w porządnej szkole z internatem. Tak tez˙ się stało;
najpierw studiował w Dartmouth, później w Whar-
ton. Po studiach sporo podróz˙ował, mieszkał to tu,
to tam, a półtora roku temu wrócił do Nowego
Jorku, miasta swojego dzieciństwa. Kto by pomyś-
lał?
Gdyby nie śmierć Hala, kto wie, moz˙e nadal
prowadziłby obserwację ptaków i roślin w odleg-
łych rejonach Australii oraz Ameryki Południowej.
Ale Hal umarł i, chcąc nie chcąc, Wyatt musiał
wrócić do domu.
Przez chwilę obserwował reportera na ekranie
telewizora, po czym ziewnął szeroko – nie dlatego,
z˙e był zmęczony, lecz z nudów. Moz˙e inni z˙yli
w ciągłym stresie, ale nie on. Wiódł komfortowe
z˙ycie. Miał pieniądze, jedzenie, mieszkanie, dobrą
pracę. Pracę... no właśnie, za pięć godzin zasiądzie
przy biurku w swoim gabinecie na Wall Street.
Okna gabinetu wychodziły na port. Widok z tych
okien zapierał dech w piersi.
Obejrzał reklamę środków przeciw zatwardze-
niu, a po niej krótką relację na temat najnowszego
skandalu w Waszyngtonie. Juz˙ miał zmienić pro-
gram, kiedy dziennikarka prowadząca blok infor-
macyjny zapowiedziała kolejny temat.
– Moz˙e wkrótce poznamy rozwiązanie jednej
z najbardziej tajemniczych zagadek ostatniego pół-
28
wiecza. Mieszkanka stanu New Hampshire twier-
dzi, z˙e znalazła awionetkę, którą lecieli Frannie
Beaudine i Colt Sinclair, kiedy słuch po nich zagi-
nął.
Wyatt poderwał się z kanapy i wzmocnił dźwięk.
Kobieta nazywała się Penelopa Chestnut i miesz-
kała w Cold Spring. Na rozbity samolot natknęła się
w niedzielę, kiedy wybrała się na spacer po okolicz-
nym lesie. Dzisiaj, we wtorek, zaprowadzi na miejs-
ce wypadku przedstawicieli lokalnych władz, któ-
rzy dokonają oficjalnych oględzin maszyny.
Brandon Sinclair, kontynuowała dziennikarka,
z którym telewizja połączyła się w jego letnim
domu na wyspie St. Croix, odmówił komentarza.
Wcale to Wyatta nie zdziwiło. W rodzinie Sinc-
lairów wiele było tajemnic i skandali, ale zniknięcie
Colta wywołało najwięcej szumu. Od tamtej pory
parokrotnie pisano o Sinclairach, ostatni raz przy
okazji wypadku na Tasmanii, w którym zginął Hal,
a Wyatt o mało nie rozstał się z z˙yciem. Ojciec
Wyatta, Brandon, rozpaczał, iz˙ jego jedyny syn
odziedziczył niespokojny charakter po swoich przo-
dkach, śmiałkach, awanturnikach i amatorach przy-
gód. Najbardziej znanym z nich był Roger Sinclair,
który jako korsarz walczył z Anglikami w czasie
rewolucji amerykańskiej. Oczywiście zbił majątek,
oczywiście naraził się zarówno przyjaciołom, jak
i wrogom, i oczywiście zginął, nim jeszcze osiągnął
wiek średni.
Na ekranie telewizora pojawiło się słynne zdjęcie
Frannie i Colta, wykonane tuz˙ przed ich pechowym
lotem. Ilekroć Wyatt na nie patrzył, nie mógł wyjść
29
ze zdumienia,
jacy byli wtedy młodzi. Frannie,
podobnie jak Penelopa Chestnut, pochodziła z Cold
Spring; była historykiem sztuki, choć nie ukończyła
z˙adnych studiów, i odwaz˙ną pilotką, której inteli-
gencją i urodą zachwycił się Colt Sinclair. Razem
wymknęli się z bankietu, który odbywał się na
terenie Metropolitan Museum of Art, wsiedli do
nalez˙ącej do Colta awionetki Piper Cub – i ślad po
nich zaginął. Nie odnaleziono ani
ich ciał, ani
szczątków samolotu.
Az˙ do teraz, pomyślał Wyatt.
Zamiast zdjęcia swojego stryja i jego kochanki
wolałby zobaczyć zdjęcie Penelopy Chestnut. Był
doskonałym znawcą ludzkich charakterów; wierzył,
z˙e na podstawie zdjęcia potrafiłby ocenić, czy
kobieta, która – jak twierdzi – znalazła wrak samo-
lotu, mówi prawdę czy fantazjuje. Telewizja jednak
nie tylko nie pokazała jej zdjęcia, ale nawet zdjęcia
miasteczka Cold Spring w stanie New Hampshire.
Przez moment Wyatt wahał się, czy nie za-
dzwonić do ojca. Mimo upływu tylu lat, tajemnicze
zniknięcie Colta było jak świez˙a rana w duszy
Brandona Sinclaira; oddziaływało na jego zachowa-
nie, na stosunek do syna. Brandon Sinclair rzadko
mówił o bracie, zazwyczaj zbywał pytania na jego
temat. Wyatt nie był pewien, z czego to wynika:
z bólu i z˙alu czy z poczucia wstydu i zaz˙enowania.
Bo Brandon był człowiekiem niesłychanie skrytym,
a nazwisko Colta nawet po czterdziestu pięciu
latach potrafiło wzbudzić zainteresowanie mediów.
Przez całe swoje z˙ycie Brandon starał się zmienić
sposób, w jaki Ameryka postrzegała ród Sinclairów.
30
Chciał, by pamiętano o ich osiągnięciach i zamiło-
waniu do wiedzy, a nie o skandalach i przedwczes-
nych zgonach. Nie zamierzał pozwolić, aby przy-
kład jego brata zawaz˙ył na losach następnego poko-
lenia. Powziął niezłomne postanowienie, z˙e Colt
będzie ostatnim Sinclairem, który – powodowany
beztroską, lekkomyślnością, z˙ądzą przygód – pozo-
stawi po sobie pogrąz˙onych w rozpaczy rodziców,
z˙onę, dzieci, młodszych braci.
To nie znaczy, z˙e Brandon kiedykolwiek mówił
o swoich uczuciach do starszego brata: o miłości
i tęsknocie, o z˙alu i pretensjach o to, z˙e Colt go
porzucił, skazał na ból i samotność. Ale Wyatt
dobrze wiedział, z˙e Sinclairom miłość nie wystar-
cza do szczęścia. To było ich przekleństwo. Prze-
kleństwo, od którego nie umieli się wyzwolić.
Przepaść, której nie potrafili zasypać. Nie pomagały
nowe wyzwania, nie pomagały pieniądze. Bez
względu na to, ile lwów ustrzelili, ile szczytów
zdobyli, ilu odkryć dokonali, wciąz˙ coś ich gnało
naprzód.
Ciekaw był, kiedy ojciec zdał sobie sprawę, z˙e
pod tym względem on, Wyatt, nie róz˙ni się od
swoich przodków. Z˙e jest kolejnym Sinclairem,
podąz˙ającym drogą pełną niebezpieczeństw i przy-
gód.
Chociaz˙ nie, ta droga nalez˙ała juz˙ do przeszłości.
Po tragedii na Tasmanii Wyatt postanowił się zmie-
nić. Wybrał biurko, garnitur, pracę, w której mógłby
wykorzystać zdobytą na studiach wiedzę. Z pienię-
dzy zgromadzonych w funduszu powierniczym zre-
zygnował dawno temu, podczas jakiejś awantury
31
z ojcem. Ale nie klepał biedy. Nawet wydziedziczo-
ny, Sinclair potrafił znów szybko zdobyć fortunę.
Kocisko wskoczyło mu na kolana i zaczęło
przebierać łapami, moszcząc sobie wygodne lego-
wisko. Wyatt wyłączył telewizor; przez kilka minut
siedział bez ruchu, słuchając, jak w ponury mar-
cowy poranek miasto powoli budzi się do z˙ycia.
Ciszę przerywał warkot śmieciarek i
taksówek,
szczekanie wyprowadzanych na spacer piesków,
wycie pędzącej na sygnale karetki. Chociaz˙ Wyatt
nie przepadał za kotami, pogłaskał za uszami Sapka.
Po długim namyśle doszedł tez˙ do wniosku, z˙e
Penelopa Chestnut i odkrycie, jakiego dokonała
w lesie nad jeziorem Winnipesaukee, wcale go nie
obchodzą. Jego sprawą było wskrzeszenie w sobie
dość energii i zapału, aby na dziewiątą dotrzeć do
pracy.
O dziewiątej piętnaście siedział przy biurku,
a obok, przy oknie z widokiem na port, stał Jack
Dunning. Był to wysoki, szczupły męz˙czyzna o jas-
nych, spłowiałych od słońca włosach, ubrany
w dz˙insy i kowbojskie buty. Urodzony w Brook-
lynie nowojorczyk, który przeniósł się do Teksasu.
Wyatt przyglądał mu się bez słowa. Przez wiele lat
Jack Dunning pracował w Dallas jako prywatny
detektyw, ale najwyraźniej klimat teksański mu się
znudził, bo jakiś czas temu postanowił wrócić na
stare śmieci. Jego głównym klientem był Brandon
Sinclair, człowiek nie tylko bardzo bogaty, ale
równiez˙ bardzo podejrzliwy, pragnący chronić sie-
bie, swoją z˙onę, dwie byłe z˙ony, syna oraz dwie
32
córki przed wszelkimi
łotrami, porywaczami,
oszustami, wariatami. Jack chętnie dbał o bez-
pieczeństwo swojego szefa i jego rodziny. Ciągle
powtarzał, z˙e kiedy zarobi dość pieniędzy, kupi
ranczo w zachodnim Teksasie i przejdzie na za-
słuz˙oną emeryturę. Nowy Jork działał mu na ner-
wy: wszyscy zawsze dokądś pędzili, a kobiety
nosiły się na czarno,
jakby nie znały z˙adnych
innych kolorów.
– Ładny widok – powiedział, spoglądając na
Wyatta.
Wyatt uśmiechnął się.
– Statua Wolności kojarzy mi się z tolerancją.
– A mnie z frajerstwem.
Wyatt nie był pewien, czy detektyw mówi serio,
czy z˙artuje. Odkąd półtora roku temu wrócił do
Nowego Jorku, przekonał się, z˙e Jack Dunning
wcale nie jest tak prostym, nieskomplikowanym
człowiekiem, za jakiego próbuje uchodzić. Kan-
ciaste rysy twarzy i szare oczy o chłodnym, nie-
przeniknionym, spojrzeniu sprawiały, z˙e trudno
było go rozgryźć. Mógł mieć zarówno pięćdziesiąt
lat, jak i sześćdziesiąt. Nie chodzi o to, z˙eby Wyatt
jakoś szczególnie się tym człowiekiem interesował.
Jack pracował dla jego ojca. Skoro tu przyszedł,
uczynił to na polecenie Brandona Sinclaira.
– Słyszałeś o awionetce twojego stryja? – spytał
detektyw.
– Tak, mówili o tym w porannych wiadomoś-
ciach.
Nie przyznał się, z˙e słuchał wiadomości o czwar-
tej nad ranem. Nie chciał dostarczać Dunningowi
33
z˙adnych informacji o sobie, nawet takich, z˙e cierpi
na bezsenność.
– W porannych, powiadasz? W takim razie nie
jesteś na biez˙ąco. Otóz˙ ta kobieta, Penelopa Chest-
nut, która znalazła samolot... wyobraź sobie, z˙e
nagle zmieniła zdanie. Twierdzi, z˙e się pomyliła. Z˙e
to nie był samolot. Podobno była bardzo zmęczona,
na granicy hipoglikemii, wystraszona i zdezorien-
towana...
– Zdezorientowana?
– Tak. Łaziła po lesie, łaziła, az˙ w końcu się
zgubiła. Dopiero wieczorem, kiedy rodzina zor-
ganizowała juz˙ akcję poszukiwawczą, udało jej się
odnaleźć drogę do domu. Wczoraj, czyli w ponie-
działek, wróciła na miejsce ,,katastrofy’’ i przeko-
nała się, z˙e to, co widziała w niedzielę, to nie był
z˙aden samolot, tylko jakieś stare złomowisko, pew-
nie z przełomu wieków.
Wyatt przez chwilę dumał nad tym, czego się
dowiedział. Pomyłka? Hm! To dziwne. Nie spo-
dziewał się tego po Penelopie Chestnut, a z drugiej
strony nie znał jej i nie miał powodu czegokolwiek
się po niej spodziewać.
– Czyli zniknięcie Colta i Frannie wciąz˙ pozo-
staje zagadką?
– Jeśli wierzyć tej Chestnut. Rzecz w tym...
– Jack odwrócił się od okna. Nic nie wskazywało na
to, z˙e czuje się nieswojo w elegancko umeblowa-
nym gabinecie na Wall Street. – Rzecz w tym, z˙e
teraz nie potrafi nawet odnaleźć złomowiska.
– Jak to? – zainteresował się Wyatt.
– Ano tak. Podobno wczoraj szła po śladach,
34
jakie zostawiła w niedzielę, co i tak nie było łatwe,
bo w ciągu dnia śnieg trochę się stopił. Dziś zamie-
rzała zaprowadzić tam kilku przedstawicieli władz
miejskich, ale w nocy padało i ślady znikły. Wstała
o świcie, krąz˙yła po lesie, ale nie umiała trafić na
zbocze, na którym lez˙ała sterta złomu. Moz˙e wiosną
zdoła je odnaleźć.
Wyatt odchylił do tyłu obity lśniącą skórą fotel
i zmarszczył czoło. Wersja ze złomowiskiem nie
brzmiała, jego zdaniem, zbyt przekonująco.
– Co o tym myślisz? – spytał Dunninga.
– Z˙e baba łz˙e. Mieszka tam od urodzenia. Zna te
lasy jak własną kieszeń, pamięta kaz˙dy kamień,
kaz˙de drzewo. Zarówno latem, jak i zimą. Nikt mi
nie wmówi, z˙e jest inaczej.
– A co sądzi mój ojciec?
Jack Dunning wykrzywił usta w uśmiechu. Choć
nie był przystojnym męz˙czyzną, zwracał na siebie
uwagę. Wyatt wyczuł, z˙e detektyw darzy autentycz-
ną sympatią swojego pracodawcę, mimo iz˙ ich
charaktery były zupełnie odmienne.
– Twój staruszek to rasowy dyplomata. Poprosił,
abym pojechał do Cold Spring i zbadał sprawę. New
Hampshire w marcu! O niczym bardziej nie marzę!
Ale tam pojadę.
– Dobrze. Ale dlaczego o wszystkim mnie infor-
mujesz?
Uśmiech na twarzy detektywa zgasł.
– Wypełniam polecenia.
No tak, pomyślał Wyatt, mogłem tego oczeki-
wać.
– W porządku. Dzięki za najświez˙sze wiadomo-
35
ści. Daj znać, gdybyś potrzebował pomocy. Masz
mój numer, prawda?
– Mam wszystkie twoje numery. No, czas na
mnie! Do zobaczenia, Wyatt.
Pół godziny po wyjściu detektywa Wyatt Sinclair
wciąz˙ siedział przy biurku, wpatrując się tępo w wy-
druk komputerowy. Zgodnie z poleceniem szefa,
sekretarka nie łączyła z˙adnych rozmów. Wreszcie
Wyatt wstał i podszedł do okna. Statuę Wolności
okrywała mgła. Jack Dunning miał rację. Opowieść
Penelopy Chestnut nie trzymała się kupy.
Zadzwonił do ojca. Nakręcając numer, wiedział,
z˙e to nic nie da. Ojciec nie udzieli mu z˙adnych
wyjaśnień, przypuszczalnie więcej szczegółów był-
by skłonny zdradzić detektywowi niz˙ rodzonemu
synowi. Jack to zawodowiec. Ktoś, kogo się wyna-
jmuje, komu się płaci. Kogo moz˙na kontrolować.
– Wyatt! Jak to miło, z˙e dzwonisz – rozległ się
w słuchawce głos Brandona Sinclaira. – Jak tam
pogoda w Nowym Jorku?
– Mglisto. Słuchaj, tato! Przed chwilą odwiedził
mnie Jack Dunning. Powiedział, z˙e wysyłasz go do
New Hampshire, z˙eby sprawdził, która z dwóch
wersji jest prawdziwa...
– Tak. Jez˙eli ta kobieta naprawdę się pomyliła,
jez˙eli coś się jej przywidziało i teraz próbuje rato-
wać swój honor, to wszystko jest w porządku. Niech
sobie mówi, co chce. Ale jez˙eli widziała wrak
i z jakiegoś powodu stara się zachować tę informa-
cję dla siebie, to chcę wiedzieć, dlaczego to robi.
I oczywiście chcę odnaleźć samolot Colta. – Bran-
don Sinclair był opanowany, głos mu nie drz˙ał,
36
zupełnie jakby dalej rozmawiali o pogodzie. – Nie
miałbym nic przeciwko temu, aby po tylu latach
dowiedzieć się wreszcie, co się wydarzyło tamtej
pechowej nocy.
– Ufasz Dunningowi?
– Płacę mu dostatecznie duz˙o, aby nie musiał
mnie oszukiwać.
Wyatt nie skomentował tego. Jego zdaniem pie-
niądze i zaufanie niekoniecznie chodzą ze sobą
w parze.
– No, dobra. To nie moja sprawa... Czy to
wszystko, ojcze?
W słuchawce zaległa cisza.
– Nie rozumiem – odparł po chwili Brandon
Sinclair. – A co jeszcze chciałbyś usłyszeć?
– Sam nie wiem. Zawsze mi się wydawało, z˙e za
zniknięciem Frannie i Colta kryje się coś więcej.
Coś, o czym nie mówisz...
– Nonsens, chłopcze. Słuchaj, moz˙e byś wpadł
do nas w najbliz˙szy weekend, co? Ann i ja dawno
cię nie widzieliśmy, a dziewczynki... Wiesz, jaką
frajdę byś im sprawił.
Ann była trzecią z˙oną Brandona; mieli dwie córki
– dziewięcioletnią Ellen i jedenastoletnią Beatrix.
– Marzec w Nowym Jorku bywa paskudny...
– dokończył starszy pan.
– Dzięki za zaproszenie, tato. Ale nie wiem, czy
uda mi się wyrwać. Tak czy inaczej, dam ci znać.
– W porządku, Wyatt... A wysłanie Jacka do
Cold Spring to dobry pomysł, wierz mi. Miejscowi
obwiniają o wypadek Colta, bo Frannie Beaudine
pochodziła z tamtych stron.
37
– Rozumiem.
Kiedy się rozłączyli, Wyatt ani chwili się nie
wahał. Powiedział sekretarce, z˙e musi na kilka dni
wyjechać z Nowego Jorku i prosił, aby przez ten
czas miała wszystko na oku. Następnie zjechał
windą na dół do holu i wybiegł przed budynek,
gdzie złapał taksówkę. Kazał się zawieźć do domu.
Nakarmił kota i zatelefonował do Madge.
– Wyjez˙dz˙am na kilka dni. Mogłabyś się zająć
Sapkiem?
– Przeciez˙ wiesz, z˙e jestem uczulona na kocią
sierść.
– Kup rękawiczki i maskę.
– Ale z ciebie bezduszny drań, Wyatt. Tylko
dlatego, z˙e potrafisz wspinać się po skałach, nie
masz prawa uwaz˙ać, z˙e wszyscy inni to słabeusze.
Tak się składa, z˙e naprawdę mam alergię.
– Jez˙eli nie moz˙esz zająć się kotem, to po prostu
mi o tym powiedz. Zadzwonię do kogoś innego.
– A mogę u ciebie zamieszkać?
Mieszkanie Wyatta było sporo większe od tego,
które Madge wynajmowała, i znajdowało się w zna-
cznie lepszej dzielnicy miasta.
– Jasne.
– Świetnie. Tylko spakuję leki przeciwalergicz-
ne...
Niecałą godzinę później Wyatt pruł po Major
Deegan Expressway, kierując się w stronę Nowej
Anglii.
Odkąd Frannie z Coltem znikli, z˙aden Sinclair
nie odwaz˙ył się postawić nogi w Cold Spring
w stanie New Hampshire. Chyba z˙e w tej sprawie
38
Brandon Sinclair tez˙ kłamał. Zdaniem Wyatta, w re-
lacji ojca na temat tragicznego wydarzenia sprzed
czterdziestu pięciu lat było wiele niejasności i nie-
domówień. Wcześniej Wyatt nigdy nie nalegał na
odpowiedzi, nie próbował poskładać do kupy części
łamigłówki. Nie chciał rozdrapywać bolesnych ran,
poza tym uwaz˙ał, z˙e syn nie ma prawa wtrącać się
do z˙ycia swojego ojca.
Ale teraz, w drodze na północ, zastanawiał się,
czy on i ojciec kiedykolwiek zaznają spokoju, jez˙eli
cała prawda o Colcie Sinclairze i Frannie Beaudine
nie wyjdzie na jaw, jez˙eli to, co się stało tamtej nocy
przed czterdziestu pięciu laty, nadal będzie owiane
mgłą tajemnicy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Starała się zignorować trzaski aparatu fotogra-
ficznego,
jakie rozlegały się trzy metry za jej
plecami. Kolejny dziennikarz! Większość repor-
terów reprezentujących prasę codzienną, plotkars-
ką,
telewizję i radio wyjechała z Cold Spring,
kiedy okazało się, z˙e ona, Penelopa Chestnut,
pomyliła się; z˙e wcale nie odkryła szczątków
awionetki Colta Sinclaira i Frannie Beaudine. Jed-
nakz˙e paru wyjątkowo wścibskich dziennikarzy
ociągało się z wyjazdem; widocznie postanowili
zdobyć jak najwięcej nikomu niepotrzebnych in-
formacji.
Ale czemu fotografowali ją, gdy szykowała się
do lotu beechcraftem, tego nie była w stanie pojąć.
Był chłodny, wietrzny poranek. Nie mogła się
doczekać, aby wzbić się w powietrze. Przed wy-
jściem z domu zaplotła włosy w warkocz, włoz˙yła
wygodny kombinezon, wrzuciła do torby kilka ka-
wałków cheddara, jabłko oraz odrobinę świez˙ego
syropu klonowego. Pełna dekadencja! Za dwadzieś-
40
cia minut będzie w górze, bezpieczna, z dala od
ludzi, ich natrętnych pytań i pełnych niedowierzania
spojrzeń.
– Słuchaj, Penelopo! – zawołał dziennikarz,
zwracając się do niej po imieniu jak do kolez˙anki
z pracy. – Przyjechałem z Nowego Jorku. Kawał
drogi! Tylko po to, z˙eby opisać całą tę historię. Na
Manhattanie wszyscy fascynują się Frannie i Col-
tem. Nic dziwnego. Byli bogaci, inteligentni, atrak-
cyjni, z˙ądni przygód, przeklęci. Długo by szukać
drugiej takiej pary. I co mam, do licha, teraz zrobić?
Opisać jakąś stertę złomu?
Nie odpowiadała na pytania, nie wdawała się
w rozmowy. Złomowisko z początku wieku. Nic
lepszego nie potrafiła wymyślić. Moz˙e nie brzmiało
to zbyt przekonująco, ale przynajmniej tłumaczyło
obecność metalu. Gdyby powiedziała, z˙e miała
zwidy, z˙e przed oczami ukazała się jej fatamorgana,
tym bardziej nikt by nie dał jej wiary.
Dziennikarz nie zamierzał się poddać. Był chu-
dy, brodaty i napastliwy.
– Trzeba być pewnym faktów, paniusiu, zanim
się ściągnie prasę.
Penelopa odwróciła się na pięcie.
– Nikogo nie ściągałam. Sami się zlecieliście.
Przykro mi, z˙e niepotrzebnie straciłeś czas. Ale
skoro juz˙ tu jesteś, wpadnij do baru ,,U Jeannie’’
przy Main Street na pyszny owocowy placek.
Naprawdę warto go skosztować. Lub jeśli masz
czas, poczekaj do trzeciej i wstąp do ,,Słoneczka’’
na podwieczorek. Moja mama i kuzynka Harriet
pieką najlepsze babeczki w całym New Hampshire.
41
Trzeba skręcić w lewo z Main. ,,Słoneczko’’ mieści
się nad samym jeziorem...
– Cholera jasna, nie przyjechałem do pieprzone-
go New Hampshire na jakiś placek czy babeczki.
Zimno tu jak w psiarni! Wiesz, z˙e w Nowym Jorku
kwitną juz˙ z˙onkile?
– Przyślij mi choć kilka po powrocie.
Dziennikarz opuścił ręce. Aparat wisiał mu na
szyi, mały, tandetny, na cienkim czarnym pasku.
Facet pewnie był wolnym strzelcem. W kaz˙dym
razie nie wyglądał na przedstawiciela ,,Newsday’’
czy ,,Timesa’’.
– Dziwne. Spodziewałbym się choć krztyny
skruchy, a ty...
– O co ci chodzi? Pomyliłam się! Nie ja pierw-
sza i nie ostatnia. A wy zlecieliście się jak sępy,
zanim ktokolwiek z miejscowych władz zdołał
cokolwiek sprawdzić i wydać jakieś sensowne
oświadczenie. Czy to moja wina, z˙e jesteście w go-
rącej wodzie kąpani?
Męz˙czyzna zrobił się czerwony jak burak. Pene-
lopa zlękła się, czy ze złości nie rzuci w nią
aparatem, ale po chwili ujrzała swojego ojca, który
energicznym krokiem maszerował w ich stronę.
W wymiętych roboczych spodniach i grubej, flane-
lowej koszuli nie wyglądał na człowieka, który zna
się na samolotach i pilotaz˙u. Ludzie nie doceniali
wiedzy i doświadczenia Lymana Chestnuta. Był to
trzeźwo myślący sześćdziesięcioletni jankes o si-
wych włosach i pokrytej bruzdami twarzy, który
zawiadywał małym miejscowym lotniskiem. Skła-
dało się ono z trzech hangarów i jednego pasa
42
startowego. Jego personel stanowiły trzy osoby:
Lyman, jego siostra Mary oraz córka Penelopa.
Jez˙eli sami z czymś nie mogli sobie poradzić,
wynajmowali ludzi do pomocy albo zlecali pracę
specjalistycznym firmom. Zimą i wczesną wiosną
zazwyczaj panował w Cold Spring spokój. Ale
latem i jesienią zjez˙dz˙ało się sporo turystów.
Lyman wskazał kciukiem za siebie, w kierunku
parkingu.
– Proszę stąd natychmiast wyjść.
– Ja tylko... – zaczął dziennikarz.
– Osobom nie upowaz˙nionym nie wolno tu prze-
bywać.
Dziennikarz otworzył usta, jakby chciał coś po-
wiedzieć, po czym poddał się i posłusznie oddalił
w stronę parkingu.
Penelopa uśmiechnęła się do ojca.
– Dlaczego ja na to nie wpadłam?
– Bo w tym tygodniu juz˙ wyczerpałaś zapas
pomysłów.
– Co to ma znaczyć?
– Nic. Dokończ sprawdzania sprzętu – powie-
dział Lyman, po czym skierował się do biura,
mieszczącego się w rogu jednego z trzech han-
garów.
Wzdychając z rezygnacją, Penelopa wolnym
krokiem obeszła maszynę. Doskonale wiedziała, co
ojciec ma na myśli. Nie wierzył w bajeczkę o starym
złomowisku. Nikt w nią nie wierzył.
Tego ranka, kiedy Penelopa obudziła się przed
świtem, uzmysłowiła sobie, z˙e nie ma wyboru. Musi
odszczekać to, co powiedziała. Brandon Sinclair, do
43
którego dodzwoniono się na St. Croix, oznajmił, z˙e
wyśle do New Hampshire prywatnego detektywa,
aby reprezentował
interesy rodziny. Awionetka,
którą lecieli młodzi kochankowie, nalez˙ała do Sinc-
lairów, rozbiła się na ich ziemi, w dodatku Sinclair
siedział za sterami.
– W porządku – powiedziała wczoraj po połu-
dniu Penelopa, rozmawiając z Andym McNallym,
miejscowym komendantem policji. – A kto będzie
reprezentował interesy Frannie? Przeciez˙ nie wie-
my, co się wtedy stało. Moz˙e Colt zabił Frannie,
zanim samolot się roztrzaskał? Zdajesz sobie spra-
wę, z˙e morderstwo nie ulega przedawnieniu?
Andy spokojnie odparł, z˙e owszem, zdaje sobie
z tego sprawę, po czym poprosił ją, aby nie wtrącała
się do czegoś, co jej nie dotyczy. Środki masowego
przekazu zostały juz˙ powiadomione, dziennikarze
są w drodze. W tym momencie Penelopa zorien-
towała się, z˙e ona, osoba, która dokonała odkrycia,
nie ma nad niczym z˙adnej kontroli. Z˙e odstawiono
ją na boczny tor, a ktoś inny prowadzi rozpędzony
pociąg.
Tyle z˙e w całym tym zamieszaniu spowodowa-
nym jej niezwykłym odkryciem zapomniano o jed-
nym drobnym szczególe. Z˙e to ona wie, gdzie się
znajduje rozbity samolot. Ona i Bubba Johns, który
przypuszczalnie nie zamierzał nikomu niczego wy-
jawiać.
Wczoraj wieczorem zauwaz˙yła czających się
koło swojego domu dziennikarzy; nie spodobało jej
się to, ale kiedy usłyszała, jak rozmawiają o tym,
aby sfotografować ponacinane pnie, z których wy-
44
pływa sok, i ,,dopaść tego pustelnika’’, zrozumiała,
czym to wszystko moz˙e grozić. Zrozumiała tez˙, z˙e
jez˙eli temu nie zapobiegnie, tłumy dziennikarzy,
fotoreporterów, policjantów oraz detektyw przy-
słany przez Brandona Sinclaira osaczą biednego
Bubbę. Nawet gdyby jakimś cudem okazało się, z˙e
staruszek nic nie wie o rozbitym samolocie, to i tak
dziennikarze by mu nie darowali. Zdjęcia długo-
włosego, rozczochranego pustelnika, mieszkające-
go w prymitywnej chacie na terenie nalez˙ącym do
rodziny Sinclairów uatrakcyjniłyby kaz˙dą relację,
kaz˙dy artykuł. Z jednej strony dziwny odludek
w łachmanach, z drugiej zaginiony dziedzic, od-
waz˙ny i przystojny, oraz jego kochanka, kobieta
piękna, inteligentna, nie ustępująca mu odwagą.
Penelopa uświadomiła sobie, z˙e nie tylko Bubba
moz˙e stać się obiektem zainteresowania dziennika-
rzy, ale równiez˙ Harriet. Biedaczka byłaby naraz˙o-
na na upokorzenie i wstyd.
Właśnie wtedy Penelopa powzięła decyzję. Po-
myliła się. To, co wzięła za szczątki samolotu, było
starym złomowiskiem, pewnie z początku wieku.
Wczoraj późnym popołudniem wróciła do lasu
i przekonała się, z˙e popełniła błąd. Dziś z samego
rana zamierzała zaprowadzić tam przedstawicieli
władz miasta, ale nie udało jej się odnaleźć drogi
– w nocy spadł śnieg i zasypał ślady. Nocne opady
przynajmniej trochę uwiarygodniły jej wersję, ale
Lyman Chestnut pozostał nie przekonany.
– Trudno – powiedziała sama do siebie. – Przy-
najmniej nikt nie będzie niepokoił Bubby.
Wsiadła do samolotu i biorąc głęboki oddech,
45
Pobierz darmowy fragment (pdf)