Darmowy fragment publikacji:
PIOTR
SOWIŃSKI
MECZ O ŻYCIE #
Ł
ó
d
ź
#
k
r
y
m
i
n
a
ł
#
s
t
a
n
w
o
j
e
n
n
y
#
m
i
l
i
c
j
a
1
2
3
Redakcja:
Monika Ulatowska
Projekt okładki:
Wojciech Miatkowski
Skład:
Paweł Szewczyk
Opracowanie e-wydania:
mobisfera.pl
© Copyright by Księży Młyn Dom Wydawniczy, Łódź 2018
Drogi Czytelniku
Książka, którą trzymasz w dłoni, jest efektem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego,
grafików i wydawcy. Prosimy, abyś uszanował ich pracę.
Nie kopiuj większych fragmentów, nie publikuj ich w internecie. Cytując fragmenty, nie
zmieniaj ich treści i podawaj źródło ich pochodzenia.
Dziękujemy.
ISBN 978-83-7729-470-3
KSIĘŻY MŁYN Dom Wydawniczy Michał Koliński
90-345 Łódź, ul. Księży Młyn 14
tel./faks 42 632 78 61, 42 630 71 17, 602 34 98 02
infolinia: 604 600 800 (codziennie 8-22, także sms), gg 414 79 54
www.km.com.pl; e-mail: biuro@km.com.pl
Łódź 2018. Wydanie 1
4
Rozdział 1
Jesień 1982
– Dwie flaszki chyba starczą? – pan Mietek z miejsca dał do
zrozumienia, że nie przewiduje karnych.
Henryk Kapustka patrzył na pogrążającą się w listopadowej
pomroce Dąbrowę. Zresztą z dziewiątego piętra jego wieżowca wi-
dać było dobrze nie tylko Dąbrowę, ale i pobliskie Chojny oraz Wi-
dzew. Na horyzoncie majaczyły bloki Retkini. Na samym końcu
widnokręgu rysowały się we mgle blokowiska Teofilowa. Wszyst-
ko otulała listopadowa ślągwa, łaskawie skrywając nieznośną
szarość miasta Tuwima. Chyba złośliwa Klio spowodowała, że
autor Kwiatów polskich urodził się nie gdzie indziej, tylko właś-
nie w tym betonowo-ceglastym molochu. Moloch ów przytłaczał
brzydotą, przygniatał beznadzieją podłej egzystencji i zniewalał
monotonnością szarych dni nawet wtedy, gdy teoretycznie świe-
ciło słońce. Z nozdrzy Molocha buchały kłęby fabrycznych wy-
ziewów, przesycone smrodem palonych śmieci. Z ust Molocha
dobywał się chrapliwy odgłos tysięcy tanich butów, które dzień
w dzień uderzały o stary bruk, względnie – o zawsze krzywo poło-
żone płyty chodnikowe. Stukot obcasów mieszał się z lamentem
przekleństw, litaniami wściekłości, bełkotem próśb o lepsze ju-
tro, okrzykami radości z powodu zakupionej kaszanki.
Henryk drgnął. Jego wzrok padł na wybijające się z morza
szarugi cztery maszty. Na masztach iskrzyły się diamentowe
głowice, za chwilę miał rozpocząć się mecz.
5
– Chyba starczą, zresztą przy reglamentacji wódki to i tak
nieźle – zaśmiał się.
– Ano, nieźle. Dwa jeden na wyjeździe. Wystarczy huknąć
im bramusię i niech spadają do Wiednia. Ale my im walniemy
dwie. Dlatego i dwie flaszunie przyniosłem. – Pan Miecio wy-
raźnie się nakręcał.
– Ja bym się tak nie napalał – z inżynierskim spokojem rzekł
Henryk. – Bez Smolarka, bez Tłokińskiego wcale nie musi być
łatwo.
– Byleby tylko Andrzejkowi nic się nie stało. – Do rozmo-
wy włączyła się Irenka. – Tak się boję, tyle ostatnio się mówi
o tych ekscesach kibiców.
– Duży już jest, ma trzynaście lat. Musi sobie radzić – uspo-
koił żonę Henryk.
Tymczasem do pokoju przybyli inni sąsiedzi Kapustków.
Pani Wiesława przyniosła salceson nazywany „cwaniaczkiem”,
pan Cezary błysnął puszeczką mielonki z pewexu. Na tle tych
rarytasów wkład pani Genowefy wyglądał nader skromnie.
Piernik z marchwi – za to z prawdziwym cukrem.
Rozpoczynał się mecz. Andrzej Zydorowicz pewnie by się
ucieszył, gdyby usłyszał radość, która nastała w łódzkich do-
mach na wieść, że mecz relacjonuje właśnie on, a nie żaden ko-
mentator z Warszawy. Pan Miecio nalał do kieliszków. Na stole
oczkami tłuszczu wesoło świecił „cwaniaczek”. Jednak jego za-
loty były daremne. Wyjęta z kolorowej puszki dewizowa mielon-
ka pana Cezarego zbywała nachalnego absztyfikanta. Piernik
z marchwi nawet nie śmiał stawać w szranki. Jego marzeniem
było, by ktokolwiek go przegryzł. Zresztą jego zmartwychwsta-
nie było cudem na miarę zmartwychwstania Pańskiego. Prze-
cież od czasów, kiedy Łódź nazywała się Lizmannstadt, nikt
go nie jadł. Jednak teraz – w wigilię czterdziestolecia władzy
ludowej w Polsce – następował jego wielki powrót.
6
– No żesz kurwa mać – skomentował pierwszą połowę po-
rucznik Kostecki.
Do przerwy Widzew prowadził z Rapidem Wiedeń trzy do
jednego. Niby nie było źle. Taki wynik dawał awans. Jednak
Kostecki miał złe przeczucia. Przez pierwsze pół godziny Wi-
dzew miażdżył rywala. Na bramkę wiedeńczyków przypuszcza-
ła ataki widzewska husaria. Dwa razy Paweł Woźniak, a po-
tem Rozborski trafili do siatki. I kiedy czwarta bramka wisiała
w powietrzu, sędzia Soerensen podyktował karnego dla spad-
kobierców sławy Rudolfa Hidena. Stadion zawył, gdyż wszyscy
widzieli, że Grębosz trafił w piłkę, a nie w nogę rywala. Jednak
sędzia widział lepiej i Antonin Panenka w swoim stylu poko-
nał Młynarczyka. Od tej pory Widzew przygasł. A Rapid coraz
śmielej przymierzał się do zadania kolejnego ciosu.
Zirytowany Kostecki sięgnął po kolejnego sporta. Przez
chwilę mocował się z zapalniczką. Wreszcie zapalił. Zacią-
gnąwszy się z animuszem, poczuł przyjemne odprężenie. Przez
chwilę obserwował czerwone ogniki na zwieńczeniu papiero-
sa. „Chyba tylko w tym żałosnym państwie ktoś mógł nadać
fajkom nazwę »Sport«” – pomyślał z rozbawieniem. „Ciekawe,
kiedy wódce dadzą nazwę »Czuły kochanek« albo jabolowi –
»Zemsta teściowej«. Na salceson, zamiast »cwaniaczek«, można
by mówić: »W Oświęcimiu tego nie mieli«. Na pomarańcze zaś
– »Towarzysz Che«”. Zaśmiał się sam do siebie. Przecież po-
marańczy nawet na Kubie pewnie już nie ma. Ale ten „Czuły
kochanek”? Na tylnej etykiecie mógłby być napis: „Wzmacnia
pożądanie, osłabia wykonanie”. Zaciągnął się ponownie. Z na-
bożną czcią wymacał w kieszeni małą piersiówkę, którą dostał
od majora Błochina z Kijowa. „Ciekawe, czy to jakiś krewny
Olega?” – pomyślał. Piersiówkę miał na wypadek porażki. Tak
w razie czego.
Gdy papieros dogasł, na murawę stadionu przy alei Unii
wybiegli piłkarze obu drużyn. Kiedy dziesięć minut potem Au-
striacy strzelili drugiego gola, Tadeusz po raz kolejny wymacał
7
prezent od majora Błochina. Zacisnął na srebrzystym metalu
palce i wraz z tysiącem kibiców ryknął z całej siły.
Gromkie „ertees!” przetoczyło się przez stadion. Tłum zawi-
rował. Włóczkowe szaliki stworzyły czerwono-biało-czerwony
kobierzec. Stadion przypominał kocioł czarownic, w którym
raz po raz wybuchały czarcie mikstury. Niesiony dopingiem
Widzew powoli podnosił się z kolan. Widzewska maszyneria na
powrót wchodziła na najwyższe obroty. Poszczególne elemen-
ty zaczęły się zazębiać. Turbiny napędzały ustrojstwo, pompy
tłoczyły powietrze. Młot dźwigał się do uderzenia. Polski Man-
chester ruszył z impetem. W sześćdziesiątej trzeciej minucie
młot uderzył. Surlit po raz kolejny wypróbował wytrzymałość
siatki. Osiem minut później dziewiętnastoletni Wraga przyjął
piłkę na środku boiska i pognał jak szalony w stronę Feurera.
Niczym profesor wepchnął piłkę do pustej bramki. Stadionem
wstrząsnął szał radości. Pięć dwa!!! Tadeusz rzucił się w obję-
cia przypadkowych widzów. Stadionowi chorążowie dźwignęli
klubowe sztandary. Czerwień i biel przykryły betonową kon-
strukcję. Czerwono-biało-czerwony dywan przetoczył się przez
trybunę. Fiesty nie zmącił nawet samobójczy gol Grębosza. Wi-
dzew wygrał pięć do trzech i w marcu miał zagrać w ćwierćfi-
nale Pucharu Europy.
Uradowany Tadeusz zapomniał o piersiówce. Zamiast wy-
pić haust wódki, poszedł na trening judo. Z alei Unii do Hali
Gwardii miał blisko. Rozpierała go energia. Wskoczywszy do
swojego poloneza, uruchomił silnik i ruszył, mijając po drodze
wysłużone syreny, sponiewierane warszawy oraz ryczące ni-
czym rakiety SS-20 zaporożce. Jadąc, przegryzł kanapkę z ser-
kiem Widzewskim. Po piętnastu minutach jazdy zatrzymał wóz
przed klubem Gwardia.
Przed wejściem stało dwóch przedstawicieli łódzkiego lum-
penproletariatu.
– Dobry wieczór, panie poruczniku – zagaił jeden z nich.
– Kłaniam się władzy ludowej – uniżenie wycedził drugi.
8
Kafel i Posejdon byli stałymi rezydentami rewiru między
Mickiewicza, Piotrkowską, Kościuszki a Zieloną. Byli w wieku
porucznika, jednak ich twarze wyglądały niczym zeschnięte
pieczywo. Głębokie bruzdy wyryte na facjatach przypominały
o hektolitrach wódy i jaboli, które dzień po dniu spłukiwały
spleen z gardeł obu dżentelmenów. Za dnia koczowali przed
pewexem. Niepisana umowa z cinkciarzami gwarantowała im
dostęp do resztek wódki i piwa w zamian za amnezję podczas
rutynowych pytań milicjantów. Zresztą przeszło pół roku temu
milicja cinkciarzami przestała się interesować. Zawsze o godzi-
nie dwunastej zajmowali się rezerwowaniem kolejki po wód-
kę. Sami oczywiście nie kupowali, ale wdzięczni szczęśliwcy za
każdym razem odwzajemniali się tak zwanym dziabem. Czyli
solidnym łykiem pociągniętym z butelek skrywających prze-
źroczysty sposób na przetrwanie epoki realnego socjalizmu.
Wieczory spędzali na różne sposoby. Czasem ktoś oddawał im
portfel z biletami Narodowego Banku Polskiego. Czasami wy-
stawali w rozmaitych miejscach, licząc na uśmiech fortuny.
– Czołem, panowie – wesoło zawołał Kostecki.
– Oj tam, od razu „panowie” – żachnął się Kafel. – Panowie
to za sanacji byli, tera to my są obywatele.
– Marceli Nowotko wystarczy? – Tadeusz zadał pytanie
retoryczne.
– O, królu złoty – zapiszczał Posejdon. – Od razu widać, że
pan porucznik z krwi i kości dziecko proletariatu. Wystarczy,
wystarczy.
Uśmiechnięty Kostecki rzucił im monetę dwudziestozłoto-
wą. Obaj koryfeusze wiodącej klasy społecznej rzucili się na
zdobycz. W drzwiach do klubu dobiegł go zduszony okrzyk
dziękczynny. Sam nie wiedział, czy brzmiał: „Bóg zapłać”, czy
też „Chuj ci na imię, cwelu”.
– Galancie, galancie – skwitował wynik meczu pan Miecio. –
Pięć bramek! A my tylko litra mieli.
9
– Heniu! A może napijemy się tego piwa z Niemiec? – zawo-
łała Irenka.
Heniowi pociemniało w oczach. Prawdziwe piwo z RFN. Zło-
cisty napój prosto z Hanoweru. Prezent od córki Marty i zięcia
Karla. Miało być na szczególną okazję. Na spotkanie z kolega-
mi z politechniki. Już słyszał te ciamkania, siorbania, mlaska-
nia. W imaginacji widział dziekana, jak zanurza usta w praw-
dziwym piwie, a potem ociera wąsy z puszystej piany. Oczami
wyobraźni widział, jak rektor z namaszczeniem otwiera pusz-
kę. Po czym wlewa złoty płyn do potężnego kufla z herbem Ha-
noweru 96. Rozkoszował się tymi obrazami. Upajał odgłosami
zachwytu nad jego życiową zaradnością. Wszak te wszystkie
odgłosy i obrazy miały odsunąć w cień gęganie gęsi, mucze-
nie krów, chrumkanie prosiąt taplających się na rubieżach
Srocka. Miały sankcjonować jego życiowy sukces. Potwierdzać
awans ze srockich pól i pastwisk do M3 na Dąbrowie. A teraz?
Piwo z Zachodu dla Miecia i Czarka? Z bólem serca przyniósł
z balkonu karton z dziesięcioma puszkami.
Po dziewięćdziesięciu minutach treningu Tadeusz czuł
wszystkie mięśnie. Endorfiny wydzielone podczas meczu zo-
stały wzmocnione kolejną transzą. Pod prysznicem namaścił
ciało mydłem marki Studenckie. Co prawda mydło to nie my-
dliło się wcale, ale przez to na dłużej starczało. Zresztą Tadeusz
wcale o tym nie myślał. Pijąc piwo Łódzkie, też nie oczekiwał,
że się będzie pienić. Cieszył się, że jest. Lekki jak piórko wsiadł
do poldka i ruszył z werwą. Na retkińskiej ulicy, której patro-
nował Salvador Allende, był za piętnaście dziesiąta wieczorem.
Retkińskie blokowisko sprawiało wrażenie wymarłej pusty-
ni. Listopadowy wiatr przeciskał się przez przerwy między blo-
kami i wył przeraźliwie. Z rzadka działające latarnie dawały
słaby blask. Te, na których kibice ŁKS wyładowywali frustra-
cję z powodów sukcesów Widzewa, wyglądały jak umarłe ki-
kuty drzew w Górach Izerskich. Pozbawione żarówek dobrze
10
komponowały się z krajobrazem miasta i cmentarną ciszą blo-
kowisk. Było coś makabrycznego w tej ciszy, jak gdyby miesz-
kańcy osiedla mieli wstać z rana z przekonaniem o życiowej
niemocy. Upaćkani w tłamszącej karmie niemożności zmiany
przeznaczenia. Owinięte pledami kobiety będą rano cierpliwie
ustawiać się w kolejce po porcję kaszanki lub salcesonu. Go-
dzinami będą jęczeć nad swoim losem. Pomstować na swoich
mężów, braci, ojców. Pogodzone z losem niewolnic będą błagać
o kawał chabaniny, by zadośćuczynić potrzebom podstawo-
wej komórki społecznej. Następnie przez osiem godzin będą
siedzieć lub stać przy maszynach. W ich głowach hałas ma-
szynerii będzie wybijał rytm niewolniczego losu. W dusznych,
zapylonych halach fabrycznych będą wdychać brud. Popędza-
ne przez majstrów będą wyrabiać normy, wypełniać założenia
planu, budować socjalizm, umacniać Polskę nad Odrą i Nysą
Łużycką, stać na straży sojuszu ze Związkiem Radzieckim, to-
rować drogę siłom postępu. Wichrzycielom i bumelantom będą
mówić stanowcze „nie”. Tamując krew spływającą między no-
gami kawałkiem bawełny, będą dawać odpór rewanżystom
i rewizjonistom. W połowie drogi między skrobanką a poronie-
niem będą przekuwać na czyn ideały marksizmu i leninizmu.
Potem, stojąc na straży pokoju, będą gotować zalewajkę, by sy-
nowie byli gotowi oddać życie za ideały wielkiego października.
By ich córki szły w ich ślady, nosząc z pokorą brzemię tradycji.
Wieczorem będą rozkładać nogi przed swoimi mężami, rzadziej
kochankami. Będą wdychać pot z niemytych ciał i z rzadka
pranych skarpetek. Czuć sapanie z ust nieskażonych pastą
do zębów. Udawać, by jak najszybciej móc namoczyć pranie,
wyprasować ubrania dla dziecka, podgotować obiad, zrobić
kanapki, zacerować dziury, podpisać uwagi w dzienniczku,
przyszyć tarczę do szkolnego stroju, modlić się, by choroba nie
zwaliła z nóg, sprawdzić, czy ekspedientki nie oszukały przy
wycinaniu kuponów w kartkach na mięso i inne produkty.
11
Może zdążą zerknąć w lustro i zobaczą w nim twarze swych
matek i babek. A rano spojrzą z wyrzutem na swoich mężów.
Mężowie pierwsze, co zrobią, to założą na rękę zegarki z sied-
mioma melodyjkami i czterema guziczkami. Zegarki kupione
za równowartość jednej trzeciej pensji. Kupione na bazarze,
na targowisku. Kupione, by z pogardą patrzeć na tych, którzy
takich zegarków jeszcze nie mają albo noszą zegarki z trzema
tylko guziczkami, bez melodyjek. Dla tych, którzy mają zegarki
bez żadnego guziczka, nie warto nawet wysilać się, by nimi gar-
dzić. Są pariasami. Te ich doxy są równie gówniane, co ruskie
czasometry. Oni po prostu nie istnieją. Po założeniu zegarków
mężowie ruszą do pracy, do roboty, do tyrki, do szwalń, budów,
zakładów przemysłu takiego i siakiego, do spółdzielni, magazy-
nów, ośrodków napraw. W pracy będą jeść kanapki z salceso-
nem, kaszanką, pasztetową. Ci biedniejsi zamiast pasztetowej
będą jeść kanapki z plackami ziemniaczanymi, ale twierdzić,
że to schabowe. W pracy będą myśleć, jak wynieść młotek,
transformator, piłę do metalu, wiertarkę. Wynieść i sprzedać.
A potem kupić zegarek z siedmioma melodyjkami albo pornosa
z Reichu. Przed południem będą gorączkowo myśleć, kto kupi
wódkę. Jak wykupią przydział z kartek, będą ustalać, gdzie jest
meta. Na mecie wódkę można kupić od ósmej albo i siódmej.
Można już rano poczuć się panem swojego życia. Potem po faj-
rancie pędem biegną do kiosku po „Express Ilustrowany”. Po
„Express” stoi się w kolejkach, bywa, że i stuosobowych. Po
„Głos Robotniczy” nikt nie stoi, rano kolejek nie ma. Dlaczego
tak się dzieje? Czym „Express” różni się od „Głosu”? A któż to
wie? Pewnie niczym, ale stoją. Raz w tygodniu stoją po „Ra-
zem”. Na końcowej stronie „Razem” jest zdjęcie gołej panienki.
Raz gołej panny zabrakło. Wtedy, gdy zdechł Breżniew. Kacap
pierdolony. Jakiś aparatczyk chciał uczcić pamięć wodza świa-
towego proletariatu i odebrał proletariatowi znad Wisły, Odry,
Sanu i Bugu gołą niewiastę. Jak pan feudalny zadecydował,
przy jakiej okazji jego pańszczyźniani chłopi będą oglądać gołe
12
cycki. Przed wojną fabrykanci zmuszali synów pańszczyźnia-
nych chłopów, by ci płakali na pogrzebach swoich pryncypa-
łów. Za Kongresówki carscy siepacze ustawiali wielkie szubie-
nice, by byli pańszczyźniani chłopi drżeli przed majestatem
dwugłowego orła. Lata płyną, czasy się zmieniają, pańszczyź-
nianym chłopom wymyśla się nowe nazwy, a oni trwają. Po
dawnemu wymigują się od pracy. Nienawidzą karbowych, eko-
nomów. Nienawidzą swoich panów, ale widzą, że to dzięki nim
mają na chleb z salcesonem. W niedzielę idą odwiedzić ple-
bana. Nie wierzą, ale idą. Nie rozumieją, ale czują. Palą Bogu
świeczkę, a diabłu ogarek. Rzucają na tacę swoje niedojedzone
salcesony. Stoją w przedsionkach i spoglądają na swoje zegar-
ki z melodyjkami. Podczas podniesienia dziwnie kucają. Gdy
dzień jest ładny, w trakcie kazania idą na fajkę. Ich kobiety
chwalą łąki umajone, a oni kucają. Po co przychodzą? A któż
to wie? Ich dziadowie spod Zduńskiej Woli też kucali. A w dni
ładne siedzieli na murku wokół kościoła. I też rzucali na tacę
niedojedzone salcesony. Podczas pasterki wchodzili do środka.
W żyłach pulsowała okowita. Ich wnukowie okowity nie piją.
Tylko żytnią i wyborową, ale podczas pasterki też wchodzą do
środka. Niepewnie, ale wchodzą. Podczas majowych komunii
wchodzą rzadko. Z reguły jest już ciepło. Toteż stoją w miejscu,
gdzie w ich rodzinnych wioskach znajduje się murek wokół
kościoła. Wiosna, panie sierżancie.
Nagle Tadeusz usłyszał jakieś zdławione okrzyki. Dochodzi-
ły z kępy krzaków rosnących blisko przystanku. Instynktownie
ruszył naprzód. Gdy wpadł w zarośla, zobaczył kobietę przy-
ciskaną do ziemi przez dwóch drabów. Walka trwała krótko.
Pierwszy – ze złamaną ręką – czmychnął w popłochu, drugi dał
drapaka zaraz po spektakularnym wykręceniu ręki pierwsze-
go. Na mokrej ziemi leżała niedoszła ofiara. Tadeusz podszedł
bliżej i podał rękę kobiecie. Ta cała dygotała z zimna i strachu.
Porucznik z uwagą przyjrzał się jej smukłej, dwudziestoparo-
letniej figurze. Mokre, ubłocone kędziory opadały na ładną,
13
bladą z trwogi twarz. W robionym na drutach swetrze tkwił
opornik. Tadeusz zdjął kurtkę i okrył nią kobietę. Podziękowa-
ła ruchem gałek ocznych.
– Odwiozę panią do domu – powiedział.
W odpowiedzi wybuchnęła płaczem.
Piwo z Niemiec rozpłynęło się w ustach biesiadników
w mgnieniu oka. Pan Miecio i pan Czarek skonstatowali, że
wypite piwo zmotywowało ich co najwyżej do częstszego od-
wiedzania toalety. Na stan odurzenia alkoholowego nijak nie
wpłynęło. Zrozpaczony pan Miecio zaproponował salomonowe
rozwiązanie.
– Heniu, a może skoczyć do Gryglaszewskiej? Ona ma różne
nalewki. Co to jej ojciec nieboszczyk robił jeszcze za Gierka.
No, to znaczy przed kartkami.
Henio nie zdążył odpowiedzieć, bo do mikroskopijnego przed-
pokoju wszedł Andrzej. Trzynastoletni syn Henryka i Ireny.
– Jezus Maria! Tak się martwiłam! – zawołała Irenka.
W odpowiedzi Andrzej z dumą rozpostarł szalik Widzewa
i ochrypłym głosem zawołał:
– Zwycięstwo!
Nie padł jednak martwy – jak posłaniec spod Maratonu –
tylko łakomie spojrzał na resztki mielonki.
– Już ci, synku, robię kanapki – powiedziała Irenka.
– Wreszcie jesteś – odezwał się Henio. – Zanim zjesz, to skocz
do Gryglaszewskiej po butelkę nalewki. Powiedz, że ja proszę.
Andrzej ruszył raźno ku drzwiom sąsiadki.
– No, to tera godnie uczcimy awans do ćwierćfinału! – z ra-
dością zawołał pan Miecio.
Nie zdążył jednak zapalić, gdy do pokoju wpadł jak bomba
Andrzej.
– Gryglaszewska chyba nie żyje! – krzyknął.
14
Wieczorem Kafel i Posejdon zasiedli w swej dusznej izdebce.
Oprócz starego wyra pamiętającego czasy cara Mikołaja, w po-
mieszczeniu właściwie nic nie było.
– Ile to się człowiek musiał psiarni nakurwić, by te parę
groszy zdobyć! – z abominacją do własnej słabości powiedział
Kafel.
Posejdon nie był w nastroju do filozoficznych uniesień.
Z kieszeni wyjął za to flakonik z aknosanem. Z zakamarków
barłogu wyciągnął kawałek waty. Dobrze, że ją miał, bo tego
dnia w aptece waty nie było. Nie było jej także wczoraj i nie
będzie jutro. Z namaszczeniem rozdzielił watkę na dwie części
i nasączył tamponik aknosanem.
– Chuj w dupę milicji – zachrypiał Posejdon.
– Byle nie mój – odpowiedział Kafel z godnością.
Obaj synowie robotniczego miasta zanurzyli tampony w od-
bytach. Po chwili świat stał się kolorowy.
15
Rozdział 2
Do mieszkania Gryglaszewskiej porucznik Kostecki przybył
chwilę po północy. Na miejscu trwały prace milicyjnych tech-
ników. Denatka była już po pobieżnych badaniach lekarskich.
– Zgon nastąpił najprawdopodobniej na skutek urazu głowy
– wycedził na powitanie doktor Andrzejewski.
– Narzędzie o tępych krawędziach? – zapytał Kostecki.
Obaj panowie podali sobie prawice.
– Nie. Raczej nie. Na ten moment nie mogę powiedzieć
dokładnie.
– To co w takim razie?
Kostecki rozglądał się po niewielkim mieszkaniu. Grygla-
szewska leżała tyłem do drzwi wejściowych.
– Nie wiem jeszcze. Wygląda to na śmierć w wyniku uderze-
nia lub kopnięcia. Więcej powiem po sekcji zwłok.
– Kopnięcia?
W mieszkaniu panował pewien rozgardiasz. Na tle bałaga-
nów będących wynikiem rabunków ten jawił się jako umiar-
kowany. O bajzlach w melinach, gdzie Kostecki bywał z reguły
jako oficer zajmujący się zabójstwami, nawet nie było co my-
śleć. Tam nieporządek był stanem normalnym. Rozbryzgany
mózg na ścianie konkubiny lub konkubenta stanowił nieraz
ciekawy dodatek artystyczny. Siekiera w takich wypadkach
bywała z kolei przypadkowym, acz nieszablonowym instru-
mentem ekspresji co bardziej krewkich łodzian. Takie spra-
wy Kostecki lubił najbardziej, bo wykrycie sprawcy zajmowało
16
niewiele czasu. Szybkie zidentyfikowanie winnego miało też
ten plus, że kontakty z prokuratorem Jasiną były krótkotrwałe
i nader formalne. Damiana Jasinę Kostecki darzył nieskrywa-
ną niechęcią. Ten przybysz z Białostocczyzny, z pochodzenia
Białorusin, z miejsca wzbudził jego odrazę. Ambitny parwe-
niusz po trupach wychodził ze swojego matecznika. W pod-
stawówce był dyżurnym aktorem podczas obchodów rocznicy
Rewolucji Październikowej. Dzień Ludowego Wojska Polskiego
czcił tworzeniem okolicznościowych gazetek. Pierwszego maja
szedł w szpicy pochodu w Krynkach. Dziewiątego maja składał
kwiaty pod pomnikiem Armii Czerwonej. Jako prymus dostał
się do liceum w Białymstoku. Tam wzbudził zdziwienie, orga-
nizując obchody rocznicy powołania do życia Polskiego Rewo-
lucyjnego Komitetu, który miał instalować struktury władzy
radzieckiej w Republice Polskiej. Wydarzenie to skonfundowa-
ło nawet czynniki decyzyjne władz wojewódzkich i miejskich.
Nic dziwnego, że Jasina skończył liceum z rocznym opóźnie-
niem, gdyż przez kilka miesięcy kurował się z lekcji polskości,
której udzieliło mu paru kolegów ze szkoły. Tajemnicą poli-
szynela było, że koledzy mieli ojców służących pod rozkazami
Wilka, a nawet Łupaszki. Śledztwo jednak umorzono. Jasina
dokończył edukację w Warszawie, gdzie podjął życiową decyzję
o wyborze prokuratorskiej drogi. Od kilku lat mieszkał w Łodzi,
co Kostecki uznawał za dowód na istnienie życiowego pecha.
Świadomość, że tym razem współpraca z prokuratorem będzie
dłuższa, nie dodawała porucznikowi powodów do zadowolenia.
Przyjrzał się zamordowanej. Na oko miała pięćdziesiąt lat.
Była skromnie ubrana. Na palcu widniała cieniutka obrącz-
ka. Mieszkanie też wyglądało skromnie, by nie rzec: ubogo.
Na jednej ścianie wisiał krucyfiks. Na pozostałych znajdowa-
ły się obrazki Matki Boskiej oraz Jana Pawła II. Motyw ra-
bunkowy? Kostecki intuicyjnie czuł, że nie jest to dobry trop.
Chociaż nie można tego od razu wykluczyć. Na biurku obok
książki Jana Dobraczyńskiego, Listy Nikodema, stała w ramce
17
fotografia młodej dziewczyny. Podobieństwo do matki było wy-
raźne. Otworzył szufladę, gdzie było więcej zdjęć matki i córki.
Porucznik zwrócił uwagę na kopertę ze znaczkiem z Kanady.
Obok listu leżało kilka banknotów z wizerunkiem Waryńskiego
i dwa ze szlachetnym obliczem naczelnika Kościuszki. W kuch-
ni w garnku leżały resztki ziemniaków. Na kuchennej półce
dumnie stały flaszki z jakimiś miksturami. Na każdej butelce
była przyklejona kartka z podaną datą i rodzajem wkładu owo-
cowego w nalewce. Daty kończyły się na 1980 roku. W kuchni
znajdował się kolejny obrazek Matki Boskiej. W drewnie wyry-
ta była twarz Czarnej Madonny, a pod nią daty 1382–1982. Na
stosie gazet dominowały: „Zorza” oraz „Za i Przeciw”. Denatka
sprawiała wrażenie głęboko wierzącej, ale i lojalnej względem
socjalistycznej ojczyzny. Inaczej zamiast „Zorzy” leżałyby stare
numery „Tygodnika Powszechnego”. Po dziełach Dobraczyń-
skiego pozostałoby tylko wspomnienie. Zaś Matka Boska wid-
niałaby na tle czerwonego napisu „Solidarność”, „Wujek 81”
lub „Lubin pomścimy”.
– Mam coś! – Wąsaty sierżant Jurga zwrócił się w stronę
porucznika.
W ręku miał kopertę z dziesięcioma dolarami. „To chyba je-
dyny majątek Gryglaszewskiej” – pomyślał porucznik. Raczej
nie tej koperty szukał sprawca. Jeżeli w ogóle czegoś szukał.
Mimo środka nocy nikt z sąsiadów zmarłej nie spał. Najbar-
dziej zaaferowany był trzynastoletni Andrzej. Kostecki szybko
zorientował się, że wizyta u Gryglaszewskiej była spowodowa-
na potrzebą pożyczenia nalewki. Andrzej żywo relacjonował:
– Jak wszedłem, to pani Barbara leżała w przedpokoju. My-
ślałem, że zemdlała albo osłabła.
Sąsiedzi byli przekonani, że horyzontalna pozycja Grygla-
szewskiej była spowodowana kłopotami ze zdrowiem. Dlatego
też najpierw wezwano pogotowie. To lekarz pogotowia zawia-
domił milicję.
18
Najbardziej skonfundowany był Henryk. Wstyd mu było,
że wysłał nieletniego syna do sąsiadki po alkohol. Miał na-
dzieję, że ani dziekan, ani rektor o tym przykrym incydencie
się nie dowiedzą. Tymczasem Kostecki na gorąco wypytywał
o zamordowaną.
– To była dobra kobieta – mówiła Irenka z przejęciem. – Ci-
cha, spokojna. Do rany przyłóż. Sama mieszkała, odkąd jej
córka Justyna wyjechała za granicę. Moja córka też mieszka
za Zachodzie, w RFN.
– A ten alkohol? – dopytywał sierżant Jurga.
– Że niby na handel? – Irenka się przeraziła. – Nie, skądże.
Jej ojciec nieboszczyk lubił robić nalewki. Ale to tylko tak dla
rodziny, sąsiadów. To porządna kobieta była.
– Skarżyła się, że ktoś ją nagabuje, zaczepia? – zapytał
Kostecki.
Irenka przez łzy.
– Nie. Nic nie mówiła. To była taka dobra kobieta – odparła
Powierzchowne pytania nie uchyliły ani rąbka tajemnicy.
Cicha, spokojna, niebogata kobieta. Samotna. Pochowała ro-
dziców. Jedyna córka tuż przed stanem wojennym wyjechała
na Zachód. Tak Barbarę Gryglaszewską widzieli sąsiedzi.
Nad ranem śmiertelnie zmęczony Kostecki dotarł do swoje-
go mieszkania. Jak zawsze w takich sytuacjach nie mógł za-
snąć. Sięgnął po prezent od majora Błochina i wypił duszkiem.
Spał niespokojnie.
Następnego dnia, za kwadrans piętnasta, w gabinecie kapi-
tana Zdzisława Banasika zebrał się zespół prowadzący śledz-
two. Oprócz Kosteckiego byli tam starszy sierżant Jurga oraz
podporucznik Stefan Pająk. Kapitan z uwagą przyjrzał się
podwładnym. Zdecydowanie bardziej był społecznikiem niż
milicjantem. Gdyby komunistom zależało na poparciu społe-
czeństwa, tacy ludzie jak Banasik piastowaliby najważniejsze
urzędy w państwie. Jednak wcale im nie zależało. Dlatego Ba-
nasik był tylko kapitanem mimo wzorowej służby, niezłomnej
19
lojalności i wysokich – dla swoich podwładnych zdecydowanie
za wysokich – walorów moralnych. Jego pasją była walka z na-
łogami, osobliwie z alkoholizmem. Był działaczem społecznego
Komitetu Przeciwalkoholowego. Każdego dnia po pracy meldo-
wał się na alei Schillera 4, gdzie mieścił się Odział Wojewódzki.
Kilka lat temu dał się poznać jako inicjator masowego odda-
wania krwi przez pracowników MSW. Akcja ta zakończyła się
skandalem, aczkolwiek szybko utajnionym. Ponad trzy czwar-
te przyszłych honorowych krwiodawców nie było w stanie wy-
pełnić zaszczytnego posłannictwa, gdyż nie spełniało wymogu
kilkudniowej abstynencji. Dla Banasika był to z jednej strony
cios, ale również bodziec do dalszej walki o trzeźwość obywa-
teli. Tematem żartów ze strony innych funkcjonariuszy były
opowieści o tym, jak Banasik publicznie darł kartki na alko-
hol, nie dając sobie wytłumaczyć, że może wymienić je na inne.
Wobec swoich współpracowników kapitan był wymaga-
jący i krytyczny. Osobliwie dla podporucznika Pająka, który
nie dość, że za kołnierz nie wylewał, to jeszcze nie ustatko-
wał się rodzinnie i cały czas żył w różnych konkubinatach.
Właściwie Pająk dawno miał odejść z zespołu, ale czynniki de-
cyzyjne mocno naciskały Banasika, by został. Podporucznik
był bowiem utalentowany literacko i jako jedyny łodzianin pi-
sywał do sztandarowego pisma MSW – „W Służbie Narodu”.
Innym problemem Pająka była jego niechęć do sportu, którą
Banasik, jako zawzięty biegacz, tolerował z trudem. Nieco le-
piej wyglądała sytuacja Jurgi. Co prawda starszy sierżant był
równie sceptycznie nastawiony do wysiłku fizycznego, jednak
w oczach przełożonego zyskiwał uznanie jako wzorowy ojciec
dwóch córek – Heleny i Gabrysi. Jurga gorliwie wypełniał swoje
zadania, gdyż panicznie bał się gniewu szefa, gdyby wyszła na
jaw jego ściśle antypaństwowa działalność. Otóż Jurga nijak
nie potrafił nasycić się przydziałem kartkowym mięsa. Jego
marzeniem było prowadzić porządną knajpę z dobrym garma-
żem. Ogromny żal pomieszany z zazdrością odczuwał zawsze
20
wtedy, gdy widział zagraniczne kryminały, w których policjanci
zajadali się hamburgerami i hot dogami. Oczywiście nikt nie
zajadał się tymi specjałami w enerdowskim serialu Telefon
110, dlatego Jurga nigdy tych filmów nie oglądał. By spełnić
chociaż namiastkę marzeń, sierżant regularnie kursował na
wieś i tam, drogą absolutnie uwłaczającą godności milicjanta,
kupował różnej maści luksusowe specjały. Nabywanie kiełbas,
pasztetowych, boczków i flaków obowiązkowo zespolone było
z rytualnym piciem bimbru. Dlatego też Jurga, panicznie bojąc
się wpadki, kluczył i zmieniał trasy dojazdu do swoich dostaw-
ców. Na szczęście nie brakowało mu benzyny, gdyż część mię-
sa przekazywał znajomemu milicjantowi, który pracował przy
przyjmowaniu transportu paliwa na potrzeby Komendy Woje-
wódzkiej. Najmniej Banasika obawiał się Kostecki, po prostu
ignorował zaczepki szefa, który regularnie wytykał poruczni-
kowi stan kawalerski mimo przekroczonej trzydziestki.
Tym razem kapitan nie tracił czasu na osobiste wycieczki,
21
tylko od razu przeszedł do meritum.
– Jakie mamy wstępne ustalenia? – zaczął odprawę.
– Barbara Gryglaszewska, rozwiedziona, lat czterdzieści sie-
dem, cicha, spokojna, skromnie żyjąca bibliotekarka. Wszyst-
ko wskazuje na to, że niespecjalnie bogata. Rok temu jej córka
wyemigrowała, to znaczy nielegalnie pozostała na Zachodzie.
Obecnie jest w Kanadzie. Rodzice nie żyją. Matka zmarła w ty-
siąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym na raka, ojciec
w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym – na wylew. Były mąż to
birbant i hulaka. Zostawił rodzinę, jak córka miała rok. Jakiś
filmowiec, od zdjęć czy też montażu. Nie utrzymywał relacji
z denatką i córką. Brak poszlak odnośnie do wrogów albo po-
nurych tajemnic. Brak związków z tak zwaną opozycją, czy-
li elementami antypaństwowymi. Wierząca. Niewielkie grono
znajomych. Właściwie po śmierci rodziców swoje kontakty
towarzyskie, bynajmniej niezażyłe, ograniczała do najbliższych
sąsiadów – nader treściwie zdał relację Kostecki.
– Ten konował coś już ustalił? – Banasik nie lubił dok-
tora Andrzejewskiego.
– Wstępne ustalenie to takie, że zginęła w wyniku kopnięcia
– rzekł Kostecki.
– Kopnięcia?
– Na czole i twarzy denatki znaleziono resztki ziemi i pasty
do butów. Andrzejewski twierdzi, że zginęła od pierwszego po-
tężnego ciosu. Jutrzejsza sekcja zwłok ma to potwierdzić.
– Dziwne, nawet bardzo. – Banasik był wyraźnie zafrasowany.
– Dziwne jest też to – ciągnął Kostecki – że denatka leża-
ła tyłem do drzwi wejściowych. Morderca dostał się do środ-
ka dzięki profesjonalnemu sprzętowi. Nasi specjaliści orzekli,
że wytrychy tego rodzaju są u nas bardzo rzadkie. Stosują je
zaś powszechnie bandyci z krajów kapitalistycznych. Zna-
czy to tyle, że Gryglaszewska raczej nie znała przestępcy lub
znała go słabo, względnie nie życzyła sobie utrzymywać z nim
kontaktów.
– Bardzo dziwne. – Kapitan był zaintrygowany. – Tego byłe-
22
go męża sprawdziliście?
północ od Suwałk.
– Facet ma żelazne alibi, kręci zdjęcia czy też je montuje na
– Hm. – Banasik podrapał się po łysiejącej czaszce. – To
znaczy, że nie mamy właściwie żadnego punktu zaczepienia.
Do rozmowy wtrącił się Pająk:
– Sąsiedzi nic nie słyszeli. Oglądali mecz. Pora działania
sprawcy pewnie nie była przypadkowa. Duża część ludzi oglą-
dała wtedy to spotkanie. Niektórzy nawet pili alkohol.
Ostatniemu zdaniu Pająk chciał nadać charakter dezawu-
ujący, jednak niespecjalnie mu to się udało.
– Denatka miała w torbie książeczkę do nabożeństwa. Naj-
prawdopodobniej szła do kościoła na wieczorne nabożeństwo.
To był jej stały rytuał. Chyba czegoś zapomniała i zawróciła
do mieszkania. To zaskoczyło bandytów, którzy najwyraźniej
musieli wcześniej zrobić dobre rozpoznanie terenu. Mówię
w liczbie mnogiej, bo technicy ustalili, że sprawców było co
najmniej dwóch – dopowiedział Jurga.
– Zdumiewające. Profesjonalni przestępcy, którzy na doda-
tek perfekcyjnie posługują się sztukami walki, włamują się do
pobożnej bibliotekarki. – Kapitan nie mógł się nadziwić. – Oba-
wiam się panowie, że czeka nas trudne śledztwo.
23
Rozdział 3
Niedzielny obiad u wujostwa Kingi był dla Kosteckiego ucztą
podwójną. Po pierwsze, jadł makaron Barilla. Nazwa tej fir-
my widniała na czerwonych trykotach AS Roma. Od mundialu
w Hiszpanii Kostecki, jak i połowa świata, zwariował na punk-
cie piłkarzy z Brazylii. W klubie nad Tybrem grał długonogi
Falcao i nic dziwnego, że koszulki klubu grającego na Stadio
Olimpico Kostecki kojarzył w najmniejszych drobiazgach. Ma-
karon był w kolorze zielonym, co całkowicie zaskoczyło po-
rucznika. Do owego zielonego makaronu dodany był kotlet
z sera popularnie nazywanego „regankiem”. Kiedy na deser
podano pomarańcze z prawdziwą czekoladą, Tadeusz zrozu-
miał, że wbrew zdaniu Jerzego Urbana opozycja ma się dobrze
i zbiera siły na zadanie ostatecznego ciosu. Że będzie to cios
zwycięski dla sił antysocjalistycznych, nie miał żadnych wąt-
pliwości. Jeżeli by na szali położyć obiad u wujostwa przeciw-
ko wiktowi z milicyjnej stołówki, to wynik byłby przesądzony.
Pałaszował aż miło, zastanawiając się, jaką obrać strategię. To,
że niewiasta, którą uratował z rąk oprychów w środowy wie-
czór, niespecjalnie utożsamiała się z wizją PZPR, zauważył od
razu. W klapie płaszcza miała zamontowany opornik. Teraz
jednak przekonał się, że znalazł się w prawdziwej jaskini soli-
darnościowej ekstremy. Na słomkowej macie były przyczepio-
ne znaczki Solidarności i inne antyrządowe precjoza. Szczegól-
ną uwagę zwrócił na kawałek papieru toaletowego, na którym
jakiś znakomity rysownik umieścił wierną podobiznę generała
24
Jaruzelskiego. Był to niezbity dowód, że imperialistyczne siły
ze wzmożonym zapałem przystępowały do podważania poli-
tycznego ładu nad Odrą i Nysą Łużycką. Żaden normalny Po-
lak – partyjny czy bezpartyjny, wierzący czy niewierzący, gru-
by czy chudy – nie zaryzykowałby utraty tak strategicznego
produktu, jakim był papier toaletowy. Był to widomy znak, że
poza darami pod postacią czekolady, leków, podpasek, żółtego
sera, salami i gumy do żucia sojusz światowego kapitalizmu
wytaczał armatę największego kalibru – papier do podcierania
dupy. Drugim dowodem na chęć zbrojnego obalenia władzy
ludowej był gipsowy odlew twarzy Jerzego Urbana. By nadać
rzecznikowi rządu marsowy wygląd, autor pomalował swoje
dzieło na kolor różowy.
Kinga była niebywale piękną kobietą. Smukła sylwetka
i kasztanowe włosy czyniły ją podobną do Fridy z ABBY. Jej
niezwykły wdzięk Tadeusz zauważył już podczas akcji ratun-
kowej, jednak z uwagi na okoliczności nie mógł nasycić oczu
całą gamą odcieni piękna. Kinga lśniła urodą dwudziestokilku-
letniej kobiety. Naturalnie, acz delikatnie kręcone kasztanowe
włosy ładnie konweniowały z robionym na drutach swetrem.
Jeżeli się nie mylił, na kremowym tle widniała podobizna Mo-
zarta. Zgrabne nogi opinały jeansy Wranglera. Kostecki z każ-
dym kęsem makaronu Barilla przekonywał się, że przypływ
odwagi w środowy wieczór był ze wszech miar działaniem par
excellence pożądanym. Był tylko pewien problem. Kostecki był
z MO.
– Gdzie pan pracuje, panie Tadeuszu? – zagadnął w prze-
rwie między makaronem a pomarańczami wuj Kingi, pan
Mieczysław.
Kostecki postanowił iść na całość.
– Remontuję silniki w maszynach przędzalnianych.
– A w jakich zakładach? – dyskretnie wypytywał wuj.
– W różnych, bo ja z Gdańska jestem. W Łodzi tylko czasowo.
– Z Gdańska? – Kinga aż podskoczyła na krześle.
25
– Tak… – Dopiero teraz Tadeusz skonstatował, że bezpiecz-
niej było wskazać na przykład na Koszalin.
– Jak nastroje w kolebce Solidarności? Był pan na mszy
u świętej Brygidy?
Tadeusz po chwili konfuzji łapał wiatr w żagle.
– Służyłem księdzu Jankowskiemu jako lektor i ministrant.
– Wielki człowiek. – Pani Jadwiga, ciotka Kingi, wzniosła
ręce ku niebu.
– Zaiste, bohater – dorzucił Mieczysław.
– I co? Jaki on jest? – dopytywała Kinga.
– Niezłomny. Tacy jak on nigdy się nie poddadzą.
– Amen – rzekła Jadwiga z najgłębszą powagą.
Po kilku kieliszkach pysznej aroniowej nalewki Tadeusz go-
towy był wcielać się nie tylko w ministranta czy lektora, ale
wręcz w agenta Bonda, który przybył uwolnić Wałęsę i stanąć
wraz nim na czele powstania. Z każdym kieliszkiem czuł się
lepiej w nowej roli.
Po kawie, niestety zbożowej, wujostwo z namaszczeniem
orzekli, że idą do kościoła. Tadeusz i Kinga zostali we dwo-
je. Porucznik czuł się jak w raju. Miał wrażenie, że zna ją sto
lat. Była mądrą i ciekawą świata osobą. Natychmiast znaleźli
wspólny język. Stachura, Cohen, Andrzejewski, Miłosz. Waj-
da, Pasolini. Tadeusz błogosławił wszystkie chwile spędzone
nad książkami. Jakoś żadna z dotychczas poznanych pań
nie gustowała w podobnych tematach. Problemy związane
z meblościankami albo z talonem na radziecki telewizor
Rubin szybko go nudziły. Za to nie nudziły chwile spę-
dzone w Hotelu Centrum, ale te akurat traktował, nomen
omen, wybitnie instrumentalnie.
Z chwil rozkoszy wyrwało Tadeusza głośne chrząknięcie
Mieczysława. Dopiero teraz porucznik zauważył, że zbliża się
dziesiąta. I pora na wyjście jest wielce sposobna, by nie rzec,
że ostateczna.
26
– Może jutro spotkamy się u Jezuitów? – na odchodnym
zawołała Kinga.
– A o której?
– Jak to, nie wiesz? No pewnie, przecież ty z Gdańska jesteś.
O dziesiątej. Ulica Sienkiewicza.
– To do dziesiątej!
Tadeusz był tak szczęśliwy, że nie dbając o to, że ma już
trzydzieści dwa lata, zjechał po poręczy z trzeciego piętra bloku
na Żubardziu.
Następnego dnia Tadeusz wraz z tłumem ludzi wlał się do
kościoła. Mimo że był urodzonym łodzianinem, nigdy w tym
miejscu nie był. Zresztą, jak skonstatował, właściwie chyba
nigdy nie był w żadnym kościele. Nerwowo rozglądał się wokół.
Bał się, że nie będzie wiedział, kiedy uklęknąć, a kiedy wstać.
Na szczęście wczuł się w reakcje tłumu i działał instynktownie.
Tylko raz wpadł w popłoch, kiedy przed czytaniem ewange-
lii wierni wykonywali jakieś dziwne ruchy na wysokości czoła,
ust i serca. Na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi. Przez
pierwszą część mszy Kostecki wyraźnie się nudził. Zastanawiał
się, ilu esbeków jest w nawach i czy któryś go przypadkiem nie
rozpozna. Zawsze mógł powiedzieć, że do jaskini antypaństwo-
wych ekstremistów przybył w sprawach śledztwa. Po ewangelii
wierni ucichli. Wpatrywali się w ołtarz, przy którym stał niewy-
soki ksiądz. Ojciec Miecznikowski rozpoczął kazanie.
– Bardzo wiele osób zwracało się do mnie z zapytaniem, co
się stało w zakładzie karnym w Kwidzynie w dniu czternastym
sierpnia z naszymi internowanymi, jakie są fakty. W zakładzie
karnym w dniu czternastym sierpnia stała się rzecz straszna:
w wyniku akcji ZOMO, wezwanego przez władze więzienne dla
uciszenia protestu internowanych, gdy wielu rodzinom inter-
nowanych odmówiono widzenia, kilkudziesięciu z nich zostało
pobitych pałkami, skopanych. Niektórzy funkcjonariusze za-
chowywali się wobec bezbronnych w sposób bestialski, żądali
27
od leżących na ziemi całowania butów, lżyli ich i w inny sposób
deptali ich godność ludzką.
Przez nawy przeszedł szmer oburzenia.
– Mam obowiązek o tych faktach was powiadomić, zwłasz-
cza że kilku pobitych i znieważonych to nasi bracia i synowie
– internowani z terenu naszej diecezji i ziemi łódzkiej.
Kostecki z uwagą nadsłuchiwał, gdyż o podobnych wyda-
rzeniach nic nie wiedział. Nic mu nie mówił też ojciec, któ-
ry regularnie, acz nie bezkrytycznie, słuchał Głosu Ameryki.
Tymczasem kaznodzieja kontynuował.
28
– Co może usprawiedliwić te metody – jaki cel? Mówi się
o politycznych zakusach pewnych kół społecznych, o zagroże-
niu władzy. De facto gra tu rolę paniczny strach, bo oto naprze-
ciw ideologii, której oblicze się odsłoniło, i naprzeciw doktryny,
która nie miała de facto godnej alternatywy, wyrósł ruch auten-
tycznie humanistyczny i społeczny. Wspomniane wydarzenia
w Kwidzynie miały miejsce czternastego sierpnia, w dniu mę-
czeństwa błogosławionego Maksymiliana Kolbego. Przedziwna
zbieżność! W Oświęcimiu naprzeciwko siebie stanęły umundu-
rowana ideologia i bezbronna rzesza więźniów, którzy zostali
wtrąceni do obozu tylko dlatego, że bronili podstawowych war-
tości ludzkich. Po drugiej stronie był jednak wróg ukształto-
wany na pogańskich tradycjach. Tutaj zaś – na miłość Boską!
– są rodacy, synowie tej samej ziemi i narodu, wychowanego
na tradycjach kultury humanistycznej i chrześcijańskiej!”.
Kostecki nie mógł pojąć, jak tacy ludzie jak Miecznikowski
mogli w realiach stanu wojennego mówić publicznie takie rze-
czy. Wniosek był oczywisty – ekipa rządowa, przynajmniej na
razie, bała się podnieść rękę na Kościół.
Porucznik patrzył na księdza wraz z innymi i nie mógł wyjść
ze zdziwienia. Niewielki kapłan grzmiał głosem pewnym, sil-
nym i zdecydowanym. Kostecki miał wrażenie, że to wcielenie
księdza Brzóski, inkarnacja Piotra Wawrzyniaka, siła księdza
Stojałowskiego. Pewnie taką charyzmę mieli Staszic i Kołłątaj
3 maja 1791 roku. Od sklepień starego kościoła odbijały się
strzały z kopalni Wujek, wrzaski rannych i konających w Lu-
binie, odgłosy katowanych w Barczewie. Brzmiał głos ludzi do-
magających się godności. Zdawać by się mogło, że nic nie jest
w stanie podważyć racji niskiego księdza.
Po kazaniu Kostecki pogrążył się w swoich myślach. Na mo-
ment się przebudził, gdy Kinga, patrząc mu w oczy, uścisnęła
jego rękę na znak pokoju. Rozdanie eucharystii i ogłoszenia
duszpasterskie minęły niczym chwila. Gdy padły słowa: „Idźcie
w pokoju Chrystusa”, w kościele rozległ się huk. Spod chóru
dochodziły dźwięki. Tysiące rąk formowały z palców znak wik-
torii. Z tysięcy gardeł wyrwał się śpiew: „Boże, coś Polskę przez
tak liczne wieki…”. Kostecki poczuł, jak przechodzą mu ciar-
ki. „Otaczał blaskiem potęgi i chwały”. Pieśń uderzała o stropy
i z podwójną mocą rozchodziła się po zakamarkach kościoła.
Pod ścianą siedzieli żuawi śmierci François de Rochebrune’a.
Kostecki słyszał repetowanie belgijskich karabinków, w kru-
chcie ostrzyli oręż kosynierzy generała Heidenreicha, wokół
konfesjonałów stali strzelcy Edmunda Taczanowskiego. Ma-
ria Piotrowiczowa w stanie brzemiennym wzywała do boju pod
Dobrą. Zawsze miał bujną wyobraźnię, a w szkole oprócz wy-
chowania fizycznego najbardziej lubił historię.
Z historycznych imaginacji wyrwał go powiew rześkiego
powietrza. Niedziela siódmego listopada była słoneczna, lecz
chłodna. Temperatura spadła poniżej zera. Zaraz po mszy na
dziedzińcu kościoła zebrał się tłum. Na początku Kostecki
myślał, że filigranowy ksiądz porwał wiernych do zamieszek,
jednak rychło się okazało, że tłum samoistnie uformował się
w grupki dyskusyjne i towarzyskie. Wiedziony przez Kingę Ta-
deusz stanął przed taką paroosobową ekipą. W grupie prym
wiódł niewysoki czterdziestokilkuletni pan z bródką podob-
ną do tej, którą ongiś uwodził Krupską sam towarzysz Lenin.
Obok gestykulującego jegomościa stał około dziesięcioletni syn
w kurtce całej pokrytej czerwono-biało-czerwonymi agrafkami.
29
Pobierz darmowy fragment (pdf)